"Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję (...). Miłość nigdy nie ustaje. Teraz więc pozostaje wiara, nadzieja, miłość, te trzy; lecz z nich największa jest miłość".- św. Paweł z Tarsu, 1. List do Koryntian
I - WIARA
#1
Angelo Badalamenti - Audrey Dance/
The Singing Nun - Dominique
Długie, nużące, szpitalne dni przemieniłyby się bez
wątpienia w życiową udrękę osoby tak energicznej jak Tony Walker. Brak magii,
mdłe jedzenie, przygnębiająca, mugolska muzyka, a przede wszystkim całkowita
alienacja i brak wiadomości o obecnych poczynaniach Isaaka i Jo – te wszystkie
czynniki nie tylko uniemożliwiłyby Tony’emu rekonwalescencję, ale wręcz
pogłębiałyby obłęd w normalnych okolicznościach. Jego pobyt w Maudsleyu był
bowiem absurdem, irytującym nonsensem, który doprowadziłby go do ostateczności,
gdyby tylko nie został czymś urozmaicony.
Wiele lat temu, jeszcze jako dziecko, Tony Walker każdą
wolną chwilę spędzał w wodzie. Elves Close, magiczna ulica Brighton, tak jak i
całe miasto, obejmowała tereny plażowe i przybrzeżne. Przed pożarem dom babci
Tony’ego, Delili, przypominał marynarską chatkę wzniesioną nieopodal przystani
morskiej. Składał się on z białych, solidnych drewnianych desek, takich, z
jakich buduje się statki. Drzwi ozdobiono malunkiem niebieskiej kotwicy, z
framug wystawały czerwone drzazgi, a na tarasie stała figura pięknej latarni.
Co najważniejsze – dom wychodził bezpośrednio na dziką plażę, wciśnięty w
szczelinę pomiędzy dwoma skalistymi klifami. Tony codziennie rano wspinał się
na jeden z klifów i budził poprzez skok na główkę do lodowatej wody kanału La
Manche. Pamiętał ostre dno, skalistą
plażę i nieładny, szarawy odcień tafli. Pamiętał też, że nigdy nie kąpał się
sam – zawsze towarzyszył mu Dean albo Isaac.
W jego wizjach brightońska plaża była biała – piasek
przypominał drobny, chłodny śnieg, woda lśniła jak białe kryształy, a kamienie,
które sporadycznie wyrzucała – najprawdziwsze perły. Za nim znajdował się dom –
pokaźny, marmurowy, wspaniały niczym grecka świątynia. Szczyty klifów sięgały
chmur, puszystych i nieprzynoszących deszczu. Woda pieniła się, uderzając o
klify, a rozpryskująca się woda przypominała kolorem krople mleka. Ta biel
przenosiła go myślami do lodowej twierdzy Durmstrangu.
Odkąd tylko Tony
znalazł się w Maudsleyu, zaczął doświadczać wizji odmienionego, czystego
Brighton. Kąpał się w jego ciepłych wodach, spacerował po opuszczonych domach i
szukał kogokolwiek ze swoich sąsiadów i znajomych. W domu Prewettów natknął się
na kolekcję starych zdjęć w żółtobiałej sepii. U Monroe’ów – na zestaw
alabastrowych figurek. U Ellisonów – na bielutką, rosyjską porcelanę. Wszyscy
mieszkańcy – zarówno biali, jak i czarni – zdawali się opuścić Brighton, zostawiając
po sobie tylko bezbarwne przedmioty. Samotność w Brighton była męcząca – ale
zdecydowanie łatwiejsza do zniesienia niż samotność w szpitalu psychiatrycznym
u mugoli.
Minęło sporo czasu, zanim Tony’ego odwiedzili pierwsi goście
w tej nowej rzeczywistości. Przedstawili się mu jako Eileen i Alec – on jednak
w myślach nazwał ich Kobietą w Bieli oraz Białym Chłopakiem. Oboje nosili białe
ubrania i mieli niesamowicie blade, wampirze twarze.
— To oniryczna rzeczywistość – rzekł Biały Chłopak, podając
Tony’emu dłoń na przywitanie. – Nie śpisz, ale znajdujesz się w wymiarze snu…
uwierzysz?
Tony uwierzył – zresztą, co mu pozostawało poza wiarą? Nie
utracił świadomości do tego stopnia, żeby zapomnieć, że naprawdę – w jakimś
innym, bardziej realnym wymiarze – leży w mugolskim szpitalu psychiatrycznym,
przywiązany do lóżka w pokoju równie białym, jak całe Nowe Brighton. Inna
rzeczywistość w rzeczy samej od początku wydała mu się iluzją. Iluzja ta jednak
stanowiła pożywkę dla jego chorego umysłu, majestatyczny plener dla wszystkich
jego halucynacji.
Czasami, kiedy Tony myślami starał się wracać do
przeszłości, miewał przebłyski szpitalnej rzeczywistości. Widział swój biały
pokój, swoje niewygodne łóżko oraz buteleczki z dziwnymi lekami pozostawione na
parapecie. Zdawało mu się, że widywał także Kobietę w Bieli, jakby stanowiła
ona rodzaj łącznika pomiędzy obydwoma wymiarami. Co ciekawe, Biały Chłopak
ucinał sobie z nim pogawędkę na plaży zawsze po tym, kiedy odzyskiwał
samoświadomość.
— Musisz dość do siebie, przyjacielu, bo w niedługim czasie
staniesz się bardzo potrzebny – powiedział mu pewnego dnia Alec, od razu po
tym, jak Tony zobaczył przez okno ulice mugolskiego Londynu. Tony kąpał się
kilka metrów od brzegu, a jego towarzysz szedł mu na spotkanie, brodząc się w
wodzie po pas. – Będziesz musiał się obudzić… na dobre.
Tony wzruszył ramionami, najwyraźniej nie dostrzegając
takiej potrzeby.
— Jest dobrze, jak jest.
Alec roześmiał się. Nachylił się i pieszczotliwie zmierzwił
Tony’emu włosy, jakby był jego wiernym pieskiem. Walker napiął wszystkie
mięśnie.
— Na razie nie ma takiej potrzeby, ale… Odkąd tu trafiłeś,
troskliwie doglądam twój stan, Anthony – wyznał. – Jesteś moją ofiarą dla
Czarnego Pana. A ofiarę należy złożyć w stanie idealnym.
Tony przemierzył się już, aby uderzyć Białego Chłopca w
twarz – kto jak kto, ale on nie pozwolił obrażać siebie w podobny sposób!
Niestety, jego pięść wycelowała jedynie w chmury białego dymu, jaki pozostawił
po sobie Alec, nim zniknął.
Odwiedziny Białego Chłopca z czasem robiły się coraz
bardziej nieznośne. Jego widok budził w Tonym ogromną złość, a jeszcze bardziej
nieciekawe opowieści, którymi stale go raczył. Uwielbiał wspominać przy nim
dziecięce lata i Irlandię, narzekać na rzeczywistość, wychwalać swojego Pana. Im
częściej wchodził do krystalicznej, brightońskiej wody i dawał Tony’emu w kość,
tym bardziej woda… zdawała się mętnieć. Rozbijająca się o klify piana po pewnym
czasie przypominała już brudne krople angielskiego deszczu, woda – poszarzałe
pomyje. Miasto Bieli wskutek nawiedzin Aleka zdawało się czarnieć.
Marmur, który na samym początku stanowił jedyny materiał
budulcowy miasta, przeobraził się w heban. Morze nie wyrzucało już pereł, a
jedynie czarne muszle małży. Dusząca, ciemna mgła zawiesiła się wokół miasta.
Tony odnosił niekiedy wrażenie, że pod warstwą ciemnych, burzowych chmur, mieni
się na niebie Mroczny Znak.
W nocy czternastego lutego Tony’ego obudziła burza. Spał w
swoim pokoju w pustym domu Walkerów, otoczony chmurami gęstego, czarnego dymu,
nacierającego na niego niczym trujące macki. Błyskawice przecinały ciężkie,
mroczne chmury, uderzały w wertykalne klify i zrzucały w dół, do morza, czarne
kamienie, a wraz z nimi glebę i rośliny. Tony ze zgrozą przyglądał się, jak
mikroświat zrodzony w jego głowie, ulega destrukcji podczas tej mikroapokalipsy.
— Drogi Tony – usłyszał głos Aleka dobiegający gdzieś zza
chmur dymu. Tony cały się najeżył.
—To odrobinę zbyt nijakie powitanie, nie uważasz?
Przysięgam, gdybym był mugolem, uczyłbym angielskiego i pisania listów z
polotem… Isaac jest stracony. Otworzyliśmy medalion, ale coś poszło nie tak.
Trevor jest na wolności… bla, bla, bla, drama… Idę po ciebie…
Idę po ciebie…
Blada dłoń chłopaka wyłoniła się zza ściany dymu, jak zza
cienkiego woalu. Palce zaciskały się i otwierały, jakby czegoś szukały. Tony
przełknął ślinę. Wycofał się już do ściany. Nie miał gdzie uciec.
— Dowiedziałam się, gdzie cię przetrzymują… Wiem, że ktoś
cię strzeże… strasznie to przygnębiające, nieprawdaż, Tony? Przysięgam,
położyłbym się na tej sali obok ciebie, z depresją, gdybym często dostawał
takie listy… ach, dlaczego ta dziewczyna nie ma w sobie za grosz artyzmu? –
zaśmiał się pusto. – Te listy są tak nudne jak rozprawka na temat sensu wojen
goblinów.
Jakie listy? Tony przymknął oczy, dłońmi zasłonił sobie
uszy. Chciał się odciąć od świata, sięgnąć do swojego wnętrza, przypomnieć
sobie…
Isaac jest stracony… stracony…
Otworzyliśmy medalion…
Trevor… Trevor jest na wolności…
Jo, olśniło go nagle. Gdzieś w tle rozbłysła błyskawica. Jo
Prewett mnie potrzebuje.
Zobaczył pod powiekami znajomą twarz. Kruczoczarne włosy,
orientalne rysy, specyficzny kształt oka… Dziewczyna zawsze ubrana na czarno,
ironiczna, błyskotliwa, bardzo dzielna… Jo… Jo Prewett.
IDĘ PO CIEBIE.
— Dobrze się spało, Anthony?
Tony otworzył oczy. Obrócił głowę w lewo. Dostrzegł okno, z
widokiem na burzowe chmury. Na Londyn spadał ulewny deszcz. Londyn... Londyn?
Chłopak rozejrzał się. Niewiele widział w całkowitych
nocnych ciemnościach, ale momentalnie poczuł się zmęczony…. tak, jakby
zakończył właśnie wielomilową podróż. Obok niego stały dwie osoby – starsza,
stateczna kobieta i młody chłopak o jasnych włosach. Tony nie mógł przypomnieć
sobie jego imienia, ale dał głowę, że kiedyś je usłyszał.
– Podejdź tu, Eileen, trzeba podać mu zioła – mruknął do
kobiety, uśmiechając się szeroko do Tony’ego. Szczypnął go zaczepnie w
policzek. – Jutro razem odpiszemy Jo, dobrze? – szczypnął go jeszcze raz. –
Ucieszy się, nawet jeśli list nie będzie zbytnio sensowny. Będzie wyglądało na
to, że ma tajemniczego adoratora… w końcu mamy Walentynki.
II –
NADZIEJA
Dlaczego młode kobiety nie palą już z długich fifek ani nie
noszą fryzur na chłopca? Dlaczego na ulicach nie rozbrzmiewa jazz, nie widać
już ciemnych skór i wszechobecnych grochów na rozkloszowanych spódnicach? Dla
Lukrecji było to nie do pojęcia. Za każdym razem, kiedy opuszczała swoją
rosyjską twierdzę w Leningradzie i przybywała oglądać mugolski Londyn,
doświadczała gorzkiego rozczarowania. Serce ściskało się boleśnie, kiedy
myślała o tym, że wszystko, co najpiękniejsze w niemagicznym świecie przeminęło
z wiatrem.
Kobieta prychnęła, zamykając głośno okno. Obserwowanie ulicy
było udręką dla oka, niczym więcej! Mugolska stolica, pełna hałaśliwej,
garażowej muzyki, wrzeszczących feministek i bezdomnych hippisów nie była w
stanie zauroczyć tak, jak dwadzieścia lat temu. Te rozczochrane mugolskie
straszydła z blantami i spodniami o idiotycznych, rozszerzanych nogawkach, nie
miały w sobie nic z kobiecości. Mugolscy chłopcy szlajali się do późna po
dyskotekowych klubach, wulgarni, koszmarnie ubrani, prostaccy i śmierdzący
marihuaną. Mugolska miłość nie była już słodka, zakazana i romantyczna, lecz –
tak jak wszystko, co współcześnie uchodziło za mugolskie – rozpustna, brudna i
swawolna. Doprawdy, zaczynała rozumieć purystów czystej krwi, kiedy obserwowała
ten bohomaz z okna! Naprawdę starała się
zrozumieć i oddać sprawiedliwość Jo – ale było to po prostu niemożliwe.
Też kiedyś byłam młoda i pragnęłam uciec ze staroświeckiego
świata rodu Blacków, pomyślała. Ale ja miałam wybranego odgórnie narzeczonego,
musiałam uczestniczyć we wszystkich tych sztywnych kotylionach i bankietach,
byłam pilnowana na każdym kroku… Każdy miałby w końcu serdecznie dosyć! A Jo…
wychowując Jo, robiłam wszystko, byle uchronić ją przed tym koszmarem.
Zachciało jej się zgrywać buntowniczkę bez powodu!
Bezczelność Jo zaiste zdawała się nie znać granic. Po tym
wszystkim, co Lukrecja dla niej zrobiła! Załatwiła cały ten immunitet
Wizengamotu, przeniosła do innej szkoły, uchroniła przed szkodliwymi wpływami
rodziny Black… Czy nie są to wielkie czyny? Czy ta niewdzięczna dziewucha nie
powinna mieć ich na uwadze, zanim postanowiła wywołać podobny skandal?!
Ten mugol nie jest nawet przystojny, stwierdziła,
przywołując w myślach twarz Jordana Steele’a. Nie ma nawet nic ciekawego jej do
pokazania – chyba że swoje DZWONY! Merlin jeden wie, że Jo nigdy nie zdradzała
zainteresowania mugolami. Trzymała się z tą swoją podejrzaną bandą z
Durmstrangu i trenowała czarną magię na karaluchach.
Pomijając już nawet jej pobudki, jak mogła zapomnieć o
wszelkim rozsądku i zaangażować się w romans w takim momencie! Trwała brutalna
wojna ideologiczna, Czarny Pan gromadził coraz więcej zwolenników, cholerny
Trevor opuścił Azkaban! – a Jo doskonale wiedziała, że zdrajcy krwi jej pokroju
w pierwszej kolejności poznawali gniew Śmierciożerców. Nawet Lukrecja, wcale
nie taka święta i odporna na uroki mugolskich młodzieńców, nie postąpiłaby w
ten sposób – choćby zainteresował się nią ktoś lepszy nawet niż sam Ethan – choćby
nawet był to książę Karol! Na co Jo immunitet, na co nietykalność sądu, Croucha
i Aurorów, skoro lada dzień wykończy ją ślizgońska banda, z którą się
zbratała?!
To jest po prostu szczyt bezmyślności. Za kilka miesięcy Jo
opuści mury Hogwartu i będzie musiała radzić sobie sama. Kto jej wtedy pomoże?
Kto uchroni ją przed gniewem fanatyków krwi? Blackowie?! Wydziedziczą zarówno
dziewczynę, jak i ją, Lukrecję, za to, że dopuściła do podobnej hańby. Na
Prewettów też nie ma co liczyć. Wszyscy „przyjaciele” Jo – jak ten chłopak Trevora, młody Walker i ta
blondyna Ellison – oni wszyscy popierali
Czarnego Pana i z pewnością jako pierwsi wbiją jej córce nóż w plecy.
Tak, dokładnie – szczyt bezmyślności! Trzeba koniecznie
zaradzić katastrofie. Lukrecja nie wiedziała jeszcze, co zrobi, ale – na brodę
Merlina! – wiedziała, że należy działać szybko. Ktoś już wiedział, skoro
podrzucił jej zdjęcia, i nie wiadomo, czy był to wróg, czy przyjaciel.
Co robić?! Opuścić Londyn, nawiedzić Jo w Hogsmeade i
przemówić jej do rozumu? Zaniepokoić Ignatiusa? Zmodyfikować pamięć
chłoptasiowi? Nie!, pomyślała. Nie mogła wyjechać ze stolicy, wzbudziłoby zbyt
wiele zainteresowania. W końcu wyrwała się z Leningradu po to, żeby złożyć
bratu i Walburdze stosowną wizytę. Mogła ją ukrócić, mogła przyśpieszyć bieg
wydarzeń, ale zdecydowanie nie mogła teraz z niej zrezygnować.
Do Walburgi zajedzie już jutro, po pogrzebie Lissy. Wystąpi
jako mediator, pogodzi ją i Oriona, a potem jak najszybciej zajmie się sprawami
wychowawczymi. Tak, i korzystając z okazji, że bawi w okolicy, zasięgnie rady
kogoś zaufanego i bezstronnego, kogoś, kto nie będzie plotkował, kiedy
wyjedzie. Może…
— Eileen! – Aż krzyknęła. O tak, znakomity pomysł!
Mogła złożyć odwiedziny w Cokeworth starej przyjaciółce
jutro, po pogrzebie, pod pozorem, że chce zrobić jej przyjemność i złożyć
kondolencje po śmierci siostry. Podoba wizyta ani nie wzbudzi żadnych
podejrzeń, a w takowych okolicznościach nawet i zgorszenia, pomimo złej
reputacji „zdrajczyni” Eileen. Lukrecja nie widziała jej tak długo, a przecież
za młodości, odkąd trafiły do wspólnego dormitorium w Hogwarcie, były
nierozłączne! Nareszcie nadrobi długie lata rozłąki, spowodowane unikaniem
Cokeworth. Ona i Walburga musiały ograniczyć kontakty z Eileen po jej ożenku z
mugolem, a poza tym pani Snape wybrała niefortunne miejsce zamieszkania, w tak
bliskich sąsiedztwie Evansów…
Na myśl o tym nazwisku przeszedł ją zimny dreszcz. Mięło
tyle lat… Zamyślona Lukrecja jeszcze raz rzuciła okiem na fotografię Jo i jej
mugolskiego chłopca. Tak, przez chwilę stało się to dla niej bardziej
zrozumiałe… aczkolwiek wciąż uważała, że cała ta sytuacja to szczyt
bezmyślności.
Ciekawe, czy Ethan będzie jutro na pogrzebie, przyszło jej
na myśl. Znał Lissę. Długo razem pracowali. Pewnie przyjedzie, w końcu pracuje
w Londynie i cmentarz Gunnersbury nie stanowi dla niego wielkiej wyprawy. Poza
tym, ze względu na wieloletnie obcowanie Lissy wśród mugoli, pogrzeb ma mieć
charakter niemagiczny. O tak, trzeba przygotować się na jego ewentualną
obecność. A może minęło już tyle lat, że Ethan, dowiedziawszy się o śmierci
starej znajomej, nie odczuje żadnego żalu?
Lukrecja z roztargnieniem odrzuciła zdjęcie. Musiała się
przespać. Jutro czeka ją naprawdę emocjonujący dzień…
III - NADZIEJA
Jo Prewett obmyła zmęczoną twarz przy umywalce w łazience
Jordana, czując, jak przyjemny chłód wody przynosi ulgę i otrzeźwienie.
Przetarła powieki wierzchem dłoni. Przez moment przed oczami mignęła jej
sylwetka ciemnowłosej dziewczyny o skośnych oczach. Zamrugała. W lustrze
przyglądał jej się duch Jo Prewett.
Zmora miała bladą twarz, siną, żylastą, jakby naczynia
krwionośne osłonięte zostały jedynie warstwą cienkiego pergaminu zamiast
elastycznej, syberyjskiej skóry, odpornej na mrozy i wichury. Oczy jej nie
świeciły charakterystycznym, kryształowym blaskiem, niczym kamienie
lapiz-lazuli zamknięte w szklanych oczach laleczki z saskiej porcelany.
Fioletowe cienie nadawały spojrzeniu pewną surowość. Jo poruszała się. Postać
ubrana była w czarną sukienkę trumienną, smętnie zwisającą na zgarbionej
sylwetce.
Nie muszę przynajmniej obawiać się, że ktoś mnie rozpozna i
porwie, pomyślała ponuro. Nawet największy wróg odpuściłby mnie sobie już
teraz. Przecież wyglądam, jakby to ja sama miała dzisiaj wejść do trumny”.
Jo czuła się chora. Noc odmówiła jej snu już po raz czwarty,
od nocy przed piątkową rozprawą. Głowa pulsowała jej boleśnie, serce ściskało
od zmartwień, w ustach czuła posmak krwi. Chciałaby, ach jakże pragnęła,
zrzucić wszystkie te symptomy na żałobę!
—Mam dziwne przeczucie, że moje życie wkrótce dobiegnie
końca – powiedziała rano przy śniadaniu do Reginy.
Dziewczyna roześmiała się.
— Walentynki nie są aż tak straszne, Jo – odpowiedziała. – Chociaż, faktycznie, nie wyglądasz
dzisiaj za dobrze. Może przejdziesz się do skrzydła? Powiem Ślimakowi, że się
rozchorowałaś.
Jo zgodziła się na to, choć nie bez nalegań, bo początkowo
nie planowała robić sobie wagarów (co jak co, ale perspektywa rychłych owutemów
paraliżowała nawet tak „pilnych” uczniów jak Jo). Chciała zaleźć jakiś kominek sieci Fiuu z
Hogsmeade, odwiedzić Jordana i Tony’ego w Maudsleyu, a potem zajrzeć na pogrzeb
Lissy. Wracając do szkoły, cofnęłaby się w czasie i poszła prosto na poranne
zajęcia. Problem w tym, że była tak zmęczona już teraz, a co dopiero po całym
dniu załatwiania spraw w Londynie! Nie potrafiłaby uważać na transmutacji czy
warzyć eliksiry z recepturą tak skomplikowaną, że instrukcja zajmowała cztery
stopy pergaminu. Tak… ciepłe łóżko w Skrzydle Szpitalnym i Eliksir Słodkiego
Snu zdecydowanie bardziej do niej przemawiały.
— Mam nadzieję, że wykurujesz się na imprezę Evana –
dopowiedziała jeszcze Regina. – Miał siedemnastkę w sobotę i mówią, że otrzymał
już Znak. Nieźle, nie?
Jo tylko uśmiechnęła się sztucznie. Rosier… Ach, gdyby ten
idiota pojął, że otrzymanie Mroczngo Znaku jest ostatnim powodem do
świętowania, jaki w ogóle można wymienić. Ignorancja i brak wyobraźni Ślizgonów
irytowały ją coraz to bardziej w świetle ostatnich wydarzeń.
Czy Rosier był świadomy, że służba Voldemortowi trwa całe
życie, bez względu na to, czy wygrywał on, czy przegrywał wojnę? Że
jakiekolwiek próby ratunku, wycofania się, zostaną uznane za zdradę frontu i
ukarane śmiercią lub też – co gorsza – wyrokiem podobnym do tego Isaaka? Czy on
nie rozumiał, że nie ma się z czego cieszyć?!
Na myśl o Isaaku Jo ponownie zakuło serce. Miała się z nim
już nigdy więcej nie zobaczyć – a nawet nie porozmawiać w śnie ani nie
powysyłać sobie straszliwych listów, jak robili często, gdy Isaac daleko
wyjeżdżał. Wolała bowiem wyobrażać sobie, że jej najlepszy przyjaciel wyruszył
w kolejną tajemniczą podróż, z której długo, bardzo długo, nie będzie wracać.
Świadomość jego rychłej śmierci – śmierci jego duszy – była po prostu nie do zniesienia.
Może, jak już umrze,
Isaac będzie mnie nękać we śnie jak Jilly, pomyślała smutno. Będzie miał do tego prawo, w końcu nie
spełniłam jego ostatniego życzenia. On poświęcił życie na to, by ocalić nas
wszystkich i zniszczyć zaklęcie Trevora. Umrze z myślą, że osiągnął swój cel…
że otworzyliśmy medalion i zniszczyliśmy całą zamkniętą w nim czarną magię…
och, jakby się poczuł, gdyby się dowiedział…
Jo odwróciła się z powrotem w stronę umywalki, czując nawrót
silnych mdłości. Tak od kilku dni działało na nią wyobrażenie medalionu i
wspomnienie swojej sromotnej klęski w sobotę. Dlaczego też nieszczęścia zawsze
musiały chodzić parami?!
Dziewczyna nie powinna mieć sobie nic do zarzucenia. Chociaż
była w rozsypce, zadbała o każdy detal przed ceremonią otwarcia. Miała
uwarzonego Blancharda, miała medalion Prewettów, miała skorumpowaną Evans i
miała Luthien do pomocy. Dziewczęta udały się wieczorem do małej chatki na
skraju Zakazanego Lasu, blisko granicy z Hogsmeade, gdzie Luthien zatrzymała
się tymczasowo, pomieszkując z centaurami. Fauny i Luthien tolerowały nawzajem
swoje towarzystwo ze względu na wspólnotę myśli, zainteresowań i charakterów.
Jeden z centaurów, Ofelio, zadeklarował się nawet, że da znak, kiedy księżyc w
pełni znajdzie się w fazie „energetycznie najkorzystniej”, co miało uchronić ją
i Lily przed czarną magią medalionu. Luthien przygotowała dla Evansówny
eleganckie ostrze elfickiej roboty i wskazała, w którym miejscu należy uderzać
w medalion.
— Nie bój się, nie zniszczysz go – rzekła, jakby kogokolwiek
jeszcze obchodził ten pomiot czarnej magii. – Czarnomagiczne zaklęcia są w nim
zapieczętowane. Każda klątwa musi znaleźć swój podmiot – czy to człowieka,
istotę magiczną czy przedmiot. Biała magia medalionu stanowi dodatkowe
zabezpieczenie, dlatego musisz sięgnąć po goblinie ostrze. Po pchnięciu
mieczem, klątwy zostaną zniszczone i zapomniane – to znaczy, że usuną się
wszelkie szkody, jakie wywołały, a same zaklęcia – rozumiane jako formuły,
określone słowa – stracą swoją magiczną moc.
Wszytsko przebiegło bez zbędnych komplikacji. Obawy Isaaka
okazały się bezcelowe – do końca rytuału nie zjawiła się żadna wrogo nastawiona
dusza (no, jeśli nie liczyć Luthien), która pragnęłaby udaremnić im misję. Sam
medalion nie był też tak niebezpieczny, jak podejrzewała Luthien – przy każdym
uderzeniu mieczem, w powietrze unosiły się kłęby dymu zielonkawej barwie, a
następnie z nikłym blaskiem rozpływały się w powietrzy. W środku medalionu znalazły
stary dziennik, pomniejszony zaklęciem Reducio,
tak, aby zmieścił się do puzderka.
― Lily, spróbuj wysłać mi jakąś myśl – zażądała Jo,
przekazując notatnik w pierwszej kolejności Luthien. – Zrobimy próbę, czy to
zadziałało.
Jo czekała. Nie usłyszała niczego oprócz prychnięcia
centaura Ofelio. Uśmiechnęła się szeroko. Udało się! Zaklęcie Łączące zostało
przełamane!
―Notatnik wydaje się być w porządku – odezwała się Luthien.
– Są tu jedynie jakieś czarnomagiczne zapiski. Niezbyt mnie one interesują.
Wyciągnęła książeczkę do Jo, a ta w ramach wymiany towaru,
wepchnęła jej do rąk medalion.
― Zabierz go, proszę, sprzed moich oczu – powiedziała. – Nie
chce oglądać go już do końca życia, jeśli to możliwe.
Luthien kręciła trochę nosem, powtarzając, że „Jo jest
najwyraźniej obłąkana, oddając coś takiego” i że „nie zdaje sobie chyba sprawy,
jaka jest wartość czarodziejskiej biżuterii”, ale była nazbyt zachłanna i
zachwycona medalionem, żeby się spierać. Wszystkie rozeszły się w swoje strony –
Luthien dołączyła do centaurów i ruszyła z nimi podziwiać zimowe niebo,
natomiast Jo i Lily – oglądać sny w ciepłym łóżku, po jakże długim dniu.
Przez kilka godzin Jo była zadowolona – poczucie ulgi i
wolności pozwoliły jej pozbierać się po traumatycznej rozprawie w Ministerstwie, zdystansować od całej
sprawy, a nawet zebrać myśli i zaplanować swoje dalsze poczynania w sprawie
Tony’ego i Isaaka. Było dla niej oczywiste, że nie mogła ich zostawić, nieważne
do czego trzeba by się cofnąć. Może napisze do Prim i Dołochowa, dwóch
najbliższych jej Śmierciożerców. Minęło dużo czasu, ale nie chciało jej się wierzyć,
że panna Ellison i Dołochow, wieloletni przyjaciel Isaaka w Durmstrangu,
pozostawią Isaaka samego na pastwę dementorów. Po prostu nie wchodziło to w grę
– Dołochow i Prim pomogą, nawet jeśli mieliby potem zostać ukarani przez
swojego Pana.
Co do Tony’ego, mogła go z łatwością odbić, jeśli w
Maudsleyu w rzeczy samej pracowali jedynie mugole. Sęk w tym, że jeśli nawet
udałoby jej się go wyprowadzić ze szpitala, nie miała gdzie go przetrzymać. Czy
drewniana chatka Luthien wchodziła w grę? W końcu Tony był jej dalekim kuzynem…
Z takimi myślami biła się przez całą noc, bo sen nie przychodził.
Już następnego dnia po południu zaczęła czuć się dziwnie.
Potwornie bolała ją głowa. Mdliło ją. Co najgorsze, nie mogła pozbyć się
wrażenia, że coś jej umyka, że o czymś zapomina… Z trudnością sięgała pamięcią
wstecz, jak potraktowana Obliviate, nie
mogła rozeznać się w tym, co robiła rano, w południe, przed godziną… Czuła się
jak w płytkim transie, a za każdym razem, gdy następowało wybudzenie,
znajdowała się w innym miejscu o innym czasie i nie pamiętała, w jaki sposób
przemieszczała się między tymi wszystkimi punktami. Prześladowały ją też dziwne
wizje na jawie, w których błąkała się po białym Brighton.
Najbardziej niepokoiła ją jednak blizna, pamiątka po
uderzeniu Zaklęcia Patronatu. Według Luthien, powinna ona wyblaknąć w ciągu
kilku godzin, a potem całkowicie zniknąć – jak wszystkie skutki zlikwidowanych
zaklęć. Z blizną natomiast działy się rzeczy zgoła przeciwne – odciskała się
ona na jej jasnej skórze kolorem intensywnej purpury, zdawało się też, że
nieznacznie się rozrasta i łaskocze.
W środku nocy, ponownie bezsennej, zdecydowała się wysłać
sowę do Luthien. Poprosiła ją, żeby jeszcze raz przebadała medalion i
sprawdziła, czy ceremoniał otwarcia faktycznie zakończył się sukcesem. Elfka
niemal natychmiast odpowiedziała jej zaproszeniem na herbatkę następnego dnia
po południu.
Jo stawiła się w chatce zaraz po lekcjach. Luthien wyszła
jej naprzeciw. W prawej ręce trzymała staroświecką filiżankę buchającą silnie
aromatyczną parą (poznała ten odurzający zapach… coś podobnego pijała u matki
Isaaka w Alpach Delfinackich). W lewej – owinięty w szmatkę Medalion Prewettów.
― Uważaj – powiedziała do niej, przekazując w jej ręce
filiżankę i zawiniątko – na temperaturę.
Jo nie miała pojęcia, czy ostrzeżenie odnosiło się do świeżo
zaparzonej herbaty czy też medalionu, gorącego, jakby przed chwilą został wyciągnięty
z płomieni. Weszły do środka chatki. Jo odstawiła filiżankę i odwinęła medalion
– wydawał jej się taki sam, jak dwa dni temu, jednak Luthien utrzymywała, że
odkryła w nim coś znaczącego.
― Jak zapewne wiesz, każdy czarodziej, który staje się
autorem nowego zaklęcia, musi je gdzieś zapisać – zaczęła swój monolog. Jo
otwierała usta, żeby jej przerwać, ale wyglądało na to, że Luthien przez cały
dzień układała swoją mowę i nie zamierzała opuścić dla Jo ani jednego fragmentu.
– Popularni czarodzieje wydają swoje książki, co gwarantuje im niezniszczalność
zaklęć, ze względu na liczne kopie i duży nakład. Autorzy zaklęć użytkowanych
przez niewielką liczbę osób decydują się raczej na zapis w pamiętniku. Dopóki
są one uwiecznione, zachowana jest magiczna moc formuł czy słów. Trevor Monroe
i twój ojciec, Jo, nie zapisali swoich czarnomagicznych zaklęć na papierze,
tylko sięgnęli po medalion rodowy Prewettów, dar od elfów i goblinów dla
najzacniejszych rodów czarodziejów. Było to na tyle rozumne posunięcie, że
gwarantowało im dodatkową ochronę i zdwojoną moc. Zaklęcia mogły być użytkowane
bowiem przez wszystkich noszących nazwisko Prewett – i tylko przez nich
zniszczone.
— Wiem o tym – mruknęła Jo ze złością. – Tata i Trevor
wykonali to podczas wojny za Grindelwalda. Tata chciał ofiarować mu te
zaklęcia, ale jednocześnie zadbać o bezpieczeństwo swojej rodziny.
— No tak – zgodziła się Luthien. – Biała magia medalionu
dodatkowo stanowiła barierę dla osób, które chciałyby zniszczyć ten przedmiot.
Było to mądre posunięcie, ale… nie zastanawiałaś się nigdy, jaki sens miały te
zaklęcia? Dlaczego miałyby stać się kluczowe dla Grindelwalda? No cóż…
chociażby Zaklęcie Łączące, które uderzyło ciebie i Lily Evans wydaje się być
bardzo przydatne, umożliwia szybką komunikację nawet u osób, które nie
opanowały legilimencji. Ale to właśnie patronaty były największym osiągnięciem
Trevora i twojego ojca, pomnikiem ich wiedzy czarnomagicznej, osiągnięciem,
które zrobiłoby wrażenie na samym Grindelwaldzie.
Dlaczego? Szczerze
mówiąc Jo nigdy się nad tym nie zastanawiała. Ojciec i Trevor byli
czarnoksiężnikami niezwykle popularnymi w Rosji, którzy opracowali bardzo wiele
nowych klątw. Zyskali w ten sposób szacunek Grindelwalda, a następnie –
Czarnego Pana. Luthien miała rację, twierdząc, że to właśnie patronaty przyniosły
im największy rozgłos. Klątwa ta była strzeżona i analizowana przez wiele lat w
Departamencie Tajemnic, za jej użycie groził najwyższy wymiar kary, stała się
ona niejako ponurą legendą, zwłaszcza wśród uczniów Durmstrangu. Po wtrąceniu
ojca i Trevora do Azkabanu sława klątwy rozbrzmiała jeszcze głośniej. Jej
koledzy, a nawet nauczyciele ze szkoły, niejednokrotnie próbowali odtworzyć
formułę klątwy, zawsze jednak bez powodzenia. Dlaczego?
Słuchaj dalej Luthien,
a się dowiesz, pomyślała, skupiając się ponownie na monologu elfki.
— Grindelwald został pokonany, ale jego poglądy przetrwały –
sam Czarny Pan w pewnym stopniu
zainspirował się nimi. Słynął on przede wszystkim z radykalnych pomysłów…
uważał, że mugoli należy uzależnić od czarodziejów, a cel ten chciał osiągnąć
za pomocą magicznych istot. Grindelwald szybko zrozumiał, że aby wygrać wojnę,
trzeba w pierwszej kolejności zapanować nad… jak to mawiali mugole, potworami. Dementorzy, wilkołaki,
olbrzymy, gobliny… wszystkie stworzenia, które można by uznać za zmiennokształtnych, za hybrydy byliby, w
jego opinii, armią nie do zatrzymania. Pozostawało pytanie, w jaki sposób można
by zapanować nad zmiennymi? Oczywiście, można by skusić ich licznymi
przywilejami, obiecać wolność, osobne ministerstwo, równość w naszym świecie,
ale tego Grindelwald sobie nie wyobrażał. W jego wizjach czarodzieje stanowili
najwyższą rasę, panującą nie tylko nad mugolami, ale także wszystkimi innymi
stworzeniami. Pozostawały więc metody magiczne. Wiele magicznych stworzeń wykazuje
jednak odporność na zaklęcie Imperius, które jest narzędziem działającym przede
wszystkim na umysł ludzki. A wtedy pojawiło się rozwiązanie… klątwa patronatu –
czyli Imperius dla umysłu zwierzęcego.
Początkowo stosowano zaklęcie faktycznie jedynie jako formę
klątwy na zmiennych, a dopiero w trakcie eksperymentów Trevor Monroe odnalazł
jego drugie zastosowania: a mianowicie użył je przeciw drugiemu czarodziejowi. Dowiedział
się, że klątwa potrafi aktywować zwierzęcą naturę, którą skrywa w sobie każdy
człowiek… W zależności od człowieka, każdy inaczej reaguje na działanie klątwy:
jednych przemienia w zwierzęta, formy, jakie przyjęliby jako ani madzy, innych
z kolei pozostawia ludźmi, jednak zezwierzęca, zatruwa umysły, dociera do
najniższych popędów. Nie jest to sposób kontroli równie skuteczny jak Imperius,
rzecz jasna… pewnie znajdą się osoby o dostatecznej woli, żeby przezwyciężyć
klątwę. Ale jako czarnomagiczne zaklęcie kontrolujące mieszańców stanowiło
faktycznie cenną broń i amunicję wojenną. Dlatego Trevor, po tym jak pojawił
się następca Grindelwalda, Lord Voldemort, postanowił ofiarować mu swoje zaklęcie.
Na jego życzenie powstały liczne kopie medalionów, które rozprzestrzeniły się
wśród czarnoksiężników w tej formie, tak jak zwykła czarno magiczna księga. Oryginalny zapis został zachowany jednak w
domu Prewettów.
Jedną z pierwszych osób, które sięgnęły po wynalazek
Trevora, był wilkołak, Alfa swojej watahy, Fenrir Greyback. Wilkołaki podczas
pełni mimowolnie czują respekt względem wilka w stadzie, który ich przemienił.
Greyback pragnął jeszcze bardziej zwiększyć swój wpływ na swoje stado. Mówiono,
że dąży on do zapanowania nad wolą wilkołaków do tego stopnia, żeby wywołać u
nich przemianę w każdym momencie, a nie jedynie podczas pełni księżyca. Pod
jego wpływem znalazła się znaczna część jego watahy, a także kilka
czarodziejów, którzy nie byli wilkołakami. I teraz przyjrzyj się medalionowi,
Jo. Wrzuciłam go z ognia, żeby grawerunek był wyraźniejszy.
Jo wzięła gorący przedmiot do ręki. Delikatnie przejechała palcem
dookoła oczka, próbując wyczuć drobne, wygrawerowane literki… Odwróciła go na
drugą stronę. Poczuła, że robi jej się słabo.
Fenrir Greyback.
— To kopia Greybacka – zamrugała. – Ale… ale w jaki sposób?
Luthien wzruszyła ramionami.
— Ktoś was wrobił, nie ma innego wytłumaczenia. Zapewne ktoś
z watahy Greybacka… to było bardzo przebiegłe.
Jo przełknęła spory łyk herbaty. Poczuła, że gorący napój
dodaje jej sił na przeanalizowanie całej sytuacji.
W wakacje przed Hogwartem Jo kupiła na targu w Leningradzie podróbkę
medalionu Prewettów… Jej rodzina, jako potężny ród, który wybrał miasto na
swoją siedzibę, stanowiła w Leningradzie niemalże przedmiot kultu. Byli celebrytami,
miejską szlachtą, a ich wpływy nasiliły się zwłaszcza w ostatnich latach,
podczas wojny, kiedy czystą krew zaczęto uznawać za najwyższą cnotę. Społeczność
czarodziejska w mieście często kupowała pucharki, biżuterię czy nawet sztućce z
godłem rodowym Prewettów. Nie było to nic nadzwyczajnego – w Paryżu panował
podobny kult Rowle’ów, w Marsylii – Rosierów, a w Londynie – oczywiście Blacków.
Jo kupiła podobną zabawkę w ramach żartu, po prostu rozbawiło ją, że przedmiot,
za którym razem z przyjaciółmi biegała od tylu miesięcy, można zdobyć za kilka
sykli na targu. Wrzuciła go do koperty, list zaadresowała do Lily, następnie przekazała go Avery’emu, a ten
Snape’owi. Potem… potem, jak domniemał Isaac, ktoś podmienił medaliony, z
podróbki na oryginał… ale… ale to nie był oryginał.
Czyli on był kopią
Greybacka, od samego początku?
— No cóż, rozumiem trochę, co myślał sobie Isaac – usłyszała
głos Luthien. – Wiedział, ze wasza kopia, którą jego ojciec użył przeciw wam,
znajduje się w Ministerstwie, nie wiedział, że istnieje jakakolwiek inna… No
cóż… Wszystkie zaklęcia, które przez waszą lekkomyślność zaatakowały
przypadkowe osoby zostały odwrócone – na
przykład twoja więź umysłowa z Lily Evans. Uwolniliście też wszystkich członków
patronatu Greybacka. Niestety, zaklęcia twojego ojca nadal istnieją w
oryginale, który nie mam pojęcia, gdzie się znajduje, a Lily nie może już go zniszczyć,
bo zrzekła się praw do medalionu. Bardzo ciężko przewidzieć, jak to się dalej
potoczy.
Jo była wdzięczna Luthien za to ostatnie zdanie. Bardzo
ciężko przewidzieć, jak to się potoczy… Łatwo powiedzieć! A co miała zrobić ona,
Jo? Jak miała powiedzieć o wszystkim Lily, Tony’emu, Isaakowi? Nie dość, że
wcale nie przestali być ofiarą klątwy Trevora, nie dość, że sam Trevor niedawno
opuścił Azkaban, to jeszcze okazało się, że są dalej od zniszczenia zaklęcia
niż kiedykolwiek! Jo nie miała już ani medalionu, ani osoby, która mogłaby ją
zniszczyć, ani Blancharda, ani żadnych poszlak, manuskryptów… nie miała już
nawet Isaaka, który wiedziałby, co robić dalej.
Zdobyła za to naprawdę inteligentnego i groźne przeciwnika.Osoba,
która deptała im od początku po piętach, która podmieniła medalion i która –
zdaniem Luthien – należała dawniej do watahy Greybacka, w dalszym ciągu ich
śledziła – a przynajmniej z pewnością śledziła Jo. Kto, jak nie ta osoba,
wysłała do niej pogróżkę przed śmiercią Lissy? Kto wiedział o niej i o
Jordanie, i kto pragnął śmierci Isaaka?
Jeśli ktoś ją obserwował od dłuższego czasu, z pewnością
wiedział już, gdzie jest Tony – ten z kolei bez wątpienia stanie się następną ofiarą.
Wszyscy umierali po kolei: Pierwsza, czyli Jilly, Drugi, to jest Dean, Trzeci –
Isaac… Tony, Czwarty, leżał bezbronny w mugolskim szpitalu, a Prim, Piąta… och,
ta osoba pewnie doskonale wiedziała już, gdzie znajdzie Prim! W każdym razie po
Prim nadejdzie kolej na…
―Hej, Jo! Jo, wszystko w porządku?!
Podskoczyła ze strachu, słysząc pukanie do drzwi. Jordan
najwyraźniej zaniepokoił się, że tak długo siedzi w łazience, skoro mówiła, że
idzie tylko obmyć twarz… Westchnęła ciężko. Na chwilę oderwała się od
przygnębiających myśli. Drzwi otworzyły się, a do środka wpadł jej ulubiony
psychoanalityk ze szklanką wody.
― Myślałem, że zemdlałaś – powiedział z ulgą. – Wyglądasz bardzo
słabo…
Uśmiechnęła się lekko.
― To… to przez cały ten pogrzeb. Bardzo mnie to przygnębia.
Jordan pokiwał głową ze zrozumieniem terapeuty. Wyciągnął
ręce, pozwalając Jo przytulić się do siebie. Dziewczyna pociągnęła głośno
nosem,
Dużą przesadą byłoby powiedzenie, że Jo mocno odczuła śmierć
Lissy. Znała ją bardzo krótko i to jedynie jako sympatyczną barmankę,
pomagającą jej dotrzeć do Jordana. W normalnych okolicznościach nie odczułaby
nawet potrzeby, aby uczestniczyć w pogrzebie, ale…
Nie mogła zapomnieć o karteczkach z pogróżkami… o tym, że tajemnicza
osoba zamordowała Lissę, aby ukarać Jo za zignorowanie jej ostrzeżenia, za
bronienie Isaaka w sądzie. W pewien sposób czuła się odpowiedzialna za tą
śmierć.
Och, jak wiele problemów spadło na nią w ciągu ostatnich
kilku dni! Jo nie mogła dłużej już wytrzymać…
― Nie płacz, J-J – szepnął jej do ucha Jordan. – Po pogrzebie
poczujesz się lepiej… skoczymy potem do kina na Annie Hall, co ty na to?
Pokręciła natychmiast głową. Nie miała dzisiaj na to czasu…
― No nie wygłupiaj się – szczypnął ją w bok. – Są Walentynki.
Nie możesz mi dzisiaj odmawiać. Najpierw cmentarz, potem East End i Genesis… ach,
a wieczorem w Cokeworth jest ponoć koncert walentynkowy na rynku... przyjedzie
Slade i w ogóle…
Wbiła wzrok w podłogę. Och, gdyby wszystko na
moment znów zrobiło się łatwe, a ona mogła bez wyrzutów sumienia włóczyć się z
Jordanem po kinach i koncertach!
―No weź, Jooo – mruknął jej do ucha. – Pozwól mi cię trochę
rozerwać.
― J…ja, no nie wiem – jęknęła. – Uch, mogłam w ogóle do
ciebie nie przychodzić… powinnam się domyślić, że… hej, nie szczerz się tak,
haha! – uderzyła go lekko w tył głowy. Choć nie chciała tego przyznać, humor
znacznie jej się poprawił, odkąd Jordan wpadł do łazienki i zaczął robić do
niej dziwne miny. Pokręciła głową,
udając zażenowaną, i wyprowadziła chłopaka z łazienki. Jordan zgasił za nimi
światło.
― Na którym cmentarzu chowają twoją ciotkę?
Jo skrzywiła się lekko. Okłamywanie Jordana, choć należało
do codzienności ich związku, robiło się dla niej coraz trudniejsze. Musiała
jednak powiedzieć, że Lissa była jej ciotką – przecież nikt normalny nie
chodził na pogrzeby swoich barmanek. A
co od pogróżek, to o nich zdecydowanie nie
zamierzała mówić nikomu, a już zwłaszcza Jordanowi.
― Gunnersbury.
Jordan jęknął.
― Przeprawa przez centrum Londynu o tej porze, w Walentynki,
będzie udręką. Może pojedziemy po prostu metrem?
Jo zgodziła się bez przekonania. Nie miała pojęcia, o co
chodziło chłopakowi – ale do tej pory wszystkie jego szalone, mugolskie sposoby
się sprawdzały.
Piętnaście minut później modliła się, żeby Jordan nie
wyczytał na jej twarzy zaskoczenia – wyprawę na podbój metra ciężko było jednak
przyjmować z niezmienną, obojętną miną. Niepokój wkradł się w jej serce już w
chwili, gdy Jordan zaciągnął ją schodami w dół, do podziemia. Tylko dzięki
szczęściu udało jej się zmusić Jordana, by obsłużył za nią automat biletowy, a
potem przeszła za nim na bramkach, bo nie miała pojęcia, gdzie należy okazać
bilet.
― Ty buntowniczko – roześmiał się, kiedy Jo wpadła mu na
plecy, uderzona przez bramkę. – Okradasz londyńską komunikację?
Jo błysnęła łobuzerskim uśmiechem. Pozwoliła prowadzić się
przez kolejne schody ruchome i korytarze, aż obydwoje wypadli na odpowiednią
stację pociągową. Odetchnęła z ulgą. Metro to tylko jakaś pokręcona, mugolska
nazwa na kolejkę!
Pociąg zatrzymał się tuż przed ich nosem, a Jo i Jordan
wepchnęli się z trudem do zatłoczonego wagonu. Dziewczyna złapała się rączki
tuż przy drzwiach, drugą opierając na Jordanie. Kolejka podskakiwała i spychała
na boki niemalże jak Błędny Rycerz. Przez całą drogę dziewczyna bacznie
obserwowała mugoli – w metrze roiło się od przedstawicieli różnych środowisk,
grup wiekowych i etnicznych. Obok niej i Jordana dostrzegła grupę uczniów,
których mundurki do złudzenia przypominały te hogwarcckie. Oficjalnie ubrani
mężczyźni chronili swoje cenne nesesery przed naporem tłumu, podnosząc je
wysoko ponad głowy ludzi. Grupa turystek z Japonii robiła zdjęcia polaroidami.
Wzrok Jo na chwilę zatrzymał się na grupce czarnoskórych
muzyków ulicznych, którzy przygrywali na dziwacznych bębnach Hotel California, utwór, będący od kilku
tygodni przebojem numer jeden także wśród czarodziejów. Mugole w metrze zdawali
się całkowicie ignorować ten darmowy koncert, tak jakby występy w ich
podziemnych kolejkach należały do codzienności. Jo uśmiechnęła się lekko, kiedy
spojrzeniem wyłapała jednego mugola bawiącego się równie dobrze jak murzyńska
grupa. Podśpiewywał on pod nosem słowa Eaglesów i szczypał zaczepnie swoją
córkę, najwyraźniej w ten sposób próbując skłonić ją do dołączenia się do
śpiewów. Miał chłopięcą twarz, zniewalający uśmiech i bardzo, ale to bardzo
znajome oczy…
Poczuła, że Jordan lekko ją szturcha.
— Poznajesz? – zapytał, wskazując palcem na scenkę, którą
obserwowała Jo.
—Hotel Californię?
—Nie – pokręcił głową. – Widzisz tę blondynę?
Spojrzenie Jo zatrzymało się teraz na córce wesołego mugola.
Miała taki sam kolor włosów jak jej ojciec, ale zupełnie inne rysy twarzy,
niesympatyczne, nieostre, jakby spłaszczone i jednowymiarowe.
— Tę, której twarz wygląda, jakby ją sprasowano?
Jordan zachichotał.
—To Petunia Evans.
Jo wybałuszyła oczy.
—Co?!
Siostra Lily? Właściwie to mogła dostrzec minimalne
podobieństwo, szczególnie jeśli chodziło o budowę ciała i oczy… Te oczy…
Nabrała spory haust powietrza. Ale to znaczyło, że mężczyzną obok był…
—Dzień dobry, panie Ethanie! – przywitał się Jordan. Jo cała
zesztywniała.
Ethan kiwnął głową w ich stronę. Petunia, po kilku
szturchnięciach ojca, zdobyła się na identyczny gest. Jo poczuła ścisk w
żołądku, kiedy pan Evans wykonał gest w ich stronę, na znak że mają się
zbliżyć. Jordan złapał ją za rękę i pociągnął.
O, nie.
Jo udała, że zatacza się do tyłu na zakręcie, ale Jordan –
najwyraźniej przygotowany na to – złapał ją w pasie i, trzymając ją w tym
uścisku, przeprowadził ją przez tłum na drugą stronę wagonu. Uśmiechnął się
szeroko i uścisnął Ethanowi Evansowi dłoń. Jo na chwilę przestała oddychać.
– Ale się pan odstawił… Czyżby znowu prezentacja w auli na
uniwerku?
—Jadę na pogrzeb, Jordan – popukał się w czoło. – A Tuney ma
egzamin w szkole. Wysiadamy w Hounslow.
Jordan zrobił duże oczy i spojrzał ze zdumieniem na Jo.
— Jedzie pan na Gumnersbury? To jak my, no nie, Jo? Jeszcze raz, czyj to
jest pogrzeb?
— Lissy Prince – powiedzieli równocześnie, Jo i Ethan.
Dziewczyna roześmiała się nerwowo. Wyciągnęła rękę w stronę byłego kochanka
swojej matki, lekko zakłopotana. Mężczyzna uścisnął ją pewnie.
—Jo Prewett, panie Evans. Jestem… jestem córką Lukrecji.
IV – WIARA
Emmelina dopijała
właśnie szklankę kremowego piwa w Trzech Miotłach, kiedy do środka wpadła jej
siostra razem z tą jedną osobą, którą najbardziej w tamtej chwili pragnęła nie
oglądać. Zaczerwienieni od mrozu Paul i Di zmierzali w kierunku jej stolika, a
Emma klęła w myślach, że pozwoliła wrobić się w to spotkanie.
Dzisiejszy dzień rozpoczął się całkowicie zwyczajnie, jak
każdy inny poniedziałek w semestrze – a było to wręcz dziwne, zważywszy na to,
że emocje po burzliwym weekendzie wciąż były żywe i silne. Emma wstała wcześniej, szykując się na
godzinę resocjalizacji u profesora Argenta, a potem razem z Leną opuściła
dormitorium. Tradycyjnie nie schodziły na śniadanie, tylko od razu skierowały
się w stronę gabinetu profesora. Ich współlokatorek nie było od rana – zapewne
razem z Huncwotami poszły wybrać najlepsze jedzenie do kuchni, żeby potem zjeść
je w gabinecie Argenta. O tej godzinie całkiem sporo uczniów szwendało się bez
celu po korytarzach, ale, po raz kolejny, nie było w tym nic nadzwyczajnego.
Dzień zaczął robić się dziwaczny od chwili, kiedy Lena i
Emma natknęły się na rozchichotanych Hestię i Jaydena.
— Ciao – rzuciła w
ich stronę Hestia. Rozchichotała się głośno, kiedy Jayden szczypnął ją w bok. –
Wiecie, z kim mnie sparowało?
Marley i Emma wymieniły zdezorientowane spojrzenia. Sparowano? Czy Hestia potrzebowała tego
rodzaju przysługi, skoro od września widywano ją sparowaną z Jaydenem? Panna Jones, wciąż chichocząc, rozchyliła
przed nimi palce zaciśniętej pięści. W garści ściskała mały świstek
papieru.
Emma, spodziewając się, że tego od niej oczekują, sięgnęła
po papierek i rozprostowała go w palcach. Był to fragment pociętej, różanej
papeterii używanej przez Piękności.
— Severus Snape – przeczytała Marlena, sama się lekko
uśmiechając. Jayden parsknął. – O co z tym chodzi?
— Larissa i jej koleżanki zorganizowały losowanie
walentynkowe – wyjaśnił im ścigający Gryfonów. – Wypisały wszystkich uczniów
szkoły…
—I profesora Argenta – dodała Hestia. – Lara twierdzi, że go
wylosowała…
— Tak… no więc, wszystkich uczniów i Argenta, wycięły małe
papierki i rzuciły na nie jakiś czar… każdy może iść wziąć udział w losowaniu,
i ponoć tego, którego wyciągnie, powinien zaprosić jutro do Hogsmeade.
— Larissa twierdzi, że ten czar gwarantuje znalezienie
prawdziwej miłości… ale no… same widzicie, że chyba coś się po drodze nie
udało…
Jayden i Hestia znowu zanieśli się salwą śmiechu. Emma lekko
się ożywiła. Uwielbiała tego rodzaju akcje!
— Ile to kosztuje?
— Zależy – odpowiedział natychmiast Jayden. – Od tego czy
Lara cię lubi czy nie. W każdym razie utrzymuje, że z Pięknościami zbierają na
organizację balu, więc nie musicie
żałować galeonów.
Marlena, mniej podekscytowana losowaniem, spojrzała ze
zmęczeniem na minę Emmeliny. Dziewczęta pożegnały się z Hestią i Jaydenem i
kontynuowały drogę do gabinetu Argenta. Pomimo próśb Emmy, żeby zajść na chwilę
do stanowiska Piękności, Lenny nie ugięła się:
— Larissa będzie siedziała tam cały dzień, przecież wiesz.
Będzie chciała pokazać wszystkim, że wylosowała Argenta.
Przeszły jednak zaledwie kilka kroków i wpadły na kolejną
grupę podekscytowaną losowaniem Larissy. Grupa Puchonek z ich klasy krzyczała
na cały korytarz, że jedna z nich, „Pho” Stevenon, wylosowała Syriusza Blacka.
Mijając Emmelinę, Pho praktycznie cisnęła jej karteczką w twarz, tak jakby nie
był to fragment papeterii, tylko zaproszenie na ślub.
— Obłęd… - stwierdziła Lenny. – Patrz, Emmo – nie musiałaś
nawet szukać straganiku Larissy… ona znalazła ciebie.
Była to prawda, a Emma aż zareagowała śmiechem, kiedy zobaczyła,
co jej starsza koleżanka sobie ubzdurała: ona i kilka wiernych jej służek z
Piękności przetransmutowały jedną z ławek w tandetny, różowy straganik
przypominający stoisko z lemoniadą za dwa sykle. Rozsiadły się tak, żeby
uniemożliwić profesorowi Argentowi przejście do gabinetu. Larissa ściskała w
ręce coś, co przypominało czarkę i podsuwała to tuż pod nos losującej osoby z
przepaską wokół oczu. Rachel Sommers, jej przyjaciółka, potrząsała puszką w
stronę osób stojących w kolejce i krzyczała: „co łaska!”.
— Argent wraca z pokoju nauczycielskiego – zauważyła Lena.
Emma pokręciła głową.
— Myślisz, że Larissa pochwali mu się, z kim ją sparowało?
— Prędzej zmusi Argenta do losowania i rzuci Confundusa na czarkę, żeby sam wyciągnął
jej nazwisko – dobiegł ich rozbawiony szept zza ich pleców. Dziewczęta
odwróciły się na pięcie i… jeszcze raz wybuchnęły śmiechem.
Naprzeciw stoiska Piękności, tak, żeby zagradzało wejście do
kantorka woźnego Filcha, Syriusz i Peter postawili swoje stoisko. Na ławce
trzymali akwarium wypełnione srebrnymi syklami oraz czarkę, przypominającą
trochę tą Larissy. Wrzucili do niej także papierki, jednak o wiele grubsze i
bardziej eleganckie od zgniecionej papeterii Piękności. Emma z ciekawości
wyciągnęła jeden bilecik z ich czarki.
BILET DO: Miodowe Królestwo
KIEDY: Walentynki, siódma godzina lekcyjna
PRZEWODNIK: Peter Pettigrew
Huncwoci zarechotali na widok skonfundowanych min ich
koleżanek.
— Czy to jest bilet do Hogsmeade? – spytała Emmelina.
— No, tak jak i jest tam napisane – odpowiedział jej
złośliwie Peter. Syriusz wyszczerzył zęby.
— Jesteście prezydentami Hogsmeade, czy jak? – spytała ich
Lena. – Nie możecie kasować ludzi za pójście do wioski.
— Możemy kasować ich za zaprowadzenie do naszych tajnych
przejść – wzruszył ramionami Peter. – Sekrety mają swoją cenę.
— A ludzie, którzy
dzięki Larissie odkryli swoje miłosne przeznaczenie, chcą nam zapłacić za
złamanie regulaminu i wymknięcie się jutro do wioski – parsknął Łapa. – To
najłatwiejszy zarobek na świecie. Tu macie cennik – wskazał im na elegancki
pergamin. – Emmelino, na twoim miejscu kupiłbym bilet… powiedzmy, do
Wrzeszczącej Chaty. Słyszałem, że jesteś umówiona na jutro z Reaganem.
Emma postukała się w czoło. Randka we Wrzeszczącej Chacie,
och, ale zabawne!
— Jestem zawieszona w prawach ucznia i nie mam zamiaru łamać
regulaminu – oświadczyła sucho. – A poza tym, gdyby zależało mi na wymknięciu
się, poprosiłabym o pomoc Remusa… za
darmo.
Peter zacmokał z udawanym współczuciem. Marlena szturchnęła
ją w ramię, wskazując na cennik. Remus najwyraźniej zaangażował się w cały
projekt, bo znajdował się na liście „przewodników”… zaraz, zaraz, ale dlaczego
te ceny się aż tak różniły?
— Gwarantujemy bezpieczne doprowadzenie do tunelu,
oczywiście z przepaską na oczach, to musi pozostawać tajemnicą, i odciąganie
Filcha przez cały dzień od tajnych przejść – wyszczerzył zęby Syriusz. –
Oczywiście nasze towarzystwo nie jest tanie, a prowadzenie za rączkę – męczące
dla nas.
— Och, widzę, że ty i James macie najsłabszą kondycję –
mruknęła. – Podróżowanie z wami kosztuje dziesięć razy więcej niż z Peterem i
Remusem.
Marlena wywróciła oczami. Syriusz najwyraźniej nie widział w
tym nic złego.
— No cóż, powiedziałbym raczej, że mamy najbardziej napięty
grafik. Patrzcie same – wyciągnął kolejny pergamin, przypominający bardziej
harmonogram. Ciasnym pismem, wiersz za wierszem, wypisano na nim godziny i
nazwiska osób „towarzyszących”. Emmelina dostrzegła, że „spacer” z Syriuszem
lub Jamesem, kosztował tyle, co jej najnowsze buty, a wykupiły go chyba
wszystkie dziewczyny z klubu Piękności. O nie, to już była przesada…
— To jest sprzedawanie się – mruknęła Marlena.
Syriusz wydawał się oburzony podobnym zarzutem.
— Co ty gadasz! Zbieramy na Bal Walentynkowy… to poświęcenie
się dla celi charytatywnych!
—Kupujecie coś? – zniecierpliwił się Peter. – Robicie
kolejkę.
Emma zerknęła przez ramię. Peter przesadził trochę z
„kolejką” – całe towarzystwo, które faktycznie ustawiło się w wężyk wokół stanowiska
Huncwotów, rozpierzchło się teraz, żeby nasłuchać jak Larissa natrętnie namawia
profesora Argenta, żeby wziął udział w losowaniu.
—…ale niekoniecznie musi pan wylosować uczennicę,
profesorze… ależ nie, nie… - nawijała, a Rachel zwijała się ze śmiechu. Syriusz
parsknął.
— Czy w swoim terminarzu znalazłeś miejsce dla Phoebe
Steveson? – spytała zgryźliwie. – Darła się na cały korytarz, że was sparowało.
Syriusz niedbale pokazał jej dwie godziny – od siedemnastej
do dziewiętnastej – w rubryce SYRIUSZ. W kolejnych rubrykach przeczytała: „Z? –
PHO S. GDZIE? Obejście lochów i błoni. CO ROBIMY? Wykonanie kawałów ósmego i
dziewiątego z listy: „Dzień i noc irytowania Filcha”… CENA? Zero.”
—Wylosowała mnie, więc idziemy za darmo… z kolei ja
wylosowałem Mary McDonald – parsknął. – Ale ona nie zdecydowała się na żadną
godzinę, chociaż mówiłem jej, że idziemy za darmo.
Peter zachichotał.
— Mary wpadła w szał, kiedy nie wylosowała Jamesa.
Syriusz kiwnął głową z uciechą.
— Tak… Sparowało ją z tym Ślizgonem, Wilkesem. A Petey’ego…
- szturchnął przyjaciela w bok. – Petey’ego sparowało z McGonagall…
Emma zareagowałaby na to żywiej, gdyby jej wzrok nie
zatrzymał się właśnie na jednym, szczególnym miejscu w harmonogramie randek
Syriusza… Spojrzała na chłopców z wyrzutem.
— Wrobiliście Remusa w ten chory biznes?! Czy on w ogóle o
tym wie?!
Ze złością pokazała Marlenie wiersz w harmonogramie na
samych dole, w rubryce: „KTO? Remus Lupin. Z? BREE A.” Wszystkie kolory
momentalnie zniknęły z twarzy Leny.
Syriusz prychnął.
— W nic go nie wrobiłem. Remus doskonale wie o tym, że jest
umówiony. Sam wylosował Colette… przecież nie oszukiwałalibyśmy go, cała nasza
czwórka doskonale wie o biznesie…
—No, może Rogaś nie wie, że jutro ma dość napięty dzień… -
wtrącił się Peter.
—No, ale on jeszcze się nie obudził, i uderzył mnie, kiedy
próbowałam go wyrzucić z łóżka, więc…
— CO TO ZA WYMYSŁY, LARISSO?!
Emma, Lena, Peter i Syriusz uśmiechnęli się, słysząc znajomy
wrzask i, biorąc przykład z pozostałych uczniów na korytarzu, zwrócili swoje
spojrzenia w kierunku Larissy, Rachel, profesora Argenta i…
— Evans chyba wylosowała Rogacza, że się tak wkurzyła –
mruknął Peter.
Lily tupnęła nogą. Krzyknęła do Larissy coś o tym, że jest
Prefekt Naczelną, a zachowuje się jak Prefekt-Zakuta-Pała, że ma w tej chwili
przepuścić ją i profesora Argenta i odpuścić sobie zbieranie na Bal
Walentynkowy, który to projekt – głosem grona prefektów i profesor McGonagall –
został odrzucony. Poza tym, zastawianie straganem klasy, zdaniem Evans, było
irytujące i niekulturalne, i jeśli Larissa chciała organizować losowanie, to
powinna pójść z tym do dyrektora. Larissa odpyskowała jej coś i zagroziła, że
przydzieli jej w przyszłym miesiącu najgorszy możliwy patrol, na co z kolei
zareagował Argent i odpowiedział, że podobny szantaż nie może zostać przez
niego zignorowany i musi zgłosić to profesor McGonagall – a właściwie to może
pójść do niej już w tej chwili i pokazać, w jaki sposób zarabiają jej
wychowankowie. W wyniku tej awantury zniechęceni czekaniem w kolejce (i wystraszeni
możliwą interwencją Minerwy) uczniowie oddalili się do Wielkiej Sali na
śniadanie, puszka z pieniędzmi Larissy została skonfiskowana, a Huncwoci szybko
przeliczyli pieniądze i schowali je do tornistrów, zanim i oni straciliby cały
dzisiejszy zysk.
Dalsze lekcje dalej mijały bez niespodzianek. Na zielarstwie
z Puchonami, Syriusz i Casper Dabney urządzali bitwy swoich agresywnych roślin
i zbierali zakłady, która z nich pierwsza straci wszystkie liście z korony.
Mary McDonald skrzyczała biedną Caitlin Chamberlain za to, że jej agresywna
roślina przypadkiem splunęła na jej twarz glebą, a Lily natychmiast stanęła w
obronie Caitlin i założyła przytułek dla agresywnych roślin, na których Mary
chciała wyładować swoją złość. Lena jako jedyna uspokoiła swoją roślinę, za co
zarobiła dwadzieścia punktów dla Gryffindoru. Podczas okienka Huncwoci i
Piękności, nie przejmując się porannym zwrotem akcji, znowu zajęli swoje
stanowiska. Hestia usiadła obok Syriusza przy stanowisku, i rozwiązywała
zadania ze zbioru na tegoroczne sumy. Emma i Chase usiedli przy ścianie i
obserwowali podekscytowane miny wszystkich losujących dziewczyn. Dopiero na
zaklęciach zdarzyło się coś nietypowego.
—Trzymaj, Emmo – powiedziała do niej Dorcas, która dopiero o
tej godzinie rozpoczynała lekcje. – Dzisiaj rano twoja sowa przyniosła list.
Emmelina momentalnie rozpoznała papeterię. Jęknęła.
Diana!
— Co jest? – szepnął jej do ucha Chase. Wyciągnął szyję,
mając nadzieję, że przeczyta coś znad jej ramienia. Emma szybko zgniotła list.
— Di chce, żebym przyszła spotkać się dzisiaj z nią i
Allison – jęknęła. – Ona jej nienawidzi i mówi, że jeśli spotka się z nią sam
na sam, to zrobią sobie krzywdę.
— Nie musisz tam iść – powiedział krzepiąco. Emma pokręciła
głową.
— Uwierz mi, Chasey. Moja siostra jest tego typu osobą,
której naprawdę nie wolno odmawiać.
Po zaklęciach Emma udała się więc do stoiska Syriusza i
Petera, wykupując najtańszy bilet do Hogsmeade, jaki mogli jej zaoferować.
„Wyjście” miała zaplanowaną na przyszłą godzinę (to last minute, wciskał jej Peter), miejscem docelowym Wrzeszcząca
Chata, a przewodnikiem Peter. Rozbawiony tym Syriusz próbował wcisnąć jej
jeszcze „po zniżce” jutrzejszą randkę z Peterem, na co Emma tylko rzuciła na
niego Expelliarmusa.
Tak właśnie, na sam finał tego, powiedzieć by można,
rutynowego dnia, wylądowała w Trzech Miotłach, razem z Allison i bez Di – bo
minęło pół godziny, zanim ona (i Paul!) zaszczycili ich swoją obecnością. Ach,
miała tylko nadzieję, że teraz, kiedy są już w komplecie, Ally zacznie się streszczać,
a nie nawijać o swoim walentynkowym drinku z brokatem.
Di i Paul wcale nie zamierzali się spóźniać. Natknęli się na
siebie przed kasynem Bonnetów, obydwoje zmierzając w tym samym kierunku, ale
napięta rozmowa, którą umilali sobie
drogę, znacznie spowolniła ich tempo chodzenia.
—Wiem o twoim hazardowym imperium – oświadczyła pod kasynem
Di, z dezaprobatą krzyżując ręce na piersi.
Przyjaźnili się z Paulem od dziecka. Był on, obok Alicji i
Berty, najbliższą osobą w jej klasie. Zawsze słynął z chytrości i giętkiego
kręgosłupa moralnego, jednak interesy z Bonnetami Di uważała za odrażające.
Zauważyła, że ostatni czasy, odkąd zaczęli się często widywać w Biurze Aurorów,
zrobiła się dla niego ostrzejsza. Może to z powodu zaręczyn z Allison, z którą Diana
zawsze rywalizowała i nie znosiła jej z całego serca?
Paul spojrzał na nią z wahaniem, jakby nie do końca pewien,
co Di może zrobić z takimi informacjami.
— Paul – spojrzała na niego z mocą. – Musisz zostać moim
szpiegiem. Wiem, że jako krupier i kolega Noela Bonneta, masz ogromne pole
działania. Możesz zdobyć tyle cennych informacji!
— Stale śledzę Noela i jego koleżków-Śmierciożerców, Di –
odparował. – Głównie dlatego w ogóle jeszcze tam siedzę.
— Brudny pieniądz to tylko przykry efekt uboczny, co? –
prychnęła. – Słuchaj, nie obchodzi mnie jaką dostałeś misję od Aurorów…
— I tak bym ci nie powiedział… to ściśle tajne.
— …bo w Biurze nie zdają sobie sprawy z tego, czego ja
jestem pewna na sto procent. Słuchaj – odkąd wypuścili tych bandziorów z
Azkabanu, przyglądam się poczynaniom szczególnie jednego z nich – Fenrira
Greybacka.
Paul zastanowił się przez chwilę nad tym nazwiskiem.
Greyback… niebezpieczny wilkołak, który w latach sześćdziesiątych budował swoją
pokaźną armię, swoją watahę… sięgał po najgorsze, czarnomagiczne sposoby, by
zapanować nad młodymi wilkołakami, które przemienił. Chodziły plotki, że starał
się znaleźć sposób na wywoływanie transformacji nie tylko podczas pełni, a
jedynie za sprawą woli Alfy, jak sam
się zwał.
— Śledziłam ostatnio byłą żonę Liama, która doprowadziła
mnie do starej meliny na peryferiach Hogsmeade. Mam przypuszczenia, że Greyback
zatrzymał się tam ze swoją watahą. Zapewne chcą skomunikować się z Szakalem i
dołączyć do jego armii mieszańców.
Paul wybałuszył oczy.
— Skoro ich przyłapałaś, to dlaczego nie zgłosiłaś tego Set…
to znaczy, Chamberlainowi?
Odkąd Seth Potter został zastąpiony Octavianem Traversem
wszyscy nieskorumpowani Aurorzy, dopatrywali się jego następcy w Robercie
Chamberlainie, którego razem z Dumbledore’em i Moody’ym najczęściej kojarzono z
ruchem oporu.
Di oblizała wargi.
—Chamberlain to przedstawiciel ministerstwa, a ja… ostatnio
nie ufam Ministerstwu. Rozmawiałam z Allie, i wydaje mi się, że lycanie znowu… znowu ścigają
likantropów.
— Z Ally?! –
powtórzył jak echo Paul, ignorując zupełnie drugą, bardziej dla Diany istotną
część zdania. Uderzyła go lekko w głowę.
— Nie z tą Allie, tępaku! Mówię o Alicji Rowle.
— Co Alicja Rowle ma do watahy wilkołaków?
Diana wywróciła oczami.
—To, co cała jej rodzina… Todd Angelo, Flora Rowle…
Masonowie… przecież to oni założyli Sektę Lycan. Od lat ścigają wilkołaków.Szukają
lekarstwa. Myślę, że lycanowcy odrodzili się od Minchuma i mają większy wpływ
na Departament Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami niż nam się wydaje. A my
chcemy dorwać Greybacka, zanim zrobi to Szakal. Jego wataha nie może wpaść w
łapy lycanowców.
Rozmawiali o pracy aż do samych Trzech Mioteł, tak, że kiedy
padli na krzesła w pubie obok Allison i Emmeliny, wyglądali na wykończonych. Na
chwilę zaczepiła ich Rosmerta, barmanka, która kończyła Hogwart niemalże
równocześnie z Di i Paulem. Ally wyglądała na spiętą i nie odpowiedziała na
pozdrowienie „Rosie”.
— Długo was nie było – zauważyła, odstawiając pusty kufel po
piwie na bok. – Nie spodziewałam się, Di, że przyślesz tu Emmelinę.
— No widzisz – roześmiała się bałamutnie Di. – A ja nie
spodziewałam się, że poślesz po Paula, żeby mnie ugłaskał. Mów lepiej, co ode
mnie chcesz, Allison, zamiast zgrywać moją najlepszą przyjaciółkę.
Emma spojrzała na siostrę z wyrzutem. Przywykła do tego, że
Diana była bezpośrednia i nierzadko bezczelna, ale zwykle miała ku temu jakiś
określony powód. Paul westchnął ciężko.
— Di…
— W porządku, Paul – przerwała mu słodkim głosem Ally. –
Diana jak zwykle nas rozgryzła. Przecież
faktycznie mamy sprawę.
Pomilczała kilka chwil, najwyraźniej zbierając odpowiednie
słowa, tak jak przed mową końcową w sądzie. Paul patrzał ostro na Di, jakby
chciał wymusić w ten sposób na niej zgodę.
— Jak wiesz, ja i Paul, niedługo bierzemy ślub – Di zrobiła
oczami młynek. Emma nie mogła w to uwierzyć, ale po raz pierwszy kusiło ją, by
zareagować tak samo jak siostra. – I… chciałabym zaprosić pewną osobę, która…
może być trudna do znalezienia.
Paul złapał narzeczoną za rękę, żeby dodać jej otuchy. Diana
zrobiła taką minę, że Paul zamachnął się, by kopnąć ją w goleń… niestety,
przypadkowo uderzył w stopę Emmeliny. Skrzywiła się.
— Misha nie jest moją prawdziwą matką – wyrzuciła z siebie
Allison. – To znaczy… Mój tata, Eric, jest moim prawdziwym tatą, a Misha
wychowywała mnie razem z nim, oczywiście zanim się rozwiedli. Ja… niestety, nie
dowiedziałam się nigdy od niego, kim jest moja prawdziwa matka. Wydaje mi się,
że to jego była żona, przed Mishą. Jestem pewna, że żyje – inaczej na pewno jeździlibyśmy z tatą nad jej
grób. Zbliża się mój ślub i naprawdę chciałabym ją tam zobaczyć… ale…
— Pomyśleliśmy o tobie, Diano – wspomógł ją Paul. –
Przypomnieliśmy sobie, że Ally ma w
rodzinie – podkreślił to – kogoś, kto zawodowo zajmuje się tropieniem
ludzi. Dla ciebie to z pewnością będzie pestka.
Obydwoje – Ally i Paul – przyglądali się teraz Di z błagalnym
wyczekiwaniem. Emma niemalże czuła tę satysfakcję, jaką czuła jej siostra i
zdradzała swoją miną, pozą i spojrzeniem.
—No nie wiem – wzruszyła ramionami. – Mam dużo roboty.
Cała trójka znała Dianę wystarczająco, żeby wyczuć, że
dziewczyna wcale nie ma dużo do roboty – jest po prostu ciekawa, do czego
cofnie się Allison, żeby wymusić na niej tą przysługę.
— Nieprawda – wtrąciła się Emmelina. Nie mogła się
powstrzymać, żeby zrobić Dianie na złość – szczególnie po tym, jak sprowadziła
tu Paula. – Nic nie robisz w tej chwili. Cały czas narzekasz, że odchodzisz z
Ministerstwa i zostajesz prywatnym detektywem. Zdobywaj klientów.
Ally uśmiechnęła się z wdzięcznością.
— To prawda – zgodziła się Diana. – Ale prowadzę już, prywatnie, sprawę dla Potterów. – To pochłania
cały mój czas wolny.
—W takim razie musimy chyba zapomnieć także o przysłudze, o
którą ty poprosiłaś mnie – rzekł pewnie Paul, piorunując ją wzrokiem. –
Nieprawdaż, Di?
V - NADZIEJA
— Proszę,
powiedzcie mi, że on jest w łazience
albo zamawia drinka przy barze, bo zaraz się zdenerwuję! – jęknęła Diana,
rzucając swoją elegancką torebkę na siedzenie dokładnie dzień później, o tej
samej godzinie, w tym samym pubie.
W Walentynki w godzinach popołudniowych w Trzech Miotłach roiło
się od młodzieży. Nastoletnie pary, przyklejone do siebie na wystrojonych kanapach,
konsumowały różowe drinki, łaskotały po bokach i obcałowywały każdy cal swoich
twarzy. Diana uważała, że to odrażające.
Przy tym samym
stoliku, co wczoraj Emmelina, Paul i Allison, siedziała inna trójka, w składzie
dwie dziewczyny i chłopak – tym razem było to jednak nie o jednego chłopaka zbyt wiele, a zdecydowanie o jednego za mało.
Syriusz Black, co nie stanowiło dla nikogo zbytniego
zaskoczenia, nie zadowolił się jedną zdobyczą – jedną ręką obejmował bladą
brunetkę o orzechowych, rozbieganych oczach i niezdrowym kolorycie twarzy, a
drugą – jej całkowite przeciwieństwo w postaci pstrokato ubranej trzpiotki z
różowymi pasemkami pośród gęstych, czekoladowych fal. Hestia Jones i May Potter
wydawały się średnio zadowolone z walentynkowego wieczoru w takich okolicznościach.
— James nie przyjdzie – poinformowała ją Hestia. –
Przekazaliśmy mu, że widzimy się dzisiaj w Trzech Miotłach o tej godzinie, ale
od razu zadeklarował, że nie ma zamiaru zmarnować walentynek.
Diana wzniosła oczy ku niebu. Och, jakże irytowała ją
współczesna, hogwarcka młodzież, a zwłaszcza klasa Emmeliny!
— On nie może tak po prostu olewać tej sprawy – warknęła. –
Seth się przyznał, obecnie badają jego akta, ale wszystko wskazuje na to, że
zostanie uniewinniony – westchnęła ciężko. – Dlatego ten podpis do niczego go
nie zobowiązuje. To nie tak, że musi na wezwanie zeznawać przeciwko ojcu. Ma
się tylko tymczasowo przemeldować… przecież i tak jesteście w Hogwarcie, co to
dla niego za różnica? Jego matce będzie lżej, jeśli formalnie będzie on przy
niej, nie uważacie?
Hestia, May i Syriusz raczej nie wyglądali na przekonanych.
Diana skrzyżowała ręce na piersi. Czekała na natychmiastową odpowiedź
twierdzącą.
— James nie akceptuje tego, że ma się przeprowadzić do
Calais – odezwał się Syriusz po krótkiej chwili. Diana zadarła brew. – Nie chce
nawet o tym słyszeć.
— Woli zostać z ojcem?
May, Hestia i Syriusz ponownie wymienili spojrzenie.
—On chyba w ogóle nic nie woli… Udaje, że nic się nie stało.
I… raczej nie wyobraża sobie przeprowadzki z Doliny Godryka, nawet jedynie na
piśmie… generalnie nie znosi Francji – próbowała go usprawiedlić Hestia.
– A już w ogóle nie znosi dziadków van Weertów – mruknęła
May.
— I wujostwa Rosierów – uzupełnił Syriusz. – W wakacje,
kiedy do nich przyjechaliśmy, dał im nieźle popalić.
Di skrzyżowała ręce na piersi.
— No cóż, rozumiem, że to bardzo emocjonujące… ale James
musi mieć świadomość, że choć na razie przeprowadzka jest ewentualnością, to ten
dom może pójść na sprzedaż. Kiedy… - ugryzła się w język – jeśli… państwo Potter postanowią się rozwieść, będą musieli
podzielić się majątkiem. Rozumiecie to… no nie?
Syriusz uśmiechnął się smutno.
— O tym to już w ogóle
James nie chce słyszeć.
Diana pokręciła głową. Przeprasowała dłońmi plik dokumentów,
zabezpieczyła zaklęciem przed pognieceniem i złożyła na ręce Syriusza.
— Kiedy już… ogarnie się sam ze sobą – mruknęła – to
odeślecie te papiery do mnie, w porządku? Naprawdę nie chciałam męczyć jeszcze
tym pani Belle. Tak? No to super. Nie
będę was zatrzymywać.
May i Syriusz wstali energicznie. Oboje nic nie zamówili, a
nawet nie zdejmowali płaszczy – zapewne od razu spodziewając się, że ta rozmowa
nie potrwa długo. Obejrzeli się jeszcze za Hestią, ale dziewczyna dała im znak
dłonią, że zaraz do nich dojdzie. Diana zmarszczyła czoło.
— Jesteś… prywatnym detektywem, prawda?
Uczucie deja vu uderzyło dziewczynę momentalnie. Bez
przekonania kiwnęła głową. Hestia uśmiechnęła się z ulgą.
—A ile… Emm, bierzesz za… powiedzmy, odszukanie kogoś?
Gdyby nie twój wiek, pomyślała
Diana. Spytałabym, czy nie poszukujesz
irytującej córki o imieniu Allison. W sumie… jesteście do siebie nawet trochę
podobne… Uśmiechnęła się pod nosem, przyglądając się raz jeszcze
nonszalanckiej sukience i różowym pasemkom Hestii Jones.
— To zależy – odparła ostrożnie. – Ile mi to sprawi
trudności. Wiesz… dopiero zaczynam interes.
Nie spodziewałam się,
że od razu otrzymam tak wiele zgłoszeń. Gdybym wiedziała, odeszłabym z
Ministerstwa wieku temu!
Hestia oblizała wargi. Nieśmiało wyciągnęła przed siebie
rękę i położyła ją na stół. W zaciśniętej pięści trzymała jakiś medalik, bo
łańcuszek owinął jej się wokół palców.
— W zeszłym semestrze wylądowałam w Mungu na pozaklęciówce –
powiedziała cicho. – Miałam amnezję i… i do
niedzieli, nie wiele pamiętałam. Ale… od kilku dni zaczynają wracać do mnie
wspomnienia… bardzo szybko. I przypomniałam sobie, ile znaczy dla mnie ten
medalik.
Rozwarła palce, składając medalik na stole przed Di. Był to skromny,
srebrny łańcuszek ze staroświeckim puzderkiem w kształci serca. Wygrawerowano
na nim znaczące inicjały: E.P.
― Moja matka podrzuciła mnie na Grimmauld Place, do domu
rodowego Blacków, kiedy byłam niemowlęciem. Zostawiła mi po sobie tylko ten
medalik – Di zaczęła badać go w palcach z ciekawością. – I… chciałabym ją
zobaczyć… albo chociaż dowiedzieć się tylko, dlaczego – przełknęła ślinę. – Dlaczego mnie porzuciła. Muszę
dowiedzieć się jak najszybciej, bo…
―…bo jesteś w ciąży i nie wiesz, co zrobić ze swoim
dzieckiem – dopowiedziała Diana, patrząc na Hestię z lekkim rozbawieniem. – No co?
Jestem detektywem. A ty głaszczesz się co chwila po brzuchu.
Dziewczyna uśmiechnęła się z podziwem, zabierając dłonie ze
swojego brzucha.
―Wow – skomentowała. – Jestem pod wrażeniem.
Di uśmiechnęła się nieskromnie.
―Mogę zapłacić ci, ile będzie tylko chciała – wzruszyła ramionami.
– Jestem z Blacków. Nie mam co robić z pieniędzmi.
Diana kiwnęła głową, wierząc jej na słowo. Nie mogła oderwać
wzroku z grawerunku E.P. Dlaczego wydawał jej się tak bardzo znajomy…?
VI - MIŁOŚĆ
W pogrzebie Lissy
Prince było coś takiego, że zdawał się nie trwać w teraźniejszości. Przypominał
raczej wyblakle wspomnienie, oglądane ze starej, czarno-białej fotografii. Uroczystość
zgromadziła całkiem pokaźną liczbę osób, bladych od mrozu, otulonych czarnymi
płaszczami i ściskających rozłożone czarne parasole. Prószył śnieg, a poza tym
buchał wiatr i padał zimny, brudny, londyński deszcz. W tle grały trąby.
Jo starała się ogarnąć wzrokiem wszystkich zebranych, ale
było to bardzo trudne. Ona, Jordan i pan Evans stanęli raczej z tyłu, obok
grupy dziwacznych mieszkańców Cokeworth, którzy serdecznie przywitali się z jej
towarzyszami. Kondukt pogrzebowy, obejmujący grabarzy i członków najbliższej
rodziny, jeszcze się nie opuścił małej kapliczki na końcu cmentarza.
Przez całą drogę od metra pan Evans zasypywał Jo rozmaitymi
pytaniami. Niezwykle interesowało go, gdzie mieszkają teraz z matką (Leningrad?
W sensie, za żelazną kurtyną?), co się stało z jej ojcem (Ale, jak to – jest w
więzieniu? Za co go zgarnęli, za to że nie jest komunistą?), ile ma lat i gdzie
się uczy (Chodzisz z Lily do szkoły? Słyszałaś, Petti Smith, to koleżanka
naszej Lils!). Jo niezwykle ciężko było odpowiadać na te pytania. Oczywiście,
nie chodziło tu o pana Evansa – który, pomimo bycia byłym kochankiem matki, co
świadczyło bardzo, bardzo na niekorzyść jego zdrowia psychicznego, miał w sobie
coś, co wzbudzało szczerą sympatię. Problemem była obecność Jordana. Jo do tej
powiedziała mu już tak wiele kłamstw o sobie, swojej edukacji i stosunkami z
Evansami, że zdążyła pozapominać część tych historyjek. Wyglądało na to, że do
końca pogrzebu Ethan zdąży wyciągnąć z niej wszystko…
―Skąd znał pan Lissę? – zapytała na cmentarzu, mając
nadzieję na zmianę tematu.
Ethan błysnął chłopięcym, lekko przygaszonym uśmiechem.
― Jej obydwie siostry były moimi sąsiadkami… Eileen i
Esther… A Lissa długo pracowała jako barmanka w klubie mojego ojca. W latach
pięćdziesiątych prowadził on hotel w Londynie, a klub wchodził w jego skład. To
właśnie tam poznałem twoją matkę.
―Odwiedzała Lissę? – zdziwiła się.
Nie miała pojęcia, ze matka znała się z barmanką tak dobrze.
Momentalnie zrobiło jej się słabo. Matka siedziała teraz u ciotki Walburgi w
Londynie. Czy istniało najmniejsze prawdopodobieństwo, że wybrała się na
pogrzeb starej znajomej? Ethan potaknął.
― Chodź ze mną – rzekł nagle, chwytając ją za rękę. –
Wybacz, Jordan, zaraz wrócimy.
Mężczyzna pociągnął Jo przez tłum w kierunku miejsca
przygotowanego przez grabarzy na trumnę. Tym razem ludzie, nie jak w metrze,
grzecznie rozchodzili się na boki, by zrobić im przejście. Ethan uśmiechnął się
do niej lekko, wyciągając coś z kieszeni kurtki. Jo zamrugała. Było to stare,
mugolskie zdjęcie w sepii, zabezpieczone folią przed deszczem.
― Dużo osób składa teraz zdjęcia i kwiaty grobów –
powiedział. – Przeszukałem strych i znalazłem moje zdjęcie z Lissą… pomyślałem,
że może chciałabyś zobaczyć.
Jo sięgnęła po zdjęcie. Wykonane ono zostało w jakimś
ciemnym pomieszczeniu. Cztery osoby siedziały na ozdobnej, staroświeckiej
kanapie. Byli elegancko ubrani i trzymali kieliszki z winem. Zmarszczyła brwi.
Najbardziej na prawo dojrzała Lissę – wesołą, drobną i piegowatą, taką jaką pamiętała
ją Jo. Miejsce obok niej zajmował młody Ethan Evans – po raz kolejny, Jo rozpoznała
go natychmiastowo, po oczach i chłopięcych rysach. Przypominał trochę Chase’a
Reagana. Większe trudności przyniosła jej identyfikacja pozostałej dwójki.
Intuicja podpowiadała, że śliczną blondynką, obejmowaną przez Ethana, była jej
matka, ale zdrowy rozsądek całkowicie się temu sprzeciwiał. Kobieta uśmiechała
się szeroko (to dyskwalifikowało Lukrecję na samym starcie!), miała bardzo
ładne młode, naturalne rysy i dostojne fale w stylu starych hollywódzkich
filmów, jakie lubiła oglądać z Jordanem. Ostatnia osoba na zdjęciu, czyli przystojny,
ciemnowłosy mężczyzna obok Lukrecji, nie kojarzył się Jo z nikim, kogo znała.
―Kim jest ten mężczyzna? Ten tu – obok mamy? – zapytała
Ethana ze szczerą ciekawością.
Mężczyzna wybałuszył oczy z niedowierzaniem.
— To przecież jej brat, Orion. Nie poznałaś swojego wujka?
Jo aż przeszedł dreszcz. Wujek Orion… nie widywała go bardzo
często, jednak teraz, po tym, jak pan Evans zdradził jego tożsamość… Młody
Orion Black wyglądał trochę jak Syriusz – posiadał te same błyszczące, figlarne
oczy, ciemne włosy, opadające na czoło z gracją, był wysoki, dobrze zbudowany…
uśmiechał się łobuzersko.
Co on robił na tym mugolskim zdjęciu?!
Jo i Ethan dotarli wreszcie do dołu. Tak jak powiedział pan
Evans, wiele osób wrzuciło już do niego białe róże i zdjęcia w sepii. Dziewczyna
zerknęła w dół. Ostatnie podarunki dla Lissy opadły na inną trumnę, włożoną do
ziemi niżej. Obok dołu pozostawiono zdjętą tablicę nagrobkową.
Esther Prince – 1929-1960,
przeczytała pierwsze nazwisko.
Elisabeth Prince –
1935-1977.
― Wracamy – szepnął do niej Ethan. – Patrz, już idzie konwój.
Jest i Eileen na przodzie.
Wycofali się szybko z powrotem do Jordana. Razem z
pozostałymi żałobnikami cofnęli się do tyłu, robiąc miejsce dla grabarzy z
trumną oraz najbliższej rodziny.
Z przodu, tuż za grabarzami, szła chuda kobieta okryta
woalem. Z jednej strony podtrzymywał ją mężczyzna w średnim wieku w gustownym cylindrze,
z drugiej – młody, jasnowłosy chłopak o stalowym spojrzeniu. Jo poczuła nagle,
że wracają jej mdłości i migrena. Odszukała dłoń Jordana i mocno ją ścisnęła.
— Znam tę kobietę – powiedział jej nagle do ucha. Jo zjeżyła
się. – To pielęgniarka. Często pomaga mi przy pacjentach…
—Kojarzysz Eileen Snape? – zdziwił się Ethan Evans, który
najwyraźniej usłyszał ich rozmowę. – Ona w ogóle pracuje?
Snape… Eileen Snape?
― Czy ten mężczyzna obok to jej mąż? – spytała, próbując dostrzec w nim
podobieństwo do Severusa. Ethan parsknął.
―Toby? Och nie, to
nie on. Uwierz mi – męża Eileen poznałabyś od razu… odrażający człowiek… mnie
bardziej zastanawia ten młody… to nie jest przecież jej syn…
―Zaraz – zmrużył oczy Jordan. – Jego też kojarzę!
Jo i Ethan spojrzeli na niego z zainteresowaniem.
― Pamiętasz pacjenta z izolatki dwudziestej dziewiątej, J-J?
Szukałaś mnie tam ostatnio.
Czy pamiętała pacjenta z izolatki dwudziestej dziewiątej?
Miała ochotę się roześmiać. Znała na pamięć już tę paskudną zgadywankę: „Sely
Daum, 29, E.P.” – Maudsley, izolatka 29, Tony Walker…
― Jest w katatonii – ciągnął Jordan. – Ten blondyn i pana
sąsiadka, panie Evans, w kółko odwiedzają go i coś do niego gadają. To chyba
wolontariusze. Może mają nadzieję, że chłopak ich słucha…
Sely Daum,
29, E.P… E.P… Przymknęła powieki.
Esther Prince – 1929-1960.
Elisabeth Prince – 1935-177.
Eileen Snape… Eileen… Eileen Prince.
Głuchy okrzyk wydarł się z jej gardła, kiedy zrozumiała ostatnią
część zgadywanki… inicjały… inicjały osoby, która doglądała Tony’ego.
Jej okrzyk wzbudził zainteresowanie wśród niektórych członków
konwoju. Jasnowłosa kobieta, idąca tuż za Eileen i dwoma mężczyznami, odwróciła
głowę w ich kierunku.
Lukrecja Prewett zaniemówiła. Lustrowała spojrzeniem kolejno:
swoją córkę, Jordana i Ethana Evansa.
― Jo?! – wykrzyknęła, przypadkiem trącając łokciem
jasnowłosego chłopaka podpierającego Eileen. Jego stalowe spojrzenie spotkało
się ze spłoszonymi, skośnymi oczami Jo.
Ostatnie, co zapamiętała Prewettówna, nim zemdlała, to
ogromny ból w miejscu, gdzie znajdowała się jej blizna pozostawiona po klątwie
Trevora…
VII – MIŁOŚĆ
Belle Potter,
wciąż jeszcze nie ubrana w swój roboczy, uzdrowicielski frak, z mieszanymi uczuciami
przyglądała się srebrnej klamce w kształcie węża. Grimmauld Place od zawsze
wywoływało w niej niejasne odczucia, a raczej – niejasno negatywne. Dla
pewności wyjęła raz jeszcze z kieszeni korespondencję sprzed lat i upewniła
się, czy trafiła pod właściwy adres. Westchnęła ciężko. Mosiężna tabliczka z
numerem dwunastym oraz umocowany pod nią grawer z godłem rodu Blacków nie
pozostawiały żadnych złudzeń.
W przypływie gryfońskiej odwagi wyciągnęła rękę przed siebie
i zastukała końcem różdżki w srebrnego węża. Poczuła nieprzyjemny ścisk w
żołądku, kiedy drzwi natychmiast odskoczyły do tyłu. Niepewnie postawiła jedną
nogę za próg, jakby czekając tylko, aż coś wyskoczy zza załamania korytarza i
przepędzi ją z twierdzy Blacków.
Bywała w tym domu, ale bardzo dawno temu. Za jej młodości
Blackowie niezwykle często organizowali bankiety i bale, a ona, jako narzeczona
ich krewniaka Setha, zawsze otrzymywała zaproszenia na zabawy. Pamiętała, że
migała się od nich na różne sposoby. Posępny dom Blacków (i jakże posępni
domatorzy!) wysysał z niej energię i entuzjazm, tak jakby w rzeczywistości
stanowił azyl dla dementorów. Jakby nie patrzeć, wiele łączyło go z Azkabanem –
Grimmauld Place nie można było nazwać inaczej niż więzieniem, wzniesionym w
dodatku na samym skraju czarodziejskiej cywilizacji.
Czasy zabaw szybko przeminęły. Po śmierci przebojowego
Polluxa Blacka, pieczę nad domem przejęła jego najstarsza córka Walburga, a ona
zadbała o to, żeby bawialnia Blacków nie była już zatłoczona od gości. Ani więc Belle nie
została więcej zaproszona go Londynu, ani nawet James nigdy nie odwiedził
Syriusza, tak, że Belle miała okazję go odebrać. Westchnęła. W takich momentach
żałowała, że nie posiada tupetu Setha – ten nie krępowałby, żeby nieproszony
nawiedzać Walburgę Black.
— Z jakich to przyczyn szanowna pani Potter odwiedza moją
panią? – usłyszała zachrypnięty głos dobiegający z okolic ciemnych schodów.
Chwilę później rozległ się mało dyskretny szept: —Plugastwo… zdrajczyni krwi i wielbicielka mugoli… ukradła mojej
biednej pni podłego panicza Syriusza.
Belle zmarszczyła czoło. Och tak, właśnie takiego powitania
oczekiwała…
—Eee… kto mówi? – spytała, zwracając się w kierunku schodów.
Walburga raczej nie miała takiej chrypy, choć jej głos zdecydowanie nie należał
do przyjemnych. – Czy…?
Potężne mahoniowe drzwi po lewej stronie korytarza uchyliły
się lekko. Belle dostrzegła cień eleganckiej kobiety. Na korytarzu rozległ się
stukot obcasów.
— Co tam mamroczesz, Stworku? – usłyszała znajomy, kobiecy
głos. Dziwne, dawała głowę, że Walburga mówi donośniej i bardziej piskliwie. –
Ktoś przyszed… och! Annabelle!
Belle była nie mniej zaskoczona, kiedy z mroku wyłoniła się
znajoma postać jasnowłosej kobiety o poszarzałej od mrozu cerze i chłodnych,
błękitnych oczach. Przyglądała się ona Belle (a raczej – jej białemu fartuchowi
uzdrowicielki) z lekkim zmieszeniem. Zdobyła się na lekki, choć niezbyt
sympatyczny, uśmiech.
Obecność Lukrecji dodała Belle na tyle otuchy, że odwróciła
się na pięcie i zamknęła za sobą drzwi. Zdawało jej się, że w przedpokoju
Blacków jest jeszcze ziemniej i ciemniej niż na dworze, w lutowe popołudnie.
Swego czasu pracowała razem z Lukrecją w szpitalu i nawet za
nią przepadała. Młoda panna Black, zresztą podobnie jak bardzo dawno temu jej
brat Orion, była bardzo rozrywkowa i nowoczesna jak na swoją rodzinę. Orion był
szkolnym podrywaczem, który nie zastanawiał się przesadnie nad pochodzeniem
dziewcząt, z którymi się umawiał, a Lukrecja przez jakiś czas wynajmowała
londyński apartament od mugoli i zorganizowała własne przyjęcie zaręczynowe w
mugolskim klubie rock n’rollowym. Oczywiście, z czasem im to przeszło.
Najważniejsze dla Belle było w tamtej chwili jednak coś
innego. Chodziła do klasy z Lukrecją w Hogwarcie i zdecydowaną większość zajęć
przygotowujących na uzdrowiecielstwo odbywały razem. Wiedziała, że chociaż
znacząco różniły się z panną Black światopoglądem, to należała ona do osób, z
którymi można się dogadać, dobrze przygotować na projekt czy egzamin. Ta cecha w
żadnym razie nie opisywała pozostałych Ślizgonów z ich klasy, którzy czerpali
czystą przyjemność z robienia Belle na złość – jak Eileen Prince, Elfias Wileks
czy też, a jakże, Walburga. Oczywiście, minęło wiele lat, a Lukrecja mogła do
tego czasu zdziwaczeć jak cała jej kazirodcza rodzinka, ale Belle głęboko
wierzyła w jej zdrowy rozsądek – w końcu wszystkie uzdrowicielki mogły się nim
poszczycić.
— Przyszłam tu w sprawie twojego bratanka – powiedziała. –
Słyszałaś na pewno, że Syriusz jest teraz pod moją opieką…
— Niewdzięczny drań – usłyszała komentarz Stworka ze
schodów. – Tak skrzywdzić moją panią, tak zranić swoją biedną matkę, tak
ośmieszyć swoją szlachetną rodzinę…
— Och, zamknij się – warknęła Lukrecja w stronę skrzata. —
Migrenę mam już od tego twojego zrzędzenia. Zajmij się sprzątaniem!
Belle uśmiechnęła się w duchu. Lukrecję za młodu zawsze
irytowały podobne frazesy fanatyków krwi. Może wcale nie zmieniła się tak
bardzo… Jasnowłosa kobieta spojrzała na nią protekcjonalnie.
—Źle, że przyszłaś. Powinnaś iść dogadywać się w pierwszej
kolejności z moim bratem…
—Rozmawiałam już z nim – wpadła jej w słowo. – I Orion
uważa, że Walburga powinna wycofać oskarżenie… Wiem, że oni są pokłóceni, ale…
Lukrecja zaklęła pod nosem.
—Cholerny Orion! Jak zwykle robi jej na złość… powiedz mi,
jak mona pogodzić dwoje tak upartych ludzi? A raczej, dlaczego to mnie
przypadła taka robota?
Belle nie odpowiedziała. Głupio jej było udzielać
jakichkolwiek rad dla skłóconych małżonków, skoro sama obecnie trwała w
separacji ze swoim mężem.
Razem z Lukrecją udała się z powrotem do mahoniowych drzwi,
za którymi, o ile Belle, nie myliła pamięć, znajdowała się bawialnia. Po drodze
z niesmakiem badała wzrokiem naburmuszone portrety dziadków i pradziadków
Syriusza, a także powstrzymała śmiech, widząc takie absurdalne gadżety, jak chociażby zakrwawione kły wampira
pełniące funkcję wieszaków na płaszcze czy też nogę trolla – będącego stojakiem
na parasole.
— Nie miej za złe, jeśli Walburga będzie nieprzyjemna –
rzuciła Lukrecja. – Ostatnio wiele przeszła… jest trochę nerwowa.
No cóż, gdyby Walburga
była dla mnie „przyjemna”, to dopiero byłby powód do zaskoczenia…
Tuż przed drzwiami zatrzymały się. Lukrecja poprosiła gościa
o zaczekanie chwilę w przedpokoju, po czym niepewnie wślizgnęła się do
bawialni. Przez moment panowała cisza, potem ktoś wrzasnął, a następnie drzwi
odskoczył w tył, a Belle pozwolono wejść do środka.
W bawialni zastałą więcej osób niż się spodziewała.
Rozejrzała się po pomieszczeniu. Od czasów Polluksa pokój ten, dawniej pełniący
rolę sali bankietowej, został przemianowany na ponurą jadalnię w stylu
gotyckim. Przy gigantycznym hebanowym stole siedziały cztery kobiety. Pierwsza
z nich, czyli Lukrecja, zajęła miejsce najbliżej drzwi, rozlewając tam z
zaciśniętymi ustami herbatę do filiżanek. Na drugim końcu pokoju dostrzegła
panią domu. Walburga znacznie postarzała się od czasu, kiedy razem z Belle
tańczyła w tym pokoju. Miała gęste, poczochrane włosy – niegdyś kruczoczarne,
teraz całkowicie siwe. Jej oczy nie zmieniły się – były wyłupiaste, jakby
wybałuszone w ciągłej złości, i nabiegłe krwią. Ciemne brwi ostro odcinały się
na jej niezdrowo wyglądającej twarzy. W dłoni trzymała długą, zapaloną fifkę.
Opierała się łokciami na grubym obrusie, co jakiś czas gasząc o niego płomień.
Obrus podtrzymywała jej z drugiej strony chuda, czarnowłosa kobieta z kwaśną
miną i ziemistą cerą. Belle poczuła, ze pocą jej się ręce. Eileen Prince.
Ostatnia kobieta, z pewnością najmłodsza z całego
towarzystwa, popijała herbatę i głośno pociągała przy tym nosem. Od razu w oczy
rzucały się jej obce, łagodne rysy twarzy i skośne, błękitne oczy. Wyglądała na
bardzo zmęczoną.
Belle odchrząknęła.
— Cześć, laski – przywitała się. Eileen spojrzała na nią
wyzywająco. Walburgo głośno zaklęła (chyba poparzyła się fifką). Jedynie młoda
dziewczyna odpowiedziała jej cichutko: „dzień dobry”. Walburga zaklęła raz
jeszcze.
— Przestań! – fuknęła Lukrecja tonem, jakby karciła krnąbrne
dziecko. – Przestań ich wszystkich wypalać. Orion jeszcze się z tobą nie
rozwiódł.
Belle aż przeszedł dreszcz, gdy zrozumiała, czym był
przedmiot rozmowy. Gruby obrus, podtrzymywany przez Eileen, tak naprawdę był
gobelinem rodowym Blacków. Najwyraźniej wściekła Walburga postanowiła usunąć z
niego dzisiaj kilka osób.
— Siadaj, Belle – mruknęła Lukrecja, wskazując jej miejsce
obok Eileen. – Walburga cię słucha.
Walburga w odpowiedzi powiedziała coś bardzo wulgarnego.
Przy niej słowa Stworka brzmiały jak komplementy zakochanego amanta.
— Ja… właściwie to przyszłam tylko na chwilę…
Perspektywa popołudniowej herbatki w tym upiornym gronie i
siedzenia przy stole obok Eileen Prince, równie nieprzyjemnej jak w Hogwarcie,
znacznie ostudziła jej zapał i chęć walki. Doskonale rozumiała, dlaczego
Syriusz uciekł z tego miejsca…
— Chciałam tylko porozmawiać o Syriuszu.
Walburga wydała z siebie kolejny głośny krzyk, niczym
gladiator ugodzony na arenie. Młoda dziewczyna zaniosła się cichym szlochem,
chyba z przerażenia. Belle też miała ochotę się rozpłakać. Przypomniały jej się
słowa Oriona, bardzo często powtarzane przez Syriusza: „Jedynym, co podtrzymuje
Walburgę przy życiu, jest jej nienawiść”.
— Śmiesz tu przychodzić – mruknęła pod nosem do Belle. – Po
tym jak ukradłaś mi syna… Po tym jak pozbawiłaś ród Blacków mojego
pierworodnego.
Belle oblizała wargi.
— Syriusz jest już dorosły. Nikt ci go nie odebrał. On sam…
on sam decyduje teraz, z kim chce mieszkać. Jeśli woli zostać u swojego
przyjaciela… to musisz to uszanować.
Walburga splunęła. Im dłużej Belle się jej przyglądała, tym
bardziej była pewna, że pani Black jest bardzo, bardzo nietrzeźwa.
— Przyjacielem… - zadrwiła. – Co za przyjaciel oddziela syna
od matki… od przeznaczenia… i podburza go przeciw własnemu bratu.
—Syriusz popełnił błąd – kontynuowała, ignorując cały
fragment o Jamesie. – Ale to był wypadek. Gdybyś zechciała porozmawiać z nim,
Walburgo, dowiedziałabyś się od niego, że bardzo żałuje. A Regulusowi nie stało
się nic poważnego. Rozmawiałam z pielęgniarką z Hogwartu, pani Pomfrey, i
obydwie uważamy, że opuści skrzydło szpitalnego do końca tygodnia. To tylko
zespół po…
— Och, a więc zdiagnozowałaś Regulusa – burknęła Walburga. –
Jego też chcesz mi odebrać?
Belle poczuła, że ręce powoli zaczynają jej drżeć ze
zdenerwowania.
Doskonale pamiętała dzień, kiedy Syriusz zapukał do drzwi
jej domu w Dolinie Godryka. Był zrozpaczony, złamany psychicznie, upokorzony. W
tamtej chwili zszokował Belle swoją pokorą, dojrzałością, opanowaniem… tak
bardzo nie przypominał Syriusza, wesołego, żywego, zapalczywego i często przez
to nierozsądnego. W rodzinnym domu nie mógł być sobą – nie spotkał się tutaj z
miłością, zrozumieniem czy wsparciem, wręcz przeciwnie – od małego przyglądał
się napadom histerii swojej matki-wariatki, wysłuchiwał łańcuszków przekleństw,
odmawianych jak mantrę przez matkę i domowego skrzata, był świadkiem ciągłych
zdrad swojego ojca, który bezczelnie sprowadzał do domu swoje kolejne kochanki.
Może gdyby urodził się mniej gwałtowny, mniej niepokorny, łatwiej byłoby mu
znieść godziny pustki, ciszy, po której następowały godziny wrzasków,
fanatycznych frazesów, przekleństw. Może gdyby był taki jak młodszy brat,
oderwany od rzeczywistości, introwertyczny, czasami bezrefleksyjny, łatwiej
byłoby mu znieść cały ten obłęd, który stanowił codzienność w Grimmauld Place. Może.
To nie była wina jej ani Setha, ani Jamesa, że Syriusz
zdecydował się żyć inaczej, żyć po swojemu. Była przekonana, że nawet gdyby nie
spotkał na swojej drodze jej syna, gdyby trafił – zgodnie z wolą matki – do
Slytherinu, zgadzał się z rodzinnymi poglądami i obracał w, zdaniem Walburgi,
„odpowiednim” dla siebie towarzystwie – i tak by odszedł, i tak by nie
wytrzymał. Coś w jego krnąbrnej duszy, w jego niespokojnym duchu, i tak by go
do tego popchnęło. Zresztą, nie byłby pierwszym. Ilu przed nim czystokrwistych
„zdrajców” nie wytrzymywało?
— Nie wiesz, co mówisz, Walburgo – pokręciła głową. – Orion
też tak uważa. Mścisz się na Syriuszu, żeby ulżyć samej sobie… bo już nie
możesz tutaj wytrzymać.
Walburga zerwała się na równe nogi.
—Orion… Orion tak uważa! – zaklęła pod nosem. – On… uch,
czemu się jeszcze dziwię! Syriusz jest dokładnie taki sam jak ojciec… tak samo
bezczelny… tak samo walnięty… tak samo zdradliwy…
— Walburga! – upomniała ją Lukrecja. – On wciąż jest twoim
mężem!
— Och, a więc występujesz przeciw Syriuszowi, bo chcesz
zemścić się na niewiernym mężu?! – oskarżyła ją Belle, wyprowadzona już
całkowicie z równowagi. – Jak możesz! I to w takich czasach, Walburgo – musimy
się wspierać, zanim wszystkich nas załatwią! Nie myśl, że bycie panią Black
uchroni cię przed śmiercią… armia Voldemorta już dawno przestała się z tym
liczyć!
— Och, a więc jesteś przeciwniczką pozywania dzieciaków do
sądów, bo musimy się wspierać? – zakpiła Eileen.
— Nigdy, ale to nigdy, nie pozwałabym mojego syna! Nieważne,
czego by nie zrobił… Brzydzi mnie zatruwanie życia dzieciakom ze względu na
własne porachunki…
— Doprawdy, pani
Potter? – odezwała się młoda dziewczyna. Belle spojrzała na nią dziwnie. –
Nie poznaje mnie pani?
Kobieta jeszcze raz przyjrzała się dziewczynie. Ciemne,
grube włosy… wschodnie rysy… ten złośliwy uśmiech… ten błysk w oku… siedzi obok
Lukrecji, tak jakby… tak jakby była jej córką.
Poczuła, że słabnie. To ona!
Dziewczyna z rozprawy tego chłopaka, Isaaka – tego, którego
skazano na pocałunek dementora za grzechy i błędy Setha. Jedyna, która
zeznawała na jego korzyść. Przyjaciółka Deana Walkera i jego brata… Córka
Lukrecji z Durmstrangu… och, no jasne!
— Ze względu na własne porachunki – zakpiła Eileen. – Och,
no tak, ty i twój mąż słyniecie z tego, że potraficie ponieść odpowiedzialność
za własne błędy… można chociażby uciec do kraju bez ekstradycji, kiedy wychodzi
na jaw, że za młodu gwałciłeś w Związku Quidditcha uzdrowicielki… czy nie boli
cię to osobiście, Annabelle? Co gdybyś sama miała takiego szefa?
— Przestań – powiedziała słabo. – Mój mąż nie brał w tym
udziału. To było wiele lat temu… i nie ma… nie ma nic wspólnego z Syriuszem…
— Pogrzebałam dzisiaj drugą siostrę – kontynuowała Eileen. –
Esther zginęła jako jedna z ofiar związkowców… dwadzieścia lat czekałam na
ujawnienie prawdy na temat jej śmierci. Dwadzieścia lat czekałam na sprawiedliwość…
i wygląda na to, że będę czekała jeszcze bardzo długo.
Belle podświadomie wycofała się w stronę drzwi. Czuła, że
już przegrała tę rozmowę. Musiała jak najszybciej stąd uciec… bo mogła
przysiąc, że zaraz wyciągnie różdżkę, i wysadzi ten obrzydliwy dom w powietrze.
— Dobrze – odpowiedziała z godnością. – Przyszłam do ciebie w
pokojowych zamiarach… Jeśli chcesz wojny, Walburgo… to tą wojnę dostaniesz…
Wymacała palcami klamkę w kształcie węża. Marzyła o tym,
żeby wyrwać się z tego pomieszczenia. Młoda dziewczyna, widząc chyba, że Belle
planuje ucieczkę, zerwała się na równe nogi jak przed chwilą Walburga.
—Niech pani udowodni, że naprawdę myśli pani to, co mówi! –
zażądała, głośno pociągając nosem. – Proszę wypuścić Tony’ego Walkera. Wiem, że
pani rodzina przetrzymuje go w Maudsleyu, wśród mugoli!
― Jo! – skarciła ją matka, szarpiąc za rękaw. –
Rozmawiałyśmy już o tym, uspokój się. Nie możemy nic zrobić z Anthonym… on jest
bezpieczn…
―Ona go tam więzi! – wyrwała się matce Jo, pokazując palcem
na Eileen. – Nikt z nas nie jest już bezpieczny, mamochka! Isaakowi zostało dziesięć dni życia, ona wyda niedługo
Tony’ego… a potem… a potem przyjdą po mnie! Zabiją nas… zabiją nas, jednego po
drugim!
― Przestań, Jo! Mówiłam ci…
Belle wykorzystała moment największego rozgardiaszu, żeby
wymknąć się z jadalni. Szybkim krokiem pokonała przedpokój. Wrzaski Jo i jej
matki powoli przycichały. Belle usłyszała jeszcze, jak „mamochka” stawia swojej
córce ultimatum – wykupienie Tony’ego będzie kosztowało ją zerwanie znajomości
z kimś o bardzo, bardzo mugolskim nazwisku.
VIII – WIARA
Gdyby ktoś z
najbliższego otoczenia Doriana Chamberlaina zobaczył go w tamtej chwili, od
razu wyczułby, że coś tu nie pasowało. Po pierwsze, Dorian nie miał w zwyczaju
spędzać wieczorów – a już zgłasza walentynkowych wieczorów! – w kasynach.
Zwykle o tej porze we wtorki odrabiał prace domowe w bibliotece albo trenował
ze swoimi kolegami najnowsze zagrania w Quidditchu. Nie lubił gier karcianych,
a już zwłaszcza pokera, a nadto wszystko powodu materialne nie pozwalały mu na
tracenie galeonów w równie lekkomyślny sposób. Po drugie, Dorian zdecydowanie
nie grywał, i w ogóle nie bywał widziany, w takim
towarzystwie.
Na prawo od niego, przy stoliku do pokera, siedziała wysoka
dziewczyna z bujnymi włosami i bardzo dużym biustem. Nosiła ciężki makijaż i
mnóstwo zbytecznej biżuterii. Obok niej karty tasował krupier przypominający
trochę szykownego goblina z chciwymi iskierkami w oczach. Jego elegancki smoking
kontrastował z poszarpaną szatą czarodzieja o dzikich, barbarzyńskich rysach
oraz z bardzo luźnym ubraniem piętnastoletniego blondynka. Najdziwniejszy
spośród nich był wysoki, szczupły mężczyzna z jasnymi włosami i zwierzęcą maską
zasłaniającą twarz. Dorian rozejrzał się po całym towarzystwie, kolejno
przywołując w myślach nazwiska upadłych:
Kendall
Argent.
Noel
Bonnet.
Oliver
Jugson.
Barty Crouch.
I – rzecz jasna – Alec Mason.
Travers.
— Zabili Margaret – wypluł wzburzony Szakal, popijając
swojego drinka. – Dzisiaj, podczas jednej z jej misji, Aurorzy… plugastwo z
Ministerstwa… zamordowali Margaret Jugson – naszą siostrę, naszą towarzyszkę,
naszą przyjaciółkę.
Twarz barbarzyńskiego mężczyzny lekko drgnęła. Jeśli
ktokolwiek ze zgromadzonych odczuł – tak jak Szakal – falę zalewających go
gwałtownych emocji, to nie otrzymał szansy by się z nimi uzewnętrznić. Tyrada
dopiero się zaczynała.
— Dorwali ją, chcieli uprowadzić i zastraszyć… zmusić, by
zdradziła nas – swoich przyjaciół! Chcieli zdeptać, splugawić jej życie, pełne
poświęceń dla dobra Sprawy! Chcieli, aby w ciągu kilku swoich ostatnich minut,
przekreśliła długie miesiące oddania naszemu Panu, żeby as sprzedała, zdradziła
i upokorzyła. Myśleli, że jest słaba – ale nikt z nas nie jest… - Tu szybko
zlustrował twarze wszystkich zgromadzonych przy stoliku – słaby – zaakcentował.
Kilka kart z talii wyślizgnęło się z rąk krupiera Noela.
Kendall stłumiła ziewnięcie. Nie cierpiała, kiedy Alec robił się taki
melodramatyczny – niestety, wysoka pozycja w hierarchii śmierciożerców i
konieczność zarządzania najgłupszymi zwolennikami Pana, stale wymagała od niego
teatralności i dramatyzmu.
— Jak długo mam coś do powiedzenia w tej sprawie… - ciągnął.
– Jak długo posiadam jakiekolwiek wpływy i moc… to awanturę wam, że nie
spocznę, dopóki nie zatrzymam podobnego draństwa. To…
— To wojna, Travers – przerwała mu zniecierpliwiona
biuściasta pani Argent. – Raz padają zakonnicy,
a raz pada na nas.
Szakal wyglądał, jakby miał w planach ją uderzyć za
wygłoszenie podobnej oczywistości.
Dorian westchnął. Jasne, nie ulegało wątpliwości, że trwała
wojna. I oczywiście, straty dosięgały obie strony, jednak… chciałby, gdyby
oczywiście Opatrzność obdarzyła go podobną bezczelnością, powiedzieć coś
takiego jak Kendall. Naprawdę chciałby. Niestety,
nawet jeśli uwaga ta rzucona została nie do końca na poważnie, zupełnie nie
podsumowywała rzeczywistości. Chamberlain coś o tym wiedział, jako syn
przywódcy ruchu oporu. Powiedzenie, że ofiary padały „raz z jednej, a raz z
drugiej strony” zupełnie nie oddawało faktycznych statystyk. Potyczki nie były
bowiem wyrównane, a liczba strat porównywalna dla obu stron. Ani trochę.
Zakonnicy, jak Śmierciożercy nazywali swoich najgroźniejszych
oponentów z ugrupowania Dumbledore’a, byli tworem nierównym, lichym i
pozbawionym motywacji. Działacze Zakonu Feniksa, którymi oprócz dyrektora Hogwartu
kierował także auror Robert Chamberlain, byli po prostu skazani na zagładę.
Po pierwsze, działali dobrowolnie, w wolnym czasie po pracy,
bez wynagrodzenia, perspektyw i motywacji. Śmierciożercy natomiast żyli jak w
hippisowskiej komunie – choć z pewnością zgorszyłoby ich to porównanie.
Dzielili się ze sobą majątkami i łupami wykradzionymi z domów swoich ofiar.
Otrzymywali pokaźne nagrody za służbę, galeony, będące daninami od arystokratów
lub też owocem grabieżnych wypraw na mugoli. Wraz z każdym zabitym mugolakiem,
zakonnikiem czy aurorem, pięli się w hierarchii ważności, stając się powoli
ulubieńcami swojego Pana.
Po drugie, zakonnicy unosili się honorem, który na tej
wojnie stanowił ich największą słabość. Zmuszeni, by brać zwolenników Pana czy
nawet ważniejszych czarnoksiężników żywcem do Ministerstwa, tracili ludzi, czas
i energię. Nie mieli też sumienia, aby wykorzystywać istoty magiczne i wpływać
na cywilów. Zresztą, Legion Szakala postanowił ich w tym już dawno wyprzedzić.
Zastraszając apolitycznych czarodziejów i przekupując tych najbiedniejszych,
dokonywali dynamicznej, czarnomagicznej ekspansji.
Po trzecie, oponentów było zdecydowanie za mało. Całe siły
dywersyjne Ministerstwa zrzeszały co najwyżej setkę walczących czarodziejów.
Czarny Pan natomiast zbudował armię.
Dysponował gigantycznymi oddziałami złożonymi z fanatyków, morderców, więźniów
i innych desperatów, którzy niczym nie ryzykowali. Mało tego, przekonał do
siebie wiele magicznych istot i cywilów, wciągniętych do szeregów szantażem, Imperiusem bądź chęcią łatwego zysku.
Każda strata w ludziach dla Zakonu lub Ministerstwa była niepowetowana.
Śmierciożercy za każdą osobę poległą wynajdywali pięcioro kolejnych na jej
miejsce. A tej machiny nie dało się już zatrzymać. Pozostawało kwestią czasu,
zanim rebelianci, jak często nazywał
popleczników Czarnego Pana Travers, dokonają zamachu stanu – opanują
Ministerstwo i zaczną prawdziwą jatkę.
Co więc mogło jeszcze zmienić nieuniknione?
Przepowiednia Mary
McDonald?, pomyślał z przekąsem. Bzdury…
— Nie, Kendall – burknął Travers. – Znasz zasady. Nasza krew
– to ich krew, krew zabójcy, jego przyjaciół i całej jego rodziny. Jeden nasz
człowiek, to dziesięciu zakonników. A za Mojrę… za Mojrę, która była z nami od
początku, należy nam się szczególna zapłata.
W praktyce jeszcze nie wyglądało to tak tragicznie, ale
Szakal był na dobrej drodze, żeby spełnić swoje obietnice. Stolik zatrząsł się,
kiedy ich szef, opętany nagle jakimś demonem, stanął na stolik pokerowy i
uzyskał zainteresowanie całego kasyna. Dorian miał bardzo złe przeczucia…
— Słuchajcie mnie! – ryknął. – Mam komunikat od naszego
Pana.
Wszelkie szepty i szmery ucichły.
— Od dzisiaj… przekażcie wszystkim zainteresowanym… od
dzisiaj Czarny Pan obiecuje, że za głowę każdego Aurora – powtarzam, Aurora! –
wypłaci równe dwieście galeonów!
Młody Crouch wybałuszył oczy. Nie tylko na nim podobna niebotyczna suma zrobiła ogromne
wrażenie. Zerknął niepewnie w stronę Doriana, ale ten pozostawał niewzruszony.
Wiedział, że jego ojca nie tknie nikt – ani ojca, ani żadnego innego
Chamberlaina. Dorian wierną służbą wykupił ich bezpieczeństwo.
— Powtarzam! Wypłacę każdemu za zabicie Aurora dwieście
galeonów! Pięćdziesiąt za koalicjanta bądź członka Uderzeniowki, trzydzieści za
żony, mężów i dzieci. Pieniądze wypłaca stary Lestrange.
Po tych słowach zeskoczył ze stołka w akompaniamencie braw i
wiwatów. Barty jeszcze raz z przestrachem zerknął na Doriana – jego jedynego
towarzysza z Hogwartu w tej grupie. Dorian westchnął. Współczuł młodemu takiej
inicjacji. Alec dzisiaj był o wiele
bardziej fanatyczny niż zwykle, do tego stopnia, że pewnie brzmiał dla
Barty’ego jak obłąkaniec.
Hazardziści w kasynie nazywali jednak Traversa swoim bohaterem, kiedy teraz,
podekscytowani zaczęli błagać Szakala o nazwiska. Nie doczekując się
odpowiedzi, przyczepili się do krupiera Bonneta – całkiem zresztą rozumnie. W
końcu odkąd hogsmeadzkim kasynem zajął się Noel Bonnet, stało się ono, jak to ujął
Alec, „sercem rebelii”. Chamberlain osobiście bardziej przypodobał sobie
określenie: „melina”. Urządzano tu nielegalne spotkania szemranego towarzystwa,
dobijano targu w zleceniach na płatne zabójstwa, a przede wszystkim – werbowano
młodych Śmierciożerców i wypalano im znaki.
Travers westchnął ciężko. Rzucił na stół gruby plik zdjęć i
pozwolił różnym ludziom podchodzić do nich i oglądać wizerunki znienawidzonych
aurorów. Po pewnym czasie zaczął sam rzucać w ludzi tymi fotografiami, jakby
zarażony ich dzikością i wigorem. Dorian nie mógł patrzeć na podobne
szaleństwo. Mimowolnie odwrócił twarz w stronę Kendall. Dziewczyna ściągnęła
brwi, sama też chyba lekko zaniepokojona poczynaniami ich „szefa”.
—Oszalał… - wyszeptała. – Do reszty już mu odbiło.
Dorian pokręcił głową.
—On tylko wykonuje rozkazy.
Atmosfera przy stoliku pozostawała napięta, kiedy Szakal
wydał wszystkie zdjęcia, a karty i żetony do pokera zostały rozdane. Zanim
zaczęli grę, musiał powiedzieć jeszcze kilka rzeczy:
— Co do was… myślę, że osobiście powinniśmy dopaść mordercę
Margaret. Chcę wiedzieć… kto był
wtedy na służbie?
Nikt z jego towarzyszy nie pisnął ani słowem. Wzburzony
Szakal uderzył pięścią w stół.
— Jakiś Auror… Panie –
mruknęła Kendall, która zwykle brała na siebie „przyjemność” donoszenia Alekowi
na ich wrogów z Biura Aurorów.
—Jakiś Auror, Panie – przedrzeźnił ją Travers. – Chcę usłyszeć
nazwisko.
Jego stalowe spojrzenie zlustrowało kolejno:
—Nie wmówicie mi chyba, że… syn szefa Departamentu
Przestrzegania Prawa… - Barty Crouch nawet nie podniósł wzroku z podłogi – syn
nowego szefa kryminologów… - Noel wzruszył ramionami – żona jednego z nich… i…
- Travers z niecierpliwością szturchnął Doriana. —Chamberlain!
Oczy Barty’ego Croucha zrobiły się ogromne, kiedy Szakal
rozprostował rękę wydłużoną o mahoniową różdżkę i przyłożył ją do gardła
Doriana.
— Travers –
upomniał go lekko barbarzyński mężczyzna nazwiskiem Jugson, który do tej pory
milczał.
— Kogo tatuś wysłał po Margaret? – zażądał odpowiedzi
Travers. Jego różdżka boleśnie uciskała jego tchawicę.
— Dorian! – syknęła Kendall. Alec wydał ciche warknięcie.
— Nie…
— Gadaj!
— To był Nolan Podmore! – wyrzuciła w końcu z siebie
Kendall. – Stary Auror, z plutonu Roberta Chamberlaina – wyjaśniła. – On… on
szkolił Liama – Z godnością odrzuciła włosy na plecy, wspominając imię byłego
męża. – Nie podnoś na nas różdżki, Travers – mruknęła. – Jesteśmy przecież
przyjaciółmi…
Szakal mierzył Doriana jeszcze przez chwilę wściekłym
spojrzeniem, lecz po chwili wyraz jego twarzy złagodniał. Schował różdżkę z
powrotem za pazuchę. Dostał, czego chciał..
Dorian zacisnął pięści pod stołem. Nie podziękował Kendall.
— Podmore, Podmore – powtórzył Travers, jakby smakując w
ustach to nazwisko. – Hm…. No tak, to znane nazwisko, bardzo szanowane nazwisko…
pluton Chamberlaina… no, no, Dorian, mam nadzieję, że dobrze zapamiętasz wujka Nolana.
Chłopak nie myślał jednak w tamtej chwili o wujku Nolanie.
Wyrzuty sumienia ścisnęły jego serce.
Sturgis…
On i Sturgis Podmore byli przyjaciółmi od zawsze – ich ojcowie
bowiem razem zaciągnęli się do Aurorów i przyjaźnili się jeszcze za czasu
Hogwartu. Mieszkali razem od pierwszej klasy… potem obydwoje wskutek problemów
rodzinnych musieli na rok zawiesić edukację – ale jednak spotkali się znowu, w
klasie absolwenckiej. Sturgis wdał się w ojca. Po Hogwarcie planował wesprzeć
Zakon. Natomiast Dorian…
—W takiich okolicznościach, Dorian – usłyszał głos Aleka, który mówił z tak złośliwym
okrucieństwem, jakby usłyszał przed chwilą wszystkie jego myśli... – Tobie osobiście
powierzam zadanie załatwienia oprawcy Margaret.
Załatwienia oprawcy…
Załatwienia Nolana Podmore’a…
— Pozwól mi się zemścić – wtrącił się szybko Oliver Jugson.
– Chce pomścić swoją siostrę.
— To sprawy rodzinne, Panie – poparł go także i Noel. –
Oliver powinien pomścić Margeret… Dorian nawet jej nie znał.
Alec nie wyglądał na przekonanego.
— Nie mogę opuścić Hogwartu, nie wzbudzając podejrzeń –
zauważył sam zainteresowany. – Teraz działam w szkole… sam powiedziałeś, że tam
bardziej ci się przydam.
Travers zacisnął swoje usta w cienką, pobladłą linię.
Wyraźnie bił się z myślami.
— Myślałem, że będziesz tam bardziej użyteczny – mruknął. –
To samo tyczy was: jesteście całkowicie bezużyteczni – fuknął. – Nie macie mi
do przekazania żadnych użytecznych informacji, pomimo doskonałych koneksji!
Chcesz zadanie do Hogwartu? – fuknął na Doriana, przypominając sobie o jego
obecności. – Proszę bardzo!
Rozzłoszczony opróżnił kieszenie swoich spodni. Staroświeckie
zegarki, pierścionki, broszki, długopisy, a nawet bukieciki kwiatów na
nadgarstek wylądowały prosto na stos żetonów i kart. Dorian, który akurat miał
karetę, zgarnął żetony razem z dziwnymi przedmiotami.
— Podrzuć uczniom czarnomagiczne przedmioty – mruknął. – Do
końca lutego chcę odnotować większą liczbę zaciągnięć do Szeregów niż kiedykolwiek. Zrozumiałeś?
O jeju, nowy rozdział! Tak długo czekałam, straciłam już nadzieję, a jednak jest! Jak przeczytam napiszę dłuższy komentarz.
OdpowiedzUsuńBardzo się cieszę, że wróciłaś!
Kochana Queeny, a ja bardzo cieszę się, że mimo takiego czasu nadal tutaj jesteś <3
UsuńABI YER BAAACK OMG NAWET NIE WIESZ JAK SIĘ CIESZĘ.
OdpowiedzUsuńSkomciam jak przeczytam, ale musiałam się podzielić moją radością. Luv u ❤️
~Ar
Ar <3 <3 <3 <3 <3
UsuńOk, przeczytałam, więc pora na komcia :3 Jak już mówiłam, ogromnie się cieszę, że wróciłaś! Zaczynałam powoli tracić nadzieję, nie powiem, że nie :P But here you are! I nie mogłabym być szczęśliwsza ❤️ (nawet jeśli w twoim wielkim come backu nie ma Jily. Jestem w stanie to wybaczyć).
UsuńCo do samego rozdziału. Tęskniłam za Twoim stylem i postaciami ❤️ Szczególnie za JOrdanem i Huncwotami. Nawet, jeśli nie zobaczyłam moich ukochanych dzieci (aka Jily).
[Ogólnie wyszłam trochę z wprawy i nie do końca pamiętam, co się działo, więc może po prostu skomciam rozdział przy okazji ostatniej części? XD]
Rozdział mi się podobał, jestem ciekawa jak to się dalej potoczy :3 Jeszcze raz, kocham Cię, cieszę się, że hztl wrócił (na stałe, mam nadzieję!) i nie mogę się doczekać kolejnych części!
Ar. 😘
Abby <3 jak dobrze ze wróciłaś z nowym rozdziałem! Widzę ze długi wiec przeczytam i skomentuję nieco później, ale hurra! <3 <3 tęskniłam bardzo :((
OdpowiedzUsuńNelcia
Ojejku, aż nie mogłam uwierzyć, kiedy zobaczyłam nowy rozdział. Ostatnio prawie w ogóle nie czytałam żadnych blogów, tym bardziej takich, przy których mogłabym poczuć ten czarodziejski klimat, dlatego bardzo, bardzo się stesknilam. I muszę przyznać, że wróciłas w dobrym stylu. Aż czuję zazdrość, kiedy to czytam, bo cholercia to naprawdę jest dobre.
OdpowiedzUsuńZaczęliśmy od Tony'ego, a do mnie dotarło na powrót gdzie on właśnie się znajduje. Opis jego półsnu/wyobrazen był świetny. Czułam się tak jakbym tam była, co było nieco przerażające, ależe fajne. / Przy fragmencie z Jo przypomniałam sobie o Isaacu i o tym, że niedługo go usmierca (mało tego spotka go coś gorszego od śmierci) i zrobiło mi sie bardzo, bardzo szkoda Jo, bo jak do tej pory naprawdę straciła wielu przyjaciół. I wciąż jakoś tak niestety jest, że traci. I jeszcze ten medalion. Jo zdecydowanie nie ma szczęścia. / Ogólnie mam wrażenie, ze Hogwart na krótką chwilę wrócił do choć krzty normalności. Niepokoi mnie trochę Bree, ale nie pamiętam dlaczego. Diana z pewnością rozwiąże wszystkie te sprawy, bo... no cóż jest dobra. / Belle Potter musiała chyba byc świadoma tego, ze nie wygra tej walki. Kiedy przychodzi sie do Blackow i probujetak rozmawiac z Walburga (z Walburga ktora skrzeczy nawet po smierci, jako obraz) zazwyczaj podejrzewam nie konczy sie to za dobrze. / Doriana nigdy jakos szczególnie nie lubiłam i lubić zapewne nie będę.
Pamietalam ogólnie co i jak, ale mnóstwo rzeczy wypadlo mi z głowy. Pamiętam, ze wczesniej na po początku przy rozdziale pisalas takie ala w popedznim odcinku. I teraz będziesz tak robić?
Rozdział ogólnie świetny. Nie mogę sie doczekać następnych
AT
Hej, hej,
OdpowiedzUsuńjejku nie mogę nadal uwierzyć, że ten rozdział tu jest.
Jest świetny jak zwykle. Choć tak dawno to wszystko czytałam, że się gubię troszeczkę.
Ogólnie to Doriana nigdy nie lubiłam, więc...
Przy fragmencie z walentynkowym losowaniem miałam takie "ach, to rzeczywiście jest hztl" :D
Brakuje mi Jily, ale to nadrobimy kiedyś, tak...?
I sprawa matki Hestii? Czyli jednak, według moich podejrzeń, któraś z sióstr Prince? Hmm...
Już naprawdę nie wiem co tu napisać.
Cieszę się, że wróciłaś, Abby.
I pozdrawiam, i weny życzę
~ U.P.Z.K.C.N.
(Och. nawet własnego nicku nie ogarniam już xd)
O mój Boże, nie było mnie na blogerze z dobry rok, teraz sobie tak wchodze z ciekawosci i co widze? Nowy rozdzial mojego ukochanego ff! Nie ma slow, ktore moglyby opisac to co teraz czuje, ale jestem wzruszona, bo przypomnialy mi sie dawne czasy blogerowe... jestem tak bardzo szczesliwa i zabieram sie do czytania, Wiatr (o ile jeszcze mnie pamietasz XD)
OdpowiedzUsuńWiaaatruś <3 Jak mogłabym zapomnieć!
Usuńwypadałoby popracować trochę nad kolorystyką strony. Warsztat pisarski masz dobry, ale pewnym utrudnieniem w czytaniu jest właśnie szata graficzna
OdpowiedzUsuńKiedy wracacie? ):
OdpowiedzUsuńAż poczułam chłód tej lodowej bieli...
OdpowiedzUsuń