„— Mów dalej. Przypuszczam, że są również wampiry, wilkołaki i zombie?
— Oczywiście, że są. Choć zombie występują dalej na południe, tam gdzie kapłani wudu.
— A co z mumiami? One włóczą się tylko po Egipcie?
— Nie bądź śmieszna. Nikt nie wieży w mumie.”-Miasto Kości, Cassandra Clare
1 – Wiatruś ♥
Tego wieczora ciężkie, deszczowe chmury zasłoniły jasne pochodnie gwiazd
na niebie. Wiatr drapał w szybę okienna dormitorium numer cztery, a mróz
przenikał kamienne ściany, ciężkie, jedwabne gobeliny, a nawet koce i grube
pierzyny, pod którymi ukryły się niedorzecznie przytomne Gryfonki z szóstego
roku. Wskazówki zegarków stojących na ich szafkach nocnych leniwie przesuwały
się z cyfry jeden na dwa, brzmiąc przy tym jak chmara cykad śródziemnomorskich.
Cisza na korytarzu była tak przytłaczająca, że dziewczęta czuły się dziwnie, nie
podtrzymując jej. Wszystkie cierpiały na styczniową bezsenność, typową dla
osób, które raz na jakiś czas budzą się z zimowego letargu. Po całym
wyczerpującym, na wpół przespanym dniu, pokłady energii uwolniły się około
godziny dziesiątej w nocy, uniemożliwiając nie tylko zaśnięcie, ale też spokojne
uleżenie w jednej pozycji na łóżku.
Co jakiś czas
któraś z dziewcząt wychodziła z nową inicjatywą – a to spaceru przed snem, a to
wspólnego liczenia baranów – i chociaż z góry wszystkie te wnioski zostawały
odrzucane, to jednak zaburzały powolny proces wyciszania się i opadania w
przestworza równoległego wymiaru marzeń sennych. Milczenie (ale jednak nie
zupełna cisza) trwało już rekordowo od pięciu minut, a każda kolejna sekunda
obfita w westchnięcia i głośne przebieranie nogami, coraz bardziej oddalała
Gryfonki od zmęczenia.
― Dobranoc, Emma –
odparła głośno Lily, jakby moc tych słów była w stanie skłonić Emmelinę do
snu.
— Dobranoc, Lily –
powtórzyła Emmelina, poprawiając poduszkę pod swoim karkiem.
— Dobranoc, Marley.
— Branoc, Lily.
— Dobranoc, Hestio.
— Karaluchy pod
poduchy.
— Dobranoc, Dorcas.
Lily na siłę
ziewnęła i wtuliła głowę w poduszkę, czekając na życzenia miłego snu od Dorcas.
Oczywiście nie spodziewała się, że słowne serdeczności Dorcas utulają ją do snu
lepiej niż poprzednich dziewczyn, ale nie przypuszczała także, że mogą –
a właściwie ich nieobecność może– rozbudzić ją jeszcze bardziej.
― Dorcas? –
powtórzyła, podpierając się na łokciach.
Zmarszczyła czoło,
złapała za poduszkę, gotowa rzucić nią w Meadowes, ale obranie znajomej głowy
za cel okazało się niemożliwe, gdyż Dorcas zwyczajnie nie znajdowała się ani w
swoim łóżku, ani w jego okolicach. Poduszka upadła z przytłumionym szelestem na
podłogę, kiedy Lily wyskoczyła spod swojej kołdry i pomaszerowała w przeciwny
kąt pokoju jakby chciała sprawdzić, czy Meadowes nie ukryła się w stercie
poduszek albo pod łóżkiem.
Emmelina, Marlena,
Hestia, a nawet Mary z radością podjęły inicjatywę Lily i podniosły się na
równe nogi, szczęśliwe, że nie muszą już udawać śpiących i zmęczonych. Rudowłosa
dotknęła opuszkami palców pościeli Dorcas, tak delikatnie, jakby się obawiała,
że mogą ją poparzyć. Nabrawszy pewności, zaczęła szukać dłońmi jakiegokolwiek
śladu jej przyjaciółki – chociażby pozostawionej szczotki do włosów. W połowie
tego badania, Mary zabrakło cierpliwości i rezolutnie zapaliła światło
zaklęciem Lumos. Strumień
błękitnej poświaty rozbłysnął w całym pokoju, drażniąc nie tylko oczy Gryfonek,
ale również brunatne sowy, które schroniły się na zewnętrznym parapecie okna
Wieży Gryffindoru.
Łóżko było puste. Jedyny dowód na wcześniejszą obecność
Dorcas w sypialni stanowiła zmiętolona, rzucona niedbale pościel, powoli
ześlizgująca się na podłogę. Maskotka-koala, z którą Dorcas zwykle się nie
rozstawała, leżała teraz obok szafy, zupełnie jakby wybrała się na nocną
pogawędkę do pluszowej pandy Lily (tej samej, którą James ukradł na niej z
manchesterskiego wesołego miasteczka).
Dziwne, pomyślała
każda z nich, zwłaszcza, że jeszcze kilka minut temu Dorcas (a może jednak nie
ona?) robiła przysiady w celu zmęczenia się i najlepiej uśnięcia na stojąco.
Teraz już nic nie było takie oczywiste.
— D…?
— Sza! – szepnął jakiś głosik ze środka szafy.
Marlena i Emmelina wymieniły zdumione spojrzenia. Lily
dotknęła palcem skroni, jakby zastanawiała się, czy to się dzieje naprawdę, czy
jednak parę minut temu udało jej się zasnąć i momentalnie rozpoczęła się sesja
koszmarów. Żadna z nich – bez względu na to, jakie myśli krążyły po jej głowie –
nie dała po sobie poznać, że nagła odezwa szafy zrobiła na nich wrażenie.
Hestia zbliżyła się do mebla, złapała pewnie za drzwiczki i wysłała koleżankom
rozbawione spojrzenie.
— Na raz dwa trzy? – zapytała półgębkiem.
— TRZY! – warknęła Mary, przepchnęła się obok Emmeliny, gwałtownie
otworzyła szafę i wycelowała różdżkę do jej środka. Niebieska poświata
zdradziła obecność w garderobie nie tylko pająków i butów ze złamanym obcasem,
ale również skulonej w kłębek Meadowes, która zasłaniała w tej chwili oczy i na
oślep pisała coś w różowym notatniku.
Lily westchnęła dramatycznie.
— Tobie już do końca odwaliło?
Dor niepewnie zdjęła dłonie z oczu i zerknęła w kierunku
Lily. Wzruszyła ramionami, jakby wcale nie czuła potrzeby usprawiedliwienia się
z obecnej sytuacji.
— Dobranoc, Lily? – szepnęła. Powolnymi ruchami wstała i
sięgnęła po drzwiczki szafki, chcąc się zamknąć po raz drugi. Evans włożyła
stopę między drzwiczki.
— Co… co ty robisz?
― Piję herbatkę – odparła beztrosko Dorcas, kopiąc w kapcia
rudowłosej koleżanki. – Zieloną.
— W szafie? – zapytała rezolutnie Marlena, pomagając Lily w
ponownym otworzeniu drzwiczek.
Dor potaknęła, ciągnąc drzwiczki z drugiej strony.
— To bardzo zajmujące.
― Jest chociaż z melisą? – zapytała Hestia, jedyna
rozbawiona w tej sytuacji.
― Chodź do łóżka, Dorcas – szarpnęła drzwiczki Lily. – I przestań…
- szarpnięcie – się… - szarpniecie - …wygłupiać!
Szafka otwarła się na oścież, a wraz z nią ze środka wypadł
mały, różowy dzienniczek…
— Nie!
Pomimo tego dosyć jednoznacznego okrzyku Dorcas, Lily
dopadła notatnik i otworzyła go na zaznaczonej stronie. W miarę czytania jej
brwi wędrowały coraz wyżej. Jeszcze bardziej wymownym znakiem na to, że notatki
Dorcas nie wywarły na niej pozytywnego wrażenia był poszerzający się grymas.
— Dlaczego…?
— Piszę sennik – powiedziała po prostu. Jej słowa zdawały
się rozpuszczać w gęstym powietrzu. Emmelina uśmiechnęła się pod nosem, oczy
Hestii rozbłysły jak złote monety, a Marlena i Mary wstrzymały się od
komentarza.
— Masz wróżbiarstwo? – zapytała Lily bez przekonania. – Bo
jeśli tak, to pewnie wyleciałaś z klas…
— Nie, nie mam – wzdrygnęła się Dorcas. – Nawet gdybym
przeszła przez sumy, pewnie i tak bym zrezygnowała – Powell przypomina mi moją
matkę.
Piątka dziewcząt nie podjęła dygresji. Czekały wspólnie na
wyjaśnienia, każda z nich wyprostowana i założonymi rękami.
―Musi mi się coś przyśnić – odparła ze złością Dor. – Chodzi
o przepowiednię z Czarownicy.
― Żartujesz sobie ze mnie?
— Nie – pokręciła głową
Dor. – Ja i moja kuzynka Berta…
Mary wywróciła oczami i wróciła z powrotem do swojego łóżka,
tak jak robiła zawsze, kiedy Dorcas rozpoczynała słynne tyrady rozpoczynające
się od: „Ja i moja kuzynka Berta…”. Lily odchrząknęła. Miała na tyle taktu,
żeby nie odchodzić od kogoś, kto odpowiada na twoje pytanie, ale jednocześnie
nie miała ochoty wnikać, co znowu Dorcas i Berta robiły razem.
— Ostatnio mam problemy ze snem – kontynuowała Dorcas. –
Wczoraj mi się coś przyśniło, ale rano zupełnie zapomniałam, o co tam chodziło…
a muszę mieć jakieś sny do jutra, i dlatego…
— …próbowałaś się zahipnotyzować – dokończyła Lily,
zamykając różowy zeszyt. Dorcas wciągnęła powietrze, potwierdzając teorię Evans
w jedynie sobie znanym, migowym języku.
— Nie chciałam robić tego przy was – odparła. – Ale nie mogę
zasnąć i wątpię, że…
— Mam dla ciebie propozycję – przerwała jej w pół słówka
Lily, kręcąc głową z niedowierzaniem. – Bez żadnej hipnozy, bo – Merlinie,
Dorcas! – to nie może być bezpieczne w wykonaniu kogoś, kto nie opanował zaklęcia
Accio.
— Czasami mi wychodzi! – zaprotestowała, tupiąc nogą. Mary
głośno westchnęła i szepnęła: „Idiotka”.
―Co powiesz na Eliksir Słodkiego Snu? – kontynuowała Lily. –
Mam go gdzieś w kufrze. Wypiję go z tobą.
— Ja chyba też się skuszę – dodała Marlena, masując sobie
kark. – Jutro mamy w końcu test i…
— …wielki, wielki, wielki dzień? – dokończyła Dorcas,
uśmiechając się promiennie.
— To też.
— To chyba faktycznie rozsądniejsze rozwiązanie – przyznała,
wracając z powrotem na swoje łóżko. Lily pokręciła głową i wyciągnęła z szafy
jeszcze kubek z zieloną herbatą. Zapach melisy zawisnął w powietrzu i był
ostatnim, co zapamiętała po wypiciu eliksiru.
2 – Ar. ♥
— … i na koniec
chciałbym ogłosić, iż rotawirus MM69 wrócił do Hogwartu.
Tak rozpoczęło się śniadanie wigilijne w Wielkiej Sali.
Dumbledore podziękował i opuścił mównicę, puszczając jeszcze oczko do Larissy
Richardson, i zasiadł na swoim stałym miejscu przy stole. Wyglądał na tak
radosnego i niewzruszonego, jakby przed chwilą zdał sprawozdanie z przebiegu
eksperymentu na mrówkach, a nie zapowiadał epidemię na skalę całego zamku. Jego
bezproblemowa, optymistyczna reakcja stanowiła nie lada kontrast na tle szału,
który wybuchł pośród uczniów.
Ludzie potracili zmysły – wypluwali z ust jedzenie i
uciekali ze stołów, niektórzy chowali twarze w koszule albo zaklęciem
roztaczali nad sobą eteryczną tarczę, która miała rzekomo chronić ich przez
zarazkami. Parę żartownisiów zaczęło spluwać na siebie i krzyczeć na całą salę:
„masz rotawirusa!”, inni płakali i modlili się do swoich bogów, żeby uchronił
ich przed tą puszką Pandory.
Stół Gryfonów szybko zaczął pustoszeć, a każdy, którego Lily
próbowała zaczepić i zapytać, co tu się dzieje, uciekał w popłochu i
wykrzykiwał: „Dotknęła mnie! Dotknęła mnie!”.
— Rotawirus? –
powtórzyła Lily do siebie, nie przypuszczając, że ktokolwiek może usłyszeć jej
w tym ambarasie. – Co?
— Czy Dumbledore
zwariował?! – odpowiedziała jej (albo powiedziała do samej siebie) jedna z
Krukonek. Lily potrzebowała chwilę, żeby rozpoznać w niej Mię Bones – rezolutną
prefekt z rodziny półkrwi, która uwielbiała seriale scince-fiction i potrafiła
wytłumaczyć takie zagadnienie jak magiczny rotawirus lepiej niż nikt inny.
— Jeśli chcesz
znać moje zdanie – jęła Mia oratorskim tonem, zupełnie jakby miała przed sobą
jakąś wymagającą widownię. – To to to-totalne szaleństwo – wymamrotała, akcentując
każde „to”. – Rotawirusy to najgorsze, co mogło nam się w tej chwili przytraić…
— Czy rotawirusy
nie powodują przypadkiem biegunki u niemowląt? – spytała Evans, wypowiadając na
głos to, co nie zgadzało jej się od początku.
Pamiętała dokładnie, że rok temu w wakacje, kiedy wyjechała
do swojej babci i jej nowego męża do Alabamy i pomagała opiekować się dziećmi
sąsiadki latynoskiego pochodzenia, pani Granados, zdążył się niemiły incydent.
Jej najmłodsza pociecha, ośmiomiesięczny Junípero, dostał potwornej biegunki, a
stało się to akurat wtedy, kiedy Lily została z nim sama. Kiedy zadzwoniła do
doktora Fitzpatricka i płakała, prosząc o pomoc, powiedział on, że to najprawdopodobniej
rotawirus i że musi natychmiast przyjechać z małym Junem do szpitala.
Dlatego kiedy usłyszała tylko słowo „rotawirus”, od razu coś
zaczęło jej śmierdzieć.
Mia spojrzała na nią jak na wariatkę.
- To nie jest zabawne – oświadczyła. Lily wysłała jej na
tyle niezabawne spojrzenie, że Mia
nie miała już wątpliwości, iż rudowłosa naprawdę nie wie nic więcej o
ratawirusach.
– Czy coś takiego wciskali wam w tych zakłamanych, socjalistycznych
mugolskich szkołach?
Eee… socjalistycznych?
Ktoś tu nie lubi
obecnego premiera, pomyślała Lily, ale nie powiedziała tego na głos. Być
może to tylko ona dorabiała wszędzie jakieś teorie, a Mia zupełnie nie
interesowała się tym, co o rządzie mówił jej ojciec-mugol.
— Hmmm?
— Ci mugole – prychnęła. – I te ich teorie spiskowe.
Biegunka u niemowląt, też mi coś!
Lily potaknęła, możliwie jeszcze bardziej zagubiona.
— Jak ci się wydaje, dlaczego mają miejsce te wszystkie
kataklizmy? – syczała Mia. – Dlaczego są zamachy na księży, rząd, a królowa
Elżbieta nie chce oddać tronu Karolowi? Dlaczego mamy monsuny, tsunami,
trzęsienia ziemi, powodzie i…
…i kolejny sezon
Coronation Street, pomyślała Lily,
ale po raz kolejny zostawiła to dla siebie.
— Bo Callaghan
jest premierem? – spytała z nadzieją. – I Minchum Ministrem Magii?
Mia wysłała jej pobłażliwie spojrzenie.
— Dam ci podpowiedź: nieczyste powietrze.
— Spaliny samochodowe?
— Nie. Rotawirusy.
A więc nie biegunka.
— Są w powietrzu.
Mia pokiwała głową z przejęciem.
— Są wszędzie. Mugole wciskają wszystkim kit o tym, że to te
wasze szpaniny…
— Spaliny – poprawiła ją Lily.
— …ale prawda jest taka, że unoszą się wszędzie i zabijają
nas szybciej niż zrobi to Voldemort albo nowy singiel Celestyny Warbeck. Całe
gadanie o szarańczy, wiatrach, globalnym ociepleniu, chorobach psychicznych, kwaśnych
deszczach i wpisaniu jednorożców do Księgi Gatunków Zagrożonych – to wszystko
sprawka rotawirusów.
Ciekawe czy rotawirusy
są też przyczyną skończonego debilizmu u Pottera, pomyślała.
— Możemy zrobić coś, żeby się przed nimi uchronić? –
zapytała Lily, średnio wierząc w słowa wypływające w ust Mii.
— Nie – zawyrokowała. – Wszyscy jesteśmy SKOŃCZENI!
Po tych słowach zerwała się na równe nogi, wydmuchała głośno nos i zaniosła się szlochem, wybiegając z Wielkiej Sali tak szybko, jakby goniło ją stado rozwścieczonych pudli.
Po tych słowach zerwała się na równe nogi, wydmuchała głośno nos i zaniosła się szlochem, wybiegając z Wielkiej Sali tak szybko, jakby goniło ją stado rozwścieczonych pudli.
Dramatyczne wyjście Mii Bones z drugiego końca sali
obserwowała również Jo. Nie obawiała się ona rotawirusów tak jak wszyscy,
ponieważ już dawno była przygotowana na takową ewentualność (a zresztą, wiecznie
przezorna Jo przygotowana była także na pożar całego Hogwartu, wtargnięcie do
zamku prałatury Voldemorta czy dwutygodniową miesiączkę). Musiała zabić kilkoro
osób, jeszcze innych potorturować, ale ostatecznie udałoby jej się sporządzić
recepturę, która zwalczała wszystkie rotawirusy, a poza tym była nielegalna,
niebezpieczna, zła i czarnomagiczna, czyli spełniała wszystkie kryteria, które
Jo uważała za świętość.
W myślach już rejestrowała, co jest jej potrzebne do
uwarzenia tego panaceum (a na tej liście nerka jednego z profesorów należała do
najprzyjemniejszych składników). Niestety, jej skomplikowane, złożone i
logiczne myślenie napotkało po drodze pewną przeszkodę, tak niewiarygodną, że
Jo mogła powołując się na nią, podejrzewać u siebie zarażenie rotawirusem i występowanie
w związku z tym omamów.
— Co ty robisz w Hogwarcie, Jordan? – krzyknęła Jo, poprawiając
włosy i przywołując nerwowy uśmiech na twarz.
W samym epicentrum zgiełku i paniki, dokładnie w miejscu,
które mijała prawie każda uciekająca z Wielkiej Sali osoba, stał student
psychoanalizy. W prawej ręce trzymał nadgryzione jabłko, a zza ucha wystawał mu
gruby ołówek. Oglądając neurotyczne zachowania czarodziejskich nastolatków, był
niemal tak zachwycony, jak na premierze Gwiezdnych
Wojen, na którą wybrał się razem z Jo w dzień wypadu do Hogsmeade.
― Wysłano mnie tu – odparł chłopak, zbliżając się w jej
stronę. To dziwne, ale Jo słyszała go znakomicie, chociaż dzieliła ich różnica
około siedmiu jardów. Zaraz po tej
zagadkowej uwadze, Jordan przerwał ich kontakt wzrokowy, wlepiając spojrzenie w
punkt znacznie powyżej jej głowy. – Macie odlotowy sufit, J-J.
Jo zerknęła bezwiednie w górę. Sufit był tak samo magiczny i
niewidzialny dla mugolów (tak zresztą jak cały Hogwart) jak zwykle. Jeśli
Jordan go widział i uważał za nic nadzwyczajnego, to zapewne też zaraził się
rotawirusem (chociaż u mugoli chyba zamiast omamów występowała biegunka) i
utracił swoją psychologiczną trzeźwość.
― Kto cię wysłał? – zapytała, starając się zebrać myśli w
sensowną całość. Kilka susów pozwoliło jej przedrzeć się pomiędzy biegających
dookoła Wielkiej Sali trzecioklasistów. Jedyną zaletą tego zgiełku, jaką Jo
dostrzegała, był fakt, że nikt nie zauważył obecności dwudziestolatka z Londynu
– nie dość, że za starego na Hogwart, to jeszcze nie w mundurku, a w koszulce z
logiem King’s College, a poza tym bez chociażby kropli magicznej krwi płynącej
w jego żyłach.
Ciekawa wigilia zapowiada się w tym roku.
― Taki wielki facet – machnął ręką Jordan. – Zapytał, czy
nie chce zostać konsultantem Avonu.
Nerwowy uśmiech Jo jeszcze bardziej skrzywił jej twarz.
― Dumbledore? – wypaliła bezwiednie, bo to był pierwszy
człowiek, którego podejrzewałaby o zaczepianie mugolskich studentów.
― Albo Szerszeń –
wzruszył ramionami. – Ty też jesteś konsultantką Avonu, J-J?
Jo pokręciła głową. Cokolwiek się tutaj wyprawiało, dla
bezpieczeństwa Jordana powinna jak najszybciej odesłać do z powrotem do
Londynu, żeby zaszył się w swoim Maudsleyu i analizował najciekawsze
psychologicznie przypadki w Wielkiej Brytanii.
— Muszę zmodyfikować ci pamięć – powiedziała uroczyście, sięgając
za pazuchę po różdżkę. Z zaskoczeniem odnotowała, że jej tam nie ma.
— Szukasz tego? – zapytał Jordan. Jo aż przetarła oczy,
kiedy zdała sobie sprawę, że jej różdżka w tamtej chwili obracała się pomiędzy
palcami mugola.
Oczywiście, w jego rękach nie stanowiła najmniejszego
zagrożenia i jej status nie różnił się znacznie od zwykłego patyka…
— To trochę dziwne, że trzymasz to w kieszeni, nie uważasz? –
zaśmiał się i machnął ją dla zabawy.
Jo wrzasnęła, kiedy grot czerwonego światła przeleciał tuż
przed jej nosem i uderzył w ogromny żyrandol. Kiedy tylko spadł on na stół
Gryfonów, rozległ się hałas porównywalny z uderzeniem pioruna. Wrzawa na chwilę
ucichła, żeby zaraz rozpętać się na nowo.
Jordan z przerażenia opuścił różdżkę, nie zdając sobie
sprawy, że w ten sposób jedynie pogarsza sytuację. Żyrandol przekrzywił się i
upadł ze stołu na podłogę, roztrzaskując się na milion maleńkich kawałków.
Odłamy szkła doleciały i do winowajców całego zamieszania, ale Jo nawet nie
poczuła, kiedy odłam szkła przeciął jej policzek. Za bardzo wstrząsnął nią
obecny widok ze stołu Gryffindoru.
Teraz, kiedy żyrandol upadł ze stołu i popełnił samobójstwo,
ukazały się pozostałości z tego, co zdewastował swoim uderzeniem, a także…
— ONA NIE ŻYJE!!! – wrzasnęła Mia Bones, pokazując palcem na
rudowłosą dziewczynę, leżącą na stole w kałuży krwi. Jej rude włosy stanowiły
nie lada kontrast z otaczającym je szklanym konfetti.
— Lily – szepnęła Jo, rzucając się biegiem w kierunku stołu
Gryffindoru.
Jak to mogło się stać,
pomyślała desperacko, kiedy strach, przerażenie i ból ścisnął jej gardło. Jordan nie ma przecież mocy czarodziejskiej!
Co oni mu teraz zrobią?!
Dopadłszy stołu, na miejscu wcześniejszego strachu i paniki,
jej brzuchem wstrząsnęły mdłości.
Żyrandol nie zmiażdżył Lily.
To była Mary McDonald.
Jej niegdyś piękna, wila twarz, teraz była cała
podziurawiona i we krwi, zupełnie jakby Mary nie była człowiekiem, a jedynie
szmacianą lalką ze zszytych kawałków pięknego materiału. Najbardziej
przerażający był jednak dziwny tatuaż, wykonany jakby z skrzepniętej krwi, w
kształcie cyfry sześć. Ledwie Jo go zauważyła, Mary otworzyła oczy – a może to
one same się otworzyły, bo Mary dopiero co umarła – oślepiające nienaturalną,
pustą, żółtą barwą.
Wrzask wydarł się z
gardła nie tylko jej, ale też połowy Hogwartczyków.
— To są właśnie rotawirusy, panno Evans – przemówił Dumbledore,
podśmiewając się pod nosem.
Przerywnik.
3 – Elfik ♥
— BLACK?!
Lily zdołała wykrztusić tylko tyle, zanim Syriusz
przekroczył próg dormitorium żeńskiego numer cztery. Od incydentu na śniadaniu
w Hogwarcie ogłoszono kwarantannę. Co szczęśliwszy (jak Lily), dostawał
dormitorium jako izolotkę, ale inni – na przykład Syriusz – musieli wynieść się
z Wieży Gryffindoru i spędzić najbliższe kilka godzin w pustej klasie. Pani
Pomfrey razem z kadrą nauczycielską odwiedzali izolatkę każdego ucznia po
kolei, badali go i podawali specjalne mikstury, jednak pomimo tych wysiłków,
rotawirusy szerzyły się do niewyobrażalnego stopnia.
Syriusz nie wyglądał co prawda na zarażonego, ale
bezwzględny zakaz opuszczania swoich izolatek dotyczył również i jego.
Jakkolwiek Black miał własne zdanie na temat reguł i przestrzegał jedynie
swojej autorskiej, sprofanowanej wersji hogwarckiego statutu – to w obecnej sytuacji
naprawdę zaskoczył Lily swoją wizytą. Kto jak kto, ale Syriusz na pewno
posiadał rozległą wiedzę na temat rotawirusów i nie narażałby się z byle
powodu.
Chłopak zamknął drzwi, zanim ktokolwiek z sąsiednich
izolatek mógł sprawdzić, dlaczego Evans wrzasnęła na cały korytarz nazwę
koloru.
— Nie, Yellow – mruknął, siadając na łóżku Emmeliny (gdyby
Dorcas wiedziała…). — Żyjesz jeszcze?
— Nie powinno cię tutaj być – szepnęła, pokazując palcem na
drzwi. – McGonagall i Pomfrey zaraz tutaj przyjdą mnie przebadać, przecież…
— Byłem w bibliotece – przerwał jej w pół słowa i z lekkim
uśmieszkiem zaczął grzebać w szufladach komody Emmeliny. Oczy rozbłysły mu,
kiedy natrafił na kolekcję bielizny.
Lily zatrzasnęła szufladę tak, że o mało nie przytrzasnęła
mu ręki.
— Nigdy w to nie uwierzę – odparła, krzyżując ramiona na
piersiach.
— To moja izolatka – wywrócił oczami Black.
— McGonagall ma jednak poczucie humoru.
— Ha-ha.
Lily zaśmiała się mimowolnie.
— I co w związku z tym?
Syriusz puścił do niej oczko i sięgnął do swojego plecaka
(Lily dopiero teraz spostrzegła, że z
nim przyszedł). Wyjął ze środka kilka grubych książek o szpetnych okładkach,
jakąś mapę i…
— Czy to jest SZTYLET?
Chłopak przytknął jej palec do ust, chociaż skończyła już
mówić, a potem roześmiał się gwałtownie. Lily nie podobało się to coraz
bardziej.
— Jesteś przekomiczna, Evans – przyznał, klepiąc ją po
plecach.
— Och, nie schlebiaj mi.
Chłopak nie kontynował tematu, ale wciąż podśmiewał się pod
nosem. Lily nie miała pojęcia, czy zrobiła coś przekomicznego, czy też Syriusz ma swój kolejny napad szaleństwa.
To drugie, pomyślała.
Sięgnęła po jedną z nudnych książek, które Syriusz przytaskał tutaj chyba nie
bez powodu.
ROTAWIRUSY –
zdemonizowane czy niedocenione?
Wzięła do rąk kolejną: ROTAWIRUSY
W PIGUŁCE.
I kolejną: Indeks
ROTAWIRUSÓW.
I kolejną: O tym, jak
rotawirus zabił moją kozę.
— Lekka obsesja? – szepnęła do Syriusza.
Chłopak pokręcił głową i wyrwał jej jedną z książek – był to
bodajże indeks. Zrobił wszechwiedzącą minę, z którą zdecydowanie nie było mu do
twarzy, i zaczął wertować tomiszcze zamaszyście. Chwilę zajęło mu odszukanie
odpowiedniego miejsca, a kiedy tego dokonał, pokazał jej stronę poświęconą –
niesamowite! – rotawirusom.
— Przypadek Mary to jeden z typów rotawirusów z grupy MM69,
tej, która jest w Hogwarcie – odparł, palcem wskazując na odpowiedni fragment.
Bystre i wyszkolone oczy Lily w mik przeleciały po całej długości tekstu, a
dziewczyna wiedziała już, co Syriusz miał na myśli.
I szczerze jej się to nie podobało.
— Ona ma…— zaczęła z niedowierzaniem.
— Jeszcze sześć żyć, tak.
To nie może być
prawda, pomyślała, czytając całą kolumnę tekstu jeszcze raz. Rotawirusy typu MM69 powodują zmiany
kompulsywne, psychopatyczne, a także fizjologiczne… Ale do jakiego stopnia
fizjologiczne? U chorujących może dojść
do zaburzeń osobowości, upośledzeń magicznych i biologicznych, modyfikacji
transmutacyjnych, chorób alchemicznych.
Upośledzenie biologiczne?
Przykładowe
konsekwencje zarażenia wirusem z grupy MM69:
a) problemy z
wykorzystywaniem umiejętności magicznych, a u mugoli – nadnaturalne
umiejętności pół-magiczne,
b) zmiany aparycji,
działanie podobne do Elikisru Wielosokowego,
c) mutacje,
d) zaburzenia rozwoju
płci,
e) zaburzenia funkcji
życiowych.
Ciekawym przykładem
reakcji na rotawirusa zwanego Siedmienstruacyjnym jest tzw. Przykład Kaczynsky
– czyli wystąpienie u chorego sześciu dodatkowych żyć, które jednak wykazują
pewne upośledzenia. Wyleczyć tą osobę można jedynie poprzez zredukowanie
kolejnych alternatywnych żyć, aż do życia właściwego.
Rotawirusy z grupy
MM69 eksperymentalnie modyfikowano i wykorzystywano przy leczeniu likantropii i
wampiryzmu.
Dopiero teraz dotarło do Lily, dlaczego ludzie tak bardzo
obawiali się rotawirusów. Jeśli były w stanie zapewnić Mary McDonald sześć
fakultatywnych żyć, jak w jakieś tandetnej grze wideo, to naprawdę zagrażały
ludzkości, a zwłaszcza ich równowadze psychicznej.
— Musimy zabić ją jeszcze pięć razy, żeby ją wyleczyć –
odezwał się Syriusz, wyrywając ją z rozmyślań. – Sześć – żeby ją zabić. Tak więc, droga Lily,
starajmy się nie zagalopować.
Wymienili poważne spojrzenia.
Syriusz odchrząknął.
Lily potaknęła.
Oboje pokiwali głowami.
I…
Lily parsknęła.
Syriusz zachichotał.
A potem…
Oboje wybuchnęli głośnym, jowialnym śmiechem.
— Ale poważnie – powiedziała Lily, pomiędzy kolejnymi
salwami śmiechu. – To… to nie jest…
— …rozsądne?
— To też, ale…
— …zabawne?
— No tak, ale…
— …zdrowe?
— Chciałam powiedzieć – wykonalne – sprostowała Lily. – Bo –
jakby nie patrzeć – Mary McDonald jest geniuszem zbrodni.
— Zna już wszystkie możliwe sposoby na zabicie, więc sama
się nie złapie w nasze zasadzki – domyślił się Syriusz, ale i na to miał
odpowiedź: - Dlatego musimy wykorzystać to, na co rozum nic nie poradzi.
Lily zmarszczyła brwi.
— Uczucia?
— Nie. Siła
fizyczna.
Evansówna aż prychnęła z oburzenia. Jakkolwiek rozumowanie
Syriusza bardzo nie mijało się z prawdą, to było tak stereotypowe, zaściankowe
i dyskryminujące Lily, że nie mogła zostawić tego bez negatywnej odezwy. Może i
Mary faktycznie przegrałaby na ringu z Syriuszem, ale Lily zmiotłaby ze sceny w
mgnieniu oka, gdyż ruda nigdy nie miała do dyspozycji wiele siły. Ale tutaj
nachodzi pytanie, czy Syriusz byłby w stanie pobić Mary i – oczywiście – czy potencjalną
śmierć chciał jej zadać poprzez pobicie.
Może po prostu czas zamówić cyjanek? Przez kilka pierwszych zatruć
Mary nie będzie wiedziała, co się dzieje.
Chyba.
― Masz rację – powiedziała, wlepiając wzrok w resztę uposażenia
Syriusza – czyli sztylet. – Rozumiem, że nie będziemy używać Avad?
— Nie chcę trafić do Azkabanu – odparł zwyczajnie. – A poza
tym, Avady są nieefektowne i sprofanowane
przez Śmierciojadów.
— To może chociaż broń palna – nalegała, patrząc sceptycznie
na sztylet.
Po chwili zorientowała się, że nie na tym kończyło się
uzbrojenie Syriusza – w biodrach związał sobie pas, skąd wystawał mu długi,
cienki rapier. Na plecy zarzucił sobie kołczan na strzały, ale prymitywnie
wykorzystał go po to, żeby schować tam bułat i kindżał (albo drugi bułat – Lily
naprawdę nie znała się na broni białej). Zajrzała do plecaka – leżały tam
jeszcze ostre noże oraz krótkie miecze ( — Gladiusy – objaśnił jej Syriusz). W przedniej
kieszonce znajdowała się jeszcze trutka na szczury oraz arszenik.
— Och, Evans, czy nie chcesz poczuć się jak rycerz? – zapytał,
wyciągając rapier z pochwy i celując w nią sztychem.
— Bardziej jak amazonka – mruknęła, zabierając arszenik,
gladius i kindżał. – Tylko nie mam strzał.
— Przetniesz sobie jeszcze paluszki – zacmokał Syriusz. – I nie
będzie nikogo, kto pocałuje ci ranę.
— Masz rację, zbyt wielkie ryzyko – potaknęła, przyglądając
się z każdej strony rapierowi Syriusza. – Dlaczego przychodzisz akurat do mnie?
— Myślałem, że to oczywiste – rzucił, wtykając rapier
ponownie do pochwy. – Gardzisz nią niemal tak bardzo jak ja. Razem będziemy nie
do pokonania.
— Jak Bonnie i Clyde – zaśmiała się pod nosem. – No cóż,
czuję się wyróżniona, a…
— …le…?
Lily spojrzała na niego wymownie.
— Ale tylko będę cię spowalniać. Ledwo utrzymuję ten kindżał
w dłoni – odparła, pokazowo podnosząc miecz.
— To jest bułat.
— Nawet nie wiem, jak
to się nazywa.
Zadarła bułat do góry, słysząc jak przecina powietrze.
Zamachnęła się jeszcze raz, i jeszcze, a Syriusz jedynie się krzywił i cofał w
głąb pokoju, jakby z obawy (całkiem słuszniej), że miecz zaraz jej wypadnie i
poleci wprost na niego.
— DLATEGO WŁAŚNIE – zaczął, zatrzymując jej bułat swoim
rapierem. – Udzielę ci krótkiego kursu.
― Lekcje zabijania? – roześmiała się. – Od ciebie?
Syriusz puścił do niej oczko.
— Zawsze byłem zabójczy.
Lily pokręciła głową, ale uśmiech na twarzy zdradzał, że ten
pomysł przypadł jej do gustu.
― Już nie żyjesz – szepnęła, podrzucając mieczem. -
…McDziwko.
4 – Lumossy ♥
Fineasz
i Ferb - Jesteś skończony
― James! – słodki
głos Mary odbijał się od ścian Wieży Astronomicznej. – Jimmy!
Do izolatki dziewczyny – czyli klasy transmutacji – zaledwie
parę minut temu zawitała obca sowa z listem od Jamesa. W normalnych
okolicznościach może i zdziwiłby ją fakt, że dostarczycielem wiadomości nie był
puchacz chłopaka, a jakaś płomykówka, jednak pamiętała, że podczas kwarantanny
kontaktowanie się między sobą stało się bardzo utrudnione – a ta konkluzja w
mig pozbawiła ją wszelkich wątpliwości.
Jimmy na pewno odchodził od zmysłów, co się z nią dzieje po
tym tragicznym wypadku w Wielkiej Sali. Mary sama nie wiedziała, co ma o tym
wszystkim myśleć, ale podejrzewała, że rozmowa od serca z Potterem pomoże jej
uporać się ze swoim nietypowym położeniem.
Umówiła się z nim na Wieży Astronomicznej, bo znajdowała się
ona daleko od wszystkich izolatek i tym samym zapewniała im niezbędną
intymność. James z Wieży Gryffindoru miał do pokonania większy kawałek niż ona,
toteż nie dziwiła się zbytnio, że nie zdążył jeszcze dotrzeć na miejsce. Przysiadła
na parapecie okna, tuż obok pozostawionego teleskopu. W normalnych warunkach
odbywałoby się tutaj dzisiaj spotkanie Towarzystwa Astronomów, do którego swego
czasu należał ojciec Mary, ale ona sama nie chciała wstąpić w jego szeregi.
Westchnęła ciężko, wlepiając wzrok w księżyc. W jego
srebrzystej poświacie rude włosy traciły swoją nasyconą, sztuczną barwę, a Mary
wyglądała jak blondynka, zupełnie jak za dawnych, dobrych lat. Nasłuchiwała,
czy ktoś nie stuka o strome schody, chociaż wiedziała, że James porusza się
bezszelestnie i na pewno nie uda jej się przewidzieć, czy zbliża się czy nie.
Stuknęła ze zniecierpliwieniem paznokciem o ścianę.
Cienie tańczyły na przeciwległej, kamiennej ścianie. Przez
pewien moment Mary wydawało się, że dostrzega sylwetkę postaci spowitą przez
ciemność, ale to złudzenie rozpuściło się w powietrzu niemal natychmiast. Mary
zadrżała, trochę z zimna, a trochę z niepokoju – w powietrzu unosiło się coś
niezwykłego, a intuicja krzyczała, że coś się tutaj nie zgadza.
Miała czekać na Jamesa? A może zawrócić drogą na Wieżę
Gryffindoru, tak, że spotkają się po drodze?
Nagły łoskot zwrócił jej uwagę z powrotem w kierunku
przeciwległej ściany. Zarys szaroczarnej sylwetki wyostrzył się w jej oczach.
— Kto tu jest? – zapytała, zeskakując z parapetu. Sięgnęła
po różdżkę. – To ty, James?
Cień drgnął lekko. Mary podniosła różdżkę.
Przez dłuższą chwilę nic się nie działo, a McDonaldówna
zaczęła myśleć, że jedynie coś jej się przywidziało.
Prychnęła, schowała różdżkę i odwróciła się w kierunku
schodów, gdy nagle…
Wrzasnęła, kiedy cień nindży naskoczył na nią od tyłu i
przygwoździł do podłogi. Napastnik ubrany był w czarny kombinezon ze sztucznej
skóry, na biodrach przywiązał sobie pas z bronią. Jego twarz była ledwie
widoczna w słabej poświacie księżyca, ale z budowy ciała Mary mogła wydedukować,
że zaatakowała ją kobieta. Poświata księżyca rzucała na jej włosy, związane w
koński ogon, podobną poświatę i tak samo, jak włosy Mary te wydawały się być
brudno-blond, a to oznaczało, że…
— EVANS?! – syknęła, starając się podnieść na łokcie. Lily
wyciągnęła z pasa kindżał i przytknęła go do krtani Mary. – CO TY SOBIE WYO…
— Szepniesz jeszcze jedno słówko, McDziwko – szepnęła Lily,
dociskając kindżał do szyi Mary – a poderżnę ci gardło.
— Powaliło…
Lily szarpnęła jej ramię, boleśnie dociskając je do podłogi.
— ZROZUMIANO?
Mary przełknęła głośno ślinę i pokiwała niezauważalnie
głową. Czuła się upokorzona, a co gorsza zdawała sobie sprawę, że o to właśnie
chodziło Evans. Łzy zaszkliły jej oczy, a niewidzialny węzeł, o wiele bardziej
niebezpieczny niż kindżał, zacisnął się na jej gardle.
— Znakomicie – zaśmiała się szyderczo Lily, boleśnie
wywijając jej ręce. – Łapska do góry – i wstawaj.
McDonald spełniła jej polecenie, wiedząc, że jest na
straconej pozycji. Przeklinała siebie samą, że schowała różdżkę za pazuchę,
gdzie teraz nie miała dostępu. Lily – jakby czytając jej w myślach – włożyła
jej dłoń za szatę, sięgnęła do zanadrza i wyciągnęła z niego dziewięciocalową
gałązkę wierzby. Mary kopnęła ją w akcie desperacji.
Niemal od razu uświadomiła sobie, że to był błąd.
Lily odrzuciła jej różdżkę za siebie, wygięła mocniej jej
ręce i przycisnęła kindżał do gardła. Mary zaczęła modlić się do wszystkich
znanych jej bogów z prośbą o litość.
— C…co ty wyprawiasz? – jęknęła łamiącym się głosem. Lily w odpowiedzi
zaśmiała się głęboko i prześmiewczo – tak samo, jak Mary śmiała się wiele razy
ze swoich ofiar. Teraz wydawało jej się to najgorszą rzeczą na świecie.
— To, na co zawsze miałam ochotę – szepnęła tajemniczo. Mary
nie zdołała zapytać się, co to jest, bo niemal natychmiast potem już spadała
hen, hen w dół, wypadając z okna Wieży Astronomicznej.
Usłyszała – może w wyobraźni, a może naprawdę – jeszcze tylko
jedną rzecz:
— Namaste, suko.
5 – Lumossy ♥
Remus dostał
prawdopodobnie największą izolatkę ze wszystkich – bo było to Skrzydło
Szpitalne. Taki a nie inny przydział miał znaczenie – w wigilię wypadała bowiem
pełnia, a to wiązało się z ogromnym osłabieniem i bólem, wymagającym
specjalistycznej opieki medycznej. Madame Pomfrey tego dnia była bardzo
zabiegana, odwiedzając każdą izolatkę po kolei, ale nie oznaczało to, że nie
zatroszczyła się o Remusa. Eliksiry wzmacniające, przeciwbólowe i
ekstra-przeciwbólowe spoczywały na stoliku obok łóżka, reprezentując każdy
kolor tęczy, a także wiele, których Remus, jako facet, nie rozróżniał.
Problem nie leżał więc w opiece pani Pomfrey – niemal
matczynej, jak zawsze – a w tym, że Remusowi nic nie dolegało.
O, tak.
Przemiany w okresie jesienno-zimowym z reguły były bardzo
uciążliwe – noc była dłuższa i szybciej zapadała, co wzmagało bóle kości i
głowy niemal podwójnie. O tej godzinie Remus powinien już zbierać się w
kierunku Wierzby Bijącej, aczkolwiek nie miał pojęcia, czy to będzie konieczne
tym razem. Czuł się rewelacyjnie – lepiej! – czuł się jak nowonarodzony.
Energia niemal go rozpierała, a ogromne Skrzydło Szpitalne zdawało się być dla
niego za małe i duszne, jak klatka. Miał ochotę na jakieś psoty z kolegami albo
na prześladowanie Marley i naprawdę żałował, że kwarantanna została zwołana.
— Radziłabym się panu już zbierać, panie Lupin – odparła
madame Pomfrey, przed wyjściem na kolejny tego dnia obchód po izolatkach. Remus
uśmiechnął się pod nosem, kiedy zobaczył minę pięlegniarki.
Remus, stojący na nogach i krzątający się dookoła Skrzydła,
podczas gdy normalnie leżał i umierał na łóżku, a obok nieruszone leki – tak,
to mogło zdecydowanie nie mieścić się w głowie wykwalifikowanej i doświadczonej
pielęgniarce, takiej, jak Poppy Pomfrey.
— Dobrze się pan czuje, panie Lupin? – zapytała
podejrzliwie. – Czy mam wezwać pomoc?
― Bynajmniej – odparł, puszczając do niej oczko. – Mam
jeszcze dużo czasu do pełni – nie ma co się spieszyć.
Pielęgniarka spojrzała na niego nieprzytomnie. Po dniu
spędzonym na diagnozowaniu kolejnych odmian rotawirusów z grupy MM69 nie miała
nastroju do żartów ani wygłupów – a Lupin ewidentnie teraz sobie dowcipkował.
Że też miał na to jeszcze energię.
― Czy wziąłeś to, czego miałeś nie brać? – zapytała
wściekłym tonem, zbliżając się do jego szafki. – Akonit?
Remus dobrze wiedział, z czego wynikają jej obawy – ciekły
akonit był bardzo znaną substancją odurzającą, stosowaną w przeszłości jako
środek przeciwbólowy, a także – co już ciekawsze – lekarstwo na likantropię.
Obecnie w świecie profesorów magii trwały poszukiwania panaceum na takie
choroby jak wilkołactwo czy wampiryzm, wykorzystując do tego bardzo często
akonit – czyli tojad – a także…
Modyfikowano rotawirusy.
Czy to znaczyło, że…
― A może ty złapałeś jakiegoś rotawirusa, Lupin!
Ach.
Oznaczało.
― Nie wiem, to chyba…
―Zaraz cię przebadam – zadeklarowała się Poppy. – Tylko
pójdę po profesor McGonagall i sprzęt.
Zawróciła w stronę drzwi, ale nim przeszła do przedsionka
dla odwiedzających i zostawiła Remusa samego w skrzydle, odwróciła się i
odparła:
― Jeśli po moim powrocie, będziesz stał na nogach, osobiście
zadbam, żebyś stał się pożywką dla rotawirusa. Zrozumiano?
Remus uśmiechnął się słodko i usiadł na łóżku. Gdy tylko
Pomfrey zniknęła, natychmiast się poderwał i podbiegł do jej kantorka, tam,
gdzie w normalnych okolicznościach nie miałby miejsca. Chciał wysłać sowę do
Syriusza, Pete’a lub Jamesa, żeby odwołać dzisiejszą ekspedycję pełniową (bo
rotawirus zmieniał oblicze wszystkiego, co powinno go niepokoić, ale był zbyt
euforyczny, żeby do tego dopuścić), jednak w środku czekała go prawdziwa
niespodzianka.
― Mar…Marley?
Marlena zeskoczyła ze stolika madame Pomfrey, przewracając
przy okazji przeróżne eliksiry, leki, mikstury, herbaty i ciecze namiętnie
wypijane przez stare panny. Miała na sobie spódniczkę (nieczęsty widok) i
obcisłą bluzkę bez ramiączek. Włosy spięła w niedbałego koka, a na jej twarzy
znalazła się niedorzeczna ilość makijażu. Wyglądała na opętaną jakimś
niemarlenowym, niepoważnym pomysłem.
Czy to…
Rotawirus?
Remus przełknął ślinę, czując, że napływa jej do jego buzi o
wiele za dużo. Marlena zbliżyła się do niego, uśmiechając kokieteryjnie.
Sięgnęła po fartuch pielęgniarki zawieszony na krześle i narzuciła go
pośpiesznie na siebie. Brakowało jej tylko biało-czerwonej czapeczki i
stetoskopu, żeby wyruszyć na sesję do charytatywnego kalendarza Munga,
przedstawiającego uwodzicielskie magomedyczki, tego samego, który zawsze
kupowała jego matka od Belle Potter.
Remus wycofywał się z powrotem do sali chorych, a Marley dzielnie
dotrzymywała mu kroku, poruszając się coraz bardziej zmysłowo. Lupin nie zdołał
uchronić się (lub Marlenę) przed napadem ze strony dziewczyny zarażonej
rotawirusem, który słynął z tego, że zaburzał osobowość.
― Chcesz mi uciec, piesku?
– roześmiała się, dopadając go. Remus zaczął się jąkać:
― J…ja… c-co t-tt-t-y, tu…
― Czekałam na ciebie – odparła, przejeżdżając palcem
wskazującym wzdłuż jego linii brody. – Schowałam się w szafie Pomfrey…
― Niegrzeczna – zaśmiał się z wymuszeniem, chcąc stanąć na
nogi i uciec jak najszybciej, zanim straci panowanie nad sobą i rzuci się na
Marlenę. Wpływ rotawriusa można porównać do zachowania po alkoholu lub
narkotykach. Remus być może nie miał w sobie tyle silnej woli, tym bardziej, że
sam był przecież zara…
― Mam rotawirusa – powiedział, podnosząc ręce do góry. –
Lepiej stąd uciekaj, Mar…Marl…
Marlena roześmiała się bałamutnie, schylając się do jego
poziomu. Fala gorąca uderzyła w niego jak pocisk z kuli armatniej.
― Igram z ogniem – westchnęła, całując jego czoło. – Och,
Remmy… tak długo na ciebie czekałam…
Jej usta wędrowały wzdłuż linii włosów, poprzez zatoki, nos,
powieki, podbródek. Kiedy jej wargi wspięły się nieco, gotowe by skosztować
smaku ust Remusa, stało się coś dziwnego.
Chłopak skurczył się niemal siedmiokrotnie, tak, że spadły z
niego ubrania, zasłaniając go jak wielki, nierozbity namiot. Uszy zaczęły się
powiększać i oklepać, nos poczerniał i się zapadł, a na twarzy wyrosły mu
miękkie, długie…
― Włosy! – zakrztusiła się Marlena, kiedy zdała sobie sprawę,
że Remusa już nie ma, a ona całuje małego szczeniaczka cocker-spaniela.
W tej samej chwili do środka wpadła madame Pomfrey, razem z
profesor McGonagall. Marlena wstała z podłogi i wytarła twarz, zdając sobie
sprawę, że zdejmuje ust złoto-karmelową
sierść.
Remus szczeknął i wybiegł z kantorku pielęgniarki, tuż obok
nogi Minewry.
― Gratuluję ci, młoda damo – odparła Pomfrey, kręcąc głową. –
Uciekł, zanim zdążyłaś go pogłaskać.
Przerywnik.
6 – 00320205680 ♥
— Cztery uncje
sproszkowanego rogu dwurożca – mruknął Severus, podczas energicznego
rozgniatania suszonych fig. – Rdest… rdest… czy ja mam rdest…?
Epidemia rotawirusów niech sobie będzie epidemią rotawirusów
i niech związane z nią ponure konsekwencje będą sobie ponurymi konsekwencjami –
ale w pewien sposób cała ta plaga chorób uskrzydliła
Snape’a. Zdawał sobie sprawę, że przez rotawirusa wiele lat temu jego matka
poroniła dziecko oraz że z tego samego powodu umarli jego babka i dziadek, i
generalnie powinien chyba nienawidzić tej ciemnej strony czarodziejskiej
materii, jednak czuł się w stosunku do niej zobowiązany, a wręcz wdzięczny.
Kiedy przyglądał się chorującym, plującym krwią, brudnym Gryfonom, czuł pewną
satysfakcję, tak jakby to była kara za znieważanie godności czystej krwi, zew
czarodziejskiej przyzwoitości. Tak jakby rotawirusy stanowiły dla nich
wszystkich mannę z nieba.
A poza tym – jak to powiedział Mulciber:
— Dobrze im tak. Tym szlamom.
Oczywiście Severus nie życzył zachorowana Lily, pomimo tego,
że jej krew nie należała do najczystszych i w kryteriach Mulcibera też „jej było
dobrze”. Ale Lily była tak niezwykła, że stanowiła wyjątek dla każdej reguły, i
dlatego Sev nie gardził nią, pomimo nieciekawego pochodzenia, a ten zew krwi
nie krzyczał w jej przypadku.
Na świecie działo się dobrze – szlamy wykańczały siebie
nawzajem, ludzie panikowali zupełnie bezpodstawnie i odwołano Boże Narodzenie –
a to wręcz wymarzone okoliczności do warzenia skomplikowanego eliksiru. Rytuał przygotowywania najtrudniejszych
mikstur znanych czarodziejom zawsze należał do ulubionych rozrywek Snape’a.
Wymagał on jednak całkowitego skupienia i pewności ruchów – czyli także dobrego
humoru. Wszystkie warunki zostały spełnione tego dnia – oczywiście dzięki
rotawirusom. Temu przedsięwzięciu sprzyjał w dodatku niesamowicie szczęśliwy
przypadek, że jego izolatką stała się klasa eliksiralna.
Severus żył w swoim własnym świecie, nie dopuszczając do siebie
żadnych bodźców zewnętrznych. Może dlatego tak dziecinnie łatwo było zakraść
się do jego izolatki i obserwować każdy, najmniejszy ruch – a może po prostu
dwójka Gryfonów była już tak biegła w tej materii?
— Jak myślisz, co on warzy? – szepnął James Potter, schowany
za szafką z ingrediencjami. Jego towarzysz, Syriusz Black, wzruszył ramionami i
rzucił:
— Eliksir na potencję?
Pierwszy jegomość roześmiał się dyplomatycznie. Nie mógł
pozwolić sobie bowiem na pełen, szczery wybuch śmiechu – to mogłoby zaszkodzić
ich nieomylnemu planowi spłatania Snape’owi figla.
On i Syriusz wpadli
na siebie wczoraj na korytarzu – co było niebywałym zbiegiem okoliczności,
zważywszy na to, jak bardzo oddalone od siebie były ich izolatki. Obydwoje
umówili się, że wykorzystają jeden ze swoich wynalazków – dwukierunkowe lusterka
– i w ten sposób przechytrzą ogólnoszkolną kwarantannę. W ten sposób skrzyknęli
się do lochów, gdzie chcieli przeprowadzić eksperymentalny wybryk, którego
królikiem doświadczalnym stałby się Snape.
― Zarazimy go rotawirusem – zaproponował Syriusz. – Od
McDziwki.
― Jak? – chciał wiedzieć James, chociaż trudno było mu
ukryć, że jest zachwycony podobnym pomysłem.
― Mogę zebrać trochę jej rozkładającego się DNA.
Potter przystał na to, ale umywał ręce od części z „rozkładającym
się ciałem”. Syriusz co prawda opowiedział mu o nietypowej koalicji zawartej z
Lily oraz o ich „polowaniach na Mary”. Nie popierał tego, ale też i specjalnie
nie protestował. Wiedział, że dopóki Mary nie zostanie wyleczona, epidemia
rotawirusw będzie trwać, a oni – będą się nudzić w swoich izolatkach. Preferowałby
jednak inne metody na odbieranie Mary żyć – bo, nie czarujmy się, zadźganie ją
rapierami nie należało do najprzyjemniejszych śmierci.
― My też coś musimy z tego mieć – zripostował Syriusz i na
tym skończył się ten temat.
„Zebranym materiałem DNA” okazały się rude włosy, wyrwane w
zbytecznej ilości z głowy ofiary. Na początku chcieli po prostu dosypać je do
codziennej porcji kleiku, którą dostawał każdy uczeń, ale teraz – kiedy Snape
sam już zacząć coś kuchcić, nie było sensu robić sobie pod górkę.
― Petrificus totalus –
szepnął James, celując różdżką prosto w plecy Snape’a.
Nie minęła chwila, a Ślizgon już upadł jak długi na podłogę.
Gryfoni zbliżyli się do środka pomieszczenia. Syriusz kopnął Snape’a jeszcze we
wrażliwe miejsce, żeby „usprawnić działanie zaklęcia”, a w międzyczasie Potter
wrzucił włosy Mary do gotującego się wywaru. Cały zabulgotał po zetknięciu z
nowym składnikiem.
― Wylewamy na niego czy poczekamy aż oprzytomnieje? –
zapytał, wskazując palcem na bulgoczący wywar. Syriusz machnął ręką zawadiacko,
złapał eliksir nieostrożnie i z głośnym chlustem wylał go na leżącego Snape’a. James
odskoczył pod ścianę.
Z początku nie działo się nic oprócz tego, że nad Snape’em
uniosła się ogromna para dymu, o kolorze srebrzysto-zielonym. Chłopcy
zaciągnęli sobie koszulki na pół twarzy, ażeby nie wdychać trujących oparów.
Dym zniknął nagle, chociaż w zamkniętym, podziemnym pokoju z reguły nie ma
wielu źródeł ujścia. Para znikała jakby rozpuszczała się w powietrzu, odsłaniając
odmienionego Severusa. James i Syriusz zamarli, kiedy ujrzeli efekt swojego
dzieła.
― Czy on ma… ― zaczął Black, wydając z siebie dziwne,
rozbawiono-zdumione parsknięcie.
― …piersi? – dokończył James, wzdrygając się na całym ciele.
– No to narobiliśmy, Łapciu.
7 - Ginny Blue ♥
Jamesowi
przypadła najnudniejsza możliwa izolatka, czyli jego własne dormitorium, ale
nie zamierzał narzekać z tego powodu. W przeciwieństwie do wielu jego kolegów miał dostęp do
łazienki, okno, a także miękkie łóżko. Kiedy pomyślał, że mógł zostać zamknięty
na kilka dni w opuszczonej klasie albo lochach, zrobiło mu się niedobrze. Epidemia
rotawirusów, niebezpiecznych czy też nie, niespecjalnie go wzruszyła i szczerze
mówiąc miał nadzieję, że całe to zamarcie Hogwartu wkrótce się skończy. Tym
bardziej, że niektórzy z nudów zaczęli szaleć – a najlepszym przykładem na to
jest duet złożony z jego najlepszego kumpla i ukochanej dziewczyny.
Upadek obyczajów nie dotknął jedynie Lily i Syriusza, bo
wiele osób wykorzystało kwarantannę, by wzniecić na korytarzach bezkarną anarchię.
Teraz, kiedy wszyscy prefekci i większość profesorów ukryło się w swoich
izolatkach, najwięksi rozrabiacy wyszli na korytarze i robili wszystko, co w
normalnych warunkach nie uszłoby im na sucho – pojedynkowali się, wdawali w
bójki, dewastowali hogwarckie mienie, roztrzaskiwali puchary z Izby Pamięci,
wychodzili poza teren szkoły. Te zachowania jedynie sprzyjały rozprzestrzenianiu
się rotawirusów, a nauczyciele nie byli w stanie zapanować nad rosnącą
niesubordynacją, a nawet namierzyć łamaczy zasad, ponieważ wszyscy potencjalni
świadkowie pozamykali się w swoich izolatkach i ani myśleli wychodzić aż do
końca epidemii.
Huncwoci również ulegli temu szaleństwu, czego dowodem był
dzisiejszy epizod ze Snape’em. Najczęściej działali w pojedynkę, gdyż odseparowani
od siebie, nie posiadali żadnych środków kontaktu. No, wyjątek stanowili James
i Syriusz ze swoimi niezastąpionymi lusterkami-szlabanowymi, ale oni i tak kontaktowali
się ze sobą niemal mentalnie, posiadając coś na kształt bliźniaczej intuicji.
Rogacz nie był święty i nie zamierzał udawać, że jest
inaczej. Jednak anarchia ma też swoje granice – a zamachy na życie Mary nie
były godne naśladowania, i o tym był święcie przekonany.
Sytuacja zmieniła się dopiero wieczorem w Boxing Day, kiedy
to James kładł się spać po dniu partyzanckich ataków na Ślizgonów. Wychodząc z
łazienki, umyty, ogolony i wystarczająco wyczerpany, żeby zasnąć, przeżył
pierwszy wstrząs.
W dormitorium Huncwotów nigdy nie było schludnie, to prawda,
ale nawet taka zgraja, jak Potter, Black, Pettigrew i Lupin nie byliby w stanie
zdemolować pomieszczenie do podobnego stopnia – o ile, oczywiście, nie mieliby
w tym jakiegoś celu.
Sypialnia wyglądała jak miejsce walki o śmierć i życie i chyba
niestety nie kończyło się na skojarzeniach. Krew zdążyła już zaschnąć na
ścianach i pościeli, pierz z poduszek latała przy każdym ruchu Jamesa. Nawet w
mroku zauważył on, że na ścianie ktoś zostawił wiadomość, napisaną krwią:
Nie śpij tu lepiej.Ona może mieć HIVa.Z poważniem,
— Co kurwa? – szepnął, pełen obaw zbliżając się do łóżka…
Wrzasnął.
Zakrwawione, pocięte na drobne kawałeczki ciało Mary
spoczywało na jego pościeli, a najstraszniejsze w tej scenerii było to, że zaczynało
się powoli regenerować. Fragmenty ciała, kości i narządów wewnętrznych powoli
pełzły do siebie i zrastały się niczym magiczne puzzle. Żółte i puste oczy Mary
świeciły jak grot zaklęcia Lumos.
James poczuł, że cały skromny, dzisiejszy posiłek, który
dostarczyła mu madame Pomfrey – czyli marny kleik i zupa bez smaku – podchodzi mu
do gardła. Ciało zrastało się coraz szybciej. Z chaotycznych odłamów zaczęły
powoli formować się części ciała – brzuch, nogi, piersi, twarz…
Usta.
— Jimmy? – wyszeptały Usta, bo ciężko nazwać je było częścią
Mary. – Co się dzie…
— Przepraszam – powiedział po prostu, chwytając pozostawiony
przez Syriusza sztylet. Na regenerującym się czole rozbłysła cyfra: 3.
8 – Karolinka ♥
Sytuacja malowała
się następująco: Jordan uzyskał jakąś niespotykaną, niepożądaną u siebie moc,
podczas gdy Jo utraciła najmniejszą zdolność do uprawiania magii. Mówiąc
kolokwialnie, Jo zmugolniała,
natomiast Jordan – zmagiczniał.
Prawdziwy problem leżał nie tyle na tym, że był to niechciany układ, ale
bardziej na małej biegłości Jordana w czarodziejstwie oraz braku przystosowania
Jo do życia bez magii. Obydwoje stanowili prawdziwe zagrożenie dla otoczenia –
czego doskonałym przykładem był epizod z żyrandolem w Wielkiej Sali – ale owe
otoczenie nie mogło się również dowiedzieć o ich przypadku, gdyż:
― Nikt nie wie, że tu jesteś – odparła Jo, ukrywając Jordana
w swojej izolatce (czyli dormitorium należącym do Amelii Avery i Reginy
Bulstrode). – Nikt nie wie, że się znamy.
― …i kochamy – dopowiedział Jordan, uśmiechając się uroczo.
Byłby to całkiem słodki komentarz, gdyby nie towarzyszył mu upadek komody
spowodowany uwolnieniem się kolejnych pokładów dziwnej, magicznej energii chłopaka.
Jo skinęła głową.
― To będzie trwać, dopóki epidemia rotawirusów się nie skończy.
Zgłosiłam już Slughornowi, że jestem zarażona i dostałam leki, którymi będziemy
się dzielić po równo.
― To wydaje mi się rozsądne, J-J – potaknął Jordan, odwracając
się do niej. Tym razem szafa zachwiała się niebezpiecznie i przesunęła tuż pod
drzwi. – Ale ja cały czas nie wiem, co to wszystko ma wspólnego z rotawirusami.
I z Avonem.
Wyciągnął ręce i położył je na barki dziewczyny, uśmiechając
się ciepło. Jo westchnęła, unikając jego spojrzenia. Nie chciała, żeby prawda o
wszystkim – o jej pochodzeniu, szkole i zajęciach – wyszła na jaw w taki sposób
i w takich okolicznościach. Od czegoś trzeba było jednak zacząć, to oczywiste –
Jordanowi należały się wyjaśnienia i prawda, tym bardziej, że konsekwencje kłamstw
Jo zaczęły go dosięgać.
― Zacznijmy może od tego, że w tym świecie na pewno nie ma
żadnego Avonu – powiedziała, uśmiechając się nerwowo. – Przynajmniej ja nigdy o
czymś podobnym nie słyszałam.
Jordan wybałuszył na nią oczy, ale nic nie powiedział. Jego
policzki zaczęły stopniowo robić się coraz bardziej różowe.
― Jo, ale…
― Nie przerywaj mi – poprosiła. – Bo… bo nie dam rady tego
skończyć.
Jordan umilkł i zrobił bardzo psychologiczną minę – Jo poczuła
się niemal jak jeden z jego trudnych przypadków.
Co jeśli weźmie mnie
za niezrównoważoną?, pomyślała przezornie. Znała Jordana na tyle, żeby
wiedzieć, iż nie ucieknie w popłochu ani jej nie odepchnie – za to wdroży się w
rozmowę o jej zdrowiu psychicznym i zacznie zadawać retoryczne pytania.
― Okłamywałam cię – oświadczyła. – Tak naprawdę wcale nie
uczę się w Audrey’s, a twoja ciotka nie jest moją nauczycielką. Nie mieszkam
też w Londynie z dziadkami, ani w Leningradzie – przynajmniej nie teraz. I…
niespecjalnie jestem częścią Twojego Świata.
Coś drgnęło na twarzy Jordana – na wpół zaskoczenie, a na
wpół poruszenie. Jo potrzebowałą chwili, żeby uświadomić sobie, jak to
zabrzmiało:
― Nie w tym sensie! – zaprzeczyła gwałtownie. – JA… ja
bardzo bym chciała zostać częścią twojego
świata, ale… ale ja niezupełnie… do niego należę – wzięła głęboki wdech i
oświadczyła – to, co się teraz z tobą dzieje, to moja wina. Lewitujące
przedmioty, spadające żyrandole…
Mina Jordana mogłaby uchodzić za przekomiczną, gdyby nie
tragiczna otoczka.
― To jest mój świat. Magiczny
świat. Ja… jestem czarownicą.
Zabrakło jej odwagi, żeby spojrzeć mu w oczy, dlatego
schowała twarz w dłoniach i czekała na wściekłe parsknięcia, prychnięcia lub
zdławione chichoty – ale nic takiego nie dało się usłyszeć, co chyba oznaczało,
że Jordan nabrał wody do ust.
Jakże profesjonalnie, pomyślała
Jo, przypominając sobie, że podobnych wyznań wysłuchuje kilkadziesiąt razy
dziennie.
― Powiedz mi coś, czego nie wiem, J-J – odparł Jordan,
wzruszając ramionami (i zrzucając tym samym trochę tynku z sufitu).
Coś, czego nie wiem…
Coś, czego nie wie.
Jo aż się zakrztusiła z wrażenia.
― C-co?
― Domyśliłem się – powiedział po prostu, wskazując palcem na
tynk, komodę i szafę (które od razu wróciły na swoje miejsce). – Oczywiście –
to wbrew wszystkiemu, co jest dla mnie oczywiste, ale mam jakieś silne
przeczucie, że cała ta epidemia wirusów tak naprawdę wcale nie dzieje się
naprawdę, a my skaczemy jak ktoś nam kazał… jak w jakimś śnie.
Jo pokiwała głową. Miała podobne odczucia, zwłaszcza odkąd
Jordan pojawił się w Hogwarcie i zaczął pleść farmazony o jakimś Avonie. Scenariusz
na głupi koszmar, nic więcej.
― Mam nadzieję, że zaraz obudzimy się w swoich łóżkach i
opowiemy tę bzdury sobie nawzajem w Londynie – powiedziała, kręcąc głową. – Ale
mimo wszystko – musimy się skupić, Jordan.
Już wcześniej zdała sobie sprawę, co trzeba zrobić, ale wymagało
to od niej wiele poświęcenia oraz ofiarowania Jordanowi sporego kredytu
zaufania. Zerknęła w kierunku chłopaka – jego uroczy uśmiech jedynie utwierdził
ją w przekonaniu, że podejmuje właściwą decyzję. Wyciągnęła więc swoją różdżkę
z kieszeni i wcisnęła Steele’owi do rąk.
― Dzisiaj jesteś taki sam jak ja i tysiące innych
czarodziejów, kiedy nie mieliśmy jedenastu lat. Nie panujesz nad swoją magią – uśmiechnęła
się delikatnie, kiedy przed oczami stanęła jej wyobrażona sylwetka
dziesięcioletniego Jordana. – A że masz jej więcej niż niejeden dzieciak –
musisz używać różdżki.
Chłopak spojrzał nieufnie na czarodziejski kijek, ale z
pewnych powodów postanowił zaufać Jo.
― To może wydawać ci się dziwne, ale… mogę cię nauczyć
kompletnych podstaw – zadeklarowała się. – Tylko na chwilę, dopóki cię nie
wyleczymy. Żebyś… no wiesz, nie zabił
się.
― Albo – dodał z
dziwnym błyskiem w oku. – Możesz odwieść mnie od robienia sobie krzywdy.
Jo zmarszczyła czoło.
― Co masz na myśli?
Jordan uśmiechnął się kokieteryjnie, zbliżając swoją twarz
do Jo. Dziewczyna wtuliła się w niego i pozwoliła na pocałowanie i
poprowadzenie w daleki kąt pokoju. Kiedy obydwoje upadli na łóżko, a różdżka Jo
przypomniała o siebie poprzez odgłos łamania, nikt nie zaprzątał sobie nią
głowy.
9 – Moony ♥
James przenocował
tej nocy u Syriusza z powodu nieznośnego zapachu padliny, który powoli ogarniał
całe dormitorium numer sześć. Rano obydwoje podzielili się obowiązkową porcją
kleiku i ponabijali z miny Poppy Pomfrey, kiedy ta nakryła ich razem z
bibliotece. Syriusz podzielił się także z przyjacielem nowym planem na
zamordowanie Mary, bowiem po wczorajszym incydencie Potter przeszedł na ciemną
stronę mocy i jak z rękawa wyciągał kolejne metody na zadanie ostatecznego
ciosu byłej dziewczynie.
― Jesteś pewien, że jest zamknięta w twoim dormitorium? –
chciał wiedzieć Syriusz. James pokiwał głową, zlizując z łyżeczki resztki
kleiku.
― Zabrałem jej różdżkę i zamknąłem Colloportusem. Nie wyjdzie.
Black westchnął z zachwytem, że wszystko idzie po jego
myśli.
― Muszę cię pochwalić, Rogasiu, aczkolwiek nie jestem w stu
procentach przekonany, że Mary nie znajdzie drogi ewakuacji. Wszyscy wiemy,
jaki z niej numer.
James potaknął i życzył przyjacielowi powodzenia, oboje
bowiem zgodzili się, że nim szybciej Syriusz przystąpi do akcji, tym mniej
szans na to, że Mary zdoła uciec. Obydwoje ruszyli do Wieży Gryffindoru –
Syriusz w odwiedziny do swojego dormitorium i więzionej w nim Mary, natomiast James
- zobaczyć, co słychać u Lily.
― Niesamowicie seksowna jest teraz, jako…
― …ruda ninja? – domyślił się Syriusz, kiwając głową. Był
dumny z rezultatu swojego ekspresowego szkolenia, które dodało Evans tego,
czego zawsze jej brakowało – jaja.
Oczywiście niedosłownie.
― Taa… ― rozmarzył się Potter, klepiąc przyjaciela po
plecach. – Ale ty też nie będziesz się nudził.
― Nie ma szans.
Rozstali się w dobrych nastrojach. James ruszył w lewo,
natomiast Syriusz – w prawo. Jeszcze raz przełożył drewniany kołek z jednej do
drugiej ręki i ukrył go w rękawie. Postanowił, że skoro ciało Mary regeneruje
się coraz wolniej, a i zregenerowana nie wygląda zbyt pociągająco, potraktuje
ją typowego umarlaka. Z tego, co Syriusz wiedział o zabijaniu zombie, to że
należy przebić im serce drewnianym, szpiczastym kołkiem, chociaż nie dawał
głowy, czy to nie jest przypadkiem sposób na wampiry.
Tak czy owak, Mary z pewnością nic się nie stanie, kiedy drewniane
drzazgi rozszarpią jej skórę do wykrwawienia, a i nie było już odwrotu, bo
Syriusz ostrzył kołek przez całą noc.
Wpadłszy na klatkę schodową, pognał przez korytarz, mijając
kolejne dormitoria. Nie musiał nawet patrzeć na numery, żeby odgadnąć, gdzie
znajdowała się sypialnia numer sześć, ponieważ rozpaczliwe kwilenie prowadziło
go do celu niczym Polaris na północ.
Bez zbędnych ceregieli wyciągnął różdżkę i otworzył drzwi
barkiem. Ledwie przekroczył próg dormitorium, już zamknął drzwi, uniósł różdżkę
i przygotował się na atak rozwścieczonej wili. Nic takiego nie nastąpiło.
Mary siedziała skulona w kącie pokoju, rozczochrana, z
rozmazanym makijażem (najwyraźniej kosmetyki nie były na tyle trwałe, aby
przetrzymać regenerację rozkładającego się ciała) i załamana do granic
możliwości. Wszystkie szuflady w pokoju zostały przez nią przeszukane, a ich
zawartość – rozrzucona po podłodze, zapewne podczas poszukiwania czegoś do
zjedzenia.
Syriusz spojrzał na nią z obrzydzeniem, ale też trochę z
litością. Owszem, Mary swoją podłością zasłużyła na te wszystkie tortury, które
serwował jej duet Bonnie i Clyde, aczkolwiek coś w jej żałosnej posturze – w tym
beznadziejnym kwileniu i w rozmazanym makijażu, chwytało za serce. Black zaklął
pod nosem, i upuścił kołek na środek pokoju, zbliżając się do rudowłosej
koleżanki.
— Co jest znowu nie tak, Mc….
— Idź sobie! – wrzasnęła Mary, chowając głowę w ramiona. –
Odejdź, łajdaku!
Syriusz westchnął. Musiał przyznać, że usłyszał pod swoim
adresem wiele obelg od zdesperowanych dziewczyn – ale „łajdak” nie występowało
wśród ich często. Poklepał ją po plecach z grymasem na ustach, ale – a to
niespodzianka! – nie poprawił jej zbytnio nastroju.
— NIE DOCIERA DO CIEBIE, CWELU?!
Mary głośno wydmuchała powietrze nosem, co – niestety –
raczej nie dodało dramaturgii jej słowom.
—McDziwko, przecież ty jesteś jedynie chor…
— JESTEM PRZEZ WAS JESZCZE BARDZIEJ CHORA! – wrzasnęła,
spychając go na podłogę. – ROTAWIRUS PRZEJMUJE NADE MNĄ JESZCZE WIĘKSZĄ KONTROLĘ!
— Ależ co ty opowiadasz, przecież…
Ale Syriuszowi nie było dane dokończyć wypowiedzi. Wedle
prognozy Mary – rotawirus zaiste przejął nad nią jeszcze większą kontrolę.
To był bardzo dziwny proces, wyglądający jak pokaz
zaawansowanej transmutacji. Mary zmieniała się w kolejne dziwne istoty i
rzeczy, zmieniając się coraz szybciej i bardziej gwałtownie – a to w żółwia ninja,
a to w frankensteina, a to w prawdziwego zombiaka, a to w papier toaletowy.
Proces ten zatrzymał się nieoczekiwanie, jakby zrobiono nagle pauzę. Syriusz aż
zamarł, kiedy uświadomił sobie, co Mary przypomina w tej chwili.
— Pedigree… — jęknął.
Może trochę instynktownie, a trochę dla towarzystwa, żeby
Mary nie była w tej dziwnej transmutacji humanoidalnej sama, przemienił się w
psa, obwąchując cudowną karmę z kawałkami drobiu i najlepiej wyselekcjonowanych
warzyw…
Pedigree…
To nie mógł być przypadek. Mary zamieniła się w jego
ulubiony smak ulubionej karmy. To mogło znaczyć tylko jedno – to samo co
dopasowane patronusy, numerologiczne liczby życia, bratnie dusze.
Mary McDonald była dla niego stworzona. Dziewczyna
gwałtownie przybrała z powrotem swoją dawną postać, z przerażeniem wyciągając dłoń
do kudłatego, czarnego psa.
— Sy…Syriuszu, czy ja… czy ja cię zaraziłam? – załkała, głaszcząc po łbie. Syriusz zamruczał jak kot,
przybierając z powrotem swoją postać. Mary aż podskoczyła z zaskoczenia (tym
bardziej, że jej ręka z psiego łba znalazła się w niższym… miejscu).
— Nie mówmy o tym, słodka – szepnął, ujmując jej dłonie. –
Wydaje mi się, że się w tobie zakochałem.
Dziewczyna wybałuszyła oczy. Coś w jej wyrazie twarzy
świadczyło o tym, że nie dowierza, a dziwny, bliznowaty tatuaż w kształcie
cyfry trzy zalśnił, jakby na znak protestu. Mary podejrzewała, że Syriusz
kłamie, aby zabić ją z zaskoczenia.
— Nie, nie… dopiero teraz to widzę – odparł gwałtownie,
gładząc opuszkiem palca wierzch jej dłoni. – Twoja uroda… wdzięk… inteligencja –
westchnął gwałtownie. – Twoja szczerość, we wszystkim co robisz. I ta chora
obsesja na punkcie Jamesa… Merlinie, mamy ze sobą tak wiele wspólnego.
Mary lustrowała go spojrzeniem przez dłuższą chwilę, jakby
doszukiwała się jakiegokolwiek podobieństwa.
― Cóż… — zaczęła, intuicyjnie domyślając się, że teraz jej
kolej na prawienie komplementów – jesteś
przystojny.
Ostentacyjnie zamknęła usta i nie powiedziała nic więcej.
Złośliwy błysk oczu niemal krzyczał: „I NIE MA W TOBIE NIC WIĘCEJ CIEKAWEGO!”.
Syriusz był jednak zbyt w nią zapatrzony (— Pedigree – jęczał), żeby zwrócić
uwagę na takie detale.
Fortuna jednak zawsze jest sprawiedliwa, więc i tym razem
odgryzła się Mary w imieniu niedysponowanego Syriusza. Dziewczyna nagle zaczęła
się krztusić i złapała za szyję. Syriusz niespecjalnie reagował – nie próbował
jej pomóc, nie klepał po plecach, ani nawet nie mrugnął – zupełnie jakby nie
docierało do niego, że jego nowa miłość, jego pedigree, w tej chwili znajduje się na pograniczu życia i śmierci.
― Chyba zabija cię teraz własna sukowatość – odparł,
wzruszając ramionami.
― Racja – zgodziła się Mary chropowatym głosem. Jej tatuaż
powoli zaczynał zmieniać porządek, przeobrażając się w cyfrę 2.
10 – Moony ♥
Trzydziestego
stycznia, tuż przed Sylwestrem, zakończyła się prawie tygodniowa kwarantanna. Mogłoby
się wydawać, że Hogwartczycy będą zmęczeni siedzeniem sami w pustych izolatkach
i z radością przyjmą powrót do normalności, ale strach przed rotawirusami był
tak głęboki, że nagłe ogłoszenie końca epidemii wzbudziło w nich raczej
niepokój i niedowierzanie, niż ulgę.
— A co jeżeli naprawdę epidemia trwa, a to Dumbledore złapał
rotawirusa i dlatego ogłosił koniec kwarantanny? – panikował Peter.
— Ja chcę do domu! – płakała Dorcas.
— Czy jeśli przytyłam dwie dziesiąte kilograma, to mam
rotawirusa? – dramatyzowała Emmelina.
To była jedynie namiastka nastrojów, które wybuchły
trzydziestego w Wielkiej Sali. Niezły paradoks stanowił fakt, że chociaż ludzie
bali się rotawirusów jak twarzy Voldemorta po przeszczepie nosa, to jednak
ściskali się w grupie i opluwali nawzajem, żeby tylko przyśpieszyć potencjalne
zarażenie się.
Po pewnym czasie panika ustała, a szary tłum zasiadł przy
stołach. Tam czekała na niego kolejna niespodzianka.
Na każdym talerzu znajdowało się eleganckie zaproszenie z
zaproszeniem na imprezę sylwestrową w nietypowym wydaniu:
Hagrid Go-Go – striptiz w chatce Hagrida z panem psorem oraz panią psor.Wejściówka – jeden sykielek.Zbieramy na sałatę dla gumochłonów oraz eutanazję dla Mary McDonald.
— Słyszałam, że ta impreza powstaje z inicjatywy Lily Evans
– odezwała się Rachel Sommers podczas spotkania Piękności.
— Przepiękny gest – skomentowała Sally McDonwer. – Ona i
Syriuszek są moimi nowymi idolami. Nie sądzicie, że to niesamowite, jak wiele
poświęcają, żeby nam wszystkim pomóc? Są bohaterami na miarę dwudziestego
wieku.
— Zgadzam się z tobą w całej rozciągłości, Sally – potaknęła
Keira Miller. – Podjęli się tego, czego nikt nie miał odwagi się podjąć. – To
niemal jak pojedynek sam na sam z Voldemortem.
I chociaż śmiercionośny duet, Evans i Black, spotkali się z
wielką aprobatą ze strony rówieśników, to koniec kwarantanny i partyzanckiej
wojny z Mary wniósł do ich współpracy powiew trudności. Nie zgadzali się ze
sobą już tak jak na początku, a także ich święta misja „dla racji stanu” nie
wydawała im się taka patetyczna i honorowa jak na początku.
Szczerze mówiąc, zabijanie Mary zaczynało robić się
niesmaczne i obrzydliwe.
Lily szczerze cieszyła się, że dziewczynie zostały już tylko
dwa życia, a eutanazja zada jej ostateczny cios.
— Tam ukończymy naszą misję – zdecydowała Lily, kiedy w
dzień Hagrid-Go-Go spotkali się na korytarzy. – Słuchasz mnie, Syriuszu?
Syriusz jednak nie słuchał. Od rana zdawał się przebywać w
zupełnie innym świecie – w takim, gdzie hasa się na jednorożcach po tęczowych
drogach i gdzie pocałunek prawdziwej miłości pokonuje wszelkie zło tego świata –
łącznie z zarazą rotawirusów.
A więc – mówiąc prozaicznie – był zakochany.
― Słucham, droga Lily – odparł wyrozumiałym tonem, otaczając
ją ramieniem, jak stary, dobry kumpel.
To było… nie na miejscu.
― W takim razie powtórz, co powiedziałam – poprosiła,
strzepując jego rękę ze swojego barku.
― Podczas gdy… gdy ja nie widzę w tym sensu – powiedział,
uśmiechając się pod nosem. – Bo… bo dlaczego właściwie mamy zabijać Mary?
Lily struchlała.
Dlaczego właściwie… dlaczego?
Czy Syriusz teraz, kiedy właściwie kończyła się ich misja –
kiedy wystarczyło zabić Mary tylko jeden, jedyny raz – on ma zamiar się poddać?
Czy on… czy mu spodobała się ta
dziewczyna?
― To był twój pomysł – zauważyła. – Próbujemy wyleczyć ją z
rotawirusa, pamiętasz?
Syriusz machnął ręką, jakby fakt, że Mary jest imperium
zarazków i zagraża każdej, pojedynczej osobie w tej szkole oraz że nawet
nauczyciele zbierają na eutanazję dla niej, nie miał znaczenia.
― Nie szkoda ci jej? Jest taka… piękna – westchnął. –
Niezależna… inteligentna…
― Jest twoim największym wrogiem! – przypomniała mu,
potrząsając jego ramionami. – NIENAWIDZISZ JEJ! Ona użyła na tobie uroku
wili!!!
― Nieee… ― pokręcił głową Syriusz. – To było Pedigree.
― CO?!
― A to – Lily – zaczął, uśmiechając się do niej tępo – że ja
się z tego wypisuje. Już nie jestem twoim Clyde’em, a raczej… moją Bonnie jest
teraz Mary.
― Nigdy nie oglądałeś „Bonnie i Clyde”, prawda?
Syriusz westchnął ciężko, przykładając otwartą dłoń do jej
serca, jakby w geście błogosławieństwa.
― Kiedyś i ty odnajdziesz swoje Pedigree, lisku – odparł zadziornie.
– No chyba, że jako kot kupowałabyś Whiskas.
― Lisom bliżej do psów niż kotów – odparła brutalnie.
Syriusz spojrzał na nią ponownie tym samym, dojrzało-pobłażliwym wzorkiem,
roześmiał się sztucznie i odszedł w głąb korytarza, niemalże podskakując jak
zauroczona czternastolatka.
Co za skamielina.
Co za skamielina.
Lily wywróciła oczami i odwróciła się z furią, gotowa zabić
Mary własnymi rękami, bez względu na konsekwencje, gdy nagle…
― Oj! – zaśmiał się James, wpadając na nią. – Wybacz,
księżniczko, jestem ostatnio lekko zdezorientowany.
― Nic się nie stało – odparła z błyskiem oku. – James, czy
zechciałbyś może mi w czymś pomóc?
11 – Kath ♥
Syriusz zaczynał
powątpiewać, że dobrze postąpił, wycofując się z układu Bonnie i Clyde’a. Wątpił
też w prawdziwość swoich uczuć do Pedigree, i Mary, oraz ogólnie w sens tego
związku.
Spędził z Mary całe dzisiejsze przedpołudnie – i miał już
dość na całe życie. Na początku całkiem dobrze im się układało – mało gadali,
dużo działali – ale po pewnym czasie zmęczyli się skakaniem wokół siebie nawzajem
i chcąc nie chcąc musieli zacząć się do siebie odzywać.
I tutaj zaczęła się równia pochyła.
Black miał wrażenie, że w miarę poznawania Mary świat
przestaje być taki różowy jak na początku, a klapki na oczach powoli opadają. Przypomniał
sobie wszystkie te powody, dla których swego czasu tak bardzo jej nie lubił –
jak na przykład jej wyniosłość, obłuda, rozwiązłość, zakłamanie i brak
najmniejszych zainteresowań. Irytowały go jej niedelikatne uwagi, przytyki i
podśmiewanie się z co drugiej mijającej ich osoby na korytarzu, nie wspominając
już o natarczywości i nachalności.
― Nie gap się tak na jej dekolt, bo wyglądasz jak męska
dziwka – rzuciła, kiedy przechodziła obok nich Larissa Richardson. – Pójdziemy wieczorem
do Hogsmeade?
― Dzisiaj jest wieczór karaoke u Hagrida, czyż nie? –
zapytał nieprzytomnie, bo był zmęczony jej bezustannym obrażaniem się i
żądaniem. Mary prychnęła i dźgnęła go łokciem w bok.
― Chcesz tam iść?! – wrzasnęła, tupiąc nogą. – Czy ty masz
coś poprzestawiane w łbie, skończony kretynie? ONI ZBIERAJĄ NA MOJĄ EUTANAZJĘ!
― Żebyś się dalej ze sobą nie męczyła, kochanie – powiedział
wyrozumiale, chociaż w głębi duszy miał ochotę wyciągnąć swój rapier i
dokończył dzieło. Mary skrzyżowała ręce na piersi.
― Mogłam przypuszczać, że to będzie ci się podobać. W końcu sam wyszkoliłeś Evans,
żeby zaatakowała mnie na Wieży Astronomicznej,
czyż nie? I SAM ZŻARŁEŚ MNIE, KIEDY BYŁAM KARMĄ DLA PSA.
― ILE JESZCZE RAZY BĘDĘ MUSIAŁ CIĘ ZA TO PRZEPRASZAĆ? – spiął się Syriusz, nie wytrzymując już.
– Czy… czy możemy do tego nie wracać?
Przyciągnął ją do siebie, gotów wrócić do aktywnego aspektu
ich związku i – broń Merlinie! – nie musieć gadać z nią ani sekundy dłużej, ale
Mary odwidziało się i to. Splunęła mu prosto na twarz i kopnęła w goleń.
― Możesz przestać być taki ZBOCZONY?! – wrzasnęła, robiąc o
wiele za wielką scenę niż to było konieczne. – CZY NIE MOGĘ nawet z tobą
POROZMAWIAĆ?
― Ty NIE ROZMAWIASZ – warknął – TY MASZ PRETENSJE. BEZUSTANNIE.
― BO JESTEŚ TAKI ZJEBANY! – podsumowała swoją wypowiedź i
odwróciła się na pięcie, uciekając od niego w takim popłochu, że przez chwilę
poczuł się jak James wpatrujący się w swoją walniętą Evans.
Jak to możliwe, że to nieszczęście, ta Klątwa Pottera,
dosięgnęła również jego?
― Nie trzeba było ze mną zrywać – powiedział słodki,
melodyjny głosik, należący chyba do jedynej osobie na świecie, która irytowała
go w tamtym momencie bardziej niż Mary.
Emmelina.
Słodka, aczkolwiek wściekła, Miss Szesnastolatek stała tuż
przed nim ramię w ramię z Dorcas, którą wzięła pod pachę, jak najlepszą
przyjaciółkę. Obydwie uczesały identycznie włosy – w dwa warkoczyki, z tym że
wewnętrzny zaplotły wspólnie – na wpół z włosów Emmeliny, na wpół Dorcas.
Wyglądały jak dwie, wściekłe i śliczne bliźniaczki.
― Czy rozumiecie cokolwiek z jej zachowania? – zapytał Syriusz,
wskazując palcem na miejsce, gdzie przed chwilą zniknęła Mary. – Czy to miało
choć cień sensu.
― Nie możesz zaprzeczyć, że próbowałeś ją zabić – odezwała się
Emmelina. – A to zawsze będzie pewna trauma.
― Pamiętaj też, że to nie dzieje się naprawdę, tylko w śnie
Lily – dodała z mocą Dorcas i wzruszyła ramionami. – To nie powinno mieć sensu.
Syriusz pokręcił głową z rezygnacją. Postanowił, że skoczy
do biblioteki, gdzie jeszcze dzisiaj spał, i wyciągnie ze swojego tajnego
schowka (w sekcji Eliksirów Poporodowych) kindżał. Miał zamiar zaangażować się,
a raczej samemu doprowadzić – do egzekucji na McDonald. Postarał się wyminąć swoje
dziwne ex-dziewczynowe-bliźniaczki, ale te nie zamierzały tak łatwo dać za wygraną.
Zagrodziły mu drogę, robiąc tak samo wściekło-komiczne miny i niemal
synchronicznie założyły ręce na piersi.
No, ładnie.
Oto prawdziwa zemsta byłych, Syriuszu.
― Nigdzie nie idziesz – rzuciła wściekle Emmelina, która
zaczęła niepokojąco przypominać Dorcas (a może to Dorcas robiła się łudząco
podobna do Emmeliny?!). – Od dzisiaj jesteśmy cyborgami Mary i nie spoczniemy,
dopóki nie pożałujesz.
― Już żałuję – rzucił Black. – Żałuję, że miałem z wami
cokolwiek do czynienia.
Meadowes złapała go za kołnierz. Białka w jej oczach zaczęły
się kurczyć, a źrenica – rozszerzać. Po chwili w oczodołach pływały
czarno-czerwone kule, które z trudem można było nazwać oczyma, a to oznaczało…
― Rotawirusy – jęknął, odskakując od Dorcas jak najdalej. –
Jeśli mnie zarazisz, cholerny cyborgu, to…
― To co? – roześmiała się Emmelina. – Zostaniesz gejem?
Fala gorąca uderzyła w niego niespodziewanie. Poczuł, że
różowieje na całej twarzy, że pocą mu się dłonie, że niewidzialna dłoń zaciska
się na jego gardle…
Wiedziała.
Syriusz starał się to ukrywać jak najlepiej, odkąd tylko on
i James stworzyli frankensteina – czyli babo-Snape’a. Dziwne uczucie zalało go
niemal natychmiast, a rosnące pożądanie co do jego osoby rosło w siłę każdego
dnia. Kiedy na horyzoncie pojawiła się Mary, miał nadzieję, że to ustanie, że
przestanie…
Podkochiwać się w hermafrodycie, który w dodatku jest
szowinistycznym Ślizgonem.
Jednak teraz, kiedy Emmelina nazwała sprawę po imieniu (a
raczej bardzo ją uogólniła, bo obecnie Snape nie był ani mężczyzną, ani
kobietą), Syriusz zdał sobie sprawę, że nie ma sensu dalej udawać.
― Żebyś wiedziała – oświadczył, brutalnie przepychając się
pomiędzy Emmeliną a Dorcas. Usłyszał tylko jak wrzeszczą, kiedy wspólny warkocz
zadał im potworny ból.
12 – Ar. ♥
lub
Dorian podczas
kwarantanny niespecjalnie wychylał się poza swoją izolatkę. Złapanie rotawirusa
nie znajdowało się na jego liście marzeń, a partyzanckie napady również
specjalnie nie kusiły. Owszem, nudził się spędzając godziny w swojej izolatce
(klasa historii magii), ale jakoś dał radę i teraz mógł się pochwalić niezachwianym
zdrowiem, w przeciwieństwie do wielu jego kolegów, którzy jeśli nie złapali
rotawirusa, to przynajmniej grypę.
Ta świetna odporność mogła się dzisiaj zachwiać, czego
Dorian był świadomy, ale i tak postanowił przyjść na słynny wieczór karaoke i
burleskę u Hagrida. Wpłacił trochę ponad przepisowego sykielka, kłócąc się o to
z wydającą bilety Sally McDonwer:
― Uwierz mi, Sally, naprawdę chcę tej eutanazji dla Mary –
odparł, wrzucając do puszki z pieniędzmi jeszcze resztę zawartości swojego
portfela.
― Odsuń się – warknął ktoś za jego plecami. Dorian cały
struchlał, kiedy zobaczył Jamesa Pottera wsypującego kilkanaście galeonów do
puszki oraz Lily Evans – niemal przyklejonej do jego ramienia. Jednak nie była
to Lily, którą znał i szanował – ta była o wiele bardziej… wampowata.
Nałożyła sobie bardzo grubą warstwę pudru, usta wymalowała
na krwiście czerwony kolor i włożyła czarny, obcisły kombinezon, rozpięty u
góry tak, że widać było seksowną halkę założoną pod spód. James nawet nie
ukrywał, że podoba mu się nowy wizerunek Lily – afiszował nieustannie, że jest
ona jego partnerką, łapiąc ją za
pośladki albo całując w szyję.
Rotawirus, pomyślał
natychmiast.
― Cześć, Dorian – szepnęła zalotnie, puszczając do niego
oczko. Chłopak nie zareagował na to, bo poczuł się bardzo zniesmaczony.
Spojrzał prosto w oczy Pottera. On odpowiedział tym samym,
jeszcze raz przejeżdżając dłonią po pośladkach Lily, gdy nagle…
Dorian poczuł, że się kurczy i przemieszcza, zupełnie jakby
jego dusza nagle „wypadła” z jego wnętrza i pognała do Jamesa, a dusza jego
kuzyna unaoczniła sobie ciało Chamberlaina. Ledwie mrugnął, a sam trzymał rękę
na tyłku Lily, na nosie miał okulary i niemal czuł, jak bardzo jego włosy są
niepoukładane. Najdziwniejszy był jednak fakt, że teraz Dorian spoglądał na
samego siebie – bo jego własne ciało zostało na swoim miejscu. Równie zdezorientowane,
teraz należące do Jamesa, zerknęło niespokojnie w kierunku Evansówny.
Co się dzieje?
― No nic… ― odchrząknęła Lily, uśmiechając się słodko. –
Miło było pogadać, Dorian.
James w ciele Doriana spojrzał na nią z przestrachem.
― Nie, Lily… zaczekaj…
― Papa! – ucięła rozmowę, ciągnąc za sobą Pottera (to znaczy
Doriana w jego ciele). Oboje weszli do chatki Hagrida, a choć Chamberlain
starał się wydusić z siebie choć jedno słowo, bliskie towarzystwo odstawionej
Lily (i to, że cały czas kierowała jego dłoń na swoje pośladki) dekoncertowało
go do niemożliwego stopnia.
Ich konwersacja polegała więc na tym, że Lily paplała coś z
seksowną chrypką, a Dorian udawał, że wie o co jej chodzi i potakiwał głupio.
― To jak robimy? – zapytała. – Najpierw idziemy załatwić
twoją byłą czy mam rozliczyć się ze swojej części umowy?
Dorian może i doszedłby do jakiś konstruktywnych wniosków,
gdyby Lily nie przejechała palcem wzdłuż jego mostka. Westchnął ciężko i
zapytał z trudem:
― By…byłą?
Lily roześmiała się bałamutnie.
― Szkoda gadać, co nie? – szepnęła, zarzucając mu ręce na
szyję. – Ona nigdy nie urządziła dla ciebie małego striptizu?
Małego czego? Dorian
zapowietrzył się, zdając sobie sprawę, że musi jak najszybciej z tym skończyć –
uświadomić Lily, że nie jest Jamesem i wbić jej trochę rozumu do głowy
(rotawirus czy nie, ona nie mogła tak się… sprzedawać),
jednak… kiedy pomyślał o tym striptizie, gorączka uderzała mu do głowy.
Otwierał i zamykał usta jak Charybda. Evansówna roześmiała się i pocałowała go
w policzek (przejeżdżając przy okazji rękoma wzdłuż kręgosłupa).
— Chodźmy – szepnęła, zaciągając go w lewo.
Chatka Hagrida na dzisiejszą uroczystość została przystrojona
i ucharakteryzowana w takim tonie, że naprawdę przypominała klub nocny z
prawdziwego zdarzenia. Wokół okrągłej sceny z ogromną, brudnoróżową kurtyną,
ustawiono metalowe stoliki. Kilka tytanowych rur do tańczenia pięło się do sufitu dookoła
sceny. Magiczne kule świetlne rzucały blado-różową poświatę. Komitet
organizacyjny, złożony z puszczalskich siódmoklasistek ubranych w gorsety, kontrolował
muzykę oraz roznosił drinki na pomarańczowych tacach.
Lily zaciągnęła Doriana na scenę od tyłu, pozwoliła mu na
podniesienie siebie na podest i otworzyła drzwi za kulisy z wywieszoną kartką: „TYLKO
DLA KOMITETU – NIESUBORDYNACJA GROZI ZEMSTĄ LARISSY R.”.
— Tu będzie idealnie – szepnęła, ściągając swój kombinezon.
W podskokach zbliżyła się do jednego z gramofonów, wybrała najbardziej sprośną
ze wszystkich piosenek i rozpoczęła swoje przedstawienie…
Tymczasem James w
ciele Doriana przeklinał swojego kuzyna na wszystkie znane mu bóstwa i modlił
się o to, żeby do striptizu jeszcze nie doszło. Niestety, zarówno Lily, jak i
on sam (bo uświadomił sobie, że w tłumie musi wypatrywać swojego własnego ciała)
zniknęli jak kamfory, a James musiał wziąć zabójstwo Mary na własne barki.
Nim szybciej, tym
lepiej, pomyślał, przemykając obok Rachel Sommers i Summer Blake w strojach
prostytutek.
Odnalezienie Mary okazało się o wiele łatwiejsze niż
wcześniej przypuszczał. Dusząc się w śmierdzącym kadzidłem i lubrykantami
pomieszczeniu, James wyszedł na chwilę na zewnątrz, łudząc się że być może
Dorian okazał trochę przyzwoitości i wyznał Lily, kim naprawdę jest, a teraz
ona szukała Pottera (to znaczy – w ciele Doriana) w ostatnim miejscu, gdzie
byli razem – czyli przy kasach. Niestety, nikt się już tam nie kręcił, z
wyjątkiem pewnego cwaniaka, który podważał zamkniętą puszkę magicznym scyzorykiem,
chcąc skraść dotacje na eutanazję…
— HEJ! – wrzasnął James głosem Doriana i podbiegł do
złodziejaszka, gotów wymierzyć sprawiedliwość na własną rękę. Winny natychmiast
podniósł do góry ręce, szeptając teatralnie: „SZA!”. Sekundę zajęło Jamesowi
rozpoznanie w nim Mary McDonald.
Co tu się działo?!
— To ja, Dorian – szepnęła, ściągając czarny kaptur. –
Umówiliśmy się, pamiętasz?
— Nie – burknął James, coraz bardziej zdezorientowany.
Mary miałaby umawiać się z tym cwelem? Przecież zawsze
utrzymywała, że nie lubi go możliwie bardziej niż James i jedyne, co może mieć
z nim wspólnego, to ewentualne kopnięcie jego grobu po śmierci.
Zabawne, jakie rzeczy działy się za jego plecami.
— Musisz mnie uratować, kochany – odparła, puszczając do
niego oczko. – Zerwałam z Syriuszem.
Dorian (to znaczy James) wybałuszył oczy, trochę dlatego, że
nie miał pojęcia, iż Mary i Syriusz byli razem (!), a trochę dlatego, że ta
sama dziewczyna przed chwilą nazwała Chamberlaina „kochanym”. Dziewczyna
pokiwała głową z uśmiechem, rzucając się w jego ramiona.
James nie zawahał się ani sekundy. Sięgnął prawą ręką po
rapier, zamachnął się – i odciął Mary głowę, razem z tym paskudnym tatuażem z
cyfrą dwa.
— CHAMBERLAIN! – krzyknął jakiś głos tuż za jego plecami.
Brawo, James, pochwalił
się w duchu. Zabił Mary, przyłapano go i jeszcze udało mu się wrobić w to
Doriana – czy mogło być lepiej?
Larissa Richardson, razem z Summer Blake i Keirą Miller,
podeszły do niego wściekłe, zdruzgotane i zniesmaczone. Keira udała, że
wymiotuje, kiedy podniosła z ziemi głowę Mary. James wyrwał ją natychmiast z
miną: „To-moje-trofeum-gówniaro”.
— Co robimy, Larisso? – zapytała Summer, patrząc na Doriana
z dezaprobatą. Prefekt Naczelna udawała, że myśli.
— Wszystko zepsułeś, nie ukrywam tego – powiedziała do
niego, kręcąc głową. – Planowaliśmy już igrzyska, gdzie każdy mógłby dźgnąć
Mary włócznią.
— …i pożarłby ją dzikie kojoty – dodała z ekscytacją Keira.
— …aczkolwiek nikt chyba nie jest zaskoczony, że zakończyłeś
to dzieło. Ona potrafi być na tyle irytująca – Larissa uśmiechnęła się
lubieżnie. James odpowiedział tym samym. – Zabierz go za kulisy – powiedziała do
Summer, sama kopiąc w resztę ciała Mary z obrzydzeniem. – Aha, i Dorian – pokaż
im może tę głowę, bo nie uwierzą.
Na tym skończyła się inspekcja szefowej dzisiejszego charytatywnego klubu go-go. Dorian/James
ujął głowę Mary w dłonie i dał się poprowadzić Summer za kulisy. W głowie już
planował, co robić dalej – ze sceny będzie mógł ogarnąć wzorkiem całą chatkę
Hagrida i – tym samym – być może odnajdzie Evans i siebie. Powie, że dotrzymał swojej części umowy i zażąda
oczekiwanego striptizu, nieważne, czy Lily już tańczyła przed Dorianem, czy
nie.
To wszystko okazało się jednak niekonieczne, gdyż po
wepchnięciu za kulisy, doznał dwóch największych zaskoczeń w swoim życiu:
Po pierwsze, Syriusz i hermafrodyta-Snape obściskiwali się
na małej sofce i nie obchodziło ich nic i nikt.
Ten to już zwariował, pomyślał
James, przypominając sobie o tym, że najpierw umówił się z Mary, a teraz
romansuje ze Snape’em-obojnakiem.
Po drugie, tuż obok nich Lily w samym gorsecie wiła się na
małym podeście, a prawdziwy Dorian Chamberlain wpatrywał na nią jak urzeczony.
— Proszę o bis, Księżniczko – powiedział James, rzucając głowę
Mary tuż pod jej nogi.
13 – Elfik ♥
lub
― Cisza!
CHOLIBKA, cisza ma być! – zadął Hagrid, którego głos wzmagało kilkukrotnie
zaklęcie Sonorus. Syriusz, Remus i
Marlena, którzy siedzieli przy jednym ze stolików przystrojonej chatki Hagrida
(pięćdzisiąt razy większej niż normalnie, co można wytłumaczyć jedynie tym, że
zdarzenie te de facto miała miejsce w śnie), przerwali rozmowę i spojrzeli w
kierunku ustawionej na środku Sali, okrągłej ściany ze staroświecką, teatralną
kurtyną.
Stopniowo rozmowy zaczęły cichnąć i zmieniły się w szepty
wyrażające zaciekawienie i napięcie. Hagrid ponownie odchrząknął, zadowolony,
ze udało mu się uspokoić rozwydrzoną młodzież.
― Chciłbym ogłosić, że… że jak cuś, to ni trzeba już nic
wrzucać dla Mary. Bo, skubańce, Dorian już się nią zajął. Brawa dla Doriana!
Część zgromadzonych zaczęła bić niezbyt entuzjastyczne
brawa, kiedy Chamberlain wszedł nieco zdyszany na parkiet, krzyknął, że kocha
Jamesa Pottera i uciekł za kulisy. Syriusz i Remus wymienili nieco
zdezorientowane spojrzenia, ale klaskali razem z tłumem, bo woleli nie sprawiać
wrażenia, że wiedzą coś na temat niecodziennego zachowania Doriana.
Obok grzecznych oklasków znalazły się i odważniejsze głosy,
wyrażające dezaprobatę, nie na tyle co do wyznania Krukona, ale dokonanej przez
niego eutanazji:
― Dobić ją! – krzyknął jakiś trzecioklasista z pierwszego
rzędu.
― Chcemy igrzysk!
― Gdzie są nasze pieniądze?! JA NIE WIEM ZA CO ZAPŁACIŁAM!
― Hej, ja też chciałam ją dźgnąć!
Hagrid burknął, ale tym razem uciszenie tłumu nie przyszło
mu tak łatwo. Machnął więc do ekipy organizacyjnej, żeby zdmuchnęli świece i
odsłonili kurtynę. Kiedy pierwsze nuty skocznej, żywej muzyki charakterystycznej
dla nocnych klubów doleciały do uszu młodzieży, ponownie zapanował spokój, a
spojrzenia i tym razem skierowały się na prowizoryczną scenę.
― Proszę o brawa dla… pana psora!
Nikt nie zaklaskał, zbyt wstrząśnięty widokiem, jaki
odsłonił się po wzniesieniu kurtyny.
Dyrektor Hogwartu, wielki czarodziej Albus Dumbledore, razem
z Filiusem Flitwickiem, Minerwą McGongall, Pomoną Sprout i Horacym Slughornem
stanęli w takim układzie, że wychowawcy domów spoglądali na uczniów, a
Dumbledore odwrócił się do nich plecami. Każdy z nich ubrany został w skąpą lackową
sukienkę, kabaretki i eleganckie botki (u Slughorna był to chyba rozmiar
pięćdziesiąt siedem). Albus schował swoje długie, srebrzyste włosy w
blond-perukę pin-up.
Ledwo Hagrid zszedł ze sceny, już rozpoczął się pokaz.
Dumbledore prowadził układ taneczny i wyśpiewywał jakąś piosenkę z burleskowego
przedstawienia, a McGonagall i Slughorn dołączali się do refrenu. Flitwick co
chwila nawoływał uczniów, żeby dołączyli do tańca, co uczynili oni z pewną
zwłoką. Na scenę do profesorów dołączyła madame Pomfey, następnie
zregenerowana, już zdrowa Mary McDonald, potem Syriusz i Peter, Jo i Jordan, a
następnie Lily i Dorian, którzy wypadli zza kulis.
― Jak samopoczucie?! – krzyknął Jordan, kiedy Jo wykonywała
układ razem z profesor McGonagall. Dziewczyna zbliżyła się do niego, kręcąc
czym się dało i podnosząc co chwila swoją sukienkę.
― MUSZĘ CI COŚ POWIEDZIEĆ! – oświadczyła, wykonując piruet.
Jej nogi zdawały się mieć własną wolę, jakby Jo nie mogła nad nimi zapanować. –
JESTEM W CIĄŻY!
James odwrócił się w jej kierunku, zdając sobie sprawę, że
wrócił do swojego ciała. Tańcząca obok niego Lily była wciąż zarumieniona i
zasapana po swoim striptizie oraz jego konsekwencjach za kulisami, ale to
jedynie dodawało jej uroku i seksapilu podczas tańczenia burleski.
Lily wykonała jeszcze jeden piruet, James jeszcze raz
obrócił ją wokół jej własnej osi, gdy nastąpiło coś bardzo dziwnego – brzuch, ściśnięty
w gorsecie i halce zaczął puchnąć i rosnąć, a Lily – jakby przybierać na wadze
od tańczenia. Nagle upadła na scenę, złapała się za zbolałe kostki i zdała
sobie sprawę, że robi się jej mokro…
― Chyba odeszły ci wody – stwierdził Jameso-Dorian,
wzruszając ramionami. Uśmiechnął się łobuzersko, nachylił i dotknął jej brzucha.
Kopnięcie wybudziło ją ze snu.
14 - Moony ♥
Lily wrzasnęła.
Intuicyjnie dotknęła swojego brzucha.
Nic nie kopało.
Co więcej, nie znajdowała się w żadnym szpitalu ani tym
bardziej w Wielkiej Sali.
Leżała w dormitorium numer cztery, w swoim łóżku. Na stoliku
nocnym została nieodpita herbata z melisą.
To był tylko sen.
Tylko sen.
Rotawirusy naprawdę powodują biegunkę i niemowląt.
Mary ma jedno życie, i wystarczy.
Dumbledore wcale nie tańczy burleski.
Ona nie jest w ciąży. Z Jamesem.
A Syriusz nie jest gejem.
— Chyba – mruknęła.
Co ja mam z głową?!, pomyślała,
aż się wzdrygając. Odetchnęła głęboko. Zapach melisy po raz kolejny wypełnił jej
nozdrza. Nieszczęsny różowy dziennik Dorcas leżał tuż obok szafy. Wszystkie
dziewczyny spały po tym, jak rozlały Eliksir Słodkiego Snu.
Wszystko było jak dawniej.
― Cholerna melisa – szepnęła, opadając z powrotem na
poduszkę.
___________________
___________________
O matko, o matko! Jest! Jest! Jest!
OdpowiedzUsuńBiegnę czytać ❤
Queen of Imagination (PESEL:00320205860)
Zajmuję! Ha! DRUGA!
OdpowiedzUsuń~Moony, która się nie loguję, żeby ktoś przypadkiem jej miejsca nie zajął XD
Moje miejsce!
OdpowiedzUsuńJuż od początku coś mi śmierdziało, że to nie będzie zwykła miniaturka, tylko coś... większego... Rozwaliłaś mi mózg!!!! Najlepsze party hard ever!!! I te wszystkie piosenki z bajek, ha ha! Najlepsze! Co ty brałaś podczas pisania??? Bo chyba nie zwykłą melissę!!! Muszę to przetrawić... idę spać xD
OdpowiedzUsuńTylko melisę, a raczej herbatkę pokrzywową. Świetny towar, w dodatku w pełni zalegalizowany :P xD.
UsuńZa naprawę fabryczną mózgu mogę zwrócić koszty hahah :*.
Dziękuję za koemntarz i pozdrawiam serdecznie,
Abigail
Przeczytałam i padłam <333
OdpowiedzUsuńKomentarz jak ochłonę.
Nelcia
G-E-N-I-U-S-Z! czytam i płaczę ze śmiechu ♡ Rotaworusy odpowiedzialne za wszystkie kataklizmy i Mia uciekająca jakby goniło ją stado pudli... ♡♡♡♡
OdpowiedzUsuńKONSULTANT AVONU! To dopiero początek, a ja już chichram się jak skończona debilka.
Nie wiem, czy to specjalnie, czy już do reszty oszalałam przez ciągłe słuchanie o polityce (lov u, mam), ale "przykład Kaczynsky" kojarzy mi się jedynie z naszym kochanym Kaczorem Polityki.
Haha, Syriusz wyposażony w tyle broni? To się źle skończy. Z jego psychozą... Dobra, Lily z bronią jest JESZCZE GORSZA i JESZCZE BARDZIEJ PRZERAŻAJĄCA.
HA! GIŃGIŃGIŃ! HAHAHA! (zaczynam się siebie bać...)
Boże, padłam przy tym cocker spanielu ♡♡♡♡♡♡ Taka wersja wilkołaka by mi pasowała, a co.
Snape'owi się oberwało. Tak. To to ma w sobie wszystko, co uwielbiam.
Powinnam chyba poważnie rozważyć leczenie psychiatryczne, ponieważ scena z martwą Mary w łóżku Jamesa sprawiła, że wybuchnęłam śmiechem. Jesteś genialna, dziewczyno!
Chciałabym jakoś skomentować fragment z Pedigree, ale jedyne, co przychodzi mi do głowy to "jebłam". Serio, kocham. I to jeszcze mój pomysł! K-O-C-H-A-M T-O.
Powinnaś napisać, że ten bonus zawiera lokowanie karmy dla zwierząt xD Najpierw Pedigree, teraz Whiskas...
Syriusz zakochany w Smarku. Mój koszmar się ziścił. Nie, dobra. Syriusz obściskujący się ze Smarkiem jest jeszcze gorszy.
Ale nie aż tak jak Lily odwalająca Striptiz przed Dorianem, którego, swoją drogą, nie toleruję.
Dobra, jebłam. Nic więcej nie przychodzi mi do głowy.
Płaczę ze śmiechu.
OdpowiedzUsuńNie miałam kilka dni internetu, weszłam, i jest: Zombie to Sukces!
Warto było czekać, rozdział rozwala mózg, dosłownie XD. A było odłożyć go na wieszak przed czytaniem.
Rozumiem Dorcas, ja tam lubię siedzieć w szafie c':.
Ło bosz. Syriusz + jego lekkie szaleństwo + broń? Ja bym nie wychodziła z dormitorium xD. Przy "przykładzie Kaczynsky" padłam.
Och, tak obserwować jak Mary spada, i spada... Aż sobie wyobraziłam to dokładnie, i ta Lily stoi u góry z taką miną: "Bo z tym to trzeba się urodzić". Piękny widok, ta lecąca Mary c':. Remus jako cocker-spaniel? xDD Smarkerus z cyckami, o mój Boże, padłam x2 XDD. Jak się już pozbierałam, to nie dane było mi długo siedzieć, bo po chwili martwa Mary w łóżku Jamesa i ta wiadomość od Syriusza ponownie mnie zrzuciła z krzesła. Jordan jako czarodziej, Jo jako mugol? Hahaha, też ciekawie :D. Ten moment z Pedigree... Kocham ten rozdział. Kocham, tak bardzo ja Syriusz Pedigree, a może bardziej.
Tarzać się po podłodze zaczęłam przy Dumbledorze i innych nauczycielach tańczących burleskę XD.
O tak, zdecydowanie najlepszy prezent świąteczny ♥!
~Suseł
Czytam i ryczę ze śmiechu
OdpowiedzUsuńkocham cie kobieto!!!
Lily jako zabójcza i wredna kobitka rządzi
Dzięki za dedyk
~Ginny Blue
Kocham ten binusik ❤❤❤
OdpowiedzUsuńCo tu mówić genialnie napisane, wspaniale dobrana muzyka. Bonnie&Clyde byli, morderstwa McDziwki były, James był, Mściwe-byłe były, Genialne teksty Jo były. Szkoda tylko, że eutanazja Mary nie wyszła... W moim fragmencie Snape zostaje obojnakiem, co jak myślę zawsze było jego prawdziwym obliczem. No i co? Wszystko pięknie. Czekamy na następny rozdział ❤
Queen of Imagination
Gasz, bonusik miałam na myśli oczywiście. Ludzie tempota boli!
UsuńRozwaliłaś system XD Miałam skończyć z psychopatami w opowiadaniach - nie wyszło (Lily i Syriusz), ale nie narzekam :p Nie wiem, czy napisać 'Tak trzymaj!', bo to by było przerażające, ale towarem mogłabyś się podzielić :3
OdpowiedzUsuńTo trochę, powiedzmy zryło mi psychikę. Matko, miałam normalnie wrażenie, że Lily jest normalnie jakaś nienormalna. Nawet nie wiesz, jak się cieszyłam gdy Lily się obudziła. Jednak wyobrażam sobie co musiałaś zrobić żeby napisać tak szalony rozdział ;) Jednakże, w trakcie gdy byłam chwilę przed końcówką snu Lily myślałam zdesperowana ,,Nigdy więcej, nigdy więcej!'' Gdy czytałam część gdzie Lily napada na McDonald to musiałam wyjść z salony do swojego pokoju by tam popłakać się ze śmiechu. Jednak, świetny rozdział. Czasami przydają się w opowiadaniach takie rozdziały by na chwilę...tak odetchnąć. Najlepszy, najkomiczniejszy rozdział jaki w życiu czytałam i jednocześnie najbardziej profesjonalny. Podziwiam, naprawdę. Jeszcze raz rozdział FANTASTYCZNY (jak wszystkie zresztą).
OdpowiedzUsuńŻyczę ci tylko dużo weny, świetnego sylwestra i radości z pisania.
Pozdrawiam
~Nika
Właściwie to ja chyba jestem naprawdę chora psychicznie, bo wbrew nasilającej się tutaj opinii, ja naprawdę nic nie łykałam, nie brałam ani nie wciągałam hahah :D. Dziękuję bardzo za miłe słowa i cieszę się, że rozdział się spodobał i że udało mi się (!) Cię rozbawić :*. Nie ukrywam, że to był mój główny cel i misja ;>.
UsuńRównież pozdrawiam :*
Abigail
Tak okropnie mi przykro, Abi (mogę do Ciebie mówić Abi?). Jestem strasznie zapominalska, ale nie mogę sobie wybaczyć, że tak dużo się spóźniłam! Naprawdę, ktoś powinien mnie oblewać zimną wodą za każdym razem, kiedy czegoś zapomnę. Może to by coś pomogło.
OdpowiedzUsuńAle nie o tym, tylko o tym wspaniałym dodatku! Kiedy zobaczyłam czołówkę "Mody na sukces" wiedziałam, że coś się święci. No i nie myliłam się. Dumbledore puszcza oczko do Larrisy, tańczy na "Hagrid Go-go" (swoją drogą nie spodziewałam się tego cholibka po Hagridzie!). Lily jest ninją, która zabija Mary McDonald (wielokrotnie!), później zachodzi w ciążę od tańczenia (jaka ta młodzież była zdolna w tamtych czasach xD). A Syriusz i Pedigree? Po prostu umarłam, powstałam i znów umarłam ze śmiechu! Jordan jako konsultant Avonu? To było piękne *ociera łzę z kącika oka*
Wiem, że nie usłyszysz moich braw, ale zasłużyłaś na nie.
Pozdrawiam i jeszcze raz przepraszam za moje spóźnienie