2.07.2014

16. Psychoanalityk

(Przed lekturą warto zjechać na sam dół i przeczytać mój wstęp, który wyjaśniłby kilka kwestii. Dzisiaj bardziej psychologicznie, mniej akcji.)

Poprzednio:

Jo i Isaac kłócą się, a chłopak rezygnuje z dalszej współpracy z Prewett. Dziewczyna zjawia się u Lily, a w ciągu dnia zmienia swoje nastawienie i koniec końców również wycofuje się z walki o medalion. Ethan Evans opowiada swojej córce historię sprzed lat i podkreśla, że nie jest córką Lukrecji Prewett i zarazem siostrą przyrodnią Jo. Kiedy z kolei pojawia się jej kuzyn, Chase, który znany był reszcie jako były chłopak Hestii, przedstawia go jako jej brata.


 „Początek miłości to czas uda­wania, że wszys­tko, co ludzkie, jest nam obce” 
- Katarzyna Nosowska


23 grudnia, wczesne popołudnie – przed poznaniem prawdy

Szare, zaśnieżone ulice w Cokeworth wyjątkowo tętniły życiem. Słońce, nisko zataczając łuk nad horyzontem, rozświetlało wesołe buzie małych dzieci prowadzonych przez rodziców do domostw, czyli ponurych, starych kamienic, na obiad przedświąteczny. Wiele z nich skakało po błotnistych kałużach na bulwarku i rzucało w rodzeństwo śnieżkami, inni budowali grubego, krzywego bałwana, któremu Jo Prewett miała ochotę oderwać marchewkowy nos.



Dziewczyna nienawidziła dzieci, tego żałosnego, mugolskiego miasta oraz samego Bożego Narodzenia, dlatego nie można jej się dziwić, że sytuacja, w której się znalazła, wybitnie działała jej nerwy. Chodziła wzdłuż zlodowaciałego deptaku i patrzała na tabliczki gospód, na których wypisane było jedynie NIECZYNNE. Oto kolejny powód by nienawidzić Świąt - nie można załatwić swoich sprawunków z taką łatwością, jak zwykle.
Szczerze mówiąc traciła już nadzieję na zainstalowanie się gdzieś i przestudiowanie tego, co tutejsi nazywali mapą, chociaż to – czymkolwiek jest – się nie ruszało się, a za to znajdywało się na nim multum kropeczek, w których pewnie mugole sami się gubili. Zdobyła ją raptem kilka chwil temu, kiedy poprosiła jakiegoś przechodnia o pożyczenie, wyłapując z daleka dobrze zapowiadający się napis MAPA COKEWORTH. Kiedy mężczyzna niechętnie się zgodził, niespodziewanie zjawił się jego syn i za rękę zaprowadził go pod wystawę jakiegoś sklepu z zabawkami, naturalnie zamkniętego. Facet, widząc cenę prezentu, o którym marzyła jego pociecha, zgłupiał na tyle, że zapomniał nawet odebrać mapę i właśnie dlatego Jo miała ją przy sobie.
Koło hotelu Russel zauważyła wielkiego owczarka niemieckiego, przywiązanego do parkingu dla rowerów i bardzo z tego powodu niezadowolonego i przypomniała sobie incydent z przeszłości, kiedy sama miała zwierzę takiej rasy. Natychmiast wycofała się w boczną uliczkę, sama nie wiedząc, dlaczego boi się głupiego psa. Jo bardzo nie lubiła odkrywać u siebie nowych słabości. Nie wiedziała jeszcze, że właśnie takowa słabość może jej pomóc do zaskakującego stopnia.
Dziewczyna wśród następnych kamienic pełnych zamkniętych lokali, wyłapała otwarte drzwi kafejki o banalnej nazwie Prince’s, małego lokum z nalepionym wizerunkiem prostej filiżanki i imbryczka na brudnej, zaparowanej szybie okiennej – czyli miejsce, którego szukała.
Kilka susów wystarczyło jej, aby dopaść szybę i chuchnąć. Rękawem eleganckiego płaszcza przetarła warstwę zabrudzenia i przez owy niewielki otwór stwierdziła, że w środku, prócz kelnera, nie ma nikogo.
Świetnie, pomyślała i nacisnęła klamkę, a przymocowane do drzwi dzwonki zaczęły hałasować i ogłaszać, że nadchodzi następny klient. Jo skierowała się ku pierwszemu stolikowi po prawej i udając, że przegląda broszurkę z rysunkami napojów i jakimś labiryntem dla dzieci, który, naturalnie, był już rozwiązany przez kogoś, kto na imię miał Lotty, (bo właśnie tak, krzywymi, odwróconymi literami popisał się wykonawca arcytrudnej łamigłówki) pomyślała, że czas zająć się sprawami naprawdę istotnymi.
Zgodnie z tą myślą położyła na stolik mapę miasta, próbując znaleźć gdzieś Golden Road. Brak wprawy i przyzwyczajenia do studiowania mugolskich map, w żadnym razie jej w tym nie pomagał.
Kelner zaproponował jej gratisową kawę, którą trzymał na tacy, ze względu na jakąś szczególną akcję bożonarodzeniową, czy coś takiego. Ojciec Jo zawsze powtarzał, że trzeba brać to, co dostaje się za darmo, więc zgodziła się skonsumować coś, co chłopak nazwał cappuccino. Znużona pieczołowitym przeglądaniem papieru, pociągnęła duży łyk i prawie natychmiast go wypluła, bo nigdy nie próbowała niczego równie ohydnego. Jeśli mugole pili cappuccino na co dzień, to nic dziwnego, że byli takimi dziwakami – w końcu każdy, nawet ktoś tak porządny i pozbawiony dziwactw jak Prewett, od tego by zgłupiał. Dziewczyna miała jednak zwyczaj dokańczania czegoś, czego się podjęła, a więc zdecydowała się dopić napój, nie pomijając przy tym odszukiwania nazwy ulicy.
Kawiarenka Prince’ s…. Silence Avenue. Silence Avenue….
Gdyby tylko mogła wyciągnąć w tej chwili różdżkę! Przetransmutowałaby kawę w sok dyniowy, rzuciła proste zaklęcie lokalizujące i od razu, za jednym zamachem, deportowała pod opustoszałe zadupie, gdzie siedziała Lily Evans i reszta tej całej bandy. Niestety, jej różdżka wykitowała, a ten idiota Regulus Black odebrał swoją dzisiaj nad ranem. Jak na tak nieporadną osobę, spisał się świetnie. Jo miała przy sobie więc jedynie trochę eliksirów, w tym ten, który mógł zapewnić jej niewidzialność, ale musiała je zachować na przeszukanie domu Evansów.
Zauważyła, że kawa z każdym łykiem smakuje lepiej i o wiele łatwiej się przy niej koncentrowało. Westchnęła ciężko i wtedy usłyszała nań drażniący chichot, a ona, od dziecka wyczulona na najmniejszy szmer, gwałtownie odwróciła głowę i przy okazji łokciem rozlała zawartość kubka na podłogę, stolik i mapę.
Nie wiedziała wtedy jeszcze, jak wiele od tego momentu się zmieni w jej życiu.

Odwracając się, już wiedziała kto ją zdezorientował – o stolik za nią opierał się kelner w białej koszuli z poluzowanym czerwonym krawatem, trochę jak te, które nosili Gryfoni, czarnych spodniach obwiązanych poplamioną kelnerówką i niepasujących do reszty ubioru, wygodnych traperach. Miał śniadą karnację i świdrujące, wesołe oczy pełne radości z życia. W tej chwili dostrzegła w nich jednak odrobinę zmartwienia.
To pewnie dlatego, że będzie musiał ruszyć tyłek i zmyć ten obleśny napój z podłogi, pomyślała Jo i się skrzywiła.
I chociaż Prewett była pełna najgorszych podejrzeniach, nie tym młody kelner się zasmucił – dostrzegł bowiem coś, czego Jo jeszcze nie zauważyła, bo w innym wypadku na pewno dałaby to po sobie znać. Jej mapa zniszczyła się, a chłopak, obdarzony złotym sercem, pożałował straconych pieniędzy swojej klientki (oczywiście nie wiedział, że nie straciła ona ani knuta). Następnie wyjął z kieszeni spodni haftowaną chusteczkę i zmył szybko blat, pytając uprzejmie, czy ma przynieść jeszcze jedną kawę.
─ Podziękuję ─ warknęła przez zaciśnięte zęby.
Syknął współczująco i wskazał głową na mapę, a Prewett zaklęła pod nosem.
─ Mam mapę Cokeworth na zapleczu ─ oznajmił. ─ Jak chcesz, to ci pożyczę… A w sumie możesz ją sobie nawet wziąć. Znam to miasto jak własną kieszeń.
Nieprzyzwyczajona do ludzkich uprzejmości, wykrzywiła usta w grymasie niezadowolenia i powiedziała, kompletnie wbrew sobie:
─ Wystarczy, jak powiesz mi, gdzie mieszkają Evansowie.
Oczywiście Jo nie łudziła się nawet, że ten dziwny facet jej odpowie. Po prostu jej się to wymsknęło, jakby ktoś inny użył jej ust do wypowiedzenia tych idiotycznych wyrazów. Dziewczyna nigdy, ale to nigdy, nie zdradzała nikomu własnych celów i postanowień, zdana na siebie, na tym okrutnym świecie. I spodziewała się, że kelner teraz parsknie śmiechem i powie, że mity o tym, że w małym miasteczkach wszyscy się znają, to zwykłe bujdy. Czy otrzymała na głupie pytanie głupią odpowiedź? Nie. Chłopak tylko spojrzał na nią z dziwną ufnością i bez pytania przysiadł się do jej stołu, rękoma chcąc na stoliku „narysować” niewidzialną drogę.
Evansowie? Lekko się pogubiłaś ─ zaśmiał się szczerze. ─ Powinnaś skierować się na prawo od Spinner' s End, to niedaleko, od ronda z pół mili spacerkiem, chociaż teraz budują drogę, więc musiałabyś iść przez Beachwood, a to trochę dalej...
Ronda? Beachwood? Spinner's End? Przecież szukała tej ulicy wszędzie… Znów postępując wbrew sobie, postanowiła wykorzystać kelnera, posyłając mu błagalne spojrzenie, a on tylko kiwnął głową.
─ Nie stąd, co? Jesteś z Evansami jakąś rodziną?
Och, wspaniałe pytanie, młody kelnerze! I równie wspaniała odpowiedź. Kilkanaście lat temu jej matka, Lukrecja Prewett, zdradzała jej ojca, który wyjechał pracować do ZSRRu z mugolem, Ethanem Evansem i urodziła mu dziecko, jej siostrę, którą starała się pozbyć przed powrotem męża. Oddała ją więc prawdziwemu ojcu, który wmówił swojej żonie, że jest ona córką jakieś tam dalszej kuzynki, która zmarła kilka tygodni temu. Tak przynajmniej powiedziała jej matka. Co prawda, podkreślała ona, że Ethan oddał z czasem komuś dziecko, z bodajże dalszej rodziny, ale Jo zdążyła sama dojść do tego, że to nieprawda.
Przybyła do Hogwartu, żeby poznać dziewczynę i zupełnie nieprzypadkowo była to właśnie córka kochanka jej matki, a jej imię to Lily. Lily Evans. Na początku chciała wdać się w jej łaski, ponieważ dowiedziała się, że Lukrecja oddała Ethanowi coś. Coś potężnego, czego ona rozpaczliwie potrzebowała, a o co jej przyjaciel Isaac przestał walczyć, czyli medalion Prewettów. W ciągu ostatnich tygodni dowiedziała się jednak, że ten przedmiot od dawna był w jej rękach, a teraz przepadł, oczywiście przez jej siostrzyczkę. Przyjeżdżając do Cokeworth miała nadzieję go odzyskać.
─ Powiedzmy ─ odparła. ─ Znasz ich?
                Kelner ochoczo pokiwał głową.
─ Mój stryj jest ojcem chrzestnym młodszej córki Ethana, Lily. Z  kolei moja kuzynka kumpluje się ze starszą siostrą, Petunią. A moja matka jest daleką kuzynką jej ojca… z kolei Caroline, była macocha Tunii i Lily jest moją matką chrzestną… więzy pokrewieństwa są trochę pokomplikowane ─ przyznał. – A skoro jesteś krewną Evansów, to być może i moją, w maleńkim odsetku ─ wyszczerzył zęby w szerokim, chłopięcym uśmiechu, a Jo, nie wiedząc czemu, odpowiedziała mu tym samym i palnęła:
─ W takim razie chyba powinniśmy się sobie przedstawić, co?
    Kelner zaśmiał się pod nosem, jakby z własnej głupoty i mruknął coś o tym, że przeprasza, iż do tej pory się nie przedstawił.
─ Jestem Jordan ─ odparł, chwytając jej dłoń i energicznie nią potrząsnął, zupełnie jak robią małe dzieci na podwórkach. – Jordan Steele. Przyszły psychoanalityk i największy nudziarz w całej mojej rodzinie.
     Mimo tego, że nie miała najmniejszego pojęcia, kim jest psychoanalityk, Jo zaśmiała się i odparła:
─ A ja jestem Jo Prewett. Jeszcze uczennica, ale ostatniego roku ─ skłamała. ─ Nie mam pojęcia, jaką funkcję pełnie w swojej rodzinie, bo niespecjalnie z nią rozmawiam…
─ Jo od Joanne? ─ przerwał jej, prawdziwie zainteresowany.
─ Nie. Mam krótkie imiona. Ogólnie. Moje drugie to Rue.
─ I jesteś z Audrey’s? ─ spytał nagle, a Jo zmarszczyła całe czoło.
─ Chodzi mi o twój mundurek ─ wyjaśnił, a dziewczyna spojrzała na swoje dżinsy i polówkę od hogwarckiego mundurka – zestaw, który ubrała wczoraj, żeby wtopić się w mugolski tłum, ale jednocześnie zachować trochę własnego gustu. ─ Moja przyjaciółka chodziła do Audrey’ s i wiem, jak wyglądają ich mundurki, no i… no, są podobne.
─ Eee… tak ─ zaryzykowała Jo. ─ Jestem z tego… no… Z Audrey’ s.
Nie miała pojęcia, dlaczego wdaje się w dyskusję z jakimś żałosnym mugolem, ale swoje zainteresowanie rozmową tłumaczyła w głowie tym, że musi wkupić się w jego łaski, żeby doprowadził ją do Golden Road. Może i nie rozumiała za wiele z tego, co mówił, ale przypuszczała, że wykorzystanie go będzie dziecinnie łatwe. Tyle tylko, że nie może tak nagle wyskoczyć ze zrobieniem z niego przewodnika – najpierw musi poudawać, że go lubi. Nie chodzi o to, że Jordan Steele był niesympatyczny albo coś, tylko o to, że Jo nie lubiła nikogo. No, może kiedyś lubiła się z Isaakiem i jego świętej pamięci siostrą, ale już jej przeszło.  
Tak właśnie Jo tłumaczyła sobie zjawisko tego, co inny bez problemu odebrałby jako zwyczajną sympatię.
Pogawędzili jeszcze przez kilka chwil – do kawiarenki nie przychodził nikt, mimo że sporo wścibskich osób zaglądało przez otwarte drzwi na znanego im syna Teda Steele’ a, miejscowego pediatry, i nieznaną im córkę Lukrecji Prewett, którą możliwe że kojarzyli jeszcze z lat, kiedy w Cokeworth pojawiała się sporadycznie.
A Jordan był doskonałym rozmówcą – a ściślej doskonałym słuchaczem. Jo wciąż nie miała pojęcia do końca, kim jest ten psychocośtam, ale podejrzewała, że do zakresu obowiązków należały właśnie rozmowy z ludźmi, bo gdy chwaliła go za cierpliwość w słuchaniu, odpowiadał jedynie, że to jego praca.  
─ Czekaj, skoro jesteś tym – Jo zawahała się, żeby wypowiedzieć to słowo poprawnie ─ psychoanalitykiem, to dlaczego tu pracujesz? ─ spytała, malując w powietrzu dłonią łuk, który miał wskazywać na całą kawiarenkę.
─ Nie jestem jeszcze psychoanalitykiem – wyjaśnił jej chłopak. – Dopiero się uczę. Skończyłem college, a teraz siedzę na ostatnim roku studiów, więc za semestr albo dwa będę już prawdziwym psychoanalitykiem.
          Jo uśmiechnęła się słabo, słysząc tyle szalonych, mugolskich słów. College? Studia? Psychoanalityk? Normalnie znaczenie tych terminów miałaby w głębokim poważaniu, ale kiedy tylko wypłynęły z ust Jordana mimowolnie chciała wyciągnąć jakiś słownik mugolskich słów i wszystko to sprawdzić.
─ U nas, w Cokeworth, jedynym psychologiem jest weterynarz, to znaczy weterynarz i jednocześnie psycholog – wyjaśnił. ─ Ale tak między Bogiem a prawdą on sam jest lekko szurnięty po tylu latach analizowania szalonych ludzi, zwierząt i– a jakże – szalonych zwierząt. Każdy by się wypalił ─ westchnął ciężko. ─ Więc będę miał pole do popisu. Tym bardziej, że on chce wyjechać do swojej córki do Devon.
─ Ale wtedy zabraknie wam weterynarza ─ powtórzyła z wyraźnym wysiłkiem.
─ Zwierzęta będą chorować mniej, kiedy ich opiekunowie zachowają zdrowe zmysły ─ zripostował, po czym spojrzał na zegarek. ─ Freudzie, miałem cię nakierować do Evansów, a tymczasem pewnie odchodzą tam teraz od zmysłów… ─ pokręcił głową.
─ Może złapię coś… jakiś autobus miejski albo… 
─ Wiesz co? ─ przerwał jej Jordan, a Jo wcale nie chciała zaglądać chłopakowi do umysłu, żeby dowiedzieć się co. – Za pięć minut mam zmianę, a muszę skoczyć do pracy po kumpla, bo potrzebuję pożyczyć jego narty. On jest z Golden Road, w bliskim sąsiedztwie Evansów. Mogę cię podwieźć. Tak… zrekompensowałbym to, że cię zatrzymałem.
       Jo zamrugała kilkakrotnie, zdziwiona, że kelner sam zaproponował takie rozwiązanie.
       A potem chyba po raz pierwszy w życiu błysnęła naprawdę szczerym uśmiechem.


***
24 grudnia, po poznaniu prawdy

       Jo czasem bywała napastliwa, ale nie brakowało jej intuicji, która podpowiadała, kiedy jest niemile widziana. Przez cały dzień jedynie przysłuchiwała się chichotom lub żartom Evansów i ich gości w salonie, a gdzieś na boczny tor zepchnęła konieczność zrobienia wielkiego wejścia smoka. Eliksir lokalizujący,  który miała przy sobie wraz z miksturą zapewniającą niewidzialność, natychmiast dowiódł, że medalionu w tym domu nigdy nie było i nie będzie, ale dziewczyna wcale nie czuła wściekłości, że taka idiotka jak Lily Evans wystrychnęła ją na dudka. W myślach wciąż odtwarzała dzisiejszą kłótnię z Isaakiem i zastanawiała się, czy nie należy odpuścić, skoro nawet on to zrobił.
         Po pewnym czasie nie mogła już znieść ilości słodyczy w tej idealnej i cukierkowatej rodzince, więc zaszyła się w pokoju swojej – jak sądziła – przyrodniej siostry, żeby przeczekać na gwóźdź programu, dla którego mimo wszystko postanowiła zostać dłużej w tym domu, a mowa o ckliwej rozmowie rodzinnej w wykonaniu Evans i jej ojca.
Właściwie to się udało – obejrzała sobie tę niezwykle emocjonalną wymianę zdań w pierwszym rzędzie. Szkoda tylko, że teraz, kiedy rozmowa się zakończyła, Jo żałowała, że w ogóle podsłuchiwała. Normalnie nie przyznałaby się do tego za żadne skarby świata, ale po oglądaniu przez cały dzień obchodów takich świąt, jakie powinny być, porównywała je do tych u siebie, a różnica… no, cóż – była piorunująca.
           U niej w domu święta tak nie wyglądały. Matka najczęściej wyjeżdżała do jakiegoś magicznego kurortu odnowy biologicznej, a ojciec zbytnio nie mógł wnieść do domu świątecznej atmosfery, bo przecież gnił w więzieniu, chociaż nic nie zrobił. Kiedyś, kiedy jeszcze tatuś – jak zawsze mówiła do Ignatiusa Prewetta – był z nimi, wszystko wyglądało inaczej. Co prawda matka i tak, i siak wyjeżdżała na zabiegi upiększające, bo święta obchodziła tylko córka z ojcem, ale wtedy dostawało się prezenty i śpiewało kolędy. Jej ojciec miał piękny głos. Pamiętała to.
               W tym roku na święta dostała od matki trochę galeonów, które nie przydadzą jej się zapewne na nic. Lepszy interes zrobiłaby kupując jej lalkę z gałganków. Westchnęła ciężko.
            Przed chwilą dowiedziała się, że Lily Evans wcale nie jest jej siostrą. Na chwilę obecną nie miała pewności, jak się z tym czuje. Na pewno przepełniała ją dezorientacja, w końcu żyła z przekonaniem o pokrewieństwie przeszło rok, odkąd Isaac i Tony odkryli zbieżność pomiędzy lilią z manuskryptu i Lily Evans. Z jednej strony zalała ją także ulga, bo w jej opinii dodatkowa, zbędna, bliska rodzina nie należała do najlepszych rzeczy pod słońcem, ale z drugiej wcale nie rozpierała ją radość.
                   A to raczej dziwne.
         Dom Evansów, pod działaniem Eliksiru Niewidzialności, przebyła niezauważona. Cicho otworzyła sobie furtkę i stanęła na brudnym, zaśnieżonym deptaku cała zamyślona. To dobrze, że nikt na nią nie wpadł. Odkąd poznała Isaaca starała się jak on znikać w niewyjaśnionych okolicznościach, a zresztą nie miała również nastroju na wielkie wejścia. Dzisiaj w ogóle nie chciało jej się robić nic, co dotychczas traktowała jak wyśmienitą zabawę. 
Wpatrywała się w swoje buty i nie widziała nic przed sobą, ale za to wyraźnie słyszała swoje trampki pluskające po ciapowatej breji, mieszanki śniegu z błotem, która zalewała ulicę. Lampy rzucały przed nią słabą poświatę, a dziewczyna czuła jak co chwila drży z zimna. Kiedy zorientowała się, że zbliża się do rozdroża dróg (wciąż nie patrzała przed siebie, tylko na własne stopy), zderzyła się z kimś, straciła równowagę na zlodowaciałym gruncie i wpadła prosto w rozpostarte ramiona osoby, która ją staranowała i przy okazji wypuściła obok niej dwie duże deski z rąk, a kiedy podniosła głowę…
─ Jordan?! ─ zdziwiła się. ─ Co ty tu robisz?
          Chłopak zmieszał się cały, zapewne tym, że on i Jo znajdowali się teraz w dość dwuznacznej pozycji, ale w końcu westchnął, delikatnie pomógł dziewczynie złapać równowagę i schylił się po swoje wielkie patyki.
 ─ Odbieram narty, nie wiem czy pamiętasz… Trochę mi zeszło u Warrena, ale jakoś udało mi się nareszcie stamtąd wyjść. Bardziej to pytanie tyczy się ciebie… nie powinnaś siedzieć teraz na herbatce i ciasteczkach u Evansów?
─ Bardziej spać ─ zauważyła trzeźwo. Jordan roześmiał się głośno. ─ No wiesz… jest po drugiej.
─ Mamy wolne ─ zripostował. ─ Po co marnować noc?
           Jo westchnęła ciężko, czując, że nie wygra tej bzdurnej rozmowy. Szczerze powiedziawszy sama nie czuła się zmęczona – mimo że powinna, zważywszy, że przez cały dzień nie robiła nic prócz węszenia, bezczynnego podsłuchiwania i nudzenia się jak mops – i całkiem ucieszyła się, że wpadła na Jordana. Ostatnio rozmowa z nim była dość zajmująca i chyba w przeciwieństwie do reszty dnia, poranek w kawiarence Prince’ s nie był tak beznadziejny. Zresztą – do Sylwestra i zjazdu jej znajomych nie miała i tak nic do roboty.
      Nie wzięła ze sobą żadnych mugolskich pieniędzy, oprócz tych galeonów, które powinna przeznaczyć na zarezerwowanie sobie jakiegoś pokoju na Pokątnej albo w Dziurawym Kotle, bo, nie czarujmy się, oprócz Evansów jedynym jej znajomym w Cokeworth był Snape, ale ten raczej jej nie przenocuje.
            I wtedy Jo pacnęła się ręką w czoło, bo dotarła do niej brutalna prawda: nie miała pieniędzy. Nie miała jak przetrwać dzisiejszej nocy, no chyba, że zaszyłaby się gdzieś pod Eliksirem Niewidzialności. Ale i on się kończył.
           Czy Błędny Rycerz kursuje tak późno? Raczej tak. Ale czy mogła wezwać magiczny autobus tak od co, przy Jordanie? Wielce wątpliwe. Musi się jakoś go pozbyć, mimo że zdążyła już zauważyć, że odpędzenie się od tego chłopaka jest nie lada wyczynem. Chociaż właściwie… skoro jest taka rozbudzona, to dlaczego ma zmarnować następny dzień na nicnierobienie? Może uda jej się wystać na nogach do rana, przynajmniej wycisnęłaby coś ze swojej nudnej wycieczki do Surrey.
─ No, to dlaczego nie jesteś u Evansów? ─ ponowił pytanie Jordan.
       Jo zmarszczyła brwi i przypomniała sobie, że chłopak wciąż żył w przekonaniu, że ona i Evansowie są rodziną. Jak to teraz wyprostować?! Jej historia była i tak do przesadnego stopnia pogmatwana, wręcz absurdalna z punktu widzenia mugola. W końcu przeciętni ludzie nie dowiadują się z dnia na dzień, że jego krewni, naprawdę nie są jego krewnymi, chociaż wszechświat, elfickie manuskrypty, wspomnienia z przeszłości jej matki i w końcu wyciśnięte od niej wyznania na to wskazywał.
Z drugiej strony jednak nie może zostawić tego bez komentarza. 
─ Eee… No, oni nie byli… tymi Evansami ─ palnęła inteligentnie.
─ Z tego co wiem, są tylko jedni Evansowie w Cokeworth ─ zażartował Jordan. Jo zarumieniła się lekko.
─ To długa historia ─ mruknęła wymijająco, łudząc się, że po raz kolejny ze Steele’ em pójdzie na tyle gładko, że nie zacznie jej teraz analizować, czy co on tam robił...
─ Wiesz, ja, jako przyszły psychoanalityk, uwielbiam historie ─ rozwiał jej złudzenia. ─ Szczególnie te zawiłe. A twoja wydaje się być jednorazowa.
                Jo uśmiechnęła się grzecznie, ale uparcie pokręciła głową. Chłopak westchnął ciężko, schylił się po swoje deski (czy – jak on tam wolał – narty) i zręcznie przerzucił je przez ramię. Drugą rękę wyciągnął do dziewczyny i nie pytając o zgodę mocno złapał ją za zmarzniętą dłoń. Prewettówna już miała się wyrwać i zmierzyć go najbardziej wściekłym spojrzeniem, jakie miała w zanadrzu, ale w końcu ścisnęła dłoń chłopaka bardziej kurczowo, bo miło ją ogrzewał swoją wełnianą rękawiczką.  
─ Weźmiesz mnie za oszołomkę, kiedy ją usłyszysz ─ stwierdziła Jo. ─ Tym bardziej, że powinnam teraz złapać jakąś taksówkę, która podwiozłaby mnie do Lon… dlaczego się śmiejesz?
─ Nie no, szukaj w o drugiej nad ranem w wigilię taksówki, krzyżyk na drogę. I dodaj do tego jeszcze fakt, że nie masz pieniędzy.
                Dziewczyna zmarszczyła podejrzliwie brwi.
─ Skąd wiesz? Skąd wiesz, że nie mam pieniędzy?
                Jordan błysnął tajemniczym uśmieszkiem.
─ To moja praca, nie? Słuchanie oszołomów – a ty sama przyznałaś, że brak ci piątej klepki. Mam naturalny talent do łączenia niewypowiedzianych zdań rodem z szaleńczych umysłów w jedną… AŁA! Za co to było?!
                Brunetka niechętnie przestała okładać go jedną, wyrwaną mu w momencie nieuwagi nartę i wręczyła mu ją brutalnie do ręki.  
─ Za to, że powiedziałeś, że mam szaleńczy umysł.
─ JA powiedziałem? ─ parsknął chłopak. ─ Przecież to ty trąbisz o tym, jak bardzo jesteś rypnięta.
─ Tak, ale to dlatego, że chciałam, żebyś się odwalił ─ mruknęła.
                Wtedy właśnie usta Jo zrobiły ich właścicielce niemiły kawał – „odwalił” wypowiedziała nie z rozdrażnieniem, jak miało być, ale filuternym tonem, jakby chciała trochę się z nim podroczyć. A filuterny ton to ostatnie, czego teraz pragnęła.
            Jordan zmarszczył brwi, zapewne zdumiony albo i zniesmaczony podobną kokieteryjną uwagą, ale w końcu postanowił zignorować zabarwienie uczuciowe tego zdania, a może i domyślił się, że to nie było jej intencją tylko najwyraźniej jej zdradliwych ust?
                Jeśli to drugie – to faktycznie dobry będzie z niego psychoanalityk.
                Chociaż Jo wciąż nie wiedziała, co to znaczy.
 ─ To co robimy? ─ spytał, patrząc głęboko w jej oczy. ─ Znam pewne dobre miejsce, gdzie zawsze jest otwarte. Tam poddasz się mojej analizie. Zgoda?
                Jo pokręciła pobłażliwie głową i ze śmiechem oznajmiła:
─ Zgoda, panie doktorze od ułomów.
─ Oszołomów ─ poprawił ją.
─ Co za różnica?!
                O różnicę między ułomami i oszołomami kłócili się przez całą drogę, aż prawie wpadli na psa, który zaczął gniewnie szczekać. Jo go poznała. To tego psa wystraszyła się na tyle, że skręcić w boczną uliczkę kilka godzin temu i wpaść do Prince’ s. W sumie chyba i należałoby go pogłaskać.
Nie dlatego oczywiście, że poznała Jordana, tylko dlatego że gdyby nie on, nie miałaby się gdzie przenocować. Chociaż gdyby nie Steele, mogłaby wezwać Błędnego Rycerza i być może już siedziałaby w Dziurawym Kotle. Plus – żeby pogłaskać psa, trzeba się do niego zbliżyć.
Nie… Jo raczej odpuści sobie głaskanie tego stworzenia.
                Za to Jordan to zrobił. I to kilka razy.
─ Cześć, Cassie ─ przywitał się z czworonogiem i dał polizać sobie po ciemku dłonie. ─ Pogłaskaj ją, Jo. Głaskanie psów sprzyja uwalnianiu się hormonu przywiązania, a wręcz ma wielki wpływ na ogólne samopoczucie ─ oznajmił. Jo zignorowała tę psychologiczną radę.
─ Znasz tego psa? ─ spytała.
                Jordan kiwnął głową.
─ Jego panem jest właściciel hotelu ─ wskazał głową na pobliski, okazały budynek z wieloma oknami. W prawie każdym paliło się światło. ─ To mój krewny… bardzo daleki. Bliższy Evansów, a więc powiedziałbym, że również twój, ale wygląda na to, że jednak nie… Wciąż nie usłyszałem tej historii.
              Jo przyjrzała się uważnie hotelowi – zdawał się piąć ku górze, należał do raczej niedługich, ale za to okropnie wysokich budynków. Rządki okien zdawały się nie mieć końca, zupełnie jak w wielkim bloku. Na samej górze neonowy napis wskazywał, że hotel nazywa się Russel. Wybudowanie budowli na pewno sporo kosztowało. Nie chciało jej się wierzyć, że kierownikiem był jakiś Evans.
─ Evansowie są nadziani? ─ spytała, nie odrywając wzroku od Russela. Jordan roześmiał się szczerze. Jo zmarszczyła brwi.
─ Evansowie? Ta banda grajków? Nie… ─ pokręcił głową. ─ Oni nigdy nie mieli pieniędzy. Stary Jeremy Evans co prawda był trochę nadziany, ale po rodzinnym majątku nie ma już śladu. Na stare lata wrócił do Ameryki, zamieszkał w Vegas i tam na kasynach stracił resztę swojego szmalu ─ powiedział. ─ Za to – wskazał głową na hotel ─ to robota Oldischów. Druga strona. Wujek Ethan nieźle się w sumie urządził żeniąc się z Oldischówną, szkoda tylko, że tak szybko nawiała. Obecnie oni wszyscy są skłóceni. Szczególnie Ethan i ten hotelarz.
─ Co masz na myśli, mówiąc że „Oldischówna szybko nawiała”? ─ spytała Jo. ─ Matka porzuciła Lily?  
              Jo dobrze wiedziała, jak to jest – być porzuconym. Ją porzucił ojciec, idąc do Azkabanu. Tyle tylko, że on tego nie chciał. Zamknięto go niesprawiedliwie. On nigdy nie porzuciłby umyślnie rodziny i szczerze powiedziawszy nie miała pojęcia, jak ktoś mógłby to zrobić. Po raz pierwszy poczuła współczucie w stosunku do Lily Evans. Dziwnie z tym czuła.
                Jordan pacnął się ręką w czoło.
─ Zbyt spoufalam się z ludźmi. Nie powinienem ci tego mówić.
─ Nic nie szkodzi ─ odparła Jo i ponownie zerknęła na hotel. ─ To tu idziemy? Do hotelarza Oldischa?
                Jordan potaknął i wstał, zostawiając Cassie.  
─ Zmęczona? ─ zapytał, zabawnie marszcząc nos.
─ Nie ─ zaśmiała się Jo. ─ Ale pewnie wycieńczy mnie spowiadanie się tobie…
─ Jesteś na mojej łasce i niełasce ─ zauważył trzeźwo chłopak. ─ Sądzę, że powinienem zachować przynajmniej częściowo resztki rozumu i choć trochę cię przeanalizować.
            W środku hotelu Russel był jeszcze bardziej okazały niż na zewnątrz. Naprzeciwko wejścia znajdowała się recepcja, gdzie jakaś ruda dziewczyna wykonywała telefon. Widząc Jordana, skinęła przyjaźnie głową. Chłopak ujął Jo za rękę i zaprowadził do drugiego korytarza, gdzie wchodziło się do restauracji. Jak na tak późną porę przebywało tu mnóstwo osób, muzyka grała głośno, a przy stolikach siadywali dobrzy znajomi, którzy przekrzykiwali się i żartowali. Steele znalazł jeden wolny stolik, gdzie obydwoje usiedli.
             Jo od razu po zajęciu miejsca zaczęła swoją obiecaną spowiedź. To, co mogła powiedzieć, to wyznała z najprawdziwszym szczegółem, a to, co było ściśle magiczne, zastąpiła zgrabnym kłamstwem. Jej historia brzmiała teraz tak:
             Ojciec siedział niesłusznie w więzieniu, a jej macocha (czyli naprawdę matka) źle ją traktowała. Razem mieszkały w Leningradzie, a ona przez długi czas żyła w przekonaniu , że Lukrecja Prewett jest jej biologiczną matką, dopiero zabawne odkrycie jej przyjaciela Isaaca dowiodło, że jest inaczej. Od tej pory Jo razem z nim próbowała odkryć, gdzie naprawdę mieszka jej matka i wieloletnie poszukiwania doprowadziły ją do domu Evansów, gdzie miała nadzieję znaleźć matkę Lily, która jak się okazało ją porzuciła (ten fragment historii podebrała właśnie od historii Evans i ich bycia/niebycia siostrami). Kiedy przybyła na miejsce, odnotowała, że Rachel jest zbyt młoda, żeby nadawać się na jej matkę, ale…
─ …tutaj znowu podałeś mi następny trop. Skoro Mary Oldisch porzuciła Lily, tak jak to zrobiła ze mną, to może… ─ kłamała jak najęta.
                Jordan pokiwał głową w milczeniu.
─ To wiele wyjaśnia ─ przyznał. ─ Jednak… przykro mi, że muszę ci to powiedzieć, Jo, ale okrutna prawda zawsze lepsza jest od kłamstwa, nawet jeśli kłamstwo może polepszyć komuś stan psychiczny… Mary Oldisch nie żyje. Została zamordowana przez swojego następnego faceta. Straszna tragedia. Całe Cokeworth o tym trąbiło.
           Ojej. Jo przez chwilę naprawdę zbiło trochę z pantałyku, a potem gorączkowo próbowała wymyślić, jak powinna zareagować. Być załamana? Nie… Wściekła? Nie… Zdesperowana? Czy po prostu zaskoczona?
               Jakkolwiek wyglądała jej mina, najwyraźniej była realistyczna, bo Jordan całkowicie ją kupił, mimo że pewnie uczył się długo jak odróżniać reakcje na normalne i nienormalne.
─ I Evansowie nie pozwolili ci u nich przenocować? ─ zdumiał się. ─ To do nich niepodobne.
─ Nie chciałam zostawać ─ skłamała znów. ─ Czułam się zbyt rozczarowana, żeby… wiem, to nie było za mądre, ale…
─ Ale ten dom kojarzył ci się z zawodem ─ dokończył. ─ To zrozumiałe.
            Kiwnęła głową. Jordan przez chwilę milczał, zaraz potem gdzieś wstał i, ignorując nawoływanie Jo, zniknął w korytarzu. Po kilku minutach wrócił, niosąc dwa małe kluczyki z breloczkiem w kształcie jakiegoś numerka. Położył je na blacie stołu. Jeden z nich posunął w kierunku dziewczyny.
─ Zarezerwowałem ci pokój. Lepiej się zdrzemnij ─ doradził. ─ Miałaś ciężki dzień.
 ─ Nie musiałeś rezerwować mi pokoju ─ oznajmiła Jo. To już druga przysługa, którą dzisiaj chłopak jej wyświadczył. I t o dwie za dużo.
                Jordan wzruszył ramionami.
─ To wiązana transakcja. Muszę napisać analizę pewnej osoby na studia ─ powiedział szybko. ─ Wolałbym, żeby była mi nieznana, bo wtedy mógłbym sprawdzić się jeszcze bardziej. Mam nadzieję, że mogłabyś mi pomóc.
                Jo zamrugała kilkakrotnie.
─ Chcesz mnie przeanalizować?
─ Byłbym zachwycony ─ przyznał Jordan. ─ Jesteś niebanalną osobą, masz jakiś cel, ciekawą osobowość… Ale musiałbym zadać ci jeszcze tuzin pytań. I zrobię to jutro. No, o ile się zgodzisz.
                Jo zgodziła się od razu, po czym wzięła swój klucz i ruszyła w poszukiwaniu swojego pokoju. Po drodze zastanowiła się na spokojnie, czy podjęła słuszną decyzję. Z pewnością do niej niepodobną, ale czy złą?
                Na sto procent gdyby chodziło o kogoś innego, brunetka kazałaby mu szukać innej idiotki. Ale chodziło o Jordana… Znała go krótko, bardzo krótko, ale jednak ufała bezgranicznie, bardziej nawet niż swoim wieloletnim przyjaciołom, takim jak Isaac, Prim albo Tony. Czy nawet Jilly, która była jej jedyną, prawdziwą przyjaciółką.
                Nie wiedziała dlaczego. Chłopak po prostu… od początku miała o nim dobre zdanie. Potrafił ją rozśmieszyć. Uważał ją za wartościową osobę. Nie znał jej – to prawda, ale większość osób już na starcie brało ją za typa spod czarnej gwiazdy. Tak po prostu wyglądała. Emanowała jakąś negatywną energią, zupełnie inną, niż tą, którą roztaczał wokół siebie Jordan. Jego nie dało się nie lubić. Jej nie lubili wszyscy.
                To tylko żałosny mugol, przypominał napastliwy głosik w jej głowie. Nie jest godny twojej uwagi.
                Jo przetarła dłonią twarz.
         Jordan mógł być mugolem, ale nie był żałosny. Niedawno uważała, że te dwie rzeczy to właściwie jedno i to samo. Nie przestała. Wciąż w to wierzyła.
                Ona po prostu znalazła jakiś wyjątek.
               
***
 
Nie za wcześnie na pobudkę, Jo? ─ zapytał Jordan, kiedy tylko dziewczyna rano zapukała do jego pokoju.
        Za wcześnie przynajmniej dla Jordana, który o tej godzinie wciąż chodził w hotelowym szlafroku. Spojrzała na zegarek – dobiegała jedenasta. Tak, za wcześnie.  
─ Mówiłeś, że mamy wymeldowanie o dwunastej ─ przypomniała. Chłopak pacnął się ręką w czoło.
─ Faktycznie. Dobrze, że czuwasz ─ pochwalił ją. Jo zacmokała.
─ Od tego jestem ─ uśmiechnęła się. ─ Słuchaj, dzisiaj muszę wracać do Londynu, bo tam mieszkają… moi dziadkowie ─ skłamała. ─ Wiesz, chodzę do tego... ─ pstryknęła palcami, próbując przypomnieć sobie nazwę szkoły, z którą połączył ją Jordan ─ do Audrey’ s i mieszkam u dziadków, a tam w pobliżu mam internat, więc…
─ Audrey’ s ma taki poziom, że wolałaś ją od szkół w stolicy? ─ spytał z niedowierzaniem Jordan. Jo przez chwilę patrzyła na niego bez zrozumienia, a kiedy pojęła, że żartował, lekko się uśmiechnęła.
─ Po prostu chciałam być jak najdalej od rodziny. Jakiejkolwiek.
─ Specyficzna z ciebie dziewczyna.
─ Wiem.
                Jordan uśmiechnął się, chwycił leżące na podłodze spodnie i nałożył je szybko. W jego pokoju oprócz szafy, dziwnego, czarnego pudła, który – jak zorientowała się Jo – działał w zespole z innym czarnym, podłużnym pudłem (telewizją, jak twierdziła pokojówka, która spytała, czy oglądała w niej wiadomości dzisiaj rano), drzwi do łazienki i łóżka, stał stolik i dwa krzesła. Steele polecił jej usiąść na jednym z nich.
                Na blacie leżała broszurka z menu hotelowej kawiarenki oraz kolejny dziwny, mugolski przedmiot przypominający wielką słuchawkę przymocowaną do innego, czarnego pudełka. Jo wzięła go z zaciekawieniem do rąk.
─ Dzwonisz do kogoś? ─ zapytał Jordan, który w tej chwili półnagi poszukiwał swojej bluzki. ─ Nie patrz się tak na mnie – masz telefon w ręku.
                Jo natychmiast odłożyła przedmiot.
─ Tylko oglądam.
─ Yhym. Wiesz co, J.? Przez noc zastanawiałem się, czy zadać ci to pytanie, czy to raczej niestosowne… ─ Prewett spojrzała na niego z uwagą. ─ A skoro i tak nie chcesz spędzać ferii z rodziną.
─ Bardzo nie chcę ─ zgodziła się. Była pewna, że nie lubiłaby swoich dziadków z Londynu, nawet gdyby naprawdę istnieli.
                Jordan westchnął. Ignorując to, że wciąż nie znalazł koszulki, padł na krzesło przed nią. Jo ukradkiem spojrzała na jego tors. Był bardzo ładny. Jordan pewnie uprawiał jakiś sport.
─ Będę opiekunem obozu harcerskiego ─ wypalił. ─ Jedziemy w góry. Na narty ─ uściślił. ─ Pomyślałem, że mogłabyś pojechać z nami.
                Jo zamrugała kilka razy. Szczerze mówiąc nie miała pojęcia, czym jest obóz harcerski.
─ Jestem pełnoletnia ─ odparła szybko. Szósty zmysł podpowiedział jej, że ta informacja jest wartościowa. ─ Ale nie umiem jeździć na… nartach?
Taa… ja też ─ przyznał Jordan i z łobuzerskim uśmiechem pochylił się nad nią. ─ Ale to dosyć fajna okazja, żeby przeprowadzić kilka wywiadów z jakimiś… moimi ofiarami. Umysły dzieciaków zazwyczaj są trochę mniej zamknięte niż dorosłych. Analiza będzie więc łatwiejsza, chociaż ty… Ty możesz być pewna, że będziesz pierwszą osobą, którą przeanalizuję. Obiecałaś mi to, pamiętasz?
                Jo kiwnęła głową i przygryzła dolną wargę.
─ Czy to… bardzo kosztowne? ─ wypaliła. Podejrzewała, że jeśli gdzieś ma jechać to prawdopodobnie nie obejdzie się bez pieniędzy. Musiałaby dzisiaj w Londynie zawitać na Pokątną, wymienić pieniądze, które miała przy sobie na funty plus kupić sobie nową różdżkę. Galeony w przeliczeniu na mugolskie pieniądze były dość drogie, ale i tak wątpiła, żeby z tego, co ma, mogła wyruszyć na obóz harcerski, czymkolwiek był.
─ A masz coś ze sobą? ─ spytał. ─ Jedziemy tylko na weekend, a dwudziestego dziewiątego w nocy już wracamy. To skauci, więc pewnie zatrzymamy się na jakimś zadupiu i będziemy śpiewać piosenki harcerskie… Umiesz śpiewać, Jo?
─ Eee… tak. Chyba tak.
─ To świetnie ─ nawijał Jordan. ─ Wiesz, śpiew jest bardzo dobry dla psychiki. Przeprowadzone badania dowiodły, że u ludzi aktywnie śpiewających prawdopodobieństwo depresji zmienia się o siedem procent.
─ To… dobrze ─ wydukała.
─ …a skoro umiesz śpiewać to chyba spokojnie mogłabyś być ze mną opiekunką! To wyszłoby nawet taniej!
─ Ale… No wiesz Jordan, ja… ja nigdy nie byłam skautką.
                Chłopak machnął lekceważąco ręką.
─ W tamtym roku pojechaliśmy ze Sandy Rockster, która też nie była skautką i się nie wydało. Dam ci kilka moich odznak, trochę musisz mędrkować i voila- respekt dwunastolatków masz załatwiony! A nasz zastęp i tak pilnie potrzebuje opiekunów.
                Jo polizała nerwowo wargi. Nie miała pojęcia, co zrobić. Z jednej strony czuła, że z Jordanem spędziłaby miły weekend, a z drugiej wolała nie przywiązywać się do tego  mugola.
─ Zawsze zapraszasz przypadkowo poznane dziewczyny na obóz harcerski? ─ spytała, marszcząc brwi.
─ Nie ─ przyznał Steele ─ ale nie wyglądasz mi na osobę z zaburzeniami osobowości, a UWIERZ, ja, jako przyszły najlepszy psychoanalityk w całej Anglii, takie rzeczy rozpoznaję. 
                Jo zaczęła rozpaczliwie myśleć. To prawda, że obiecała chłopakowi, że pomoże mu z tym zadaniem na studia, ale czy wyjazd z nim i bandą jakiś dzieciaków w góry był dobrym pomysłem?
                Wątpliwe.
─ Czyli będę skautem na gapę, tak?
─ Tak jakby ─ parsknął Jordan, rozbawiony tym określeniem. ─ Wiesz, w sumie nie musisz chodzić z nami na stok. To znowu wyszłoby tanio. Plus – jedziemy pod gołe niebo, ale do jakiś rozpadających się schronisk, więc i same noclegi nie powinny być bardzo kosztowne… najgorzej z jedzeniem, ale je mogłabyś zabrać od dziadków. Na pewno dostaniesz trochę kasy na święta ─ nawijał. Jordan potrafił przekonywać ludzi.
                Jo zrobiła niezdecydowaną minę.
─ Pomyślę jeszcze ─ obiecała.
                Chłopak uśmiechnął się lekko i zerwał się na równe nogi.
─ Nie chcę, żebyś mnie sprzecznie zrozumiała. Faktycznie, znamy się dwa… okej, jeden dzień, ale przecież nie wyjeżdżamy razem. Nie musisz martwić się, że cię zgwałcę albo coś ─ zażartował. Jo nieśmiało się uśmiechnęła. ─ Przy bandzie dzieciaków będzie to i tak niemożliwe. Zobaczysz, jak nas wymęczą. O, moja koszulka! W ogóle to podwiozę cię do Londynu, sam miałem tam jechać, bo obiecałem Char, że kupię jej na święta taką czapkę, którą widziała na wystawie w…
                Nawijał dalej i dalej, ale Jo wyłączyła się. Obserwując spadające płatki śniegu, zastanawiała się, dlaczego tak bardzo chce pojechać gdzieś, gdzie „banda dzieciaków ją wymęczy”.
                To chyba przez Jordana.
                Znowu.

***

Czasy obecne- 26 grudnia 1976

Od pocałunku minęły dwa dni. 
Tylko dwa dni. Czy lepiej...
 dwa dni? 
Lily nie miała pojęcia, dlaczego nie potrafi odpowiedzieć na to proste pytanie. Zwyczajnie, jak dzisiaj rano zdarła kartkę z kalendarza i zobaczyła dwie, tłuste cyfry, nie mogła uwierzyć, że już nadszedł Dzień Paczek, a od Wigilii, od wizyty Jo w Cokeworth, od wyjaśnienia całej sprawy z nią i Chase' em, i – co teoretycznie nie powinno, ale w praktyce stało się najważniejsze – od pocałunku.
Czy źle świadczył o niej fakt, że bardziej przeżyła jakieś głupie to, co graniczyło między cmoknięciem a pocałunkiem francuskim, który dała chłopakowi tylko dlatego, że zrobiło jej się go żal (bo tak właśnie brzmiała oficjalna wersja), niż informacja, że ma rodzeństwo? I to nie takie rodzeństwo, o którym dowiadujesz się z zaskoczenia, kiedy matka mówi ci, że jest w ciąży, tylko takie, które znała przez całe życie i które brała za przyjaciela! To wręcz scenariusz na kiepski, mugolski film.
Kiedy powtórzyła całą tę historię po raz trzeci, bo musiała jako tako rozjaśnić sytuację Chase’ owi, naśladowała styl starych opowieści, to znaczy takich, jakie opowiadała jej Caroline z lat, kiedy „była w jej wieku” – z błyskiem w oku, uproszczaniem, zapominaniem szczegółów i chichotami, które w czasie akcji opowiadanego zdarzenia naturalnie nie miały racji bytu, ale teraz, patrząc przez pryzmat czasu, wydają się być nieco błahe i śmieszne. 
Chociaż to nie było, nie jest i raczej się nagle nie stanie błahe i śmieszne.
Brzmiało to mniej więcej tak:
W Hogwarcie, popularnej szkole magii, pojawiła się dziwna i tajemnicza, pachnąca lukrecją dziewczyna z "hebanowymi włosami" i grymasem na ustach, zwana przez niektórych Jo Prewett. Nie wydawała się być odpowiednim towarzystwem dla takich osób jak Lily i to bynajmniej nie nieodpowiednia w rodzicielski sposób, który porównała do spotkania się kilka lat temu Tunii z chłopakiem od Saundersów, o którym mówiono, że jest narkomanem i złodziejem. Nie. Lily sama zdawała sobie sprawę, że nie powinna, lub raczej nie chce rozmawiać z taką dziewczyną. I wtedy stało się coś przynajmniej zgoła nieoczekiwanego –  ta sama zła, tajemnicza brunetka umówiła się z ostatnim z zacnego kwartetu Huncwotów, Peterem Pettigrew. Niby nie powinno jej to wybielać, ale tak to już jest, że patrząc na cudze towarzystwo wydajemy na jego temat opinię. Czy na przykład uważalibyście za niezdarnego kogoś z narodowej kadry Qudditcha? Jasne, że nie. Tak samo nikt nie mógł brać za podstępną kogoś, kto umawia się z Peterem Pettigrewem. To... Byłoby wręcz nienaturalne. Ktoś taki jak Peter i ktoś taki jak prawdziwa Jo nie mogliby żyć w zgodzie. Po prostu nie.
Wkrótce zaczęły więc wypływać jej zdradzieckie umiejętności, których można by wymieniać bez liku, ale sądzę, że najlepiej wspomnieć tylko o umiejętności legilimencji, oklumencji i coraz rzadziej spotykanej telepatii. To ostatnie nie było do końca jej zasługą, czy raczej profesją, ale łatwo się w tym odnalazła, gdy już po nią przyszło. Zaczęła nachodzić Lily w myślach, pytając o medalion, który niegdyś należał do matki Rudej, nieboszczki Mary Evans, z domu Oldisch. Medalion ten nie był naturalnie takim tam sobie zwykłym, przeciętnym i szarym w tłumie innych medalionem, ale pewnie domyśliliście się już tego, skoro wspomniałam, że Jo Prewett się nim zainteresowała. Ta historia jest dość zawiła, a długi łańcuch posiadaczy ów biżuterii ma tyle ogniw, że nie chciałabym przy najbliższej sposobności wziąć się za wypisywanie ich wszystkich. Ale warto napomnieć, że kiedyś nosiła go matka Jo, Lukrecja Prewett (prawdopodobnie dostała go od męża, Ignatiusa, który mógł wykraść go Trevorowi Monroe, ojcowi Isaaca, ale to wszystko jedynie przypuszczenia) i przekazała Ethanowi Evansowi, swojemu kochankowi wraz z synem/córką (Chase’ em). Jeśli myślicie, że Jo wzięła go tylko ze wzgląd na to, że należał do jej matki, a ona, dobra córka, chciała go odzyskać, bo to sentymentalna pamiątka i w ogóle, to muszę was rozczarować. Jo nie należała do tego typu osób. Ckliwość? O, nie. U niej wszystkie działania były skutkami diabolicznych planów, których szczegółów nikt nie chciał znać, a nie interesował jej sam w sobie medalion, tylko to, co w nim się znajduje. Był to bowiem zachowek z drogocennej biżuterii wykutej wiele lat temu przez gobliny, a jego główną właściwością było pochłanianie wszystkiego, co go wzmocni. Dlatego też wykorzystywano go jako „sejf” nielegalnych zaklęć jednorazowych, które chowano, gdy jakiś facet z Departamentu Niewłaściwego Użycia Czarów albo Brygady Uderzeniowej wpadał do ciebie na herbatkę. Jo szczególnie interesowało zaklęcie zmiennokształtności, ale to już zupełnie oderwany skrawek historii.
Na skutek wielu dziwnych zdarzeń Lily dowiedziała się, że synem/córką Lukrecji Prewett była właśnie ona (a nie – jak wyszło – Chase), a zaskoczona swoim odkryciem pojechała do ojca, który wyjaśnił jej całą sytuację sprzed lat, choć dość niechętnie. Poznał Lukrecję Prewett, kiedy był jeszcze stosunkowo młody, jednak po ślubie z Mary Oldisch chciał przerwać tę znajomość, jednak – jak to zwykle bywa- bezskutecznie. Z ich znajomości zrodził się romans, którego owocem była nie Lily, lecz domniemany syn siostry Ethana, Amandy, tym samym kuzyn Lily – Chase. No i to schyłek całej tej historii. Evansówna, która dowiedziała się dwa dni temu, że jej kochany kuzyn, z którym spędzała każde wakacje, tak naprawdę jest jej bratem przyrodnim. I w porównaniu z pocałunkiem z Jamesem Potterem fakt ten spadł z jej hierarchii ważności i został upchany na drugie miejsce, bardzo, bardzo oddalone od tego pierwszego. Dlatego właśnie, każdą jej myśl zaprzątała nie kwestia pokrewieństwa z Chaseyem Reagan, tylko smak warg Jamesa Pottera. I na tym polegał jej problem, bądź, jak przypuszczała, pierwsze stadium schizofrenii.
O ile jeszcze na większość szesnastoletnich dziewcząt można by zwalić całą tę reakcję na hormony, dojrzewanie, pierwsze zauroczenia i tym podobne, to u niej należałoby natychmiast je wykreślić. Kolor włosów bardzo ładnie pokrywał się z zachowaniem Lily – była osobą bardzo pobudliwą, temperamentną i cyniczną, a to w co nie wierzyła najbardziej, to z pewnością siła miłości czy uczuć miłosnopodobnych. Zwyczajnie nie kupowała tego wszystkiego. Żyła w przekonaniu, że miłość jest wymysłem mediów i starych babć, które stworzyły ją, żeby życie było trochę mniej beznadziejne, oraz facetów, którzy wykorzystywali właśnie to uczucie, aby zrobić z kobiety swoją gosposię. Hasło miłość i zauroczenie według niej równało się z bzdurą. 
Kiedy jej przyjaciółki ze szkoły rozpoczynały typowe dla szesnastoletnich uczennic rozmowy o pewnych chłopcach, Ruda krzywiła się całkowicie jawnie i zamiast dołączyć do ogólnych "ochów" i "achów", jedynie rzucała zjadliwe komentarze, do których miała skłonność jedynie podczas tak "idiotycznych" konwersacji. Można było dużo powiedzieć o Lily Evans, ale nikt, kto znał ją choć odrobinę, nie szufladkowałby jej do wrednych osób. Lekko zgryźliwych, kiedy trzeba, o sarkastycznym poczuciu humoru i niezbyt ufnych – to owszem, ale nie do złych i wrednych. Sama gardziła podobnym fałszerstwem, a wszelakie wywyższanie się należało do rzeczy, których nienawidziła najbardziej na świecie. Dlatego również nie przepadała do sporego stopnia za Jamesem Potterem. Nie było, i podejrzewam, że już nie będzie, na świecie drugiego takiego jak on. Wrodzona zarozumiałość, arogancja i skłonność do prezentowania publicznie swoich imponujących zdolności to udana mieszanina cech, które nigdy nie znajdą się pod przychylniejszym okiem rudowłosej.
         Przypadek ten, może byłby bardziej wytłumaczalny, gdyby niechęć dziewczyny była odwzajemniona. W końcu bożyszcze połowy hogwarckich dziewczyn, gwiazda Qudditcha, chłopak bystry, zdolny, przystojny jak z okładki jakiegoś uwielbianego przez rówieśniczki Evansównej magazynu, a w dodatku wierny, lojalny, ambitny i odważny Gryfon, nie mógłby upodobać sobie kogoś równie humorzastego i nieidealnego jak Lily. To było niezgodne z prawami rządzącymi tym światem!
A jednak. Ten sam James Potter, mierzący około metra dziewięćdziesiąt, posiadacz wielkiej, ciemnej szopy na głowie, przyjemnego, kojącego głosu i hipnotyzujących oczu, w których kąpały się figlarne iskierki, od czwartej klasy (teraz uczęszczał do szóstej) latał za tą samą, z pewnością nieperfekcyjną rudowłosą panią prefekt i bezskutecznie prosił ją o randkę, ale zgody jak nie otrzymał, tak nie otrzymuje. Ba, co tu mówić o randce, skoro do tej pory nie mógł przekonać jej nawet do utrzymywania przyjacielskich kontaktów! No, aż do tego pocałunku. Teraz chyba bardziej rozumiecie, dlaczego ta sytuacja jest taka poplątana, prawda? I dlaczego Lily nie powinna, czy raczej nie chciała, o nim myśleć, a jednak robiła to nagminnie?
A więc, wracając do rzeczywistości- dziewczyna zaraz po oderwaniu z kalendarza kartki, ruszyła leniwie do łazienki na parterze (ta u góry była obecnie w stanie oblężenia przez jej siostrę Petunię i najlepszą przyjaciółkę Dorcas) by poddać się porannym rytuałom.
Podeszła do lustra i ujrzała w tym krzywym zwierciadle szczupłą dziewczynę o specyficznej urodzie, która, szczerze mówiąc, mogła się niektórym podobać, ale Lily odkąd sięgała pamięcią, przeklinała swoje rude włosy, liczne, szare piegi i zielone, pospolite oczy. Te ostatnie były przynajmniej cechą dziedziczną i charakterystyczną dla jej rodziny- jej dziadek posiadał szmaragdowe oczy, jej ojciec i jej ciotka je odziedziczyli, a oni (a właściwie to tylko jej ojciec) przekazali to Lily, Petunii i Chase’ owi, a więc była to kompletna norma i wręcz atrybut każdego, kto miał w sobie choć kroplę krwi Evansów. Nie można było powiedzieć tego o płomiennych włosach, które zawsze wywoływały u niej kompleksy- kiedyś zwalała to na geny matki, która jednak miała o wiele jaśniejszy kolor, wpadający w kasztanowaty, a ojciec, który był jak reszta rodziny prawdziwym blondynem, nie mógł być przyczyną ich gruntownego ściemnienia. Może dlatego zawsze uważała się za kogoś obcego w tym domu? Kogoś z zewnątrz, kogoś, kto znalazł się tu przez kilkanaście korzystnych zbiegów okoliczności? Może dlatego tak łatwo uwierzyła, że Jo Prewett jest jej siostrą, a ona została owocem romansu jej ojca z Lukrecją Prewett (która między Bogiem a prawdą również była blondynką, ale zielonooka nie zdawała sobie z tego sprawy)?
Mówiąc o Dorcas Meadowes dochodzimy do bardzo ważnej kwestii, a mianowicie, co zupełnie obca dziewczyna robiła w domu Evansów, zamiast spędzać ten piękny i cudowny czas Świąt z rodziną? Tak, chyba powinno to zostać wyjaśnione. Jak na najlepszą przyjaciółkę Lily przystało, nie była ona pod żadnym pozorem zwyczajna i przeciętna. Miała dość specyficzny kontakt z rodziną, która popierała Voldemorta, a więc starała się przebywać tam do absolutnego minimum. W ubiegłym semestrze wzięła przykład ze swojego byłego chłopaka, Syriusza Blacka i wyprowadziła się z domu "w cholerę”, tak jak on przeniósł się do swojego najlepszego kumpla, tego samego Jamesa Pottera, który teraz nawiedzał myśli innej Gryfonki w tym domu. Lily postawiła jej "propozycję nie do odrzucenia", czyli, jak podsumowała Dorcas, zwykłe ultimatum, w którym zagroziła, że wyrzuci pary jej wszystkich butów na koturnie, jeśli się do niej na stałe nie wprowadzi, do czego Meadowes naturalnie nie mogła dopuścić. Tu znów można by pomyśleć, że osoby tak do siebie niepodobne jak Lily i Dor nie mogą się ze sobą dobrze dogadywać, i tu znów trzeba wszystkich rozczarować. Świetnie się razem dopełniały- Evans pełniła rolę tej twardej, inteligentnej i zdecydowanej, a Meadowes tej naiwnej, bardziej skupionej na wyglądzie i mało stabilnej emocjonalnie. Wciąż dochodziła do siebie po zerwaniu z Blackiem, w tym roku zresztą drugim z rzędu, a swoje smutki topiła razem ze świeżo odkrytym bratem Lily, Chase' em, którego dziewczyna, Hestia, straciła język w gębie. Dosłownie.
Dlatego, gdy Lily wyszła z łazienki i usłyszała znajome, podniecone głosy, jedyne na co mogła się zdobyć, to ciężkie westchnięcie. 
─ Pójdziemy dzisiaj kupić sukienki na Sylwka, Lily? ─ spytała jej przyjaciółka. 
Pod względem wyglądu Meadowes różniła się od zielonookiej jeszcze bardziej, niż charakteru. Posiadała długie, gęste i proste włosy o barwie czystej czekolady, ciepłe, brązowo-czarne oczy i słodkie, malinowe usta. Od innych najbardziej odróżniał ją ubiór, który sama projektowała i szyła, używając tych zaklęć z dziedzin transmutacji, które udało jej się opanować, i mugolskiej maszyny do szycia, swojego największego skarbu.
A co do Sylwestra...
Dorcas otworzyła wczoraj zieloną paczuszkę, którą zostawił Potter, zanim opuścił Golden Road, rodzinny dom Evansów. Nie zrobiła tego wcześniej, ponieważ pudełeczko kompletnie wsiąkło, przez to, że w owym domu, jak zwykle, panowała istna sodoma i gomora. W pudełku, obok upominku dla Lily, znalazł się list, po którego lekturze Meadowes obwieściła, że mają zaplanowany Sylwester.
Z wieloma rzeczami można się nie zgadzać z Dorcas Meadowes, o wiele można się z nią z powodzeniem pokłócić (nigdy nie była ona bowiem wystarczająco asertywna, by wygrać kłótnie z kimś tak… utalentowanym w kłóceniu się jak Lily Evans), ale były też kwestie, z którymi z góry było się skazanym na porażkę, a Sylwester był jednym z nich. Tym bardziej, że Lily zmiękła, kiedy zobaczyła zawartość zielonej paczuszki (wiadomo było, że James Potter nie da jej zaproszenia do siebie na Sylwestra tak po prostu), bo oprócz wiadomości, że jedzie do jego domu na psychiczną imprezę Huncwotów, nie była jedyną niebezpieczną rewelacją. W środku znalazła bukiecik konwalii, uformowanych w elegancką bransoletkę (SKĄD TEN CHŁOPAK TO W OGÓLE WYTRZASNĄŁ? Obrabował jedyny sklep z biżuterią, który był otwarty w Święta, czy co?) na rękę z jeszcze jedną, niezwykle kłopotliwą karteczką:

L-,
Dziękuję za najpiękniejszy prezent świąteczny,
-J.

Mówiąc o prezencie świątecznym, James miał na myśli to, że wylosowała go w losowaniu na prezenty świąteczne dawane sobie przez Hogwartczyków. Szczerze mówiąc przed pocałunkiem wspomniała o tym, że ma coś dla niego, ale chodziło jej o płytę rockową, a nie, jak on myślał, o ten przeklęty pocałunek.
         Warto napomnieć również, że Evansówna nie przywykła do takich podarunków, z takimi bilecikami, i z taką aluzją. Nikt nie dawał jej takich prezentów. Chłopcy dają takie upominki swoim dziewczynom. A ona nie jest, nie była i najprawdopodobniej NIE ZOSTANIE dziewczyną tego palanta, spełniając przy tym jego „świąteczne życzenie”. Co ją obchodziły jego świąteczne życzenia? W końcu, mogła sobie myśleć o pocałunku całymi godzinami, ale nie zmieni to nic w relacji jej i tego imbecyla. Jej serce mogło zaczynać niebezpiecznie bić, kiedy rzucał on jej ten swój zniewalający uśmiech, ręce mogły się pocić, na jej twarzy mógł pojawiać się machinalny uśmiech, ale nie złamie ona suwerennej obietnicy danej samej sobie- że się z nim nie umówi dobrowolnie. Tak, zdawała sobie sprawę, że zachowuje się dziecinnie i w ogóle nie po swojemu, ale jej uniwersalne i kompletnie elastyczne rozwiązywanie problemu (czyli unikanie potencjalnego zagrożenia) do tej pory zawsze skutkowało. Dlatego właśnie nie leżał jej ten Sylwester. Jak mogła się jednak z tego wymigać? Przecież przyznanie się do wszystkiego zakończyłoby się bardzo nieprzyjemnymi pytaniami Dorcas, a do tego także nie mogła dopuścić.
─ Chasey?- zagadnęła chłopaka Meadowes. ─ Jedziesz właściwie z nami na tę imprezę?
                Chase Reagan uniósł wzrok. Był to uroczy blondyn, o bardzo chłopięcych rysach twarzy i naturalnie, z evansowym atrybutem- zielonymi, migdałowymi oczętami. Patrząc na niego nikt nigdy nie odgadłby, że posiada on prawie siedemnaście lat –  niski wzrost i wysoki, jak na chłopaka, głos, zainicjowały pieszczotliwe nazywanie go "Chasey' em".
                Do tej pory Lily właściwie nie myślała nad tym, jak on czuje się z tym, że jest jej bratem. Znaczy się, wiedziała, że ojczym Chase’ a ( a raczej podszywany ojczym) jest osobą bardzo surową, a z tego, co wyczytała między wierszami również agresywną. Nie można się dziwić, że jej brat wolał darować sobie taki punkt programu jak kolejne „rodzinne” święta. Możliwe, że trochę mu ulżyło, kiedy zrozumiał, że nie musi już łączyć zupełnie obcych mu ludzi, jakim w gruncie rzeczy były osoby, które go wychowywały, ze swoją rodziną. Ale możliwe, że wściekał się również na Ethana Evansa, bo przez tyle lat nie powiedział o tym pokrewieństwie ani słowa. Ona pewnie też by się o to wściekała.
                Tamtego dnia, po tym jak wyszło na jaw, że Chase jest jej bratem, ona, jej ( ich?) ojciec i Reagan dużo rozmawiali. Wtedy Chase miał do niego pretensje. Do tej pory Ethan był tylko jego ojcem chrzestnym i ulubionym wujkiem. Chłopak mówił, że bardzo na niego liczył po śmierci matki ( a właściwie to podszywanej matki, bo jego matka żyła, miała się świetnie i wychowywała Jo, jak bardzo pokręcone to było) i że wtedy miał idealny moment na zdradzenie prawdy, a nie teraz, kiedy właściwie został przyciśnięty.
                Według niego jej ( ich? ) ojciec był dziwnym człowiekiem, bo normalnie przez tyle lat nabierał wody do ust, a teraz NAGLE, od razu wyśpiewał całą historię. Zapytał się nawet Lily, czy podała mu veritaserum. Nie winiła go za to. Ona sama zdziwiła się, że tak gładko poszło.
                Powrót Chase’ a po tylu latach na Golden Road może i coś wyjaśnił, ale przede wszystkim pokomplikował rzeczy jeszcze bardziej. Rudowłosa nie wiedziała nic więcej, ale przyłapywała brata i ojca na rozmowach w cztery oczy, więc temat ojciec-syn nie został zamieciony pod dywan. Ciekawiło ją, jak to dalej się potoczy.
Gdzie Chase będzie mieszkał, skoro nie chce wracać do Calais?
Jak często (czy w ogóle) będzie ich odwiedzał?
Czy będzie traktować ją od tej chwili inaczej? Czy dotychczasowe kuzynostwo się od siebie oddali?
W tej sprawie zgromadziło się tyle znaków zapytania, ile w kwestii pocałunku z Potterem.
─ Mam kilka spraw do załatwienia – rzucił Chasey, wbijając wzrok w swoją jajecznicę. ─ Muszę pojechać do Francji, zabrać resztę moich rzeczy...
          Dziewczyny wymieniły porozumiewawcze spojrzenia. Chłopak wychowywał się we Francji początkowo mieszkając ze swoją matką/ciotką Amandą Evans, a potem Reagan, ale po jej dość wczesnej śmierci został sam razem z podszywanym ojcem. Dostał list z Beauxbatons, a nieszczęścia rozpoczęły się dopiero na piątym roku, kiedy to pan Reagan ponownie się ożenił, a zaraz po miesiącu miodowym zginął w nieoczekiwanych okolicznościach, zostawiając całkiem pokaźny dom i majątek w rękach swojej drugiej żony. Chase pamiętał, że macochę niezbyt ruszyła jego śmierć, a dowodem na to może być fakt, że w dwa tygodnie po pogrzebie wychodziła ponownie za mąż. Blondyn został pod opieką swojej macochy i jej męża, ale nie czuł się dobrze w domu. Do tej pory kwestia jego zamieszkania pozostawała tematem tabu, który został poruszony dopiero teraz. Skoro zabierał swoje rzeczy...
─ Nie patrzcie się tak – parsknął, nabierając na widelec trochę boczku. ─ Zdecydowałem, że przeniosę się do Hogwartu.
─ SERIO?! ─ ucieszyła się Dor i poczochrała mu włosy. Zmierzwione nadały mu jeszcze bardziej dziecinny wygląd. ─ Ale… czy to znaczy, że…
─ Taa… ─ potaknął. ─ Chyba wprowadzam się tu na stałe.
─ CO?! ─ teraz krzyknęła Lily. Jej ton nie był jednak rozentuzjazmowany, jak ten Dor, ale wręcz oskarżycielski.
                Dor i Chase spojrzeli na nią ze zdziwieniem. Oboje znali pierwsze symptomy zagrożenia wybuchem gniewu u rudowłosej, a należały do nich przede wszystkim niedowierzające, ale zarazem poirytowane iskierki w jej oczach. Teraz wyglądała, jakby miała ochotę zacząć rzucać talerzami o ścianę.
─ Dlaczego nikt mi nic nie powiedział?! ─ krzyknęła.
─ Wiesz, Lil, ja też zbytnio nic nie wiedziałam ─ zaśmiała się nerwowo Dor, dając jej kuksańca w bok. Dziewczyna nie zaśmiała się. Była zbyt zajęta piorunowaniem swojego brata wzrokiem.
─ Wprowadzasz się? ─ powtórzyła.
                Chase spoglądał to na Lily, to na Dorcas, która wspierała go swoim współczującym syczeniem.
─ Wiesz… ─ starał się dobierać delikatnie słowa ─ dość głośno to okrzyknęłaś… nie na tyle, co się wprowadzam, ale no… przenoszę.
─ … na dobre ─ dokończyła sceptycznie. Blondyn niechętnie potaknął, a Meadowes „dyskretnie” pociągnęła go za siebie, jakby próbując go uchronić.
Lily pokręciła kilka razy głową, mamrotała coś pod nosem, a kilka razy przerywała swój napad mamrotania jakimś głośnym prychnięciem.
─ …niech ja go tylko dorwę w swoje ręce… ─ warknęła, po czym, kompletnie ignorując towarzystwo, wyszła z kuchni i głośno wspięła się po schodach na górę. Słychać było tylko jej hałaśliwe krzątanie się i trzask drzwiami.
─ Gdzie ona poszła? ─ szepnął Chase.
─ Chyba zabić pana Ethana ─ wzruszyła ramionami Dorcas i wróciła do jedzenia swojej owsianki.


*** 
Bożonarodzeniowy wieczór, „Glasgow”.

W domu Jenkinsów mieszkały trzy kobietki. Trzy czarodziejki. Trzy blondynki. No i, co najważniejsze, trzy Miss Magazynu Czarownica.
Pierwszą z nich była niezwykle piękna, ale i do równego stopnia głupia, Elle Titanic, a obecnie, po rozwodzie- Jenkins. Została ona Miss Czarownicy trzy razy (w latach '52, '55 i '57) a raz nawet wygrała mugolski konkurs piękności. Obecnie zbliżała się do zacnego wieku trzydziestu dziewięciu lat (urodziła się bowiem trzydziestego pierwszego grudnia), była kilkakrotną rozwódką, która na swoich ślubach wyszła znacznie lepiej niż Zabłocki na mydle i posiadaczką dwóch urodziwych córek. Oficjalnie gospodarzyła w swoim uroczym domostwie w czarodziejskim miasteczku obok Glasgow, ale wszelkie prace domowe wykonywała starsza córka, a czasem nawet młodsza coś od siebie dodała. Jej ulubionym zajęciem było przeglądanie "Czarownicy", do której miała ogromny sentyment i kupowanie na czarnym rynku nowych, rewelacyjnych kremów na zmarszczki. Jej córki zawsze żartowały z kolejnych skutków ubocznych i nazywały ją "zawodową zakupoholiczką" i chyba nie ma celniejszego określenia, które opisałoby w dwóch słowach Elle.
Starsza córka Elle miała dziewiętnaście lat, a za kilka dni rocznikowo dwadzieścia. Skończyła bardzo dobrze Hogwart, była Krukonką, a obecnie kształciła się na Aurora. Dziewczyna należała do dość bystrych, a już, patrząc na jej kuzynów i kuzynki, to chyba najbystrzejszych w rodzinie, ale nigdy generalnie nie chciała zostać Aurorem czy w ogóle pracować. Poszła na ten kierunek po prostu za swoim boskim chłopakiem, który obecnie już jej chłopakiem nie był, a teraz nie miała zbytnio odwrotu, gdyż w styczniu miała zdać ostatni egzamin. Diana, bo tak jej było na imię, urodziła się w roku 1957, kilka miesięcy przed ślubem Elle z nijakim Michaelem Titaniciem, dlatego nosiła nazwisko panieńskie swojej matki i póki co nie planowała go zmieniać. Miss Czarownicy została dwa razy, w wieku piętnastu i siedemnastu lat. I mimo swojej bystrości miała prosto mówiąc kompletne siano w głowie i uwielbiała wpajać młodszej siostrzyczce swoje niewarte cytowania przekonania.
Ach, i zbliżamy się do najmłodszej mieszkanki tego domku, czarnej owcy rodziny, która w dodatku nie nosiła zaszczytnego nazwiska Jenkins, tylko Titanic, i nie miała wcale dźwięcznego imienia, jedynie kompletnie nieciekawe- "Emmelina". Co do jej wygranych konkursów piękności, niewiele mam do opisania. Emmelina, nazywana przez wszystkich Emmą, była przez większą część swojego życia dość otyła i niezbyt ładna – ciężkie, opuchnięte powieki, szpecące dołeczki na policzkach i krótkie, cienkie włosy, które wyglądały na chore i matowe- to wszystko z pewnością nie sprzyjało zdobywaniu tytułów miss. Przy swojej siostrze i matce dostawała swego rodzaju kompleksów, dlatego też na piątym roku nauki w szkole Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie zmieniła diametralnie swój wizerunek. Po pierwsze- zapuściła włosy, odżywiła je i przestawała walczyć z naturalnym ich falowaniem się. Po drugie- zaczęła nakładać na siebie spore ilości mazideł i makijażu, przez co zakryła wrodzone niedoskonałości, takie właśnie jak wieczne wory pod oczami. Po trzecie- zrezygnowała z okularów, które psuły jej ogólne wrażenie i postawiła na swoją krótkowzroczność. No i przede wszystkim- schudła, ale schudła tak szybko i gruntownie, że na pierwszy rzut oka widać było, że coś jest nie tak.
Nabawiła się bulimii. Udało jej się zwalczyć chorobę i w ogóle, ale ostatnio coraz częściej ona do niej wracała, niosąc za sobą wielkie szkody. To popołudnie również chciała spędzić na upychaniu się pączkami i chipsami oraz użalaniu się nad sobą, ale coś stanęło jej na drodze.
─ A teraz ─ klasnęła w ręce pani Jenkins – zjedzmy ten dietetyczny, lodowy tort za naszą nową Miss Szesnastolatek!
Zarówno Diana, jak i Elle rozpoczęły energiczne klaskanie i ocierały łzy w oczu, gdy znów spoglądały na styczniowe wydanie "Czarownicy", które doszło do nich przed publikacją dzisiaj pocztą, na której widniało zdjęcie uśmiechniętej Emmeliny tuż po opuszczeniu Zamkniętego Oddziału Świętego Munga w sekcji bulimików. Matka uparła się niedawno, że wyśle do ukochanego magazynu jej zdjęcie, bo ogłaszają powrót plebiscytu na najpiękniejszy uśmiech szesnastoletnich czarownic. Emma nie protestowała, ale szczerze mówiąc wątpiła w swoją wygraną.
A teraz, kiedy jest najpiękniejszym uśmiechem szesnastoletnich czarownic, nie czuła z tego powodu euforii czy dumy, jakie odczuwały jej matka i siostra (żadna z nich nie wygrała akurat Miss Szesnastolatek).
─ Mamo, a nie lepiej zjeść normalny tort? ─ spytała retorycznie Emmelina. ─ Czuję, że zaraz zwymiotuję.
                Zazwyczaj groźba o torsjach działała znakomicie, ale tym razem matka Emmeliny machnęła ręką i powiedziała: „Wzięłaś przecież swój eliksir”.
                Emmelina przygryzła dolną wargę. Kochała swoją siostrę i matkę, ale wiele by dała, aby obie przestały wywierać na nią taką presję. Chciałaby też od czasu do czasu porozmawiać z nimi o swoich problemach, innych niż miejsce na okładce Czarownicy albo jego brak. Ostatni semestr w szkole był beznadziejny. Pokłóciła się z przyjaciółmi, doznała wielkiego zawodu sercowego i… ona nie miała nawet zaplanowanego Sylwestra! Kiedy powiedziała o tym Di, ta zaproponowała jej udanie się do JEJ ZNAJOMYCH, w skład których wchodziła między innymi Berta Jorkins, kuzynka Meadowes i nawet ich nauczyciel OPCM’ u! Czy chodzenie do swojego nauczyciela na imprezę było dobrym pomysłem?
                Nie, z pewnością nie było.
─ Chyba wiem, dlaczego jesteś taka zblazowana ─ powiedziała nagle jej siostra, pewnym siebie tonem. Emma szczerze wątpiła w te słowa. ─ Chodzi o listy, nie? Nikt nie wysłał ci gratulacji z powodu tego tryumfu.
─ Nikt o tym jeszcze nie wie ─ zauważyła trzeźwo. ─ Styczniowy numer wyjdzie drugiego.
─ A może wolałabyś spędzić taki dzień z Remusem? – wypaliła Elle, która była przekonana, że jej córka pała gorącym uczuciem syna jej ulubionej sąsiadki, Hope Lupin. Emma zdusiła jęk rozpaczy. Gdyby ona tylko wiedziała, jak wszystko popsuło się miedzy nią a Remim…
                Chociaż… czy to nie zwolniłoby jej z tego żałosnego jedzenia tortu? Remus zawsze potrafił jej doradzić i przede wszystkim zawsze dawał jej znakomite rady, a więc też mógłby zaradzić jej chwilowej niechęci do wszystkich. I nie wałkowałby tego beznadziejnego tematu Miss.
                Emmelina podniosła się gwałtownie z krzesła.
─ To jest to! ─ wypaliła. ─ Remus! Lupin! No jasne!
                Brwi Di powędrowały nienaturalnie wysoko.
─ Zaskakująco cieszysz się jak na spotkanie ze swoim tylko kumplem ─ zauważyła. Jak na Dianę było to aż zanadto błyskotliwe. ─ Ale okej. Może weźmiesz dla niego trochę lodowego tortu?
─ Dzięki, dzięki… ─ odmówiła i wstała pośpiesznie od stołu, by przypadkiem nikt jej nie zatrzymał  w tym prymitywnym planie  ewakuacji. – Na pewno się ucieszy… pójdę już… to…
─ Emmie, użyj pomadki ochronnej, bo popękają ci usta! ─ krzyknęła za nią Elle Jenkins, ale jej córka już zniknęła za drzwiami i mimo fatalnej pogody wybiegła na dwór w samej białej bluzce, dżinsach, domowych pantoflach i lampą naftową w ręku.
                Kiedy Emma i Remus byli jeszcze dziećmi, mieszkali blisko siebie po dwóch przeciwnych stronach rzeki. Bród niej był tak płytki, że nawet ich sześcioletnie wcielenia mogły spokojnie przejść na drugą stronę. Dzieci spotkały się po raz pierwszy pewnego słonecznego dnia roku 1965 i od razu odnalazły wspólny język. Emmelina myślami często wracała do tych beztroskich czasów i chciałaby wrócić do swojego starego domu po drugiej stronie rzeki Alchatz, bo to w nim spędziła najszczęśliwsze chwile swojego życia. Wtedy jeszcze nie miała skłonności do zakochiwania się w nieodpowiednich osobach, żyła bez bulimii, ciągłych kompleksów i było jej dobrze.
                Teraz jest zupełnie inaczej.
                Problemy zaczęły się, kiedy miała niespełna dziewięć lat i Michael Titanic zadecydował, że z rodziną przeniesie do Bristolu, bo chciałby mieszkać bliżej swojej siostry, której kończył się czas na tym świecie. W Bristolu wszystko układało się inaczej. Nie miała tam przyjaciół, oprócz kilku znajomych z czarodziejskiego osiedla, którzy należeli raczej do rozpieszczonych i uszczypliwych dzieciaków i mających na innych zły wpływ.
                Dlatego przeprowadzka z powrotem nad Achatz była jedyną pozytywną stroną rozwodu rodziców rok temu. Emma wróciła do starej, dobrej dziury, którą była czarodziejska wioska, nazywana Glasgow, bo znajdowała się tuż pod owym miastem, pełna nadziei. Remus po prawdzie niespecjalnie z nią po przeprowadzce rozmawiał, bo miał jej za złe sytuacje z pocałunkiem i Marą, ale teraz, pół roku później, raczej nie trzymał ciągle tej urazy.   
Swój dawny dom dziewczyna mogła zobaczyć w tej chwili bez problemu, bo mieścił się na pagórku–  mieszkała w nim teraz jakaś upiorna kobieta. Chodziły o niej plotki, że jest psycholką, którą utopiła swoje nowonarodzone bliźnięta w wanience, a obecnie cierpiała na depresję z powodu ich śmierci. W tym domu nigdy nie paliły się światła, jednak kobieta miała się aż nazbyt dobrze, bo kiedy Titanicowie, tyle że bez głowy rodziny, wrócili do wioski, za żadne skarby świata nie chciała im odsprzedać domu. Teraz, mimo że Remus i ona ponownie żyli po sąsiedzku, nie mieli już do siebie tak blisko i o wiele rzadziej się widywali. Co prawda obok teraźniejszego domu Titaniców (czy raczej Jenkinsów) również płynęła ta sama płytka rzeka, to jednak dom Lupinów znajdował się za doliną, na której szczycie stał dawny dom Emmy i za którą Alchatz w pewnym momencie się kończyła. Spacerkiem to mniej więcej piętnaście minut drogi, a Emma, która nie miała na sobie niczego na wierzch postanowiła trochę się przebiec.
Kiedy dopadła znajomy dom, rozpromieniła się cała. Kochała Lupinów całym sercem – i pana Llyala, który zawsze z nią żartował, i panią Hope, wiecznie zatroskaną i ciepłą, robiącą najlepsze pierniczki miodowe na świecie, i samego Remiego, za to, że po prostu był. Może i dzisiaj odwiedziła ich tylko dlatego, że chciała odpocząć od męczącej atmosfery u siebie, ale było za tym coś więcej. Diana spontanicznie rzuciła tę myśl, jednak może właśnie ona miała wyleczyć ją z depresyjnych myśli.
W końcu dzisiaj Boże Narodzenie, a w tą noc cuda się zdarzają.
Najwyraźniej nawet o tak późnej porze można było dostrzec biegnącą Emmelinę, bo ktoś pomachał do niej ręką:
─ Emmelina?! ─ krzyknęła z zaskoczeniem w głosie jakaś kobieta, która paliła papierosy na tarasie. Miała hardą minę i krótkie, ciemne włosy, związane w koński ogon. Mimo że do Lupinów wpadła jako gość i wypadałoby ubrać ubrać się wyjściowo – tym bardziej, że chodziło o dzień bożonarodzeniowy – nałożyła spodnie moro, skórzaną kurtkę i buty trekkingowe.
─ Cześć, Jules*! ─ zaświergotała, kiedy już stanęła pięć stóp przed nią. ─ Mam nadzieję, że się nie narzucam.
                Ciotka Remusa wywróciła oczami.
─ Jasne, że się narzucasz ─ prychnęła. ─ Ale właź. Ty przecież tak zawsze.
                 Emmelina uśmiechnęła się z wdzięcznością, a następnie bez pukania otworzyła drzwi do domu Lupinów. Drzwi zaskrzypiały, a z nią do domu wpadło kilka ciem i komarów.
─ Wesołych świąt! ─ krzyknęła, otrzepując swoje pantofle ze śniegu. ─ Mamy taką ładną noc, że pomyślałam o moich kochanych sąsiadach!
                Dziewczyna pośpiesznie uporządkowała włosy, po czym pchnęła drzwi i z ganku weszła do ciepłego przedpokoju. Natychmiast poczuła, że ktoś łapie ją za nogę.
─ Ema! ─ zapiszczała mała dziewczynka, którą „Ema” od razu poznała – była to młodsza kuzynka Remusa, od strony matki, a więc z rodziny mugoli. Skoro siostra pani Hope przyjechała, najwyraźniej Lupinowie urządzili niemagiczne święta, udając zwykłych, nieczarodziejskich gości. Emma roześmiała się w duchu.
─ Witaj, ślicznotko! ─ uśmiechnęła się i wzięła dziewczynkę na ręce. ─ Ależ ty urosłaś, Millie!     
                Za dziewczynką do holu wpadła pani Lupin, tradycyjnie z nieładem na głowie, ale dzisiaj w ładnej, białej, wyjściowej sukience w koronkę, w której wyglądała jak płatek śniegu. Otwarła usta z zaskoczenia i przytuliła Emmelinę, o mało nie zgniatając przy tym Millie.
─ Emmie, jak dobrze cię widzieć!
─ Dobry wieczór, pani Hope ─ odpowiedziała ciepło. ─ Przepraszam, że tak bez zapowiedzi, ale…
─ Nonsens ─ machnęła ręką kobieta. ─ Wieki cię nie widziałam, kochanie!
                Emmelina błysnęła najbardziej promiennym uśmiechem, na jaki było tylko ją stać, po czym dała się poprowadzić do salonu, gdzie tuzin znajomych twarzy wydało wspólny odgłos zaskoczenia. Dziewczyna ze śmiechem rozejrzała się po twarzach gości siedzących przy stole. Prawie nikt się nie zmienił, odkąd go ostatnio widziała.
                Po prawej stronie stołu siedział pan Llyal, widocznie wymęczony godzinami spędzonymi z krewnymi swojej żony, obok niego puste miejsce należało zapewne do Jules, następnie odnotowała barczystego mężczyznę w tweedowej marynarce i niepasujących spodniach, zapewne brata pani Hope, następnie jego kościstą i żylastą żonę. Pierwsze krzesło po lewej zajmowała pani Lupin, obok siedziały jej dwie małe bratanice, w tym Millie, dalej stało kolejne puste krzesło i w końcu, w samym środku, siedział wyglądający jak śmierć na chorągwi Remus, którego wizyta Emmeliny najbardziej zaskoczyła. 
                Ojciec Remusa zlustrował ją rozbawionym spojrzeniem. Najwidoczniej przybycie niezapowiedzianego gościa było jedynym ciekawym wydarzeniem całego wieczoru, a nic nie ożywiało Llyala Lupina bardziej niż niespodziewane, ciekawe wydarzenia.
─ No proszę ─ zagwizdał. ─ Nie wiedziałem, że Emmelina Titanic ma siostrę bliźniaczkę modelkę.
                Dziewczyna zamrugała parokrotnie. Czyżby jej matka zdążyła już rozesłać tę głupią gazetę z nią na okładce po wszystkich sąsiadach?
─ Zrobiła to? ─ wydukała niemrawo Emma. Lupinowie spojrzeli na nią z zainteresowaniem. ─ Moja matka. Przesłała Czarownicę?
                Cały stół wymienił się zdezorientowanymi spojrzeniami. Blondynka ukryła twarz w dłoniach. To był tylko żart. No jasne! Przecież pan Lupin ostatni raz widział ją w wakacje przed piątą klasą, kiedy jeszcze ważyła siedemdziesiąt kilo, nosiła grube okulary i miała mugolski aparat na zębach. Patrząc na nią teraz – na dziewczynę z bulimią, która dostała się na okładkę magazynu dla młodych czarownic – różnica była piorunująca.
Nie ─ parsknął ojciec Remusa. ─ Najwidoczniej oddałem dobry strzał, co? Kiedy ostatnio cię widziałem, to też zdawałem sobie sprawę, że zgarnęłaś dużo genów swojej matki wielkiej Miss ─ mówiąc o Elle Jenkins lekko wywrócił oczami, za co Hope Lupin posłała mu spojrzenie pełne nagany ─ ale teraz wyglądasz… inaczej. Nic dziwnego, że gazety wreszcie cię porwały.
                Przez pokój rozeszły się śmiechy, ale blondynka, mimo że nie usłyszała nic kłopoczącego, zrobiła zawstydzoną minę.
─ Przynajmniej zwróciła na mnie uwagę ─ mruknęła.
                Hope Lupin machnęła ręką, jakby chciała powiedzieć „oj, dziecko, dziecko, nie masz pojęcia, co ty wygadujesz” i poleciła jej usiąść obok Remusa. Emma zajęła wolne krzesło. Z niego mogła się dokładnie przyjrzeć przyjacielowi.
                W Hogwarcie czasami widziała go w bardzo złym stanie, ale mimo to wtedy, w porównaniu z chwilą teraźniejszą, sam mógł startować na Mistera Czarownicy Szesnastolatków. Włosy miał zmierzwione, niektóre ich płaty skleiły się ze sobą krwią. Twarz przecinała mu pionowa szrama, policzki i czoło całe miał w zadrapaniach i strupach. Obraz nędzy i rozpaczy dopełniała mlecznobiała cera, wręcz jak u wampira. I wtedy połączyła fakty.
                Remusowi na pewno coś się stało, w końcu na Boże Narodzenie przyjechała Jules, która w normalnych okolicznościach zawsze zostaje w swoich czterech ścianach. Jej obecność oznaczała że coś, prawdopodobnie jakieś magiczne zwierzę, mogło mu zaszkodzić. To on miał teraz problem, on, a nie Emmelina.
Spojrzała na niego zatroskana. 
─ Czy coś się stało? ─ Jej głos zabrzmiał dziwnie piskliwie. Remus machnął lekceważąco ręką.
─ Miałem ciężką noc. Kiedy jest pełnia, nigdy nie mogę się dobrze wyspać.
                Z tą zagadkową uwagą uciął rozmowę na swój temat, a może po prostu reszta próbowała ją od niej odciągnąć, bo zaraz potem wróciła Jules, zmieniła swoje miejsce, odgradzając chłopaka od Emmy i dyskretnie wręczając mu coś, co tamten schował do kieszeni. Potem już wszyscy zagadywali dziewczynę na coraz bzdurniejsze tematy, jakby nie chcieli dopuścić jej do rozmowy  z młodym Lupinem w cztery oczy.
                Po dwóch godzinach luźnych pogawędek, Millie pogłośniła w radiu muzykę, a pan Llyal zaprosił swoją szwagierkę do tańca. To była idealna szansa dla Emmeliny, która, bez pytania zaciągnęła przyjaciela na środek salonu i założyła mu ręce na swoją talię.
─ Czy to jakaś tajemnica, co ci się stało? ─ zapytała cicho, spoglądając kątem oka na niezadowoloną z ich tańca Jules.
                Remus westchnął ciężko, podniósł rękę, a Emmelina obróciła się szybko wokół własnej osi i wylądowała w jego ramionach, tuż obok ucha. Chłopak nachylił się i szepnął:
─ To nie ma znaczenia, Emmie. Wiem, że się martwisz, ale to tylko tak wygląda.
─ Tylko tak wygląda?!  Remusie, jesteś cały posiniaczony… można pomyśleć, że dopadł cię rozwścieczony hipogryf, a…
─ Wiem ─ uciął jej w pół słowa. ─ Ale ty jesteś dzisiaj ważniejsza. Co się dzieje? ─ zapytał z poważną miną.
                Emma zamyśliła się. Z jednej strony chciała wystartować teraz jak lawina i powiedzieć o wszystkim – o tym, że święta w domu są takie okropne, że każdy jej teraz nienawidzi, że żałuje zrujnowania swojej przyjaźni z Dorcas na rzecz Blacka i w końcu o tym, że przestała radzić sobie z bulimią, chociaż udawała, że wszystko ma pod kontrolą. I naprawdę chciała to powiedzieć. Po to tu przyszła. Tyle że…
                Z drugiej strony słowa Lupina trochę w nią uderzyły – z góry zakładał, że zapomni o nim, jak tylko zejdą na jej temat, jak robiła… dobrze, jak robiła zawsze. Tyle że ona nie chciała już tak dalej. Nie mogła dłużej żyć jako Emmelina – wredna, egoistyczna dziewczyna, która została Miss. Nie potrafiła tak. Kiedyś marzyła o popularności i podobnym sukcesie. Kiedyś dałaby się pokroić, żeby zostać królową szkoły, którą w gruncie rzeczy była teraz.  Kiedyś nie pomyślałaby, że ktoś taki może być nieszczęśliwy.
       Lecz teraz? Teraz oddałaby ten swój głupi tytuł i nawet dała sobie spokój ze szkolną popularnością, byle tylko przyjaciele z powrotem zaczęli ją doceniać. Byle odróżniali ją od przypadkowej Grety Catchlove, która udawała ją pod eliksirem wieloskokowym. Byle tylko nie być zmuszonym jechać na Sylwestra do znajomych swojej siostry, w tym do swojego nauczyciela Obrony.
                Dlatego się nie odezwała. Nie odezwała się, ale ten nadmiar przykrych myśli, które układała w głowie jak w kolejkę, by sprawdzić czy oby naprawdę tak bardzo się zmieniła, zwyczajnie ją przytłoczył. Poczuła jak po policzku spływa jej pierwsza łza, a potem następna i nim się obejrzała już ryczała jak bóbr i moczyła zdezorientowanemu Lupinowi flanelową koszulę. 
─ Nie nienawidzisz mnie jeszcze, prawda? ─ wyjąkała, gdy zdołała się trochę uspokoić.
Remus spojrzał na nią ponownie, ale tym razem nie przyglądał jej się tak uważnie i Emmelina nie mogła zobaczyć siebie w jego źrenicach. Było to raczej spojrzenie pełne ulgi, smutne, tęskne, ale jednocześnie zadowolone i miłe. Tyle uczuć odbijało się tylko w jednych znanych jej oczach – tylko w oczach Remiego.
Chłopak poczochrał jej pieszczotliwie włosy i z ciężkim, charakterystycznym westchnieniem, które zarezerwowane było tylko dla Titanicówny, powiedział:
─ Ja nigdy, Em. I nikt inny. Ale i tak cieszę się, że dostrzegłaś swój problem, zanim ktoś naprawdę zaczął cię nienawidzić.
***

─ Masz rację, Lily – nie rozumiem ─ przyznał Ethan Evans, kiedy rudowłosa rano wtargnęła do jego pokoju „pracy”.
Mimo że każdy mówił, że Lily przypomina swoją matkę, to niewątpliwie zgarnęła też kilka cech po ojcu, a były to przede wszystkim ośli upór, wygórowana duma i – czego być może nikt się po panu Evansie nie spodziewał – również pracowitość. Ojciec dziewczyny był na tyle pochłonięty muzyką, swoją pasją, którą udało mu się połączyć z zawodem, że większość dnia przebywał w swoim pokoju, gdzie kreślił i nieustannie bazgrał po papierach nutowych, grał płynnie jedną ręką na starym, nienastrojonym pianinie, ale też pisał w obszernym brulionie listę tematów, które miał poruszyć na następnym swoim wykładzie w Królewskiej Akademii Muzycznej, a których nie był w stanie spamiętać.
Kiedy Ethan założył rodzinę (co nie było do końca planowane) sam studiował na tej uczelni, ale dorabiał sobie jako zwykły barman, kiedy jej matka dość szybko pojawiła się na West Endzie jako aktorka musicalowa. Po ich rozwodzie ożenił się powtórnie z Caroline Steele – nauczycielką w tutejszym liceum muzycznym i chyba zmotywowała go ona na tyle, żeby wziął się za zdobycie wyższego wykształcenia i stosunkowo niedawno udało mu się sięgnąć po tytuł doktorski, a byt Evansów trochę się poprawił, dlatego bez problemów mogła proponować Dorcas stałe wprowadzenie się tutaj. Mimo wszystko wciąż praca jej rodziców nie była równorzędna z zarobkami, co daje kolejny minus dla pomysłu przeprowadzki Chase’ a. Tym bardziej, że jej ojciec pogorszył ostatnio sytuację, wiążąc się z dwudziestoletnią, bezrobotną baletnicą.
Dziewczyna wydała z siebie głośny jęk.
─ Kompletnie nic mi nie mówisz! Zmawiasz się z Chase’ em po kątach, a mnie, jak zwykle, totalnie olewasz! ─ oskarżyła go.
─ Jeśli chodzi ci o to, że Chase ma z nami zamie…
─ Dokładnie o to mi chodzi! Dlaczego nic mi nie powiedziałeś? Dlaczego nie uprzedziłeś mnie, że będzie tutaj… już na dobre? Dlaczego nie wspomniałeś o tym, że BĘDZIE CHODZIĆ ZE MNĄ DO SZKOŁY?!
─ To nie była łatwa decyzja ─ zgodził się Ethan ─ a nie podjąłem jej sam ot tak.
─ Racja. Podjąłeś ją z Chase’ em i – a jakże – z RACHEL ─ wycedziła, jakby „Rachel” było najgorszą obelgą, jaka przyszła jej do głowy. 
                Ethan Evans przerwał swoje bazgranie po pięciolinii i z naganą spojrzał na swoją najmłodszą latorośl. Zazwyczaj należał do niezwykle pogodnych osób, ale jeśli tylko ktoś, nawet jego ukochana córka, wyrażał się niepochlebnie o jego obecnej żonie, robił się dość nieprzyjemny. Lily zniosła jego oskarżające spojrzenie ze stoickim spokojem.
─ Oświeć mnie, co ma do tego Rachel.
─ A to – że jej mówisz o wszystkim, a mnie traktujesz jak niegodną prawdy.
─ Przecież poznałaś prawdę! Wolałem, żeby powiedział ci o tym twój bra…
─ Nie nazywaj go moim bratem ─ wymsknęło jej się, a zaraz potem oblizała nerwowo usta.
                Lily zaledwie kilka dni temu naciskała na ojca, żeby zapoznał ją z synem swoim i matki Jo Prewett, i była szczere podekscytowana tą perspektywą. Ale gdyby tylko wiedziała, o kogo chodzi…
                To nie tak, że nie lubiła Chase’ a – bo wręcz go uwielbiała, ale nie była w stanie przyzwyczaić się do tego, że on – że jej ulubiony k u z y n – naprawdę jest jej bratem. Prawie w ogóle się do niego nie odzywała przez te ostatnie dni! Nie mogła się do niego odezwać, nie miała o czym z nim rozmawiać. Ich relacja została po prostu z r u j n o w a n a! Lily czuła, że nigdy już nie będzie potrafiła odtworzyć tego, co mieli wcześniej. Ich przyjaźń po prostu przepadła.
                Potrzebowała czasu, żeby to wszystko uporządkować, żeby zastanowić się, czy jest jej dobrze z tym dobrze, czy jednak nie. Jej ojciec powinien to uszanować, nagle zwalając na nią taką bombę, jak fakt, że ma rodzeństwo, które znała przez całe życie. Potrzeba przemyślenia wszystkiego jest oczywista.
                A co robi Ethan Evans?
                Proponuje Chase’ owi przeprowadzkę.
                No, a jak.
─ Myślałem, że się ucieszysz, że masz przynajmniej rodzeństwo, z którym nie drzesz kotów ─ zaczął, dobierając bardzo ostrożnie słowa. ─ Zawsze się dobrze dogadywałaś z Chase’ em, nie przypuszczałem, że to będzie dla ciebie problem. Lily, przecież wcześniej on też tu praktycznie mieszkał. Może ostatni czasy faktycznie przyjeżdżał coraz rzadziej, ale przedtem prawie całe wakacje siedział nam na głowach, więc…
─ Ale mieszkanie na chwilę, to co innego niż wprowadzenie się na dobre ─ zripostowała. ─ Postawiłeś mnie w niezręcznej sytuacji. Czuję się niekomfortowo w własnym domu.
          Ethan westchnął ciężko. Tylko rozmowa z Lily po kilku zdaniach mogła być aż tak wyczerpująca.
Dobrze, czyli nie chcesz, żeby Chase z nami mieszkał, tak? ─ spytał ostro. Lily wywróciła oczami.
             Dlaczego on nie może tego zrozumieć? Przecież to, że ona potrzebuje chwili na zastanowienie, nie znaczy, że całkowicie przekreśla Reagana. Jest po prostu neutralna. Jest Szwajcarią. Nie wie, jak się z tym czuje. Nie chce, ale też nie nie chce.
                Czy to naprawdę aż tak skomplikowane?!
─ To nie tak ─ westchnęła. ─ A zresztą – kogo obchodzi, co JA czuję? ─ parsknęła. ─ Na pewno nie ciebie…
─ Przestań mówić takie głupstwa ─ przerwał jej niegrzecznie. ─ To ty masz problem, Lily, nie ja. Przychodzisz do mnie zrobić aferę, ale nie wiesz  po co. Jesteś zła, że Chase z nami zamieszka, ale jednak nie do końca. Wiesz, co ja myślę? Powinnaś z nim porozmawiać. Z nim – nie ze mną.
─ Aha. Faktycznie cenna rada ─ zakpiła.
─ Wiesz co? ─ spytał, rozdrażniony już, jej ojciec. ─ Wróć tu, jak już wyrobisz sobie opinię. Znowu osądzasz wszystkich niesprawiedliwie, a… ej, Lily, co ty wyprawiasz?!
                Lily dalej już nie słuchała. Zacisnęła pięści, skrzyżowała ręce na piersi i wyszła z pokoju, trzaskając drzwiami. Fala wściekłości zalała ją od stóp do głów.
                To ona ma problem! Pfi!
                Powinna uciąć sobie pogawędkę ze swoim bratem. Ta, to się nazywa dobrze doradzić.
                Osądza wszystkich niesprawiedliwie. I kto to mówi?
                Wiedziała, że zachowała się dziecinnie, wychodząc stamtąd, ale zwyczajnie szlag ją trafił. Zdawało jej się, że doszła z ojcem do porozumienia. Nawet przeprosiła tę lafiryndę Rachel, chociaż wymagało to od niej tyle poświęcenia! Czy nie powinien tego docenić? Czy nie powinien spróbować postawić się w jej sytuacji?
Jasne, że powinien. A w sumie, gdzie tu mówić o empatii… Co dostaje ona w zamian? Czyżby wyrozumienie i szacunek? Jasne, że nie. Akceptację i cierpliwość? Pomarzyć.
                Nie – zostaje zaatakowana, wszyscy zmawiają się za jej plecami i jeszcze śmieją wytykać jej, że nie ma własnej opinii.
                Czy ten człowiek ma coś z głową?!
                Wściekła, odmaszerowała do swojego pokoju, zamknęła drzwi na klucz i na całą głośność włączyła najgłośniejszy utwór, jaki udało jej się znaleźć. Uszy lekko bolały ją od tego hałasu, ale razem z tym bólem przychodziła ulga i stopniowe uspokojenie.
                Muzyka, pomyślała. Tylko ona nigdy nie zawodzi i służy pomocą.

***
W zasadzie niedaleko „Glasgow”, 26 grudnia

                Marlena niezbyt się cieszyła na święta w domu.
W domu – o ile miejsce, w którym mieszkała, można było nazwać domem bez wyrzutów sumienia.
Nie był to ani dom – solidny budynek, w którym mieszkała rodzina McKinnonów, licząca pięć osób, ani też Dom – miejsce, gdzie Marlena powinna czuć się bezpieczna. Kiedy patrzała na stary, ceglany dom o maleńkich okienkach, niemal kompletnie odgrodzony od świata zewnętrznego, bo znajdujący się w odosobnieniu, czuła jedynie dojmującą beznamiętność. A kiedy wchodziła do środka, stawała się taka sama, jak każda żywa istota, która tam mieszkała – czyli apatyczna jak wyschnięta roślinka.
Mara w Hogwarcie należała do osób raczej żywiołowych, może roztropnych i odpowiedzialnych, ale wciąż energicznych i cieszących się życiem. Otoczenie w dużym stopniu wpływało na dziewczynę. Takie wesołe i beztroskie miejsce jak Hogwart, które czasem porównywała do wielkiej bańki mydlanej, odseparowującej nieletnich uczniów od okrucieństwa prawdziwego świata, sprawiało, że sama też żyła beztrosko i wesoło. Z kolei dom McKinnonów przygnębiał ją z taką samą mocą, jak przygnębiał pozostałych domowników:
Owczarek niemiecki o imieniu Boswell, który pilnował domu, zblazowany leżał obok swojej budy i chyba wyczekiwał z niecierpliwością na kres swojego bytu. Sowa Duffy spała pyszczkiem w swojej misce z wodą i już od dawna nie nadawała się do przynoszenia poczty, ale jednak żyła, bo jej ojciec się na to uparł, mimo że generalnie powinien szacować ją jako kolejną gębę do wyżywienia.
Jackson McKinnon ciężko pracował w Ministerstwie, ale i tak zarabiał grosze. Co dzień wracał do domu wycieńczony, zjadał z wysiłkiem obiad, po czym padał na stary tapczan, z którego wystawały sprężyny i trwał w takiej pozycji do następnego poranka, kiedy znowu musiał iść do pracy, jakby popadł w katatonię.
  Esmeralda McKinnon nie pracowała, ale i nie brudziła sobie rąk żadnymi pracami domowymi, które przypadały Heather – starej ciotce Marleny, gotującej swoje ohydne zupy całymi dniami i zaklinającej swoją bratanicę i jej żałosnego męża szlamę. Matka Marleny za to skupiała się na sobie – wpatrywała w lusterko i wzdychała nad tym, jak bardzo źle wygląda. Dziewczyna zawsze zastanawiała się, jak to się stało, że ktoś tak płytki jak jej matka porzucił wszelkie bogactwa rodowe i ożenił się z mugolakiem, jej ojcem, przez co ją wydziedziczono i jej dotąd usłane różami życie zmieniło się w walkę o przetrwanie z każdym dniem.
Tak żyli McKinnonowie, i tak w swoim domu żyła Marlena. Możliwe, że tam po prostu nie miała dla kogo żyć.
Biedą piszczało, ale członkowie rodziny nie robili nic, by tej biedzie zapobiec. Akceptowali biernie swoją opłakaną sytuację, nie śmieli się, nie wspierali w trudnych chwilach, nie zarażali optymizmem, dlatego wszystko zdawało się być jeszcze bardziej biedne, żałosne i smutne.
I pewnie Marlena miałaby teraz  równie ponure święta, gdyby nie list od Ann.
Jej siostra nie pasowała do reszty rodziny, bo nie poddawała się tej przygnębiającej atmosferze i nie usychała jak pies, sowa, ojciec, ciotka, matka i siostra. Ann była pełna życia – cieszyła się ze wszystkiego, a mimo swojej kościstości i wiecznie brudnych, strąkowych włosów, zdawała się – ale tylko zdawała – być piękną i dobrze sytuowaną dziewczyną. Kiedy tylko skończyła Hogwart uciekła z tej okropnej okolicy i przeniosła się do Edynburga. Nie miała za wiele pieniędzy, ale jakoś się utrzymywała przy życiu, a sam fakt, że zaprosiła siostrę na całe święta do siebie, znaczył, że oszczędziła kilka knutów i udało jej się zrobić więcej świątecznego puddingu.
Ann kazała Marlenie porządnie się spakować, a więc możliwe, że planowała jakiś wypad z nią i swoim chłopakiem. Może w góry? Mara nigdy nie była w górach. A może gdzieś za granicę? Dziewczyna zawsze marzyła o wycieczce do Francji. Chociaż nawet Irlandia wydawała się w porządku.
─ Witaj, Ann ─ przywitała się z nią dzisiaj rano matka. ─ To miłe, że nareszcie się pojawiłaś.
                Marlena uśmiechnęła się od ucha do ucha, kiedy zobaczyła przed sobą siostrę, a następnie rzuciła się w jej objęcia, wąchając uroczą woń truskawek z jej, jak zwykle rozczochranych – ale trochę mniej brudnych niż zwykle – kruczoczarnych włosów.
                Annie pocałowała ją w czubek głowy, po czym zwróciła się do matki:
─ Fajnie byłoby powiedzieć, że dobrze cię widzieć, matko, ale ostatnio stwierdziłam, że przestanę kłamać, więc… ─ mruknęła butnie, a Esmeralda McKinnon wykrzywiła usta w grymasie.
                Mara powstrzymała parsknięcie śmiechem. Nie powinna tak myśleć, ale właściwie to uwielbiała pyskówki jej siostry z rodzicami. Tylko ona miała odwagę im nagadać, a kiedyś może któreś z nich weźmie sobie jej słowa do serca i coś drgnie w tym stałym, niezmiennym, apatycznym systemie.
                Może.
Słuchaj, młoda… dobrze by było gdybyś spakowała jakąś kieckę i cieplejsze ciuchy, zwłaszcza dużo golfów, bo radzę ci ubierać się na cebulkę. Tutaj widzę, że już mamy roztopy, ale tam, gdzie jedziemy, jest o wiele zimniej. Byłoby super, gdybyś…
─ Gdzie ją zabierasz? ─ wtrąciła niegrzecznie matka, na dobre przerywając użalanie się nad sobą przed lusterkiem.
                Ann z ciężkim westchnieniem przeniosła na nią wzrok.
─ Nie twój interes.
─ Przyjeżdżasz bez zapowiedzi i porywasz Marlenę. Nie sądzisz, że miło by było, gdybyś przynajmniej powiedziała, gdzie się wybierasz?
─ To jest niespodzianka ─ mruknęła wymijająco dziewczyna i machnęła ręką, jakby wyraz „niespodzianka” załatwiał wszystko. Chyba zapomniała już o tym, że w domu McKinnonów wyraz „niespodzianka” dolewał jedynie oliwy do ognia.
─ Nie bądź głupia, Ann. Nie powinnaś wyrzucać pieniędzy w błoto i organizować jakiś niemądrych i kompletnie niepotrzebnych wypraw ─ odparła Esmeralda, jakby była ekspertem od zarządzania pieniędzmi. ─ Na twoim miejscu…
─ Całe szczęście, ostatni raz na moim miejscu byłaś dwie dekady temu ─ wycedziła. ─ Marley, idź po kurtkę.
            W tej samej chwili, kiedy Marlena miała iść odmaszerować po swój płaszcz, bo kurtki nie miała, ciotka Heather z obrzydliwym grymasem na twarzy złapała ją za przegub dłoni, odsłaniając swoje pokryte próchnicą i kamieniem zęby. Ann zmarszczyła wściekle brwi.
─ Gdzie jedziecie? ─ powtórzyła pytanie matka, zbliżając się niebezpiecznie do Annie, jakby chciała jej coś zrobić. Dziewczyna spoglądała jej wyzywająco w oczy.
Mara, która próbowała wyswobodzić się z uścisku ciotki, przypadkiem potknęła się o nogę fotela i spadła na swojego ojca. Chyba udało jej się wzbudzić go z katatonii, bo mimo tego, że nie był w pracy, ruszył się, a nawet odezwał:
─ Skoro to niespodzianka, może niech Marley wyjdzie, zgodzisz się, Annie?
Brunetka uniosła brew i oblizała nerwowo brwi. Jej siostra nie miała pewności, czy to dlatego, że zaskoczyło ją wyjście z transu ojca, czy też trochę kłopotała konieczność zostania z rodzicami na osobności. W końcu, wyraźnie niechętnie, skinęła głową. Marlena wywróciła oczami i, zabierając swoją walizkę i płaszcz, wyszła na dwór, gdzie czekała ją kolejna „niespodzianka”.
         I to w niej była teraz – siedziała na tylnym siedzeniu jeepa Grega, nowego, mugolskiego chłopaka Ann. Dziewczyna nie miała pojęcia, dlaczego jadą samochodem, gdziekolwiek to jest, a nie zwyczajnie teleportują się. Marlena co prawda nie zdała jeszcze licencji, ale mogła przecież podczepić się pod starszą McKinnonównę i skorzystać z teleportacji łącznej.
Jej siostra nie wracała od pół godziny z tej swojej rozmowy z rodzicami, dlatego zarówno Greg, jak i Marley lekko histeryzowali. McKinnon zazwyczaj lubiła chłopaków swojej siostry, ale akurat Greg nie przypadł jej do gustu. Na pierwszy rzut oka widać było, że jest wyrachowany i zapewne dobrze usytuowany, a każde swoje słowo wypowiadał jak Alfa i Omega, a przynajmniej jak osoba nieomylna.
─ Ann mówiła, że nie lubi się z rodzicami ─ przerwał kilkuminutowe milczenie, charakterystycznie przeciągając sylaby, jakby mówił Marlenie jakąś ciekawostkę. Dziewczyna powstrzymała się przed wywróceniem oczami.
─ Wiem ─ starała się brzmieć sympatycznie. ─ Nawet bardzo nie lubi.
─ Dlaczego w takim razie tak długo z nimi pertraktuje?
                Pertraktuje? Poważnie? Gdzie jej siostra znalazła takiego faceta?
─ Raczej z nimi nie rozmawia. Pewnie krzyczą.
                Greg wywrócił oczami i pogłośnił w swoim radiu samochodowym jakiś utwór, który niezbyt podobał się dziewczynie. Lily pewnie powiedziałaby, że to swoista kompozycja składająca się ze skrobania paznokciami po tablicy, nieudolnej gry na cymbałkach i krzyków, wzywających po pomstę do nieba, wydawanych przez wszystkie osoby, które miały nieszczęście wysłuchać tej piosenki. Kiedyś tak powiedziała. Jej przyjaciółka była dość przewrażliwiona na punkcie złej w jej mniemaniu i wartościowej muzyki. Gdy jednak kiedy koncert zespołu tych detonacji i kweresu dobiegł końca, do jeepa wskoczyła Ann. Wyraz jej twarzy był pusty.
─ To jedziemy już… ─ spytał się Greg, ale Ann go zignorowała i obejrzała się na tylne siedzenie, do siostry.
─ Muszę jeszcze pogadać z Marley.    
─ Możecie to zrobić w samochodzie.
─ Nie, nie możemy ─ odparła z rozdrażnieniem, po czym nogą otworzyła drzwiczki i wywracając oczami kazała siostrze pójść w jej ślady. Marlena, pod bacznym okiem Grega, wydostała się z auta.
                Ann pociągnęła ją kilka kroków dalej, za dom i kiedy miała już pewność, że jej chłopak nic  nie usłyszy, odetchnęła. Maska obojętności zeszła z jej twarzy i ustąpiła lekko niemrawej, ale przede wszystkim zawstydzonej minie. Mara już wiedziała, że to źle wróży i przymknęła powieki, przygotowując się na najgorsze.
─ Wiem, że to miała być niespodzianka, ale to już bez znaczenia… Zacząć od dobrej czy złej wiadomości?
─ Od dobrej ─ wypaliła natychmiast.
─ Chciałam wziąć cię do Paryża, ale…
─ DO PARYŻA!? ─ krzyknęła Marlena i natychmiast zalała ją fala ekscytacji.
Wyjedzie za granicę! Za granicę i to w dodatku do Francji! Owszem, wcześniej łudziła się, że może Ann ją tam zabierze, ale to wciąż jedynie nieśmiałe marzenia, którym daleko do rzeczywistości, podczas gdy wszystko przebiegło tak, jak w najpiękniejszym śnie. To najlepszy prezent świąteczny, jaki kiedykolwiek dostała i pierwsze marzenie w jej życiu, które się spełniło! Czy istniała zła wiadomość adekwatna do tej wspaniałej?  
Nie, na pewno nie.
                Jej siostra uśmiechnęła się słabo.
─ Poczekaj, aż usłyszysz tą złą.
─ A co może być tak złe, że zepsuje mi wycieczkę do PARYŻA? – spytała ironicznie. Ann syknęła współczująco.
─ Jedziemy do Rowle’ ów.
─ Nie żartuj! ─ jęknęła Mara.
              Z początku czuła żałosne niedowierzanie przez ten z pewnością nieumilający punkt programu, ale i rozumiała, że jest to jej smutny obowiązek. Dopiero potem jakieś iskierki buntu zaczęły przez nią przemawiać, a ona sama zadawała sobie pytania:
                Dlaczego mają tam jechać? Bo tak powiedziała matka?
                Po co oni tam jadą? Do Rowle’ ów nie można przecież wpaść tak bez zapowiedzi.
        Czy Rowle’ owie wiedzą, że dziewczyny wpadną? Na pewno nie. Nie wpuściliby takich obdartusów jak Ann albo Marley do swojego wspaniałego domu, a jeśli dodać do tego fakt, że obie są półkrwi, a Annie spotyka się z mugolem, to perspektywa wejścia bodajże do budy dla psa powinna być jedynie śmiałym marzeniem.
                Najwyraźniej jednak ostatnio marzenia się spełniają. Nawet te złe.
─ Po co? ─ wymówiła jedno ze swoich pytań na głos. Ann polizała nerwowo wargi.
─ To też ci się nie spodoba… dobra, mniejsza. Opowiem ci wszystko na miejscu. Lepiej wracajmy, bo Greg się ob…
─ Po co?! ─ powtórzyła napastliwiej.
─ A po co mama miałaby interesować się, gdzie cię zabieram? ─ odparowała. ─ Po co ojciec w ogóle się wtrącił? Zaproszono nas, Marley. Miałaś tam pojechać dwudziestego dziewiątego i tak, i siak.
─ Ale…
─ Jest BANKIET ─ przyznała niechętnie. Mara spojrzała na nią jak na wariatkę.
─ BANKIET?! Oni nigdy nie zapraszają nas na bankiet! NIGDY.
─ No wiem ─ zgodziła się Ann. ─ Mnie też to śmierdziało, dlatego spytałam się matki i… ─ wzięła głęboki oddech, jakby przygotowała się do powiedzenia czegoś ważnego: ─ OCH! SIDNEYANGELOCHCIAŁCIĘZAPROSIĆ ─ powiedziała na jednym wdechu i odetchnęła, jakby wszystko było jasne.
       Ann często mówiła zbyt szybko, gubiąc po drodze wiele sylab, zwłaszcza, kiedy była podekscytowana albo nerwowa. Marlena zazwyczaj nie wiedziała, o co jej wtedy chodzi, ale teraz zrozumiała ją aż za dobrze. I szczerze powiedziawszy, wolałaby nie zrozumieć.
                Sidney Angelo chciał ją zaprosić.
                Ten mały smarkacz znowu coś knuje.
            Wszyscy czarodzieje w mniejszym lub większym stopniu byli spokrewnieni, a ta zasada nie obeszła rodziny Marleny. Esmeralda McKinnon, dawniej McDonald, miała czworo rodzeństwa – siostrę, która miała teraz na nazwisko Rowle, siostrę, która miała teraz na nazwisko Angelo i brata, który był ojcem Mary McDonald**. Ach, no i jeszcze ciotkę Heather, która teraz gotowała jej zupki. Rowle’ owie mieszkali w wielkiej pokaźnej willi w Paryżu i należeli do najbardziej szanowanych czarodziejskich rodów. Razem z nimi mieszkali Angelowie. Dlatego właśnie, kiedy zapraszali cię gdzieś Rowle’ owie, robili to też Angelowie. Zawsze i wszędzie.
Marlena widziała się ze swoim kuzynostwem zaledwie dwa razy w życiu, kiedy jeszcze jakiś dobry krewny pamiętał o jej matce i zapraszał ją z dziećmi (zawsze bez męża) na zjazdy rodzinne. Z czasem zaprzestano nawet i tego, bo nie dało się mieć zjazdu rodzinnego bez afery, a pozostałe siostry niespecjalnie chciały się widywać z matką Marleny, w końcu zdradziła rodzinę czy co one tam jej jeszcze zarzucały.
                Sidney był jej kuzynem, ukochanym dzieckiem jej ciotki i wnukiem jej babci, przesiąkniętym złem do szpiku kości i rozpieszczonym jak mało kto. Ponieważ Sidneyowi nudziło się niemiłosiernie w wielkim, pięknym domu, gdzie zapewne pełnym służących i skrzatów, być może dwudziestu bawialni i nawet prywatnych oceanariów. Cała rodzina podsuwała mu pod nos tysiące rozrywek, ale on wolał znęcać się nad innymi i zabijać swoje rybki, umyślnie ich nie karmiąc. Taki typ dzieciaka.
                Najgorsze było jednak to, że Mara dawno temu, kiedy miała jakieś osiem lat, nie okazała mu należytego szacunku (zapomniała, o co poszło) i cały on, zepsuty w każdym calu, od tego czasu próbował przy każdej okazji uprzykrzyć jej życie (za dużo okazji co prawda nie miał, ale ważne, że ciągle się starał). Dlaczego ją zaprosił? Co za diaboliczną gierkę znowu wymyślił?
─ Nigdzie nie jadę ─ mruknęła Mara i kręcąc głową odwróciła się, gotowa wrócić do domu. Siostra złapała ją za przegub dłoni.
─ Nie wygłupiaj się, Marley. Matka i tak, i siak, by się tam zaciągnęła. Nie lepiej najpierw nacieszyć się Paryżem, a potem znosić to dziecko podłożone przez demony?
─ Dlaczego jej słuchasz? ─ oburzyła się Marlena. ─ Dlaczego postanowiłaś pojechać do Rowle’ ów, tylko dlatego, że ta wariatka tak chciała? Myślałam, że nie zgadzasz się z nią, tak często, jak tylko możesz!
─ To… to skomplikowane, Mara ─ zbyła ją Ann. Wyglądała na niezadowoloną z zarzutów.
─ Zapłaciła ci? ─ zgadywała. ─ Nie, nie miałaby z czego. Powiedziała, że zaakceptuje Grega? Nie, przecież i tak miałabyś jej zdanie w głębokim poważaniu… O co tutaj chodzi? Annie!
                Brunetka pokręciła głową z rezerwą.
─ Moja propozycja wciąż jest aktualna, Marley. Albo jedziesz z nami i wpadamy do Rowle’ ów razem, albo zostajesz tutaj i wpadasz do Rowle’ ów z mamą i Heather. Co wolisz?
                Mara pokręciła głową. Jeśli było coś gorszego od wizyty u Rowle’ ów (i Angelów), to wizyta u Rowle’ ów (i Angelów) z jej matką. Kompletny impas.
─ Jadę z wami ─ odparła z ciężkim westchnieniem. ─ Skoro i tak nie mam wyjścia…
─ Nie masz ─ zgodziła się Ann i wreszcie jej twarz rozjaśnił promienny uśmiech, taki, jak za dawnych czasów. ─ Ale skoro jedziesz z nami to…
                No jasne, a wiec wizyta u ciotek nie jest jedyną rewelacją.
─ Słuchaj – wiem, że masz już siedemnaście lat, możesz czarować i w ogóle…  ale Greg nie wie, że jestem magiczna. Nie chcę, żeby wiedział. Nie teraz. Dlatego…
─ Prosisz mnie, żebym udawała mugolkę? ─ domyśliła się głosem wyprutym z emocji. Ann zacmokała.
─ Mogę na ciebie liczyć, prawda? To dla mnie bardzo ważne.
                Czyli miała przed sobą wycieczkę do Paryża, która w sumie była jedynie cyrkiem na kółkach, bo musiała okłamywać zarozumiałego chłopaka swojej siostry na każdym kroku, a punkt kulminacyjny to bankiet u nienawidzących jej krewnych.
                Tak… Od razu widać, że Ann wróciła.

***


─ Wiesz, że zabijasz wzrokiem, A.B?
─ Musisz mi wybaczyć, Chase, ale nie mam ochoty na frajerskie pogaduszki ─ prychnęła.
                Mimo tak oschłego powitania, Lily cieszyła się, że widzi Chase’ a – przyniósł on bowiem nieco zmiętolony koc Rachel, którego – mimo przynależności do tej kobiety – rozpaczliwie potrzebowała. Zapadł zmierzch, na werandzie było koszmarnie zimno, tym bardziej, że Lily miała na sobie jedynie wkładaną przez głowę kobaltową bluzę i dżinsy. Ponieważ w salonie siedziała jej siostra, Rachel, ojciec, a wcześniej również Chase, stwierdziła, że wtargnięcie tam po coś ciepłego na przykrycie będzie poniżej jej godności i wolała zacisnąć zęby i znosić nieprzyjemne dreszcze, które przechodziły ją od czubka głowy po palce u stóp, niż przełknąć swoją dumę.
                Chłopak z ciężkim westchnieniem narzucił na nią koc i – uprzednio odganiając stado ciem i komarów – położył jej na kolana zieloną lampkę naftową.
─ Lepiej nie siadaj na tak chłodne schody, bo będziesz bezpłodny ─ uprzedziła go, głosem wyprutym z emocji.
                Chase wywrócił oczami.
─ Wiesz co, A.B? Nigdy nie byłaś zbytnio zrównoważona, ale nie miałem pojęcia, że jest z tobą tak źle, że aż powtarzasz nauki twojej babci ─ zażartował i zabrał jej znaczną część koca, samemu się opatulając. Lily uśmiechnęła się lekko i sama pociągnęła za koc, walcząc o swoją część.
─ Jeśli TEN FACET cię tu wysłał, to możesz równie dobrze już wracać, Reagan ─ warknęła. ─ Ja jutro i tak się stąd zabieram. 
─ Uciekanie od problemów ich nie załatwi, Lils ─ stwierdził filozoficznie. ─ I nie – wujek… eee nie, nie-wujek… Ethan mnie nie nasłał. Powiedział, że jesteś już za duża, żeby znosić twoje ciągłe humorki… Chociaż i tak widać, że się o ciebie martwi. Jeszcze przykłada tak palce do skroni… o tak: ─ Chase palcem środkowym i wskazującym złapał się z udawaną rezygnacją za czoło. ─ Wiesz… podebrał ten tik od Rachel, kiedy ta czeka w telewizji na blok reklamowy.
                Dał jej sójkę w bok, ale rudowłosa wciąż wpatrywała się w dal, lekko zgarbiona, ale wciąż tak samo przygnębiona. Blondyn westchnął ciężko.
─ Przecież wiesz, że on się o ciebie troszczy, A.B. Twój ojciec…
─ To nie jest mój ojciec, Chase! – wybuchnęła. ─ To nasz ojciec. O to w tym wszystkim chodzi!  
         Chłopak przyjrzał jej się uważnie, prawie w ogóle nie mrugając. Najwyraźniej podzielał skłonność Evansów do odpływania podczas rozmowy, bo przemówił po kilku ładnych chwilach, a to, co powiedział, zbytnio nie posunęło rozmowy:
─ Naprawdę wściekłaś się o tę przeprowadzkę.
─ Gratuluję spostrzegawczości ─ prychnęła.
─ Trzeba było po prostu o tym powiedzieć, Lily ─ zaśmiał się pusto Chase. ─ Przecież nie będę wam… nie będę ci… się narzucać.
            Lily przestała patrzeć się w niebo i ze złością wbiła dwoje, szmaragdowozielonych, oczu prosto w blondyna.
─ Boże Święty, Chase, przestań być tak cholernie MIŁY! ─ krzyknęła. ─ Jestem dla ciebie okropna, powinieneś być dla mnie taki sam, a nie jesteś… tak bzdurnie wyrozumiały! ─ wytknęła mu, jakby oskarżała go o obrabowanie Gringotta. ─ Przestań! Postaw na swoim! Mniej mnie dość, tak jak ja…
─… tak jak ty masz dość mnie? ─ dokończył ze smutnym uśmiechem. Lily westchnęła ciężko.
            Nie chciała o tym rozmawiać. Chase całym sobą był synem Ethana Evansa, teraz to dostrzegała – on też nie mógł zrozumieć, że potrzebny jest jej czas. Dlatego właśnie wolała nie rozmawiać z Chase’ em. Dlatego chciała, żeby był na nią zły. Ta beznadziejna akceptacja jej humorków, działała jej na nerwy. Czasami naprawdę chciałaby, żeby ktoś porządnie jej wygarnął. Sama doprowadzała siebie do skraju emocjonalnego.
─ Po prostu za wiele na mnie spadło, okej? ─ mruknęła. ─ Ta sytuacja mnie zdezorientowała. Nie mogę tak po prostu udawać, że nic się nie stało.
─ Myślisz, że ja mogę? ─ prychnął Chase. ─ Myślisz, że ja nie jestem zdezorientowany?
                Zaczął się śmiać z niedowierzaniem. Lily kopnęła go ze złością w kostkę.
─ Wydajesz się świetnie bawić całą tą sytuacją. Nawet postanowiłeś wprowadzić się na dobre. Oczywiście nikt nie zapytał MNIE o zdanie, więc najwyraźniej jesteś WAŻNIESZYM członkiem RODZINY, co jest zwyczajnie niesprawiedliwe.
─ Myślisz, że nie wprowadziłbym się, gdybym nie musiał? ─ odparował. ─ Błagam cię, Lils. Jeśli ktoś czuje się tu zakłopotany, to właśnie JA. Przypomnę ci, że to JA dowiedziałem się, że mam NOWYCH RODZICÓW, w skład których wchodzi mój chrzestny i baba, której NIGDY NIE WIDZIAŁEM NA OCZY. Z całym szacunkiem, ale przy tym twoje problemy z tym „że jesteś traktowana niesprawiedliwie” wypadają blado.
─ BLADO?! ─ wykrzyknęła tak głośno, że aż zapiekło ją w gardle. Lampka naftowa spadła z jej kolan i z głośnym brzękiem roztrzaskała się o schody.
─ Boże ─ szepnął. ─ Po prostu wybrałem mniejsze zło, dobra?! Gdybyś TY musiała wracać do domu, którego nienawidzisz i w którym NAPRAWDĘ miałabyś przesrane święta, to może być to zrozumiała. Mimo tego, że wszyscy cię tutaj kochają, zgrywasz niewiadomo kogo i wciąż narzekasz, jak bardzo ci tutaj źle. Po prostu nie zdajesz sobie sprawy, jak to jest mieć ZŁĄ sytuację rodzinną. Nie zdajesz. Ale i tak robisz z siebie ofiarę i…
─ Robię z siebie ofiarę? ─ powtórzyła zimno. ─ Mniejsze zło? Zabawne. Najpierw włazisz nam na głowę, a teraz mówisz, że jesteśmy tylko MNIEJSZYM ZŁEM?!
                Reagan wstał na równe nogi. Był wściekły. Lily już dawno nie udało się doprowadzić kogoś do takiego stanu.
─ Nie mam pojęcia, kiedy zrobiłaś się tak pieprzenie PŁYTKA, A.B. Nigdy nie brałem cię za taką.
                Lily cofnęła się, jak gdyby ktoś ją spoliczkował. Gniew zebrał się w niej jak nigdy, czuła, że jak zaraz czegoś nie rozwali to zwyczajnie wybuchnie i przez kilka chwil po prostu siedziała i kipiała z przytłaczającej ją złości, a potem… potem po prostu wszystko minęło.
                On miał rację.
          Była płytka. Sama przecież przyznała, że nie próbowała postawić się w jego sytuacji. Nie zastanawiała się przecież nawet, jak to dalej będzie, zbyt zajęta obmyślaniem strategii unikania Pottera. Obudziła się dopiero dzisiaj, dzisiaj, tyle godzin później. To była jej wina, że nie uczestniczyła w decyzji o przeprowadzce Chase’ a. Jej i nikogo innego.
                I zachowywała się jak egoistka, robiąc dzisiaj aferę.
─ Dobrze! ─ poddała się. Według niej był to gest absolutnej kapitulacji, ale Chase najwyraźniej inaczej ją odebrał, bo głosem przesiąkniętym jadem, odpowiedział:
─ Dobrze!
─ Świetnie!
─ Świetnie!
─ Wspaniale!
─ Bosko!
                Dłużej dziewczyna już nie mogła wytrzymać i zwyczajnie parsknęła śmiechem. Zaskakujące, jak szybko wrócił jej dobry humor. Chase zmarszczył brwi, kompletnie zdumiony.
─ Co ci odbiło?
─ Masz szczęście, Reagan. Dzień dobroci dla zwierząt. Przestałam być płytka.
                Chłopak wywrócił oczami.
─ Powinnaś iść się leczyć.
─ Mam zbyt napięty grafik, ale dziękuję za sugestię.
─ Sugestię? To nie była propozycja, A.B. To raczej twój obywatelski obowiązek. Jesteś niebezpieczna dla otoczenia. Prawdziwa złośnica, która dała się przegadać.
                Ruda uderzyła go w ramię.
─ Nie dałam się przegadać! ─ obruszyła się. ─ Po prostu jestem mądrzejsza i odpuszczam głupiemu.
─ Aha.
─ No.
                Zapanowało chwilowe milczenie, podczas którego rodzeństwo patrzało na siebie intensywnie.
                Może i nie będzie tak źle? W końcu Chase i ona dobrze się dogadywali… kiedyś. Może mogliby, tak jak zapowiedział Ethan Evans, być zgranym rodzeństwem?
                Może. Może, gdyby spróbowali.
─ A więc mam zgodę panny ważniaczki na wprowadzenie się? ─ upewnił się blondyn.
                Lily przez chwilę wahała się z odpowiedzią, żeby potrzymać go w niepewności. W końcu kiwnęła głową z uśmiechem.
─ Korzystaj z mojego dobrego humoru, leszczu.  
─ To wracamy na pierniczki Rachel, leszczówno?
─ Wracamy ─ westchnęła.
                Lily i Chase wstali, a dziewczyna szybko otrzepała spodnie z kurzu i brudu. Oboje już mieli wracać do domu, gdy nieoczekiwanie do jej uszu doszedł znajomy głos. Tyle tylko, że to niemożliwe…
─ Hej, LILY!
          Lily przetarła oczy z niedowierzaniem, a jej usta uformowały się w wielką literę O. Przez moment stała w osłupieniu, a gdy odzyskała władzę w nogach, wcale nie rzuciła się w objęcia znajomej osobie.
                Spojrzała na Chase’ a.
                Najpierw był on tak samo zaskoczony jak ona, ale wkrótce wyraz zdumienia na jego twarzy ustąpił jawnemu uwielbieniu. Oczy mu świeciły, usta wykrzywiał głupawy uśmiech, a ręce sięgnęły do zamka skórzanej kurtki.
                O, nie.
               Dziewczyna biegła prędko z rozpostartymi ramionami, zapewne gotowa rzucić się za moment w objęcia rudowłosej, gdy sama tak samo stanęła jak wryta. Ale nie patrzała się na Lily. Patrzała na Chase’ a.
Jej niebieskie oczy błyszczały. W ten sam sposób były wytrzeszczone, ale zamiast uwielbienia kąpało się w nich tak charakterystyczne do tej istotki, żywe zainteresowanie. Usta lekko drgnęły w promiennym uśmiechu, którego Lily tak długo u niej nie widziała.
                O, nie.
─ Cześć, Lily ─ powtórzyła dziewczyna, wcale na nią nie patrząc. ─ Kim jest twój przyjaciel?
                Evansówna nabrała powietrza do płuc.
─ To nie jest mój przyjaciel… eee… to mój brat. Emmelino – poznaj Chase’ a Reagana. Chase – to Emmelina Titanic. Sądzę, że przypadniecie sobie do gustu.

________________
*        Jules- Nie wiem, czy pamiętacie – Jules miała swoją rolę w bodajże jedenastym rozdziale… przy niej wydało się, że Marlena jest zmiennokształtną. Pracuje w ministerstwie jako „znachorka” magicznych stworzeń, podobnie jak Llyal Lupin szczególnie zgłębiła wiedze z dziedziny wilkołaków.
*        Mary- kolejna postać, która pojawiła się w poprzednich rozdziałach dość dawno i była zaledwie wspomniana, za to w nowych wersjach rozdziałów, które jestem w trakcie pisania, pojawia się częściej, choć również epizodycznie. W siedemnastce zostanie dość przybliżona, bo obok Chase’ a jest najważniejszą nową postacią. W dziesiątce pisałam, że była to współlokatorka Lily, Dorcas i reszty dziewczyn przed Hestią i dziewczyna Jamesa. W dziwnych okolicznościach zerwała z Potterem. Pod koniec semestru pokłóciła się z dziewczynami o wszystko i o nic, no i wzięła udział w wymianie międzyszkolnej, dlatego jej nie ma. Ale wróci. Mam nadzieję, że jej… nie – nie polubicie. Mary starałam się wykreować tak, żeby wszyscy… oj, wszyscy, jej nienawidzili ;>.


PRZEDGADKA – wiecie, stwierdziłam, że z uwagi na fakt, że pisze takie tasiemce, których pewnie nie chce się czytać większości i to, że początkowe rozdziały są takie beznadziejne, drugą część opowiadania zacznę pisać tak, jakbym robiła to po raz pierwszy, w sensie będę streszczać, co wydarzyło się dotychczas, żeby można było czytać albo od pierwszego rozdziału albo od szesnastego. Ponieważ dodaje rozdziały raczej rzadko, dla Was, drodzy czytelnicy, którzy są na bieżąco, może być to takie krótkie powtórzenie, co do tej pory się wydarzyło. Ten rozdział jest pełen takich nawiązań do wcześniejszych, dla tego mogło zawiać nudą, ale mam nadzieję, że przetrwaliście. 
Póki co jesteśmy na etapie pokazywania świąt różnych bohaterów – dzisiaj mieliśmy Lily, Dorcas, Chase’ a, Emmelinę, Petera i Jo, a w następnym spodziewajcie się Jamesa, Syriusza, Remusa, Marleny, Hestii i May.
Zakładka z kanonem jest zrobiona na tip top, wyjaśniłam tam te niekanonowe terminy, więc jeśli ktoś zgłupiał przez moje przesadnie szczegółowe opisywanie, zapraszam!
W tej chwili jesteśmy na etapie, gdzie myślę, że rozpoczęła się prawdziwa akcja. W drugiej części pociągnę wątek każdego z głównych bohaterów, bo mam wymyślony dla każdego pewien problem moralny, niektóre już nawet wprowadziłam (narkotyki, biseksualność, bulimia, patologia w rodzinie), a pozostałe niedługo się pootwiera. W tej części największy nacisk padnie szczególnie na najważniejszą czwórkę, czyli przede wszystkim więcej JAMESA, LILY I JAMESA, samej Lily, SYRIUSZA, Lily, Jamesa i Syriusza, no i na Dor, i na Doriusza. Na pierwszy plan wysunie się Hestia i Remus, na którego niedawno znalazłam raczej dobry pomysł, wątki Emmeliny, Marleny i Jo/Snape’ a i Isaaca zostaną trochę poucinane. Pojawi się też mnóstwo nowych postaci, ale większość z nich będzie miało rolę raczej epizodyczną, jedynie czworo zabawi na dłużej, wśród nich jest miedzy innymi dzisiejszy Jordan i Chase.
Kolejną sprawą są karty postaci, które pisze i pisze. Będą pojawiać się raz na pewien czas, ale skończyłam już pisać o Lily i kończę Jamesa. Są obszerne (jak wszystko na tym blogu), ale może ktoś akurat będzie miał ochotę trochę sobie ich przybliżyć, bo nie ukrywam, że najbardziej zależy mi na tym, żeby stworzyć bohaterów trudnych i złożonych, ale równocześnie zrozumianych przez Was i lekko kontrowersyjnych, bo na pewno nie chce, żebyście wszystkich kochali.
KONIEC PRZEDGADKI
Jaaa… totalna sielana, nie? Rozdział typowy do ziewania, ale to jedynka pierwszej części, więc nie mogę od razu ruszyć ostro z kopyta. Mam nadzieję jednak, że was nie zanudziłam na śmierć :*.
Chciałam podziękować w tej chwili wszystkim wspaniałym czytelniczkom, zwłaszcza Oliwce, Lumossy, Elfik Book i Wiatrusiowi, które nakręcają mnie swoimi komentarzami. Jesteście najlepsze, dziewczyny :*.
Dziękuję też reszcie, każdemu, kto kiedykolwiek tu wszedł. Na chwilę obecną mam 50 obserwatorów i ponad 36.000 wyświetleń. Nigdy nie spodziewałam się, że osiągnę takie liczby.
Wesołych wakacji, kochani :*


Jak tam zakończenie? Były paski na świadectwie czy na tyłku? ;>. Gdzie wyjeżdżacie na wakacje? 
NN już zaczęte. Wkrótce powinno się ukazać. 
Ach, no i bym zapomniała! W zakładce Bohaterowie pojawiła się karta postaci Hestii, puściłam kilka spoilerów. Następne karty w bliskiej dalekiej przyszłości. 
3majcie się :*
Abigail

23 komentarze:

  1. Jest! Czy ty zdajesz sobie sprawę jak ja czekałam na nowy rozdział?!?!?!?! W ogóle taka radość jak weszłam na komórce na twój blog, a tu patrze: 16. Psychoanalityk<3
    Wiesz, ja z reguły lubię wszystkich bohaterów książek (z serialami to co innego) więc nie zdziwisz się, że ci powiem, że lubię Jo. A po tym rozdziale nawet bardzo. Fakt faktem, że niekiedy mnie wkurzała i miałam ochotę ją rozszarpać i wgl. Ale trzeba sobie ponarzekać. Tak więc moment z Jo jest jednym z moich ulubionych (oczywiście zaraz po scenie z Emmeliną <3) I ten Jordan i Jo<3 Mam już nawet wizję: Jo jedzie na ten biwak i tam całuje się z Jordanem, rozumie, że go pokochuje. I skończą z 5 dzieciaków! I będzie kolejny Happy End<3 Ja tam głosują za tą parę<3 Znam ten ból próbowania zgadnąć na mapie, gdzie co jest... Okropność -_-
    Oj, NIE biedna Lily... I tak będziesz z tym zarozumiałym palantem, narcyzem i idiotą. Musisz jeszcze troszkę poczekać. Zgaduję, że Lily będzie próbowała wszystko wytłumaczyć Jamesowi, że ten pocałunek był przypadkowy, itd, ale James się wkurzy i nie będzie wesoło. Chociaż nie wykluczam też tego, że na Sylwku u Jamesa, jak Lily zobaczy Jamesa to kolana jej zmiękną, poczuje motyle w brzuchu, zarumieni się pod wpływem jego spojrzenia. Później jak James ją zobaczy to będzie chciał z nią porozmawiać i zaciągnie ją do jakiegoś pokoju, i zaczną się całować dopóki nie nakryje ich... Dorcas i Syriusz! A potem będą parą<3 I całym sercem jestem za tą drugą opcją<3 Ale ogólnie Lily zachowała się strasznie! Bo to ona DOWIADUJE się, że jej chrzestny to jej ojciec i ma jakoś tam matkę, która ma cię głęboko w dupie! Wkurzyła mnie... Pierwszy raz... no... może drugi. I ten prezent Jamesa *o* I ta jednoznaczna karteczka... Ah, jak ja bym chciała mieć takiego wielbiciela :'(
    Emmelina... Kocham ją w twoim opowiadaniu i szczerze mówiąc jest mi NAJBLIŻSZĄ osobą z tego ff. A scena z nią, którą wymyśliłaś<3 Cudoooo<33333 Ogólnie Emma jest cudowna! Powinno być jej więcej i więcej i więcej<3 Matka Emmy... Za nic w świecie jej nie polubię! Za żadne skarby świata! Jej siostra... Ona też jest narcyzem! Wyjątkowo tępym narcyzem! I co to za pomysł aby ona, Emmelina, szła na Sylwka z takim czymś i w towarzystwie profesora -_- Nie mam słów... Ale ta scena z Remusem<3 A tak przy okazji co mu się stało?! Nawet nie wiesz jak ciężko jest mi opisać uczucia, które w sobie mam po tym jak Emma zrozumiała co zrobiła nie tylko sobie, ale i Dorcas i Syriuszowi i innym. A tak w ogóle miałam ciebie już dawno zapytać o coś, ale za każdym razem wylatywało mi z głowy:
    Skoro w twoim opowiadaniu Emmelina ma na nazwisko Titanic, a w książce Vance to masz zamiar zanleźć Emmie jakiegoś jego mościa, który zakręci w sercu i w w głowie naszej MISS<3333333
    Marlena... ona jest taka wyjątkowa w twoim FF, a ja lubię rzeczy i osoby wyjątkowe. Są po prostu ciekawe... Ale w tym momencie okropnie jej współczuję:( Życie z TAKĄ matką i z TAKIM ojcem to gówno, a nie życie. Ale ma jeszcze Ann, którą już polubiłam. Ale po jaką cholerę ona ma jechać do tej "rodziny"?!? Zgaduję, że wydarzy się coś ciekawego i śmiesznego, a więc czekam....
    O niej rozpiszę się najmniej. Wiesz niekiedy zastanawiałam się czy niektóre osoby da się przenieść do nas, do naszych czasów. Bo jeżeli tak to zaklepuję Marlenę, Emmę, Lily, Jamesa i Syriusza, i Remusa<3 No i wszystkich oprócz Petera (czekaj jednak jest ktoś kogo nienawidzę w książkach: Peter)
    No i ta ostatnia scena... I znowu wkurzenie na Lily, ale zaraz potem znowu ją pokochałam. Takie zmienność nastroju to tylko w książkach i w FF.... Ale to jak oni się do siebie odzywają... Oni na bank są rodzeństwem<3333
    I Emmelina<3 Na pewno chciała przeprosić Dorcas. Ale ostrzegam: Jeśli Dorcas ich nie przyjmie to nie zabieram jej do naszych czasów!
    Szkoda, że tak szybko się skończyło :( Jestem smutna z tego powodu, bardzo smutna:l
    A teraz znane pytanie: Kiedy nn?
    Czekam
    Wiatr<3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zauważyłam, że napisałaś, że twoja lista czytelnicza powróciła ;p
      Jak wielkie masz zaległości?
      Wiatr

      Usuń
    2. Aż strach liczyć xD. Pewnie są kolosalne, ale nawet specjalnie o tym nie myślałam. Te blogi, które naprawdę były dla mnie ważne miałam pozapisywane i sprawdzałam co jakiś czas, czy coś się nie pojawiło... resztę sobie odpuściłam, bo człowiek nie ma nawet w wakacje nieskończonej wielkości wolnego czasu... Tak więc jakoś się trzymam :D.

      Usuń
    3. Dobra, biorę się w garść, zwalczam lenistwo i odpisuje na Twoje dzieło.
      Cieszę się, że polubiłaś Jo. To był mój główny cel, pisząc ten rozdział, bo powoli mam zamiar zmieniać jej charakter i te klimaty. Och, te nasze mugolskie mapy... również znam ten ból, są rozrysowane tak, jakby wszyscy z góry wiedzieli, o co chodzi i wszyscy ignorują najmłodszą warstwę społeczeństwa, wychowywaną na mapach trójwymiarowych od Google... różnica piorunująca -,-.
      Ohoho... na Sylwestrze będzie się działo, ale raczej Jily tak szybko nie zostaną parą, chociaż... to moga być pierwsze kroki ;>.
      Co się stało Remusikowi? Och, niestety pełnie księżyca zdarzają się nawet w ferie bożonarodzeniowe :(. Biedny chłopak.
      Tak, tak - Emma ożeni się z paniczem Vance, ale... czy on tak jej zakręci w głowie i sercu? Nie wiem. To raczej skomplikowana sprawa i jeszcze bardziej skomplikowany związek.
      Ach... ja też nienawidzę Petera. Chyba najbardziej ze... wszystkich bohaterów wszytkich książek? Chyba tak.
      A NN... o rety, rety... ostatni czasy doskwiera mi brak weny, ale staram sie i staram, żeby jakoś przed 20 (wtedy wyjeżdżam) skończyć i walnąć, choćby niesprawdzoną.
      Dziękuję za Twoj cudny komentarz :*

      Usuń
  2. Nareszcie! Człowieku wiesz, jak mi się nudziło? :D Niemiłosiernie, tym bardziej że w ogóle nie mam czasu, co oznacza, że jeszcze bardziej się nudzę. Wiesz jaką radość poczułam, gdy zobaczyłam, że jest nowy rozdział. Normalnie w głowie mi się zakołowało ;) W ogóle była zdziwiona całą tą przedmową. Czułam się, jakbym zaczynała coś nowego, a ja lubię zaczynać znowu od początku. Rozdział wcale nie był nudny. Choć muszę przyznać, że czasami irytowały mnie te fragmenty przypomnieniowe, ale tylko dlatego, że w ostatnim czasie trochę ogarniałam, przypominałam sobie Twojego bloga, więc przyszłam na świeżo ;) I tak Cię podziwiam, w wielu książkach takie fragmenty są nie do przetrwania, a tutaj zrobiłaś to w oryginakny sposób, wydaje mi się, że trochę sarkastycznie przez co wcale nie było nudno. Genialne! Zacznijmy może od Jo. Tutaj naprawdę poświeęciłaś jaj dużo czasu i bardzo mi się to podoba. Był moment, że nienawidziłam jej, ale już jakiś czas temu zauważyłam, że mimo wszystko ona jest dobra. To chyba odważne, że wypowiadam na głos takie rzeczy :P Świetnie, że wprowadziłaś tutaj bodajże Jordana, wybacz moja pamięć do imion zawsze szwankowała. On tak, jakby ogarniał Jo. Pokazywał jej, że można iaczej żyć, radośniej. Kocham tego chłopaka ♥ Może pomoże Jo wyjść z tego jej życia... I jak pewnie się domyślasz Evans wkurzył mnie na całej linii! Serio? Powinna być szczęśliwa. To Chase! Jej kochany kuzyn! Nie kto inny. A wiesz co jest najlepsze? Że ją rozumiem, jak najbardziej ją rozumiem, choć to nie znaczy, że jej kibicuję. Co prawda to prawie się równoważy, ale mam nadzieję, że nasza kochana pani refekt ogarnie się, zostanie ukochana siostrą Chase'a i wpadnie prosto w ramiona Pottera ;) Na co ja liczę? Chyba się zagalopowałam :D Choć może tak się stanie. Musi! No ale to Twój blog i raczej szybko to się nie stanie. Wystrczająco Cię znam, żeby to wiedzieć. No i jeszce sprawa Emmeliny ( chyba znowu źle napisałam jej imię, jeśli tak udawaj, że tego nie ma :)). Jestem z niej dumna, że zaczęła się nawracać. Remus zachował się idealnie, ale to tylko od niej zależy, czy wróci do normy. Choć te nowe zinteresowanie Chasem nie wróży dobrze. W końcu jest jeszcze Hestia. To może źle się skończyc. Oj źle... Nie mogę sie doczekać kolejnego rozdziału. W końcu święta u Jamesa i Syriusza. Będzie się dzialo 3:) Jest szansa, że uda się

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co to znaczy, jak komentarz robi się cały biały? Dobra nieważne :P Jezt szansa, że uda Ci się dodać rozdział przed dziesiąty, czy raczej nie? Bo wyjeżdżam na kolonie 10 do Kazimkesz Dolnego i przez dziesięć dni mnie nie będzie, a jestem bardzo ciekawa, co się stanie dalej. Dobra już nie przunudzam :P
      Pozdrawiam ;)

      Ps: Nie weim, czy lubisz czytać recenzje książek, ale może Cię zainteresuje: lustrzananadzieja.blogspot.com
      I przepraszam za błedy, ale na tablecie słabo się je poprawia. Zresztą miałam ca ly ekran biały, więc nie miałam zbytnio jak ;)

      Usuń
    2. Póki co, nie mam czasu na dłuższą odpowiedź, ale musze napisać, że czytam na bieżąco twoje recenzję, tylko - przyznaje się - ani nie obserwuję, ani nie komentuję. Nie robie tego pierwszego, bo przez ponad 2 miesiące (więcej?) nie działała mi lista czytelnicza, a tego drugiego z czystego lenistwa. Ale się poprawię. Obiecuję :*

      Usuń
  3. Super rozdział, czekam na następny! :D

    OdpowiedzUsuń
  4. O matko, jestem beznadziejna! Bardzo cię przepraszam, że dopiero teraz komentuję ;(

    No nie wiem, ja i tak nie lubię Emmeliny sriny :P
    Mimo iż widzę małą poprawę jej zachowania, no i Remus <3
    Święta u Jamesa i Syriusza? Nie mogę się doczekać ! Zarąbiste to bedzie, wierzę w to, bo ty zdolna dziewoja jesteś ! <3
    Wybacz, że tak pózno ;(((

    OdpowiedzUsuń
  5. Trzeba skomentować, co? Nigdy nie mogę się do tego zabrać....
    ***
    Uwielbiam rozdziały/blogi, itp. psychologiczne! Napisanie ''czegoś psychologicznego'' wydaje mi się bardzo trudne. Jednak ty bardzo dobrze poradziłaś sobie z tym wyzwaniem.
    ***
    Bardzo spodobała mi się postać Jordana! Może dlatego, że łudzącą przypomina mi Navida z 90210... Ogólnie dzięki niemu bardziej polubiłam Jo.
    ***
    Początkowy cytat mojej ukochanej Nosowskiej idealnie pasuje mi do sytuacji Lily!!!
    ***
    Czy myślałaś, żeby prolog części 2 był kontynuacją prologu części 1? Bardzo mnie ciekawi co wymyśli twoja wyobraźnia... Bardzo lubię czytać prologi, a twoje jeszcze bardziej!
    ***
    Przeczytałam w zakładce ,,Myśloodsiewnia'', że masz plan zakończyć blog na 2 drugiej części!? Proszę nie rób mi tego! Załamie się psychicznie, naprawdę. To jedyny blog, który stale czytam i komentuje. TO MÓJ NAJULUBIEŃSZY BLOG! Nie możesz mi tego zrobić!
    ***
    Jestem zachwycona kartami bohaterów! Naprawdę wkładasz w nie wiele pracy, ogólnie jak w cały ten blog. Wszystko jest bardzo szczegółowe i złożone. Ciekawa jestem, który bohater będzie miał pproblemy patologiczne...
    ***
    Pytałam się o to już kiedyś, a teraz ponownie się zapytam: Kiedy zamierzasz zacząć prowdzić drugi blog? Jestem ciekawa wojej wizji miłości Harrego i Hermiony.
    ***
    Prawie bym zapomniała Ci podziękować za już drugą dedykację! To naprawdę miłe, że jestem jedną z osób, których komentarze Cię motywują!
    ***
    Chyba moja durna pisanina dobiega końca. Chce podziękować Ci, że prowdzisz tego bloga i sprawiasz mi tyle przyjemnośći.
    Pozdrawiam, Oliwka!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
    2. Wreszcie założyłam konto google. To ja Oliwka, od dzisiaj występuje pod nazwą - Nikt ważny lub psychOliwa i nadal czekam na odpowiedź :*

      Usuń
    3. Przepraszam - psychOliwia*

      Usuń
    4. Skąd ja znam zwlekanie z komentowaniem? Jak pomyślę, ile rozdziałów czeka na mój komentarz to aż przechodzi mnie dreszcz xD.
      Ty, kochana, zawsze wyłapujesz moje nawiązania do seriali i Jordan jak najbardziej został trochę robiony pod Navida :D.
      Też kocham Nosowską *_*.
      Co do drugiego prologu... to nie do końca. Przede wszystkim muszę poprawić pierwszą część, bo to wszystko zbyt chaotycznie się zaczyna, a druga będzie tak jakby prologiem książki, którą czytają w prologu, czyli prologiem prologu, że tak powiem :D. Rok akcji to 1980 ;>.Póki co pisanie idzie mi jednak jak krew z nosa, więc nie wiem, kiedy jakikolwiek prolog sie pojawi...
      Ojej, dziękuję <333. Część druga sama w sobie będzie kosmicznie długa (nawet jak na moje normy), więc pewnie skończę ją gdzieś w 20...30? xD. Aż strach pomyśleć, ile mi to wszystko zajmie, ale i tak bardzo mi miło, że ktoś czeka/chciałby przeczytać trzecią część i dalej.
      Co do What's a soulmate, to naprawdę nie wiem, jak to będzie. Blog ogólnie powstał pod działaniem impulsu i miałam go pisać z koleżankami, ale chyba nic z tego wspólnego pisania nie będzie, więc jak coś, to mam luxny zarys akcji na jakieś 15 rozdziałów i to byłaby przyszłopokoloniowa kontynuacja tego opka. Wciąż jednak jestem na etapie kreowania tego wszystkiego i mam póki co za mało pomysłów, żeby w ogóle się tym chwalić. W mojej głowie w ogóle powstaje nowy projekt huncwocki, ale nie wiem, czy wpleść go w akcję tego bloga czy też zrobić coś zupełnie nowego. Zobaczymy :D.
      To ja ci dziękuję za komentarz(e) i nie ma za co :*
      chorAbigail :D

      Usuń
  6. Nawet nie wiesz jak się ucieszyłam, gdy zobaczyłam, że napisałaś nowy rozdział ! <33333
    Jo i Jordan/JOrdan xD Całkiem fajny parring xD
    Rozdział jak zwykle świetny :3. Jestem ciekawa jak minie Marlenie pobyt u Rowle'ów. Będzie się działo :p
    Kiedy następny rozdział? Nie mogę się doczekać ;3
    Pozdrawiam,
    Victoire Weasley ;*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. JOrdan xD. Świetnie to brzmi ;>. Bardzo dziękuję za koentarz :* NN dzisiaj/jutro/pojutrze... najprawdopodobniej :D.
      Również pozdrawiam :*

      Usuń
  7. Hej ;)
    Tęskniłaś za swoim najbardziej natrętnym i niecierpliwym czytelnikiem? ;) Kiedy mogę spodziewać się nowego rozdziału? :D Mam nadzieję, że mi wybaczysz tę niecierpliwość ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej :*
      Jasne, że tęskniłam. Za Tobą nie da się nie tęsknić <333. NN... hmm, obstawiam, że dzisiaj/jutro/pojutrze. Wiem, że miałam dodać przed dwudziestym, ale wena się na mnie obraziła, a odzyskałam ją dopiero wczoraj, kiedy wróciłam z wycieczki :D. Póki co na 10 fragmentów mam skończone 4, pozaczynane 8, więc jestem trochę za środkiem... dobra, obiecuję że do 26 się coś ukaże, teraz naprawdę :D.

      Usuń
  8. Kiedy nowy rozdział? Brakuje mi twojego opowiadania:(
    Wiatr^.^

    OdpowiedzUsuń
  9. Twój blog czyta mniej więcej od grudnia, ale jakoś tak nie mogłam się przemóc i skomentować, aż do teraz. Może na początku powiem, że jeszcze nie spotkałam się z taką długością rozdziałów. Nie powiem, trochę mnie przerażała, ale szybko się wciągnęłam. Przeczytałam wszystkie rozdziały, ale raczej powierzchownie. Teraz natomiast zagłębiam się w tę historię i mogę powiedzieć tylko jedno. Jedna z najlepszych o ile nie najlepsza jaką czytałam.
    Lily jest wykreowana inaczej. Nie jest szarą myszką, a raczej typową szara myszką. Jest wybuchowa, ma temperament i to mi się podoba. Poza tym sarkastyczne osoby szybko przypadają mi do gustu.
    Nie wiem, czemu wszyscy lubią Syriusza, ale w tej historii nawet ja go lubię (nie da się nie lubić kogoś kto słucha tak zacnego zespołu jak AC/DC). Nawet przez Ciebie zaczęli mi się podobać przystojniacy w okularach!
    A i jeszcze mam pytanie. Czy Lily i James zginą? Czy może masz zamiar "obejść" trochę kanon?
    Pozdrawiam i życzę weny ;)
    PS wybacz, że tak krótko, nie mam daru do długaśnych komentarzy :/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiitaj :*. Tak się cieszę, że:
      a) pomimo dlugości rozdziałów zostałaś,
      b) skomentowałaś mimo wszystko,
      c) cały czas czytasz ;D.
      Strasznie mi zawsze miło, kiedy widzę nowe "twarze" na blogu, zwłaszcza jeśli zostawiają po sobie dłuższe komentarze :D. To takie motywujące!
      Nie ukrywam, że Lily jest małym eksperymentem, bo starałam się w jej kreacji zerwać z tym stałym, do znudzenia powtarzanym schematem kujonicy bez poczucia humoru, która sądzi, że wymądrzając się może zmienić świat i ludzi. Czytając retrospekcje z "Zakonu" i "Insygniów" dostrzegłam w niej taki pazur, który chciałam wyeksponować :D. Cieszę się, że przypadła ci do gustu ;*.
      To AC/DC było moim tajnym planem. Wiedziałam, że ich fana nie da sie nie lubić ;>.
      Jeśli zaś chodzi o twoje pytanie... owszem, będą odskoki od kanonu, o czym pisałam w zakładce "Kanon" (jeśli masz ochotę, to możesz zajrzeć, tam jest rozmowa na ten temat), ale raczej nie aż takie. Pewne jest, że Lily zginie na koniec, ale czy James również, to jeszcze nie wiem ;>. 80 % na tak, 20 % na nie. Zobaczymy ;>.
      Dziękuję jeszcze raz za komentarz :*
      Poozdrawiam,
      Abigail.

      Usuń

Autorka jest głodomorkiem, a akurat nie ma Danio w pobliżu. Chcesz ją dokarmić? Napisz komentarz! Wystarczy zwykłe: "przeczytałem" z anonima, a ona już ma dzienne zapotrzebowanie Witaminy K(omentarz).

Obserwatorzy

Theme by Lydia Credits: X, X