(Przed
lekturą warto zjechać na sam dół i przeczytać mój wstęp, który wyjaśniłby kilka
kwestii. Dzisiaj bardziej psychologicznie, mniej akcji.)
Poprzednio:
Jo i Isaac kłócą
się, a chłopak rezygnuje z dalszej współpracy z Prewett. Dziewczyna zjawia się
u Lily, a w ciągu dnia zmienia swoje nastawienie i koniec końców również
wycofuje się z walki o medalion. Ethan Evans opowiada swojej córce historię
sprzed lat i podkreśla, że nie jest córką Lukrecji Prewett i zarazem siostrą
przyrodnią Jo. Kiedy z kolei pojawia się jej kuzyn, Chase, który znany był
reszcie jako były chłopak Hestii, przedstawia go jako jej brata.
„Początek miłości to czas udawania,
że wszystko, co ludzkie, jest nam obce”
- Katarzyna Nosowska
23 grudnia, wczesne
popołudnie – przed poznaniem prawdy
Szare,
zaśnieżone ulice w Cokeworth wyjątkowo tętniły życiem. Słońce, nisko zataczając
łuk nad horyzontem, rozświetlało wesołe buzie małych dzieci prowadzonych przez
rodziców do domostw, czyli ponurych, starych kamienic, na obiad
przedświąteczny. Wiele z nich skakało po błotnistych kałużach na bulwarku i
rzucało w rodzeństwo śnieżkami, inni budowali grubego, krzywego bałwana,
któremu Jo Prewett miała ochotę oderwać marchewkowy nos.
Dziewczyna
nienawidziła dzieci, tego żałosnego, mugolskiego miasta oraz samego Bożego
Narodzenia, dlatego nie można jej się dziwić, że sytuacja, w której się
znalazła, wybitnie działała jej nerwy. Chodziła wzdłuż zlodowaciałego deptaku i
patrzała na tabliczki gospód, na których wypisane było jedynie NIECZYNNE. Oto kolejny
powód by nienawidzić Świąt - nie można załatwić swoich sprawunków z taką
łatwością, jak zwykle.
Szczerze
mówiąc traciła już nadzieję na zainstalowanie się gdzieś i przestudiowanie
tego, co tutejsi nazywali mapą,
chociaż to – czymkolwiek jest – się nie ruszało się, a za to znajdywało się na
nim multum kropeczek, w których pewnie mugole sami się gubili. Zdobyła ją raptem kilka chwil temu,
kiedy poprosiła jakiegoś przechodnia o pożyczenie, wyłapując z daleka dobrze
zapowiadający się napis MAPA COKEWORTH. Kiedy mężczyzna niechętnie się zgodził,
niespodziewanie zjawił się jego syn i za rękę zaprowadził go pod wystawę
jakiegoś sklepu z zabawkami, naturalnie zamkniętego. Facet, widząc cenę
prezentu, o którym marzyła jego pociecha, zgłupiał na tyle, że zapomniał nawet
odebrać mapę i właśnie dlatego Jo miała ją przy sobie.
Koło
hotelu Russel zauważyła wielkiego owczarka niemieckiego, przywiązanego do
parkingu dla rowerów i bardzo z tego powodu niezadowolonego i przypomniała
sobie incydent z przeszłości, kiedy sama miała zwierzę takiej rasy. Natychmiast
wycofała się w boczną uliczkę, sama nie wiedząc, dlaczego boi się głupiego psa.
Jo bardzo nie lubiła odkrywać u siebie nowych słabości. Nie wiedziała jeszcze,
że właśnie takowa słabość może jej pomóc do zaskakującego stopnia.
Dziewczyna
wśród następnych kamienic pełnych zamkniętych lokali, wyłapała otwarte drzwi
kafejki o banalnej nazwie Prince’s,
małego lokum z nalepionym wizerunkiem prostej filiżanki i imbryczka na brudnej,
zaparowanej szybie okiennej – czyli miejsce, którego szukała.
Kilka
susów wystarczyło jej, aby dopaść szybę i chuchnąć. Rękawem eleganckiego
płaszcza przetarła warstwę zabrudzenia i przez owy niewielki otwór stwierdziła,
że w środku, prócz kelnera, nie ma nikogo.
Świetnie, pomyślała i nacisnęła klamkę, a przymocowane do drzwi
dzwonki zaczęły hałasować i ogłaszać, że nadchodzi następny klient. Jo
skierowała się ku pierwszemu stolikowi po prawej i udając, że przegląda
broszurkę z rysunkami napojów i jakimś labiryntem dla dzieci, który,
naturalnie, był już rozwiązany przez kogoś, kto na imię miał Lotty, (bo właśnie
tak, krzywymi, odwróconymi literami popisał się wykonawca arcytrudnej łamigłówki)
pomyślała, że czas zająć się sprawami naprawdę istotnymi.
Zgodnie
z tą myślą położyła na stolik mapę miasta, próbując znaleźć gdzieś Golden Road.
Brak wprawy i przyzwyczajenia do studiowania mugolskich map, w żadnym razie jej
w tym nie pomagał.
Kelner
zaproponował jej gratisową kawę, którą trzymał na tacy, ze względu na jakąś
szczególną akcję bożonarodzeniową, czy coś takiego. Ojciec Jo zawsze powtarzał,
że trzeba brać to, co dostaje się za darmo, więc zgodziła się skonsumować coś,
co chłopak nazwał cappuccino. Znużona
pieczołowitym przeglądaniem papieru, pociągnęła duży łyk i prawie natychmiast
go wypluła, bo nigdy nie próbowała niczego równie ohydnego. Jeśli mugole pili cappuccino na co dzień, to nic dziwnego,
że byli takimi dziwakami – w końcu każdy, nawet ktoś tak porządny i pozbawiony
dziwactw jak Prewett, od tego by zgłupiał. Dziewczyna miała jednak zwyczaj
dokańczania czegoś, czego się podjęła, a więc zdecydowała się dopić napój, nie
pomijając przy tym odszukiwania nazwy ulicy.
Kawiarenka Prince’ s…. Silence Avenue. Silence Avenue….
Gdyby
tylko mogła wyciągnąć w tej chwili różdżkę! Przetransmutowałaby kawę w sok dyniowy, rzuciła proste
zaklęcie lokalizujące i od razu, za jednym zamachem, deportowała pod
opustoszałe zadupie, gdzie siedziała Lily Evans i reszta tej całej bandy.
Niestety, jej różdżka wykitowała, a ten idiota Regulus Black odebrał swoją
dzisiaj nad ranem. Jak na tak nieporadną osobę, spisał się świetnie. Jo miała
przy sobie więc jedynie trochę eliksirów, w tym ten, który mógł zapewnić jej
niewidzialność, ale musiała je zachować na przeszukanie domu Evansów.
Zauważyła,
że kawa z każdym łykiem smakuje lepiej i o wiele łatwiej się przy niej
koncentrowało. Westchnęła ciężko i wtedy usłyszała nań drażniący chichot, a
ona, od dziecka wyczulona na najmniejszy szmer, gwałtownie odwróciła głowę i
przy okazji łokciem rozlała zawartość kubka na podłogę, stolik i mapę.
Nie
wiedziała wtedy jeszcze, jak wiele od tego momentu się zmieni w jej życiu.
Odwracając się, już wiedziała kto ją
zdezorientował – o stolik za nią opierał się kelner w białej koszuli z
poluzowanym czerwonym krawatem, trochę jak te, które nosili Gryfoni, czarnych
spodniach obwiązanych poplamioną kelnerówką i niepasujących do reszty ubioru,
wygodnych traperach. Miał śniadą karnację i świdrujące, wesołe oczy pełne
radości z życia. W tej chwili dostrzegła w nich jednak odrobinę zmartwienia.
To pewnie dlatego, że
będzie musiał ruszyć tyłek i zmyć ten obleśny napój z podłogi, pomyślała Jo i się
skrzywiła.
I
chociaż Prewett była pełna najgorszych podejrzeniach, nie tym młody kelner się
zasmucił – dostrzegł bowiem coś, czego Jo jeszcze nie zauważyła, bo w innym
wypadku na pewno dałaby to po sobie znać. Jej mapa zniszczyła się, a chłopak,
obdarzony złotym sercem, pożałował straconych pieniędzy swojej klientki (oczywiście
nie wiedział, że nie straciła ona ani knuta). Następnie wyjął z kieszeni spodni
haftowaną chusteczkę i zmył szybko blat, pytając uprzejmie, czy ma przynieść
jeszcze jedną kawę.
─ Podziękuję ─
warknęła przez zaciśnięte zęby.
Syknął
współczująco i wskazał głową na mapę, a Prewett zaklęła pod nosem.
─
Mam mapę Cokeworth na zapleczu ─ oznajmił. ─ Jak chcesz, to ci pożyczę… A w
sumie możesz ją sobie nawet wziąć. Znam to miasto jak własną kieszeń.
Nieprzyzwyczajona
do ludzkich uprzejmości, wykrzywiła usta w grymasie niezadowolenia i
powiedziała, kompletnie wbrew sobie:
─ Wystarczy, jak
powiesz mi, gdzie mieszkają Evansowie.
Oczywiście
Jo nie łudziła się nawet, że ten dziwny facet jej odpowie. Po prostu jej się to
wymsknęło, jakby ktoś inny użył jej ust do wypowiedzenia tych idiotycznych
wyrazów. Dziewczyna nigdy, ale to nigdy, nie zdradzała nikomu własnych celów i
postanowień, zdana na siebie, na tym okrutnym świecie. I spodziewała się, że
kelner teraz parsknie śmiechem i powie, że mity o tym, że w małym miasteczkach
wszyscy się znają, to zwykłe bujdy. Czy otrzymała na głupie pytanie głupią
odpowiedź? Nie. Chłopak tylko spojrzał na nią z dziwną ufnością i bez pytania
przysiadł się do jej stołu, rękoma chcąc na stoliku „narysować” niewidzialną
drogę.
─ Evansowie? Lekko się pogubiłaś ─ zaśmiał się szczerze. ─ Powinnaś skierować się na prawo od Spinner' s End,
to niedaleko, od ronda z pół mili spacerkiem, chociaż teraz budują drogę, więc musiałabyś iść przez Beachwood, a to trochę dalej...
Ronda? Beachwood? Spinner's End? Przecież szukała tej ulicy
wszędzie… Znów postępując wbrew sobie, postanowiła wykorzystać kelnera,
posyłając mu błagalne spojrzenie, a on tylko kiwnął głową.
─ Nie stąd, co? Jesteś z
Evansami jakąś rodziną?
Och, wspaniałe pytanie, młody kelnerze! I równie
wspaniała odpowiedź. Kilkanaście lat temu jej matka, Lukrecja Prewett, zdradzała
jej ojca, który wyjechał pracować do ZSRRu z mugolem, Ethanem Evansem i
urodziła mu dziecko, jej siostrę, którą starała się pozbyć przed powrotem męża.
Oddała ją więc prawdziwemu ojcu, który wmówił swojej żonie, że jest ona córką jakieś
tam dalszej kuzynki, która zmarła kilka tygodni temu. Tak przynajmniej
powiedziała jej matka. Co prawda, podkreślała ona, że Ethan oddał z czasem komuś
dziecko, z bodajże dalszej rodziny, ale Jo zdążyła sama dojść do tego, że to
nieprawda.
Przybyła do Hogwartu, żeby poznać dziewczynę i
zupełnie nieprzypadkowo była to właśnie córka kochanka jej matki, a jej imię to
Lily. Lily Evans. Na początku chciała wdać się w jej łaski, ponieważ
dowiedziała się, że Lukrecja oddała Ethanowi coś. Coś potężnego, czego ona rozpaczliwie potrzebowała, a o co jej
przyjaciel Isaac przestał walczyć, czyli medalion Prewettów. W ciągu ostatnich
tygodni dowiedziała się jednak, że ten przedmiot od dawna był w jej rękach, a
teraz przepadł, oczywiście przez jej siostrzyczkę.
Przyjeżdżając do Cokeworth miała nadzieję go odzyskać.
─ Powiedzmy ─ odparła. ─ Znasz ich?
Kelner
ochoczo pokiwał głową.
─ Mój stryj jest
ojcem chrzestnym młodszej córki Ethana, Lily. Z
kolei moja kuzynka kumpluje się ze starszą siostrą, Petunią. A moja
matka jest daleką kuzynką jej ojca… z kolei Caroline, była macocha Tunii i Lily
jest moją matką chrzestną… więzy pokrewieństwa są trochę pokomplikowane ─
przyznał. – A skoro jesteś krewną Evansów, to być może i moją, w maleńkim
odsetku ─ wyszczerzył zęby w szerokim, chłopięcym uśmiechu, a Jo, nie wiedząc
czemu, odpowiedziała mu tym samym i palnęła:
─ W takim razie
chyba powinniśmy się sobie przedstawić, co?
Kelner zaśmiał się pod nosem,
jakby z własnej głupoty i mruknął coś o tym, że przeprasza, iż do tej pory się
nie przedstawił.
─ Jestem Jordan ─
odparł, chwytając jej dłoń i energicznie nią potrząsnął, zupełnie jak robią
małe dzieci na podwórkach. – Jordan Steele. Przyszły psychoanalityk i
największy nudziarz w całej mojej rodzinie.
Mimo tego, że nie miała
najmniejszego pojęcia, kim jest psychoanalityk,
Jo zaśmiała się i odparła:
─ A ja jestem Jo
Prewett. Jeszcze uczennica, ale ostatniego roku ─ skłamała. ─ Nie mam pojęcia,
jaką funkcję pełnie w swojej rodzinie, bo niespecjalnie z nią rozmawiam…
─ Jo od Joanne? ─
przerwał jej, prawdziwie zainteresowany.
─ Nie. Mam krótkie
imiona. Ogólnie. Moje drugie to Rue.
─ I jesteś z
Audrey’s? ─ spytał nagle, a Jo zmarszczyła całe czoło.
─ Chodzi mi o twój
mundurek ─ wyjaśnił, a dziewczyna spojrzała na swoje dżinsy i polówkę od
hogwarckiego mundurka – zestaw, który ubrała wczoraj, żeby wtopić się w
mugolski tłum, ale jednocześnie zachować trochę własnego gustu. ─ Moja
przyjaciółka chodziła do Audrey’ s i wiem, jak wyglądają ich mundurki, no i…
no, są podobne.
─ Eee… tak ─ zaryzykowała Jo. ─ Jestem z tego… no… Z Audrey’ s.
Nie
miała pojęcia, dlaczego wdaje się w dyskusję z jakimś żałosnym mugolem, ale
swoje zainteresowanie rozmową tłumaczyła w głowie tym, że musi wkupić się w
jego łaski, żeby doprowadził ją do Golden Road. Może i nie rozumiała za wiele z
tego, co mówił, ale przypuszczała, że wykorzystanie go będzie dziecinnie łatwe.
Tyle tylko, że nie może tak nagle wyskoczyć ze zrobieniem z niego przewodnika –
najpierw musi poudawać, że go lubi. Nie
chodzi o to, że Jordan Steele był niesympatyczny albo coś, tylko o to, że Jo
nie lubiła nikogo. No, może kiedyś lubiła się z Isaakiem i jego świętej pamięci
siostrą, ale już jej przeszło.
Tak
właśnie Jo tłumaczyła sobie zjawisko tego, co inny bez problemu odebrałby jako
zwyczajną sympatię.
Pogawędzili
jeszcze przez kilka chwil – do kawiarenki nie przychodził nikt, mimo że sporo
wścibskich osób zaglądało przez otwarte drzwi na znanego im syna Teda Steele’
a, miejscowego pediatry, i nieznaną im córkę Lukrecji Prewett, którą możliwe że
kojarzyli jeszcze z lat, kiedy w Cokeworth pojawiała się sporadycznie.
A
Jordan był doskonałym rozmówcą – a ściślej doskonałym słuchaczem. Jo wciąż nie
miała pojęcia do końca, kim jest ten psychocośtam, ale podejrzewała, że do
zakresu obowiązków należały właśnie rozmowy z ludźmi, bo gdy chwaliła go za
cierpliwość w słuchaniu, odpowiadał jedynie, że to jego praca.
─ Czekaj, skoro
jesteś tym – Jo zawahała się, żeby wypowiedzieć to słowo poprawnie ─ psychoanalitykiem, to dlaczego tu
pracujesz? ─ spytała, malując w powietrzu dłonią łuk, który miał wskazywać na
całą kawiarenkę.
─ Nie jestem
jeszcze psychoanalitykiem – wyjaśnił jej chłopak. – Dopiero się uczę.
Skończyłem college, a teraz siedzę na ostatnim roku studiów, więc za semestr
albo dwa będę już prawdziwym psychoanalitykiem.
Jo uśmiechnęła się słabo,
słysząc tyle szalonych, mugolskich słów. College?
Studia? Psychoanalityk? Normalnie znaczenie tych terminów miałaby w
głębokim poważaniu, ale kiedy tylko wypłynęły z ust Jordana mimowolnie chciała
wyciągnąć jakiś słownik mugolskich słów i wszystko to sprawdzić.
─ U nas, w
Cokeworth, jedynym psychologiem jest weterynarz, to znaczy weterynarz i
jednocześnie psycholog – wyjaśnił. ─ Ale tak między Bogiem a prawdą on sam jest
lekko szurnięty po tylu latach analizowania szalonych ludzi, zwierząt i– a
jakże – szalonych zwierząt. Każdy by się wypalił ─ westchnął ciężko. ─ Więc
będę miał pole do popisu. Tym bardziej, że on chce wyjechać do swojej córki do
Devon.
─ Ale wtedy
zabraknie wam weterynarza ─
powtórzyła z wyraźnym wysiłkiem.
─ Zwierzęta będą
chorować mniej, kiedy ich opiekunowie zachowają zdrowe zmysły ─ zripostował, po
czym spojrzał na zegarek. ─ Freudzie, miałem cię nakierować do Evansów, a
tymczasem pewnie odchodzą tam teraz od zmysłów… ─ pokręcił głową.
─ Może złapię coś…
jakiś autobus miejski albo…
─ Wiesz co? ─
przerwał jej Jordan, a Jo wcale nie chciała zaglądać chłopakowi do umysłu, żeby
dowiedzieć się co. – Za pięć minut
mam zmianę, a muszę skoczyć do pracy po kumpla, bo potrzebuję pożyczyć jego narty. On jest z Golden Road, w bliskim
sąsiedztwie Evansów. Mogę cię podwieźć. Tak… zrekompensowałbym to, że cię
zatrzymałem.
Jo zamrugała kilkakrotnie,
zdziwiona, że kelner sam zaproponował takie rozwiązanie.
A potem chyba po raz pierwszy w
życiu błysnęła naprawdę szczerym uśmiechem.
***
24
grudnia, po poznaniu prawdy
Jo czasem bywała napastliwa, ale nie brakowało jej intuicji, która
podpowiadała, kiedy jest niemile widziana. Przez cały dzień jedynie
przysłuchiwała się chichotom lub żartom Evansów i ich gości w salonie, a gdzieś
na boczny tor zepchnęła konieczność zrobienia wielkiego wejścia smoka. Eliksir
lokalizujący, który miała przy sobie
wraz z miksturą zapewniającą niewidzialność, natychmiast dowiódł, że medalionu
w tym domu nigdy nie było i nie będzie, ale dziewczyna wcale nie czuła
wściekłości, że taka idiotka jak Lily Evans wystrychnęła ją na dudka. W myślach
wciąż odtwarzała dzisiejszą kłótnię z Isaakiem i zastanawiała się, czy nie
należy odpuścić, skoro nawet on to zrobił.
Po pewnym czasie nie mogła już
znieść ilości słodyczy w tej idealnej i cukierkowatej rodzince, więc zaszyła
się w pokoju swojej – jak sądziła – przyrodniej siostry, żeby przeczekać na
gwóźdź programu, dla którego mimo wszystko postanowiła zostać dłużej w tym
domu, a mowa o ckliwej rozmowie rodzinnej w wykonaniu Evans i jej ojca.
Właściwie
to się udało – obejrzała sobie tę niezwykle emocjonalną wymianę zdań w
pierwszym rzędzie. Szkoda tylko, że teraz, kiedy rozmowa się zakończyła, Jo
żałowała, że w ogóle podsłuchiwała. Normalnie nie przyznałaby się do tego za
żadne skarby świata, ale po oglądaniu przez cały dzień obchodów takich świąt,
jakie powinny być, porównywała je do tych u siebie, a różnica… no, cóż – była
piorunująca.
U niej w domu święta tak nie
wyglądały. Matka najczęściej wyjeżdżała do jakiegoś magicznego kurortu odnowy
biologicznej, a ojciec zbytnio nie mógł wnieść do domu świątecznej atmosfery,
bo przecież gnił w więzieniu, chociaż nic nie zrobił. Kiedyś, kiedy jeszcze
tatuś – jak zawsze mówiła do Ignatiusa Prewetta – był z nimi, wszystko
wyglądało inaczej. Co prawda matka i tak, i siak wyjeżdżała na zabiegi
upiększające, bo święta obchodziła tylko córka z ojcem, ale wtedy dostawało się
prezenty i śpiewało kolędy. Jej ojciec miał piękny głos. Pamiętała to.
W tym roku na święta dostała od
matki trochę galeonów, które nie przydadzą jej się zapewne na nic. Lepszy
interes zrobiłaby kupując jej lalkę z gałganków. Westchnęła ciężko.
Przed chwilą dowiedziała się, że
Lily Evans wcale nie jest jej siostrą. Na chwilę obecną nie miała pewności, jak
się z tym czuje. Na pewno przepełniała ją dezorientacja, w końcu żyła z
przekonaniem o pokrewieństwie przeszło rok, odkąd Isaac i Tony odkryli
zbieżność pomiędzy lilią z manuskryptu i Lily Evans. Z jednej strony zalała ją
także ulga, bo w jej opinii dodatkowa, zbędna, bliska rodzina nie należała do
najlepszych rzeczy pod słońcem, ale z drugiej wcale nie rozpierała ją radość.
A to raczej dziwne.
Dom Evansów, pod działaniem
Eliksiru Niewidzialności, przebyła niezauważona. Cicho otworzyła sobie furtkę i
stanęła na brudnym, zaśnieżonym deptaku cała zamyślona. To dobrze, że nikt na
nią nie wpadł. Odkąd poznała Isaaca starała się jak on znikać w niewyjaśnionych
okolicznościach, a zresztą nie miała również nastroju na wielkie wejścia.
Dzisiaj w ogóle nie chciało jej się robić nic, co dotychczas traktowała jak
wyśmienitą zabawę.
Wpatrywała
się w swoje buty i nie widziała nic przed sobą, ale za to wyraźnie słyszała swoje
trampki pluskające po ciapowatej breji, mieszanki śniegu z błotem, która
zalewała ulicę. Lampy rzucały przed nią słabą poświatę, a dziewczyna czuła jak
co chwila drży z zimna. Kiedy zorientowała się, że zbliża się do rozdroża dróg
(wciąż nie patrzała przed siebie, tylko na własne stopy), zderzyła się z kimś,
straciła równowagę na zlodowaciałym gruncie i wpadła prosto w rozpostarte
ramiona osoby, która ją staranowała i przy okazji wypuściła obok niej dwie duże
deski z rąk, a kiedy podniosła głowę…
─ Jordan?! ─
zdziwiła się. ─ Co ty tu robisz?
Chłopak zmieszał się cały,
zapewne tym, że on i Jo znajdowali się teraz w dość dwuznacznej pozycji, ale w
końcu westchnął, delikatnie pomógł dziewczynie złapać równowagę i schylił się
po swoje wielkie patyki.
─ Odbieram narty,
nie wiem czy pamiętasz… Trochę mi zeszło u Warrena, ale jakoś udało mi się
nareszcie stamtąd wyjść. Bardziej to pytanie tyczy się ciebie… nie powinnaś
siedzieć teraz na herbatce i ciasteczkach u Evansów?
─ Bardziej spać ─ zauważyła trzeźwo. Jordan
roześmiał się głośno. ─ No wiesz… jest po drugiej.
─ Mamy wolne ─ zripostował. ─ Po co marnować noc?
Jo westchnęła ciężko, czując, że
nie wygra tej bzdurnej rozmowy. Szczerze powiedziawszy sama nie czuła się
zmęczona – mimo że powinna, zważywszy, że przez cały dzień nie robiła nic prócz
węszenia, bezczynnego podsłuchiwania i nudzenia się jak mops – i całkiem
ucieszyła się, że wpadła na Jordana. Ostatnio rozmowa z nim była dość zajmująca
i chyba w przeciwieństwie do reszty dnia, poranek w kawiarence Prince’ s nie
był tak beznadziejny. Zresztą – do Sylwestra i zjazdu jej znajomych nie miała i
tak nic do roboty.
Nie wzięła ze sobą żadnych
mugolskich pieniędzy, oprócz tych galeonów, które powinna przeznaczyć na
zarezerwowanie sobie jakiegoś pokoju na Pokątnej albo w Dziurawym Kotle, bo,
nie czarujmy się, oprócz Evansów jedynym jej znajomym w Cokeworth był Snape,
ale ten raczej jej nie przenocuje.
I wtedy Jo pacnęła się ręką w
czoło, bo dotarła do niej brutalna prawda: nie
miała pieniędzy. Nie miała jak przetrwać dzisiejszej nocy, no chyba, że zaszyłaby
się gdzieś pod Eliksirem Niewidzialności. Ale i on się kończył.
Czy Błędny Rycerz kursuje tak
późno? Raczej tak. Ale czy mogła wezwać magiczny autobus tak od co, przy
Jordanie? Wielce wątpliwe. Musi się jakoś go pozbyć, mimo że zdążyła już
zauważyć, że odpędzenie się od tego chłopaka jest nie lada wyczynem. Chociaż
właściwie… skoro jest taka rozbudzona, to dlaczego ma zmarnować następny dzień
na nicnierobienie? Może uda jej się wystać na nogach do rana, przynajmniej
wycisnęłaby coś ze swojej nudnej wycieczki do Surrey.
─ No, to dlaczego
nie jesteś u Evansów? ─ ponowił pytanie Jordan.
Jo zmarszczyła brwi i
przypomniała sobie, że chłopak wciąż żył w przekonaniu, że ona i Evansowie są rodziną. Jak to teraz wyprostować?! Jej
historia była i tak do przesadnego stopnia pogmatwana, wręcz absurdalna z
punktu widzenia mugola. W końcu przeciętni ludzie nie dowiadują się z dnia na
dzień, że jego krewni, naprawdę nie są jego krewnymi, chociaż wszechświat,
elfickie manuskrypty, wspomnienia z przeszłości jej matki i w końcu wyciśnięte
od niej wyznania na to wskazywał.
Z
drugiej strony jednak nie może zostawić tego bez komentarza.
─ Eee… No, oni nie
byli… tymi Evansami ─ palnęła
inteligentnie.
─ Z tego co wiem, są
tylko jedni Evansowie w Cokeworth ─ zażartował Jordan. Jo zarumieniła się
lekko.
─ To długa
historia ─ mruknęła wymijająco, łudząc się, że po raz kolejny ze Steele’ em
pójdzie na tyle gładko, że nie zacznie jej teraz analizować, czy co on tam
robił...
─ Wiesz, ja, jako
przyszły psychoanalityk, uwielbiam
historie ─ rozwiał jej złudzenia. ─ Szczególnie te zawiłe. A twoja wydaje się
być jednorazowa.
Jo uśmiechnęła się grzecznie,
ale uparcie pokręciła głową. Chłopak westchnął ciężko, schylił się po swoje deski
(czy – jak on tam wolał – narty) i
zręcznie przerzucił je przez ramię. Drugą rękę wyciągnął do dziewczyny i nie
pytając o zgodę mocno złapał ją za zmarzniętą dłoń. Prewettówna już miała się
wyrwać i zmierzyć go najbardziej wściekłym spojrzeniem, jakie miała w zanadrzu,
ale w końcu ścisnęła dłoń chłopaka bardziej kurczowo, bo miło ją ogrzewał swoją
wełnianą rękawiczką.
─ Weźmiesz mnie za
oszołomkę, kiedy ją usłyszysz ─ stwierdziła Jo. ─ Tym bardziej, że powinnam
teraz złapać jakąś taksówkę, która podwiozłaby mnie do Lon… dlaczego się
śmiejesz?
─ Nie no, szukaj w
o drugiej nad ranem w wigilię taksówki, krzyżyk na drogę. I dodaj do tego
jeszcze fakt, że nie masz pieniędzy.
Dziewczyna zmarszczyła
podejrzliwie brwi.
─ Skąd wiesz? Skąd
wiesz, że nie mam pieniędzy?
Jordan błysnął tajemniczym
uśmieszkiem.
─ To moja praca,
nie? Słuchanie oszołomów – a ty sama przyznałaś, że brak ci piątej klepki. Mam
naturalny talent do łączenia niewypowiedzianych zdań rodem z szaleńczych
umysłów w jedną… AŁA! Za co to było?!
Brunetka niechętnie przestała
okładać go jedną, wyrwaną mu w momencie nieuwagi nartę i wręczyła mu ją
brutalnie do ręki.
─ Za to, że
powiedziałeś, że mam szaleńczy umysł.
─ JA powiedziałem?
─ parsknął chłopak. ─ Przecież to ty trąbisz o tym, jak bardzo jesteś rypnięta.
─ Tak, ale to
dlatego, że chciałam, żebyś się odwalił ─ mruknęła.
Wtedy właśnie usta Jo zrobiły
ich właścicielce niemiły kawał – „odwalił” wypowiedziała nie z rozdrażnieniem,
jak miało być, ale filuternym tonem, jakby chciała trochę się z nim podroczyć.
A filuterny ton to ostatnie, czego teraz pragnęła.
Jordan zmarszczył brwi, zapewne
zdumiony albo i zniesmaczony podobną kokieteryjną uwagą, ale w końcu postanowił
zignorować zabarwienie uczuciowe tego zdania, a może i domyślił się, że to nie
było jej intencją tylko najwyraźniej
jej zdradliwych ust?
Jeśli to drugie – to faktycznie
dobry będzie z niego psychoanalityk.
Chociaż Jo wciąż nie wiedziała,
co to znaczy.
─ To co robimy? ─ spytał, patrząc głęboko w
jej oczy. ─ Znam pewne dobre miejsce, gdzie zawsze jest otwarte. Tam poddasz
się mojej analizie. Zgoda?
Jo pokręciła pobłażliwie głową i
ze śmiechem oznajmiła:
─ Zgoda, panie
doktorze od ułomów.
─ Oszołomów ─
poprawił ją.
─ Co za różnica?!
O różnicę między ułomami i
oszołomami kłócili się przez całą drogę, aż prawie wpadli na psa, który zaczął
gniewnie szczekać. Jo go poznała. To tego psa wystraszyła się na tyle, że
skręcić w boczną uliczkę kilka godzin temu i wpaść do Prince’ s. W sumie chyba
i należałoby go pogłaskać.
Nie
dlatego oczywiście, że poznała Jordana, tylko dlatego że gdyby nie on, nie
miałaby się gdzie przenocować. Chociaż gdyby nie Steele, mogłaby wezwać
Błędnego Rycerza i być może już siedziałaby w Dziurawym Kotle. Plus – żeby
pogłaskać psa, trzeba się do niego zbliżyć.
Nie…
Jo raczej odpuści sobie głaskanie tego stworzenia.
Za to Jordan to zrobił. I to
kilka razy.
─ Cześć, Cassie ─
przywitał się z czworonogiem i dał polizać sobie po ciemku dłonie. ─ Pogłaskaj ją,
Jo. Głaskanie psów sprzyja uwalnianiu się hormonu przywiązania, a wręcz ma
wielki wpływ na ogólne samopoczucie ─ oznajmił. Jo zignorowała tę
psychologiczną radę.
─ Znasz tego psa? ─
spytała.
Jordan kiwnął głową.
─ Jego panem jest
właściciel hotelu ─ wskazał głową na pobliski, okazały budynek z wieloma
oknami. W prawie każdym paliło się światło. ─ To mój krewny… bardzo daleki.
Bliższy Evansów, a więc powiedziałbym, że również twój, ale wygląda na to, że
jednak nie… Wciąż nie usłyszałem tej historii.
Jo przyjrzała się uważnie
hotelowi – zdawał się piąć ku górze, należał do raczej niedługich, ale za to
okropnie wysokich budynków. Rządki okien zdawały się nie mieć końca, zupełnie
jak w wielkim bloku. Na samej górze neonowy napis wskazywał, że hotel nazywa
się Russel. Wybudowanie budowli na pewno sporo kosztowało. Nie chciało jej się
wierzyć, że kierownikiem był jakiś Evans.
─ Evansowie są
nadziani? ─ spytała, nie odrywając wzroku od Russela. Jordan roześmiał się
szczerze. Jo zmarszczyła brwi.
─ Evansowie? Ta
banda grajków? Nie… ─ pokręcił głową. ─ Oni nigdy nie mieli pieniędzy. Stary Jeremy
Evans co prawda był trochę nadziany, ale po rodzinnym majątku nie ma już śladu.
Na stare lata wrócił do Ameryki, zamieszkał w Vegas i tam na kasynach stracił
resztę swojego szmalu ─ powiedział. ─ Za to – wskazał głową na hotel ─ to
robota Oldischów. Druga strona. Wujek Ethan nieźle się w sumie urządził żeniąc
się z Oldischówną, szkoda tylko, że tak szybko nawiała. Obecnie oni wszyscy są
skłóceni. Szczególnie Ethan i ten hotelarz.
─ Co masz na
myśli, mówiąc że „Oldischówna szybko nawiała”? ─ spytała Jo. ─ Matka porzuciła
Lily?
Jo dobrze wiedziała, jak to jest
– być porzuconym. Ją porzucił ojciec, idąc do Azkabanu. Tyle tylko, że on tego
nie chciał. Zamknięto go niesprawiedliwie. On nigdy nie porzuciłby umyślnie
rodziny i szczerze powiedziawszy nie miała pojęcia, jak ktoś mógłby to zrobić.
Po raz pierwszy poczuła współczucie w stosunku do Lily Evans. Dziwnie z tym
czuła.
Jordan pacnął się ręką w czoło.
─ Zbyt spoufalam
się z ludźmi. Nie powinienem ci tego mówić.
─ Nic nie szkodzi ─
odparła Jo i ponownie zerknęła na hotel. ─ To tu idziemy? Do hotelarza Oldischa?
Jordan potaknął i wstał, zostawiając
Cassie.
─ Zmęczona? ─
zapytał, zabawnie marszcząc nos.
─ Nie ─ zaśmiała
się Jo. ─ Ale pewnie wycieńczy mnie spowiadanie się tobie…
─ Jesteś na mojej
łasce i niełasce ─ zauważył trzeźwo chłopak. ─ Sądzę, że powinienem zachować
przynajmniej częściowo resztki rozumu i choć trochę cię przeanalizować.
W środku hotelu Russel był jeszcze
bardziej okazały niż na zewnątrz. Naprzeciwko wejścia znajdowała się recepcja,
gdzie jakaś ruda dziewczyna wykonywała telefon. Widząc Jordana, skinęła
przyjaźnie głową. Chłopak ujął Jo za rękę i zaprowadził do drugiego korytarza,
gdzie wchodziło się do restauracji. Jak na tak późną porę przebywało tu mnóstwo
osób, muzyka grała głośno, a przy stolikach siadywali dobrzy znajomi, którzy
przekrzykiwali się i żartowali. Steele znalazł jeden wolny stolik, gdzie
obydwoje usiedli.
Jo od razu po zajęciu miejsca zaczęła
swoją obiecaną spowiedź. To, co mogła powiedzieć, to wyznała z najprawdziwszym
szczegółem, a to, co było ściśle magiczne, zastąpiła zgrabnym kłamstwem. Jej
historia brzmiała teraz tak:
Ojciec siedział niesłusznie w
więzieniu, a jej macocha (czyli naprawdę matka) źle ją traktowała. Razem
mieszkały w Leningradzie, a ona przez długi czas żyła w przekonaniu , że
Lukrecja Prewett jest jej biologiczną matką, dopiero zabawne odkrycie jej
przyjaciela Isaaca dowiodło, że jest inaczej. Od tej pory Jo razem z nim
próbowała odkryć, gdzie naprawdę mieszka jej matka i wieloletnie poszukiwania
doprowadziły ją do domu Evansów, gdzie miała nadzieję znaleźć matkę Lily, która
jak się okazało ją porzuciła (ten fragment historii podebrała właśnie od historii
Evans i ich bycia/niebycia siostrami). Kiedy przybyła na miejsce, odnotowała,
że Rachel jest zbyt młoda, żeby nadawać się na jej matkę, ale…
─ …tutaj znowu
podałeś mi następny trop. Skoro Mary Oldisch porzuciła Lily, tak jak to zrobiła
ze mną, to może… ─ kłamała jak najęta.
Jordan pokiwał głową w
milczeniu.
─ To wiele
wyjaśnia ─ przyznał. ─ Jednak… przykro mi, że muszę ci to powiedzieć, Jo, ale okrutna
prawda zawsze lepsza jest od kłamstwa, nawet jeśli kłamstwo może polepszyć
komuś stan psychiczny… Mary Oldisch nie żyje. Została zamordowana przez swojego
następnego faceta. Straszna tragedia. Całe Cokeworth o tym trąbiło.
Ojej. Jo przez chwilę naprawdę
zbiło trochę z pantałyku, a potem gorączkowo próbowała wymyślić, jak powinna
zareagować. Być załamana? Nie… Wściekła? Nie… Zdesperowana? Czy po prostu
zaskoczona?
Jakkolwiek wyglądała jej mina,
najwyraźniej była realistyczna, bo Jordan całkowicie ją kupił, mimo że pewnie
uczył się długo jak odróżniać reakcje na normalne i nienormalne.
─ I Evansowie nie
pozwolili ci u nich przenocować? ─ zdumiał się. ─ To do nich niepodobne.
─ Nie chciałam
zostawać ─ skłamała znów. ─ Czułam się zbyt rozczarowana, żeby… wiem, to nie
było za mądre, ale…
─ Ale ten dom
kojarzył ci się z zawodem ─ dokończył. ─ To zrozumiałe.
Kiwnęła głową. Jordan przez
chwilę milczał, zaraz potem gdzieś wstał i, ignorując nawoływanie Jo, zniknął w
korytarzu. Po kilku minutach wrócił, niosąc dwa małe kluczyki z breloczkiem w
kształcie jakiegoś numerka. Położył je na blacie stołu. Jeden z nich posunął w
kierunku dziewczyny.
─ Zarezerwowałem
ci pokój. Lepiej się zdrzemnij ─ doradził. ─ Miałaś ciężki dzień.
─ Nie musiałeś rezerwować mi pokoju ─
oznajmiła Jo. To już druga przysługa, którą dzisiaj chłopak jej wyświadczył. I
t o dwie za dużo.
Jordan wzruszył ramionami.
─ To wiązana
transakcja. Muszę napisać analizę pewnej osoby na studia ─ powiedział szybko. ─
Wolałbym, żeby była mi nieznana, bo wtedy mógłbym sprawdzić się jeszcze
bardziej. Mam nadzieję, że mogłabyś mi pomóc.
Jo zamrugała kilkakrotnie.
─ Chcesz mnie przeanalizować?
─ Byłbym
zachwycony ─ przyznał Jordan. ─ Jesteś niebanalną osobą, masz jakiś cel,
ciekawą osobowość… Ale musiałbym zadać ci jeszcze tuzin pytań. I zrobię to
jutro. No, o ile się zgodzisz.
Jo zgodziła się od razu, po czym
wzięła swój klucz i ruszyła w poszukiwaniu swojego pokoju. Po drodze
zastanowiła się na spokojnie, czy podjęła słuszną decyzję. Z pewnością do niej
niepodobną, ale czy złą?
Na sto procent gdyby chodziło o
kogoś innego, brunetka kazałaby mu szukać innej idiotki. Ale chodziło o Jordana…
Znała go krótko, bardzo krótko, ale jednak ufała bezgranicznie, bardziej nawet
niż swoim wieloletnim przyjaciołom, takim jak Isaac, Prim albo Tony. Czy nawet
Jilly, która była jej jedyną, prawdziwą przyjaciółką.
Nie wiedziała dlaczego. Chłopak
po prostu… od początku miała o nim dobre zdanie. Potrafił ją rozśmieszyć.
Uważał ją za wartościową osobę. Nie znał jej – to prawda, ale większość osób
już na starcie brało ją za typa spod czarnej gwiazdy. Tak po prostu wyglądała.
Emanowała jakąś negatywną energią, zupełnie inną, niż tą, którą roztaczał wokół
siebie Jordan. Jego nie dało się nie lubić. Jej nie lubili wszyscy.
To tylko żałosny mugol, przypominał
napastliwy głosik w jej głowie. Nie jest godny twojej uwagi.
Jo przetarła dłonią twarz.
Jordan mógł być mugolem, ale nie
był żałosny. Niedawno uważała, że te dwie rzeczy to właściwie jedno i to samo. Nie
przestała. Wciąż w to wierzyła.
Ona po prostu znalazła jakiś
wyjątek.
***
─
Nie za wcześnie na pobudkę, Jo? ─
zapytał Jordan, kiedy tylko dziewczyna rano zapukała do jego pokoju.
Za
wcześnie przynajmniej dla Jordana, który o tej godzinie wciąż chodził w
hotelowym szlafroku. Spojrzała na zegarek – dobiegała jedenasta. Tak, za wcześnie.
─ Mówiłeś, że mamy wymeldowanie o dwunastej ─
przypomniała. Chłopak pacnął się ręką w czoło.
─ Faktycznie. Dobrze, że czuwasz ─ pochwalił ją. Jo
zacmokała.
─ Od tego jestem ─ uśmiechnęła się. ─ Słuchaj, dzisiaj
muszę wracać do Londynu, bo tam mieszkają… moi
dziadkowie ─ skłamała. ─ Wiesz, chodzę do tego... ─ pstryknęła palcami,
próbując przypomnieć sobie nazwę szkoły, z którą połączył ją Jordan ─ do Audrey’
s i mieszkam u dziadków, a tam w pobliżu mam internat, więc…
─ Audrey’ s ma taki poziom, że wolałaś ją od szkół w
stolicy? ─ spytał z niedowierzaniem Jordan. Jo przez chwilę patrzyła na niego
bez zrozumienia, a kiedy pojęła, że żartował, lekko się uśmiechnęła.
─ Po prostu chciałam być jak najdalej od rodziny.
Jakiejkolwiek.
─ Specyficzna z ciebie dziewczyna.
─ Wiem.
Jordan
uśmiechnął się, chwycił leżące na podłodze spodnie i nałożył je szybko. W jego
pokoju oprócz szafy, dziwnego, czarnego pudła, który – jak zorientowała się Jo –
działał w zespole z innym czarnym, podłużnym pudłem (telewizją, jak twierdziła pokojówka, która spytała, czy oglądała w
niej wiadomości dzisiaj rano), drzwi do łazienki i łóżka, stał stolik i dwa
krzesła. Steele polecił jej usiąść na jednym z nich.
Na
blacie leżała broszurka z menu hotelowej kawiarenki oraz kolejny dziwny,
mugolski przedmiot przypominający wielką słuchawkę przymocowaną do innego,
czarnego pudełka. Jo wzięła go z zaciekawieniem do rąk.
─ Dzwonisz do kogoś? ─ zapytał Jordan, który w tej chwili
półnagi poszukiwał swojej bluzki. ─ Nie patrz się tak na mnie – masz telefon w
ręku.
Jo
natychmiast odłożyła przedmiot.
─ Tylko oglądam.
─ Yhym. Wiesz co, J.? Przez noc zastanawiałem się, czy
zadać ci to pytanie, czy to raczej niestosowne… ─ Prewett spojrzała na niego z
uwagą. ─ A skoro i tak nie chcesz spędzać ferii z rodziną.
─ Bardzo nie chcę ─ zgodziła się. Była pewna, że nie
lubiłaby swoich dziadków z Londynu, nawet
gdyby naprawdę istnieli.
Jordan
westchnął. Ignorując to, że wciąż nie znalazł koszulki, padł na krzesło przed
nią. Jo ukradkiem spojrzała na jego tors. Był bardzo ładny. Jordan pewnie
uprawiał jakiś sport.
─ Będę opiekunem obozu harcerskiego ─ wypalił. ─ Jedziemy
w góry. Na narty ─ uściślił. ─ Pomyślałem, że mogłabyś pojechać z nami.
Jo
zamrugała kilka razy. Szczerze mówiąc nie miała pojęcia, czym jest obóz
harcerski.
─ Jestem pełnoletnia
─ odparła szybko. Szósty zmysł podpowiedział jej, że ta informacja jest
wartościowa. ─ Ale nie umiem jeździć na… nartach?
─ Taa… ja też ─
przyznał Jordan i z łobuzerskim uśmiechem pochylił się nad nią. ─ Ale to dosyć
fajna okazja, żeby przeprowadzić kilka wywiadów z jakimiś… moimi ofiarami. Umysły dzieciaków zazwyczaj są
trochę mniej zamknięte niż dorosłych. Analiza będzie więc łatwiejsza, chociaż
ty… Ty możesz być pewna, że będziesz pierwszą osobą, którą przeanalizuję. Obiecałaś
mi to, pamiętasz?
Jo kiwnęła głową i przygryzła
dolną wargę.
─ Czy to… bardzo
kosztowne? ─ wypaliła. Podejrzewała, że jeśli gdzieś ma jechać to prawdopodobnie nie obejdzie się bez pieniędzy. Musiałaby
dzisiaj w Londynie zawitać na Pokątną, wymienić pieniądze, które miała przy
sobie na funty plus kupić sobie nową różdżkę. Galeony w przeliczeniu na
mugolskie pieniądze były dość drogie, ale i tak wątpiła, żeby z tego, co ma,
mogła wyruszyć na obóz harcerski, czymkolwiek
był.
─ A masz coś ze
sobą? ─ spytał. ─ Jedziemy tylko na weekend, a dwudziestego dziewiątego w nocy
już wracamy. To skauci, więc pewnie zatrzymamy się na jakimś zadupiu i będziemy
śpiewać piosenki harcerskie… Umiesz śpiewać, Jo?
─ Eee… tak. Chyba tak.
─ To świetnie ─
nawijał Jordan. ─ Wiesz, śpiew jest bardzo dobry dla psychiki. Przeprowadzone
badania dowiodły, że u ludzi aktywnie śpiewających prawdopodobieństwo depresji
zmienia się o siedem procent.
─ To… dobrze ─
wydukała.
─ …a skoro umiesz
śpiewać to chyba spokojnie mogłabyś być ze mną opiekunką! To wyszłoby nawet
taniej!
─ Ale… No wiesz
Jordan, ja… ja nigdy nie byłam skautką.
Chłopak machnął lekceważąco ręką.
─ W tamtym roku
pojechaliśmy ze Sandy Rockster, która też nie była skautką i się nie wydało.
Dam ci kilka moich odznak, trochę musisz mędrkować i voila- respekt dwunastolatków masz załatwiony! A nasz zastęp i tak pilnie
potrzebuje opiekunów.
Jo polizała nerwowo wargi. Nie
miała pojęcia, co zrobić. Z jednej strony czuła, że z Jordanem spędziłaby miły
weekend, a z drugiej wolała nie przywiązywać się do tego mugola.
─ Zawsze
zapraszasz przypadkowo poznane dziewczyny na obóz harcerski? ─ spytała, marszcząc
brwi.
─ Nie ─ przyznał
Steele ─ ale nie wyglądasz mi na osobę z zaburzeniami osobowości, a UWIERZ, ja,
jako przyszły najlepszy psychoanalityk w całej Anglii, takie rzeczy
rozpoznaję.
Jo zaczęła rozpaczliwie myśleć.
To prawda, że obiecała chłopakowi, że pomoże mu z tym zadaniem na studia, ale
czy wyjazd z nim i bandą jakiś dzieciaków w góry był dobrym pomysłem?
Wątpliwe.
─ Czyli będę
skautem na gapę, tak?
─ Tak jakby ─
parsknął Jordan, rozbawiony tym określeniem. ─ Wiesz, w sumie nie musisz
chodzić z nami na stok. To znowu wyszłoby tanio. Plus – jedziemy pod gołe
niebo, ale do jakiś rozpadających się schronisk, więc i same noclegi nie
powinny być bardzo kosztowne… najgorzej z jedzeniem, ale je mogłabyś zabrać od
dziadków. Na pewno dostaniesz trochę kasy na święta ─ nawijał. Jordan potrafił
przekonywać ludzi.
Jo zrobiła niezdecydowaną minę.
─ Pomyślę jeszcze ─
obiecała.
Chłopak uśmiechnął się lekko i
zerwał się na równe nogi.
─ Nie chcę, żebyś
mnie sprzecznie zrozumiała. Faktycznie, znamy się dwa… okej, jeden dzień, ale przecież nie wyjeżdżamy
razem. Nie musisz martwić się, że cię zgwałcę albo coś ─ zażartował. Jo
nieśmiało się uśmiechnęła. ─ Przy bandzie dzieciaków będzie to i tak
niemożliwe. Zobaczysz, jak nas wymęczą. O, moja koszulka! W ogóle to podwiozę
cię do Londynu, sam miałem tam jechać, bo obiecałem Char, że kupię jej na
święta taką czapkę, którą widziała na wystawie w…
Nawijał dalej i dalej, ale Jo
wyłączyła się. Obserwując spadające płatki śniegu, zastanawiała się, dlaczego
tak bardzo chce pojechać gdzieś, gdzie „banda dzieciaków ją wymęczy”.
To chyba przez Jordana.
Znowu.
***
Czasy
obecne- 26 grudnia 1976
Od pocałunku minęły dwa dni.
Tylko dwa
dni. Czy lepiej...
Aż dwa
dni?
Lily
nie miała pojęcia, dlaczego nie potrafi odpowiedzieć na to proste pytanie.
Zwyczajnie, jak dzisiaj rano zdarła kartkę z kalendarza i zobaczyła dwie,
tłuste cyfry, nie mogła uwierzyć, że już nadszedł Dzień Paczek, a od Wigilii,
od wizyty Jo w Cokeworth, od wyjaśnienia całej sprawy z nią i Chase' em, i – co
teoretycznie nie powinno, ale w praktyce stało się najważniejsze – od pocałunku.
Czy
źle świadczył o niej fakt, że bardziej przeżyła jakieś głupie to, co graniczyło między cmoknięciem a
pocałunkiem francuskim, który dała chłopakowi tylko dlatego, że zrobiło jej się
go żal (bo tak właśnie brzmiała oficjalna wersja), niż informacja, że ma
rodzeństwo? I to nie takie rodzeństwo, o którym dowiadujesz się z zaskoczenia,
kiedy matka mówi ci, że jest w ciąży, tylko takie, które znała przez całe życie
i które brała za przyjaciela! To wręcz scenariusz na kiepski, mugolski film.
Kiedy
powtórzyła całą tę historię po raz trzeci, bo musiała jako tako rozjaśnić
sytuację Chase’ owi, naśladowała styl starych opowieści, to znaczy takich,
jakie opowiadała jej Caroline z lat, kiedy „była w jej wieku” – z błyskiem w
oku, uproszczaniem, zapominaniem szczegółów i chichotami, które w czasie akcji
opowiadanego zdarzenia naturalnie nie miały racji bytu, ale teraz, patrząc
przez pryzmat czasu, wydają się być nieco błahe i śmieszne.
Chociaż
to nie było, nie jest i raczej się nagle nie stanie błahe i śmieszne.
Brzmiało
to mniej więcej tak:
W
Hogwarcie, popularnej szkole magii, pojawiła się dziwna i tajemnicza, pachnąca
lukrecją dziewczyna z "hebanowymi włosami" i grymasem na ustach,
zwana przez niektórych Jo Prewett. Nie wydawała się być odpowiednim
towarzystwem dla takich osób jak Lily i to bynajmniej nie nieodpowiednia
w rodzicielski sposób, który porównała do spotkania się kilka lat temu Tunii
z chłopakiem od Saundersów, o którym mówiono, że jest narkomanem i złodziejem.
Nie. Lily sama zdawała sobie sprawę, że nie powinna, lub raczej nie
chce rozmawiać z taką dziewczyną. I wtedy stało się coś
przynajmniej zgoła nieoczekiwanego – ta
sama zła, tajemnicza brunetka umówiła się z ostatnim z zacnego kwartetu
Huncwotów, Peterem Pettigrew. Niby nie powinno jej to wybielać, ale tak to już
jest, że patrząc na cudze towarzystwo wydajemy na jego temat opinię. Czy na
przykład uważalibyście za niezdarnego kogoś z narodowej kadry Qudditcha? Jasne,
że nie. Tak samo nikt nie mógł brać za podstępną kogoś, kto umawia się z
Peterem Pettigrewem. To... Byłoby wręcz nienaturalne. Ktoś taki jak Peter i
ktoś taki jak prawdziwa Jo nie mogliby żyć w zgodzie. Po prostu nie.
Wkrótce
zaczęły więc wypływać jej zdradzieckie umiejętności, których można by wymieniać
bez liku, ale sądzę, że najlepiej wspomnieć tylko o umiejętności legilimencji,
oklumencji i coraz rzadziej spotykanej telepatii. To ostatnie nie było do końca
jej zasługą, czy raczej profesją, ale łatwo się w tym odnalazła, gdy już po nią
przyszło. Zaczęła nachodzić Lily w myślach, pytając o medalion, który niegdyś
należał do matki Rudej, nieboszczki Mary Evans, z domu Oldisch. Medalion ten
nie był naturalnie takim tam sobie zwykłym, przeciętnym i szarym w tłumie
innych medalionem, ale pewnie domyśliliście się już tego, skoro wspomniałam, że
Jo Prewett się nim zainteresowała. Ta historia jest dość zawiła, a długi
łańcuch posiadaczy ów biżuterii ma tyle ogniw, że nie chciałabym przy
najbliższej sposobności wziąć się za wypisywanie ich wszystkich. Ale warto
napomnieć, że kiedyś nosiła go matka Jo, Lukrecja Prewett (prawdopodobnie
dostała go od męża, Ignatiusa, który mógł wykraść go Trevorowi Monroe, ojcowi
Isaaca, ale to wszystko jedynie przypuszczenia) i przekazała Ethanowi Evansowi,
swojemu kochankowi wraz z synem/córką (Chase’ em). Jeśli myślicie, że Jo wzięła
go tylko ze wzgląd na to, że należał do jej matki, a ona, dobra córka, chciała
go odzyskać, bo to sentymentalna pamiątka i w ogóle, to muszę was rozczarować.
Jo nie należała do tego typu osób. Ckliwość? O, nie. U niej wszystkie działania
były skutkami diabolicznych planów, których szczegółów nikt nie chciał znać, a
nie interesował jej sam w sobie medalion, tylko to, co w nim się znajduje. Był
to bowiem zachowek z drogocennej biżuterii wykutej wiele lat temu przez
gobliny, a jego główną właściwością było pochłanianie wszystkiego, co go
wzmocni. Dlatego też wykorzystywano go jako „sejf” nielegalnych zaklęć jednorazowych,
które chowano, gdy jakiś facet z Departamentu Niewłaściwego Użycia Czarów albo
Brygady Uderzeniowej wpadał do ciebie na herbatkę. Jo szczególnie interesowało
zaklęcie zmiennokształtności, ale to już zupełnie oderwany skrawek historii.
Na
skutek wielu dziwnych zdarzeń Lily dowiedziała się, że synem/córką Lukrecji
Prewett była właśnie ona (a nie – jak wyszło – Chase), a zaskoczona swoim
odkryciem pojechała do ojca, który wyjaśnił jej całą sytuację sprzed lat, choć
dość niechętnie. Poznał Lukrecję Prewett, kiedy był jeszcze stosunkowo młody,
jednak po ślubie z Mary Oldisch chciał przerwać tę znajomość, jednak – jak to
zwykle bywa- bezskutecznie. Z ich znajomości zrodził się romans, którego owocem
była nie Lily, lecz domniemany syn siostry Ethana, Amandy, tym samym kuzyn Lily
– Chase. No i to schyłek całej tej historii. Evansówna, która dowiedziała się
dwa dni temu, że jej kochany kuzyn, z którym spędzała każde wakacje, tak
naprawdę jest jej bratem przyrodnim. I w porównaniu z pocałunkiem z Jamesem
Potterem fakt ten spadł z jej hierarchii ważności i został upchany na drugie
miejsce, bardzo, bardzo oddalone od tego pierwszego. Dlatego właśnie, każdą jej
myśl zaprzątała nie kwestia pokrewieństwa z Chaseyem Reagan, tylko smak warg
Jamesa Pottera. I na tym polegał jej problem, bądź, jak przypuszczała, pierwsze
stadium schizofrenii.
O
ile jeszcze na większość szesnastoletnich dziewcząt można by zwalić całą tę
reakcję na hormony, dojrzewanie, pierwsze zauroczenia i tym podobne, to u niej
należałoby natychmiast je wykreślić. Kolor włosów bardzo ładnie pokrywał się z
zachowaniem Lily – była osobą bardzo pobudliwą, temperamentną i cyniczną, a to
w co nie wierzyła najbardziej, to z pewnością siła miłości czy uczuć
miłosnopodobnych. Zwyczajnie nie kupowała tego wszystkiego. Żyła w przekonaniu,
że miłość jest wymysłem mediów i starych babć, które stworzyły ją, żeby życie
było trochę mniej beznadziejne, oraz facetów, którzy wykorzystywali właśnie to
uczucie, aby zrobić z kobiety swoją gosposię. Hasło miłość i zauroczenie według
niej równało się z bzdurą.
Kiedy
jej przyjaciółki ze szkoły rozpoczynały typowe dla szesnastoletnich uczennic
rozmowy o pewnych chłopcach, Ruda krzywiła się całkowicie jawnie i zamiast
dołączyć do ogólnych "ochów" i "achów", jedynie rzucała
zjadliwe komentarze, do których miała skłonność jedynie podczas tak
"idiotycznych" konwersacji. Można było dużo powiedzieć o Lily Evans,
ale nikt, kto znał ją choć odrobinę, nie szufladkowałby jej do wrednych osób.
Lekko zgryźliwych, kiedy trzeba, o sarkastycznym poczuciu humoru i niezbyt
ufnych – to owszem, ale nie do złych i wrednych. Sama gardziła podobnym
fałszerstwem, a wszelakie wywyższanie się należało do rzeczy, których
nienawidziła najbardziej na świecie. Dlatego również nie przepadała do sporego
stopnia za Jamesem Potterem. Nie było, i podejrzewam, że już nie będzie, na
świecie drugiego takiego jak on. Wrodzona zarozumiałość, arogancja i skłonność
do prezentowania publicznie swoich imponujących zdolności to udana mieszanina
cech, które nigdy nie znajdą się pod przychylniejszym okiem rudowłosej.
Przypadek ten, może byłby bardziej wytłumaczalny, gdyby niechęć dziewczyny była
odwzajemniona. W końcu bożyszcze połowy hogwarckich dziewczyn, gwiazda
Qudditcha, chłopak bystry, zdolny, przystojny jak z okładki jakiegoś
uwielbianego przez rówieśniczki Evansównej magazynu, a w dodatku wierny,
lojalny, ambitny i odważny Gryfon,
nie mógłby upodobać
sobie kogoś równie humorzastego i nieidealnego jak Lily. To było niezgodne z
prawami rządzącymi tym światem!
A
jednak. Ten sam James Potter, mierzący około metra dziewięćdziesiąt, posiadacz
wielkiej, ciemnej szopy na głowie, przyjemnego, kojącego głosu i
hipnotyzujących oczu, w których kąpały się figlarne iskierki, od czwartej klasy
(teraz uczęszczał do szóstej) latał za tą samą, z pewnością nieperfekcyjną rudowłosą panią prefekt i bezskutecznie
prosił ją o randkę, ale zgody jak nie otrzymał, tak nie otrzymuje. Ba, co tu
mówić o randce, skoro do tej pory nie mógł przekonać jej nawet do utrzymywania
przyjacielskich kontaktów! No, aż do tego pocałunku. Teraz chyba bardziej
rozumiecie, dlaczego ta sytuacja jest taka poplątana, prawda? I dlaczego Lily
nie powinna, czy raczej nie chciała, o nim myśleć, a jednak robiła to
nagminnie?
A
więc, wracając do rzeczywistości- dziewczyna zaraz po oderwaniu z kalendarza
kartki, ruszyła leniwie do łazienki na parterze (ta u góry była obecnie w
stanie oblężenia przez jej siostrę Petunię i najlepszą przyjaciółkę Dorcas) by
poddać się porannym rytuałom.
Podeszła
do lustra i ujrzała w tym krzywym zwierciadle szczupłą dziewczynę o
specyficznej urodzie, która, szczerze mówiąc, mogła się niektórym podobać, ale
Lily odkąd sięgała pamięcią, przeklinała swoje rude włosy, liczne, szare piegi
i zielone, pospolite oczy. Te ostatnie były przynajmniej cechą dziedziczną i
charakterystyczną dla jej rodziny- jej dziadek posiadał szmaragdowe oczy, jej
ojciec i jej ciotka je odziedziczyli, a oni (a właściwie to tylko jej ojciec)
przekazali to Lily, Petunii i Chase’ owi, a więc była to kompletna norma i wręcz
atrybut każdego, kto miał w sobie choć kroplę krwi Evansów. Nie można było
powiedzieć tego o płomiennych włosach, które zawsze wywoływały u niej
kompleksy- kiedyś zwalała to na geny matki, która jednak miała o wiele
jaśniejszy kolor, wpadający w kasztanowaty, a ojciec, który był jak reszta
rodziny prawdziwym blondynem, nie mógł być przyczyną ich gruntownego
ściemnienia. Może dlatego zawsze uważała się za kogoś obcego w tym domu? Kogoś
z zewnątrz, kogoś, kto znalazł się tu przez kilkanaście korzystnych zbiegów
okoliczności? Może dlatego tak łatwo uwierzyła, że Jo Prewett jest jej siostrą,
a ona została owocem romansu jej ojca z Lukrecją Prewett (która między Bogiem a
prawdą również była blondynką, ale zielonooka nie zdawała sobie z tego sprawy)?
Mówiąc
o Dorcas Meadowes dochodzimy do bardzo ważnej kwestii, a mianowicie, co
zupełnie obca dziewczyna robiła w
domu Evansów, zamiast spędzać ten piękny i cudowny czas Świąt z rodziną? Tak,
chyba powinno to zostać wyjaśnione. Jak na najlepszą przyjaciółkę Lily przystało,
nie była ona pod żadnym pozorem zwyczajna i przeciętna. Miała dość specyficzny
kontakt z rodziną, która popierała Voldemorta, a więc starała się przebywać tam
do absolutnego minimum. W ubiegłym semestrze wzięła przykład ze swojego byłego
chłopaka, Syriusza Blacka i wyprowadziła się z domu "w cholerę”, tak jak
on przeniósł się do swojego najlepszego kumpla, tego samego Jamesa Pottera,
który teraz nawiedzał myśli innej Gryfonki w tym domu. Lily postawiła jej
"propozycję nie do odrzucenia", czyli, jak podsumowała Dorcas, zwykłe
ultimatum, w którym zagroziła, że wyrzuci pary jej wszystkich butów na
koturnie, jeśli się do niej na stałe nie wprowadzi, do czego Meadowes
naturalnie nie mogła dopuścić. Tu znów można by pomyśleć, że osoby tak do
siebie niepodobne jak Lily i Dor nie mogą się ze sobą dobrze dogadywać, i tu
znów trzeba wszystkich rozczarować. Świetnie się razem dopełniały- Evans
pełniła rolę tej twardej, inteligentnej i zdecydowanej, a Meadowes tej naiwnej,
bardziej skupionej na wyglądzie i mało stabilnej emocjonalnie. Wciąż dochodziła
do siebie po zerwaniu z Blackiem, w tym roku zresztą drugim z rzędu, a swoje
smutki topiła razem ze świeżo odkrytym bratem Lily, Chase' em, którego
dziewczyna, Hestia, straciła język w gębie. Dosłownie.
Dlatego,
gdy Lily wyszła z łazienki i usłyszała znajome, podniecone głosy, jedyne na co
mogła się zdobyć, to ciężkie westchnięcie.
─ Pójdziemy dzisiaj kupić sukienki na
Sylwka, Lily? ─ spytała jej przyjaciółka.
Pod
względem wyglądu Meadowes różniła się od zielonookiej jeszcze bardziej, niż
charakteru. Posiadała długie, gęste i proste włosy o barwie czystej czekolady,
ciepłe, brązowo-czarne oczy i słodkie, malinowe usta. Od innych najbardziej
odróżniał ją ubiór, który sama projektowała i szyła, używając tych zaklęć z dziedzin
transmutacji, które udało jej się opanować, i mugolskiej maszyny do szycia, swojego
największego skarbu.
A
co do Sylwestra...
Dorcas
otworzyła wczoraj zieloną paczuszkę, którą zostawił Potter, zanim opuścił
Golden Road, rodzinny dom Evansów. Nie zrobiła tego wcześniej, ponieważ
pudełeczko kompletnie wsiąkło, przez to, że w owym domu, jak zwykle, panowała
istna sodoma i gomora. W pudełku, obok upominku dla Lily, znalazł się list, po
którego lekturze Meadowes obwieściła, że mają zaplanowany Sylwester.
Z
wieloma rzeczami można się nie zgadzać z Dorcas Meadowes, o wiele można się z
nią z powodzeniem pokłócić (nigdy nie była ona bowiem wystarczająco asertywna,
by wygrać kłótnie z kimś tak… utalentowanym w kłóceniu się jak Lily Evans), ale
były też kwestie, z którymi z góry było się skazanym na porażkę, a Sylwester
był jednym z nich. Tym bardziej, że Lily zmiękła, kiedy zobaczyła zawartość
zielonej paczuszki (wiadomo było, że James Potter nie da jej zaproszenia do
siebie na Sylwestra tak po prostu), bo oprócz wiadomości, że jedzie do jego domu
na psychiczną imprezę Huncwotów, nie
była jedyną niebezpieczną rewelacją. W środku znalazła bukiecik konwalii,
uformowanych w elegancką bransoletkę (SKĄD TEN CHŁOPAK TO W OGÓLE WYTRZASNĄŁ? Obrabował
jedyny sklep z biżuterią, który był otwarty w Święta, czy co?) na rękę z
jeszcze jedną, niezwykle kłopotliwą karteczką:
L-,
Dziękuję
za najpiękniejszy prezent świąteczny,
-J.
Mówiąc
o prezencie świątecznym, James miał na myśli to, że wylosowała go w losowaniu
na prezenty świąteczne dawane sobie przez Hogwartczyków. Szczerze mówiąc przed
pocałunkiem wspomniała o tym, że ma coś dla niego, ale chodziło jej o płytę rockową, a nie, jak on myślał, o
ten przeklęty pocałunek.
Warto napomnieć również, że Evansówna nie przywykła do
takich podarunków, z takimi bilecikami, i z taką aluzją. Nikt nie
dawał jej takich prezentów. Chłopcy dają
takie upominki swoim dziewczynom. A
ona nie jest, nie była i najprawdopodobniej NIE ZOSTANIE dziewczyną tego
palanta, spełniając przy tym jego „świąteczne życzenie”. Co
ją obchodziły jego świąteczne życzenia? W
końcu, mogła sobie myśleć o pocałunku całymi godzinami, ale nie zmieni
to nic w relacji jej i tego imbecyla. Jej serce mogło zaczynać niebezpiecznie
bić, kiedy rzucał on jej ten swój zniewalający uśmiech, ręce mogły się pocić, na
jej twarzy mógł pojawiać się machinalny uśmiech, ale nie złamie ona suwerennej
obietnicy danej samej sobie- że się z nim nie umówi dobrowolnie. Tak, zdawała
sobie sprawę, że zachowuje się dziecinnie i w ogóle nie po swojemu, ale jej
uniwersalne i kompletnie elastyczne rozwiązywanie problemu (czyli unikanie
potencjalnego zagrożenia) do tej pory zawsze skutkowało. Dlatego właśnie nie
leżał jej ten Sylwester. Jak mogła się jednak z tego wymigać? Przecież
przyznanie się do wszystkiego zakończyłoby się bardzo nieprzyjemnymi pytaniami
Dorcas, a do tego także nie mogła dopuścić.
─ Chasey?- zagadnęła chłopaka Meadowes. ─
Jedziesz właściwie z nami na tę imprezę?
Chase Reagan uniósł wzrok. Był to
uroczy blondyn, o bardzo chłopięcych rysach twarzy i naturalnie, z evansowym
atrybutem- zielonymi, migdałowymi oczętami. Patrząc na niego nikt nigdy nie
odgadłby, że posiada on prawie siedemnaście lat – niski wzrost i wysoki, jak na chłopaka, głos,
zainicjowały pieszczotliwe nazywanie go "Chasey' em".
Do
tej pory Lily właściwie nie myślała nad tym, jak on czuje się z tym, że jest jej
bratem. Znaczy się, wiedziała, że
ojczym Chase’ a ( a raczej podszywany
ojczym) jest osobą bardzo surową, a z tego, co wyczytała między wierszami
również agresywną. Nie można się dziwić, że jej brat wolał darować sobie taki punkt programu jak kolejne „rodzinne”
święta. Możliwe, że trochę mu ulżyło, kiedy zrozumiał, że nie musi już łączyć
zupełnie obcych mu ludzi, jakim w gruncie rzeczy były osoby, które go
wychowywały, ze swoją rodziną. Ale możliwe, że wściekał się również na Ethana
Evansa, bo przez tyle lat nie powiedział o tym pokrewieństwie ani słowa. Ona
pewnie też by się o to wściekała.
Tamtego
dnia, po tym jak wyszło na jaw, że Chase jest jej bratem, ona, jej ( ich?) ojciec i Reagan dużo rozmawiali. Wtedy Chase miał do niego pretensje. Do
tej pory Ethan był tylko jego ojcem chrzestnym
i ulubionym wujkiem. Chłopak mówił,
że bardzo na niego liczył po śmierci matki ( a właściwie to podszywanej matki, bo jego matka żyła,
miała się świetnie i wychowywała Jo, jak bardzo pokręcone to było) i że wtedy miał idealny moment na zdradzenie
prawdy, a nie teraz, kiedy właściwie
został przyciśnięty.
Według
niego jej ( ich? ) ojciec był dziwnym
człowiekiem, bo normalnie przez tyle lat nabierał wody do ust, a teraz NAGLE, od razu wyśpiewał całą historię.
Zapytał się nawet Lily, czy podała mu veritaserum. Nie winiła go za to. Ona
sama zdziwiła się, że tak gładko poszło.
Powrót
Chase’ a po tylu latach na Golden Road może i coś wyjaśnił, ale przede
wszystkim pokomplikował rzeczy jeszcze bardziej. Rudowłosa nie wiedziała nic
więcej, ale przyłapywała brata i ojca
na rozmowach w cztery oczy, więc temat ojciec-syn nie został zamieciony pod
dywan. Ciekawiło ją, jak to dalej się potoczy.
Gdzie
Chase będzie mieszkał, skoro nie chce wracać do Calais?
Jak
często (czy w ogóle) będzie ich odwiedzał?
Czy
będzie traktować ją od tej chwili inaczej? Czy dotychczasowe kuzynostwo się od
siebie oddali?
W
tej sprawie zgromadziło się tyle znaków zapytania, ile w kwestii pocałunku z
Potterem.
─ Mam kilka spraw do załatwienia – rzucił
Chasey, wbijając wzrok w swoją jajecznicę. ─ Muszę pojechać do Francji, zabrać
resztę moich rzeczy...
Dziewczyny wymieniły porozumiewawcze spojrzenia. Chłopak wychowywał się we
Francji początkowo mieszkając ze swoją matką/ciotką Amandą Evans, a potem
Reagan, ale po jej dość wczesnej śmierci został sam razem z podszywanym ojcem.
Dostał list z Beauxbatons, a nieszczęścia rozpoczęły się dopiero na piątym
roku, kiedy to pan Reagan ponownie się ożenił, a zaraz po miesiącu miodowym
zginął w nieoczekiwanych okolicznościach, zostawiając całkiem pokaźny dom i
majątek w rękach swojej drugiej żony. Chase pamiętał, że macochę niezbyt
ruszyła jego śmierć, a dowodem na to może być fakt, że w dwa tygodnie po
pogrzebie wychodziła ponownie za mąż. Blondyn został pod opieką swojej macochy
i jej męża, ale nie czuł się dobrze w domu. Do tej pory kwestia jego
zamieszkania pozostawała tematem tabu, który został poruszony dopiero teraz.
Skoro zabierał swoje rzeczy...
─ Nie patrzcie się tak – parsknął,
nabierając na widelec trochę boczku. ─ Zdecydowałem, że przeniosę się do
Hogwartu.
─ SERIO?! ─ ucieszyła się Dor i
poczochrała mu włosy. Zmierzwione nadały mu jeszcze bardziej dziecinny wygląd.
─ Ale… czy to znaczy, że…
─ Taa… ─ potaknął. ─ Chyba wprowadzam się
tu na stałe.
─ CO?! ─ teraz krzyknęła Lily. Jej ton nie
był jednak rozentuzjazmowany, jak ten Dor, ale wręcz oskarżycielski.
Dor
i Chase spojrzeli na nią ze zdziwieniem. Oboje znali pierwsze symptomy
zagrożenia wybuchem gniewu u rudowłosej, a należały do nich przede wszystkim
niedowierzające, ale zarazem poirytowane iskierki w jej oczach. Teraz
wyglądała, jakby miała ochotę zacząć rzucać talerzami o ścianę.
─ Dlaczego nikt mi nic nie powiedział?! ─
krzyknęła.
─ Wiesz, Lil, ja też zbytnio nic nie
wiedziałam ─ zaśmiała się nerwowo Dor, dając jej kuksańca w bok. Dziewczyna nie
zaśmiała się. Była zbyt zajęta piorunowaniem swojego brata wzrokiem.
─ Wprowadzasz się? ─ powtórzyła.
Chase
spoglądał to na Lily, to na Dorcas, która wspierała go swoim współczującym
syczeniem.
─ Wiesz… ─ starał się dobierać delikatnie
słowa ─ dość głośno to okrzyknęłaś… nie na tyle, co się wprowadzam, ale no… przenoszę.
─ … na dobre ─ dokończyła
sceptycznie. Blondyn niechętnie potaknął, a Meadowes „dyskretnie” pociągnęła go
za siebie, jakby próbując go uchronić.
Lily
pokręciła kilka razy głową, mamrotała coś pod nosem, a kilka razy przerywała
swój napad mamrotania jakimś głośnym prychnięciem.
─ …niech ja go tylko dorwę w swoje ręce… ─
warknęła, po czym, kompletnie ignorując towarzystwo, wyszła z kuchni i głośno
wspięła się po schodach na górę. Słychać było tylko jej hałaśliwe krzątanie się
i trzask drzwiami.
─ Gdzie ona poszła? ─ szepnął Chase.
─ Chyba zabić pana Ethana ─ wzruszyła
ramionami Dorcas i wróciła do jedzenia swojej owsianki.
***
Bożonarodzeniowy wieczór, „Glasgow”.
W domu
Jenkinsów mieszkały trzy kobietki. Trzy czarodziejki. Trzy blondynki. No i, co
najważniejsze, trzy Miss Magazynu Czarownica.
Pierwszą
z nich była niezwykle piękna, ale i do równego stopnia głupia, Elle Titanic, a
obecnie, po rozwodzie- Jenkins. Została ona Miss Czarownicy trzy razy (w latach
'52, '55 i '57) a raz nawet wygrała mugolski konkurs piękności. Obecnie
zbliżała się do zacnego wieku trzydziestu dziewięciu lat (urodziła się bowiem
trzydziestego pierwszego grudnia), była kilkakrotną rozwódką, która na swoich
ślubach wyszła znacznie lepiej niż Zabłocki na mydle i posiadaczką dwóch
urodziwych córek. Oficjalnie gospodarzyła w swoim uroczym domostwie w
czarodziejskim miasteczku obok Glasgow, ale wszelkie prace domowe wykonywała
starsza córka, a czasem nawet młodsza coś od siebie dodała. Jej ulubionym
zajęciem było przeglądanie "Czarownicy", do której miała ogromny
sentyment i kupowanie na czarnym rynku nowych, rewelacyjnych kremów na zmarszczki. Jej córki zawsze żartowały z
kolejnych skutków ubocznych i nazywały ją "zawodową zakupoholiczką" i
chyba nie ma celniejszego określenia, które opisałoby w dwóch słowach Elle.
Starsza
córka Elle miała dziewiętnaście lat, a za kilka dni rocznikowo dwadzieścia.
Skończyła bardzo dobrze Hogwart, była Krukonką, a obecnie kształciła się na
Aurora. Dziewczyna należała do dość bystrych, a już, patrząc na jej kuzynów i
kuzynki, to chyba najbystrzejszych w rodzinie, ale nigdy generalnie nie chciała
zostać Aurorem czy w ogóle pracować. Poszła na ten kierunek po prostu za swoim
boskim chłopakiem, który obecnie już jej chłopakiem nie był, a teraz nie miała
zbytnio odwrotu, gdyż w styczniu miała zdać ostatni egzamin. Diana, bo tak jej
było na imię, urodziła się w roku 1957, kilka miesięcy przed ślubem Elle z
nijakim Michaelem Titaniciem, dlatego nosiła nazwisko panieńskie swojej matki i
póki co nie planowała go zmieniać. Miss Czarownicy została dwa razy, w wieku
piętnastu i siedemnastu lat. I mimo swojej bystrości miała prosto mówiąc
kompletne siano w głowie i uwielbiała wpajać młodszej siostrzyczce swoje niewarte
cytowania przekonania.
Ach,
i zbliżamy się do najmłodszej mieszkanki tego domku, czarnej owcy rodziny,
która w dodatku nie nosiła zaszczytnego nazwiska Jenkins, tylko Titanic, i nie
miała wcale dźwięcznego imienia, jedynie kompletnie nieciekawe-
"Emmelina". Co do jej wygranych konkursów piękności, niewiele mam do
opisania. Emmelina, nazywana przez wszystkich Emmą, była przez większą część
swojego życia dość otyła i niezbyt ładna – ciężkie, opuchnięte powieki,
szpecące dołeczki na policzkach i krótkie, cienkie włosy, które wyglądały na chore
i matowe- to wszystko z pewnością nie sprzyjało zdobywaniu tytułów miss. Przy
swojej siostrze i matce dostawała swego rodzaju kompleksów, dlatego też na
piątym roku nauki w szkole Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie zmieniła
diametralnie swój wizerunek. Po pierwsze- zapuściła włosy, odżywiła je i
przestawała walczyć z naturalnym ich falowaniem się. Po drugie- zaczęła
nakładać na siebie spore ilości mazideł i makijażu, przez co zakryła wrodzone
niedoskonałości, takie właśnie jak wieczne wory pod oczami. Po trzecie-
zrezygnowała z okularów, które psuły jej ogólne wrażenie i postawiła na swoją
krótkowzroczność. No i przede wszystkim- schudła, ale schudła tak szybko i
gruntownie, że na pierwszy rzut oka widać było, że coś jest nie tak.
Nabawiła
się bulimii. Udało jej się zwalczyć chorobę i w ogóle, ale ostatnio coraz
częściej ona do niej wracała, niosąc za sobą wielkie szkody. To popołudnie
również chciała spędzić na upychaniu się pączkami i chipsami oraz użalaniu się
nad sobą, ale coś stanęło jej na drodze.
─ A teraz ─ klasnęła w ręce pani Jenkins –
zjedzmy ten dietetyczny, lodowy tort za naszą nową Miss Szesnastolatek!
Zarówno
Diana, jak i Elle rozpoczęły energiczne klaskanie i ocierały łzy w oczu, gdy
znów spoglądały na styczniowe wydanie "Czarownicy", które doszło do
nich przed publikacją dzisiaj pocztą, na której widniało zdjęcie uśmiechniętej
Emmeliny tuż po opuszczeniu Zamkniętego Oddziału Świętego Munga w sekcji
bulimików. Matka uparła się niedawno, że wyśle do ukochanego magazynu jej
zdjęcie, bo ogłaszają powrót plebiscytu na najpiękniejszy uśmiech
szesnastoletnich czarownic. Emma nie protestowała, ale szczerze mówiąc wątpiła
w swoją wygraną.
A
teraz, kiedy jest najpiękniejszym uśmiechem szesnastoletnich czarownic, nie
czuła z tego powodu euforii czy dumy, jakie odczuwały jej matka i siostra
(żadna z nich nie wygrała akurat Miss Szesnastolatek).
─ Mamo, a nie lepiej zjeść normalny tort?
─ spytała retorycznie Emmelina. ─ Czuję, że zaraz zwymiotuję.
Zazwyczaj groźba o torsjach
działała znakomicie, ale tym razem matka Emmeliny machnęła ręką i powiedziała:
„Wzięłaś przecież swój eliksir”.
Emmelina przygryzła dolną wargę.
Kochała swoją siostrę i matkę, ale wiele by dała, aby obie przestały wywierać
na nią taką presję. Chciałaby też od czasu do czasu porozmawiać z nimi o swoich
problemach, innych niż miejsce na okładce Czarownicy albo jego brak. Ostatni
semestr w szkole był beznadziejny. Pokłóciła się z przyjaciółmi, doznała
wielkiego zawodu sercowego i… ona nie miała nawet zaplanowanego Sylwestra!
Kiedy powiedziała o tym Di, ta zaproponowała jej udanie się do JEJ ZNAJOMYCH, w
skład których wchodziła między innymi Berta Jorkins, kuzynka Meadowes i nawet
ich nauczyciel OPCM’ u! Czy chodzenie do swojego nauczyciela na imprezę było dobrym pomysłem?
Nie, z pewnością nie było.
─ Chyba wiem,
dlaczego jesteś taka zblazowana ─ powiedziała nagle jej siostra, pewnym siebie
tonem. Emma szczerze wątpiła w te słowa. ─ Chodzi o listy, nie? Nikt nie wysłał
ci gratulacji z powodu tego tryumfu.
─ Nikt o tym
jeszcze nie wie ─ zauważyła trzeźwo. ─ Styczniowy numer wyjdzie drugiego.
─ A może wolałabyś
spędzić taki dzień z Remusem? – wypaliła
Elle, która była przekonana, że jej córka pała gorącym uczuciem syna jej
ulubionej sąsiadki, Hope Lupin. Emma zdusiła jęk rozpaczy. Gdyby ona tylko
wiedziała, jak wszystko popsuło się miedzy nią a Remim…
Chociaż… czy to nie zwolniłoby
jej z tego żałosnego jedzenia tortu? Remus zawsze potrafił jej doradzić i
przede wszystkim zawsze dawał jej znakomite rady, a więc też mógłby zaradzić
jej chwilowej niechęci do wszystkich. I nie wałkowałby tego beznadziejnego
tematu Miss.
Emmelina podniosła się
gwałtownie z krzesła.
─ To jest to! ─
wypaliła. ─ Remus! Lupin! No jasne!
Brwi Di powędrowały
nienaturalnie wysoko.
─ Zaskakująco
cieszysz się jak na spotkanie ze swoim tylko
kumplem ─ zauważyła. Jak na Dianę
było to aż zanadto błyskotliwe. ─ Ale okej.
Może weźmiesz dla niego trochę lodowego tortu?
─ Dzięki, dzięki…
─ odmówiła i wstała pośpiesznie od stołu, by przypadkiem nikt jej nie
zatrzymał w tym prymitywnym planie ewakuacji. – Na pewno się ucieszy… pójdę już…
to…
─ Emmie, użyj
pomadki ochronnej, bo popękają ci usta! ─ krzyknęła za nią Elle Jenkins, ale
jej córka już zniknęła za drzwiami i mimo fatalnej pogody wybiegła na dwór w
samej białej bluzce, dżinsach, domowych pantoflach i lampą naftową w ręku.
Kiedy Emma i Remus byli jeszcze
dziećmi, mieszkali blisko siebie po dwóch przeciwnych stronach rzeki. Bród niej
był tak płytki, że nawet ich sześcioletnie wcielenia mogły spokojnie przejść na
drugą stronę. Dzieci spotkały się po raz pierwszy pewnego słonecznego dnia roku
1965 i od razu odnalazły wspólny język. Emmelina myślami często wracała do tych
beztroskich czasów i chciałaby wrócić do swojego starego domu po drugiej
stronie rzeki Alchatz, bo to w nim spędziła najszczęśliwsze chwile swojego
życia. Wtedy jeszcze nie miała skłonności do zakochiwania się w nieodpowiednich
osobach, żyła bez bulimii, ciągłych kompleksów i było jej dobrze.
Teraz jest zupełnie inaczej.
Problemy zaczęły się, kiedy miała
niespełna dziewięć lat i Michael Titanic zadecydował, że z rodziną przeniesie
do Bristolu, bo chciałby mieszkać bliżej swojej siostry, której kończył się
czas na tym świecie. W Bristolu wszystko układało się inaczej. Nie miała tam
przyjaciół, oprócz kilku znajomych z czarodziejskiego osiedla, którzy należeli
raczej do rozpieszczonych i uszczypliwych dzieciaków i mających na innych zły
wpływ.
Dlatego przeprowadzka z powrotem
nad Achatz była jedyną pozytywną stroną rozwodu rodziców rok temu. Emma wróciła
do starej, dobrej dziury, którą była czarodziejska wioska, nazywana Glasgow, bo
znajdowała się tuż pod owym miastem, pełna nadziei. Remus po prawdzie
niespecjalnie z nią po przeprowadzce rozmawiał, bo miał jej za złe sytuacje z
pocałunkiem i Marą, ale teraz, pół roku później, raczej nie trzymał ciągle tej
urazy.
Swój
dawny dom dziewczyna mogła zobaczyć w tej chwili bez problemu, bo mieścił się na pagórku– mieszkała w nim teraz jakaś upiorna kobieta.
Chodziły o niej plotki, że jest psycholką, którą utopiła swoje nowonarodzone bliźnięta
w wanience, a obecnie cierpiała na depresję z powodu ich śmierci. W tym domu
nigdy nie paliły się światła, jednak kobieta miała się aż nazbyt dobrze, bo
kiedy Titanicowie, tyle że bez głowy rodziny, wrócili do wioski, za żadne
skarby świata nie chciała im odsprzedać domu. Teraz, mimo że Remus i ona
ponownie żyli po sąsiedzku, nie mieli już do siebie tak blisko i o wiele
rzadziej się widywali. Co prawda obok teraźniejszego domu Titaniców (czy raczej
Jenkinsów) również płynęła ta sama płytka rzeka, to jednak dom Lupinów
znajdował się za doliną, na której szczycie stał dawny dom Emmy i za którą Alchatz w pewnym momencie się kończyła. Spacerkiem to mniej więcej piętnaście minut drogi, a Emma, która nie miała na
sobie niczego na wierzch postanowiła trochę się przebiec.
Kiedy
dopadła znajomy dom, rozpromieniła się cała. Kochała Lupinów całym sercem – i
pana Llyala, który zawsze z nią żartował, i panią Hope, wiecznie zatroskaną i
ciepłą, robiącą najlepsze pierniczki miodowe na świecie, i samego Remiego, za
to, że po prostu był. Może i dzisiaj odwiedziła ich tylko dlatego, że chciała
odpocząć od męczącej atmosfery u siebie, ale było za tym coś więcej. Diana
spontanicznie rzuciła tę myśl, jednak może właśnie ona miała wyleczyć ją z
depresyjnych myśli.
W
końcu dzisiaj Boże Narodzenie, a w tą noc cuda się zdarzają.
Najwyraźniej
nawet o tak późnej porze można było dostrzec biegnącą Emmelinę, bo ktoś
pomachał do niej ręką:
─ Emmelina?! ─
krzyknęła z zaskoczeniem w głosie jakaś kobieta, która paliła papierosy na
tarasie. Miała hardą minę i krótkie, ciemne włosy, związane w koński ogon. Mimo
że do Lupinów wpadła jako gość i wypadałoby ubrać ubrać się wyjściowo – tym
bardziej, że chodziło o dzień bożonarodzeniowy – nałożyła spodnie moro,
skórzaną kurtkę i buty trekkingowe.
─ Cześć, Jules*! ─
zaświergotała, kiedy już stanęła pięć stóp przed nią. ─ Mam nadzieję, że się
nie narzucam.
Ciotka Remusa wywróciła oczami.
─ Jasne, że się
narzucasz ─ prychnęła. ─ Ale właź. Ty przecież tak zawsze.
Emmelina uśmiechnęła się z wdzięcznością, a
następnie bez pukania otworzyła drzwi do domu Lupinów. Drzwi zaskrzypiały, a z
nią do domu wpadło kilka ciem i komarów.
─ Wesołych świąt!
─ krzyknęła, otrzepując swoje pantofle ze śniegu. ─ Mamy taką ładną noc, że
pomyślałam o moich kochanych sąsiadach!
Dziewczyna pośpiesznie
uporządkowała włosy, po czym pchnęła drzwi i z ganku weszła do ciepłego
przedpokoju. Natychmiast poczuła, że ktoś łapie ją za nogę.
─ Ema! ─
zapiszczała mała dziewczynka, którą „Ema” od razu poznała – była to młodsza
kuzynka Remusa, od strony matki, a więc z rodziny mugoli. Skoro siostra pani
Hope przyjechała, najwyraźniej Lupinowie urządzili niemagiczne święta, udając
zwykłych, nieczarodziejskich gości. Emma roześmiała się w duchu.
─ Witaj,
ślicznotko! ─ uśmiechnęła się i wzięła dziewczynkę na ręce. ─ Ależ ty urosłaś,
Millie!
Za dziewczynką do holu wpadła
pani Lupin, tradycyjnie z nieładem na głowie, ale dzisiaj w ładnej, białej,
wyjściowej sukience w koronkę, w której wyglądała jak płatek śniegu. Otwarła
usta z zaskoczenia i przytuliła Emmelinę, o mało nie zgniatając przy tym
Millie.
─ Emmie, jak
dobrze cię widzieć!
─ Dobry wieczór,
pani Hope ─ odpowiedziała ciepło. ─ Przepraszam, że tak bez zapowiedzi, ale…
─ Nonsens ─
machnęła ręką kobieta. ─ Wieki cię nie widziałam, kochanie!
Emmelina błysnęła najbardziej
promiennym uśmiechem, na jaki było tylko ją stać, po czym dała się poprowadzić
do salonu, gdzie tuzin znajomych twarzy wydało wspólny odgłos zaskoczenia. Dziewczyna
ze śmiechem rozejrzała się po twarzach gości siedzących przy stole. Prawie nikt
się nie zmienił, odkąd go ostatnio widziała.
Po prawej stronie stołu siedział
pan Llyal, widocznie wymęczony godzinami spędzonymi z krewnymi swojej żony,
obok niego puste miejsce należało zapewne do Jules, następnie odnotowała
barczystego mężczyznę w tweedowej marynarce i niepasujących spodniach, zapewne
brata pani Hope, następnie jego kościstą i żylastą żonę. Pierwsze krzesło po
lewej zajmowała pani Lupin, obok siedziały jej dwie małe bratanice, w tym
Millie, dalej stało kolejne puste krzesło i w końcu, w samym środku, siedział
wyglądający jak śmierć na chorągwi Remus, którego wizyta Emmeliny najbardziej
zaskoczyła.
Ojciec Remusa zlustrował ją
rozbawionym spojrzeniem. Najwidoczniej przybycie niezapowiedzianego gościa było
jedynym ciekawym wydarzeniem całego wieczoru, a nic nie ożywiało Llyala Lupina
bardziej niż niespodziewane, ciekawe wydarzenia.
─ No proszę ─
zagwizdał. ─ Nie wiedziałem, że Emmelina Titanic ma siostrę bliźniaczkę
modelkę.
Dziewczyna zamrugała
parokrotnie. Czyżby jej matka zdążyła już rozesłać tę głupią gazetę z nią na
okładce po wszystkich sąsiadach?
─ Zrobiła to? ─
wydukała niemrawo Emma. Lupinowie spojrzeli na nią z zainteresowaniem. ─ Moja
matka. Przesłała Czarownicę?
Cały stół wymienił się zdezorientowanymi spojrzeniami. Blondynka
ukryła twarz w dłoniach. To był tylko żart.
No jasne! Przecież pan Lupin ostatni raz widział ją w wakacje przed piątą
klasą, kiedy jeszcze ważyła siedemdziesiąt kilo, nosiła grube okulary i miała
mugolski aparat na zębach. Patrząc na nią teraz – na dziewczynę z bulimią,
która dostała się na okładkę magazynu dla młodych czarownic – różnica była
piorunująca.
─ Nie ─ parsknął
ojciec Remusa. ─ Najwidoczniej oddałem dobry strzał, co? Kiedy ostatnio cię
widziałem, to też zdawałem sobie sprawę, że zgarnęłaś dużo genów swojej matki
wielkiej Miss ─ mówiąc o Elle Jenkins lekko wywrócił oczami, za co Hope Lupin
posłała mu spojrzenie pełne nagany ─ ale teraz wyglądasz… inaczej. Nic dziwnego, że gazety wreszcie cię porwały.
Przez pokój rozeszły się
śmiechy, ale blondynka, mimo że nie usłyszała nic kłopoczącego, zrobiła
zawstydzoną minę.
─ Przynajmniej
zwróciła na mnie uwagę ─ mruknęła.
Hope Lupin machnęła ręką, jakby
chciała powiedzieć „oj, dziecko, dziecko, nie masz pojęcia, co ty wygadujesz” i
poleciła jej usiąść obok Remusa. Emma zajęła wolne krzesło. Z niego mogła się
dokładnie przyjrzeć przyjacielowi.
W Hogwarcie czasami widziała go
w bardzo złym stanie, ale mimo to wtedy, w porównaniu z chwilą teraźniejszą,
sam mógł startować na Mistera Czarownicy Szesnastolatków. Włosy miał
zmierzwione, niektóre ich płaty skleiły się ze sobą krwią. Twarz przecinała mu
pionowa szrama, policzki i czoło całe miał w zadrapaniach i strupach. Obraz
nędzy i rozpaczy dopełniała mlecznobiała cera, wręcz jak u wampira. I wtedy
połączyła fakty.
Remusowi na pewno coś się stało,
w końcu na Boże Narodzenie przyjechała Jules, która w normalnych
okolicznościach zawsze zostaje w swoich czterech ścianach. Jej obecność
oznaczała że coś, prawdopodobnie jakieś magiczne zwierzę, mogło mu zaszkodzić.
To on miał teraz problem, on, a nie
Emmelina.
Spojrzała
na niego zatroskana.
─ Czy coś się
stało? ─ Jej głos zabrzmiał dziwnie piskliwie. Remus machnął lekceważąco ręką.
─ Miałem ciężką
noc. Kiedy jest pełnia, nigdy nie mogę się dobrze wyspać.
Z tą zagadkową uwagą uciął rozmowę
na swój temat, a może po prostu reszta próbowała ją od niej odciągnąć, bo zaraz
potem wróciła Jules, zmieniła swoje miejsce, odgradzając chłopaka od Emmy i
dyskretnie wręczając mu coś, co tamten schował do kieszeni. Potem już wszyscy
zagadywali dziewczynę na coraz bzdurniejsze tematy, jakby nie chcieli dopuścić
jej do rozmowy z młodym Lupinem w cztery
oczy.
Po dwóch godzinach luźnych
pogawędek, Millie pogłośniła w radiu muzykę, a pan Llyal zaprosił swoją
szwagierkę do tańca. To była idealna szansa dla Emmeliny, która, bez pytania
zaciągnęła przyjaciela na środek salonu i założyła mu ręce na swoją talię.
─ Czy to jakaś
tajemnica, co ci się stało? ─ zapytała cicho, spoglądając kątem oka na
niezadowoloną z ich tańca Jules.
Remus westchnął ciężko, podniósł
rękę, a Emmelina obróciła się szybko wokół własnej osi i wylądowała w jego
ramionach, tuż obok ucha. Chłopak nachylił się i szepnął:
─ To nie ma
znaczenia, Emmie. Wiem, że się martwisz, ale to tylko tak wygląda.
─ Tylko tak
wygląda?! Remusie, jesteś cały
posiniaczony… można pomyśleć, że dopadł cię rozwścieczony hipogryf, a…
─ Wiem ─ uciął jej
w pół słowa. ─ Ale ty jesteś dzisiaj ważniejsza. Co się dzieje? ─ zapytał z
poważną miną.
Emma zamyśliła się. Z jednej
strony chciała wystartować teraz jak lawina i powiedzieć o wszystkim – o tym,
że święta w domu są takie okropne, że każdy jej teraz nienawidzi, że żałuje
zrujnowania swojej przyjaźni z Dorcas na rzecz Blacka i w końcu o tym, że
przestała radzić sobie z bulimią, chociaż udawała, że wszystko ma pod kontrolą.
I naprawdę chciała to powiedzieć. Po to tu przyszła. Tyle że…
Z drugiej strony słowa Lupina
trochę w nią uderzyły – z góry zakładał, że zapomni o nim, jak tylko zejdą na
jej temat, jak robiła… dobrze, jak robiła zawsze.
Tyle że ona nie chciała już tak dalej. Nie mogła dłużej żyć jako Emmelina –
wredna, egoistyczna dziewczyna, która została Miss. Nie potrafiła tak. Kiedyś
marzyła o popularności i podobnym sukcesie. Kiedyś dałaby się pokroić, żeby
zostać królową szkoły, którą w gruncie rzeczy była teraz. Kiedyś nie pomyślałaby, że ktoś taki może być
nieszczęśliwy.
Lecz teraz? Teraz oddałaby ten
swój głupi tytuł i nawet dała sobie spokój ze szkolną popularnością, byle tylko
przyjaciele z powrotem zaczęli ją doceniać. Byle odróżniali ją od przypadkowej
Grety Catchlove, która udawała ją pod eliksirem wieloskokowym. Byle tylko nie
być zmuszonym jechać na Sylwestra do znajomych swojej siostry, w tym do swojego
nauczyciela Obrony.
Dlatego się nie odezwała. Nie
odezwała się, ale ten nadmiar przykrych myśli, które układała w głowie jak w
kolejkę, by sprawdzić czy oby naprawdę tak bardzo się zmieniła, zwyczajnie ją
przytłoczył. Poczuła jak po policzku spływa jej pierwsza łza, a potem następna
i nim się obejrzała już ryczała jak bóbr i moczyła zdezorientowanemu Lupinowi
flanelową koszulę.
─ Nie nienawidzisz
mnie jeszcze, prawda? ─ wyjąkała, gdy zdołała się trochę uspokoić.
Remus
spojrzał na nią ponownie, ale tym razem nie przyglądał jej się tak uważnie i
Emmelina nie mogła zobaczyć siebie w jego źrenicach. Było to raczej spojrzenie
pełne ulgi, smutne, tęskne, ale jednocześnie zadowolone i miłe. Tyle uczuć
odbijało się tylko w jednych znanych jej oczach – tylko w oczach Remiego.
Chłopak
poczochrał jej pieszczotliwie włosy i z ciężkim, charakterystycznym
westchnieniem, które zarezerwowane było tylko dla Titanicówny, powiedział:
─ Ja nigdy, Em. I
nikt inny. Ale i tak cieszę się, że dostrzegłaś swój problem, zanim ktoś
naprawdę zaczął cię nienawidzić.
***
─ Masz
rację, Lily – nie rozumiem ─ przyznał Ethan Evans, kiedy rudowłosa rano
wtargnęła do jego pokoju „pracy”.
Mimo
że każdy mówił, że Lily przypomina swoją matkę, to niewątpliwie zgarnęła też
kilka cech po ojcu, a były to przede wszystkim ośli upór, wygórowana duma i –
czego być może nikt się po panu Evansie nie spodziewał – również pracowitość.
Ojciec dziewczyny był na tyle pochłonięty muzyką, swoją pasją, którą udało mu
się połączyć z zawodem, że większość dnia przebywał w swoim pokoju, gdzie
kreślił i nieustannie bazgrał po papierach nutowych, grał płynnie jedną ręką na
starym, nienastrojonym pianinie, ale też pisał w obszernym brulionie listę
tematów, które miał poruszyć na następnym swoim wykładzie w Królewskiej
Akademii Muzycznej, a których nie był w stanie spamiętać.
Kiedy
Ethan założył rodzinę (co nie było do końca planowane) sam studiował na tej
uczelni, ale dorabiał sobie jako zwykły barman, kiedy jej matka dość szybko
pojawiła się na West Endzie jako aktorka musicalowa. Po ich rozwodzie ożenił
się powtórnie z Caroline Steele – nauczycielką w tutejszym liceum muzycznym i
chyba zmotywowała go ona na tyle, żeby wziął się za zdobycie wyższego
wykształcenia i stosunkowo niedawno udało mu się sięgnąć po tytuł doktorski, a
byt Evansów trochę się poprawił, dlatego bez problemów mogła proponować Dorcas
stałe wprowadzenie się tutaj. Mimo wszystko wciąż praca jej rodziców nie była
równorzędna z zarobkami, co daje kolejny minus dla pomysłu przeprowadzki Chase’
a. Tym bardziej, że jej ojciec pogorszył ostatnio sytuację, wiążąc się z
dwudziestoletnią, bezrobotną baletnicą.
Dziewczyna
wydała z siebie głośny jęk.
─ Kompletnie nic
mi nie mówisz! Zmawiasz się z Chase’ em po kątach, a mnie, jak zwykle, totalnie olewasz! ─ oskarżyła go.
─ Jeśli chodzi ci
o to, że Chase ma z nami zamie…
─ Dokładnie o to
mi chodzi! Dlaczego nic mi nie powiedziałeś? Dlaczego nie uprzedziłeś mnie, że
będzie tutaj… już na dobre? Dlaczego
nie wspomniałeś o tym, że BĘDZIE CHODZIĆ ZE MNĄ DO SZKOŁY?!
─ To nie była
łatwa decyzja ─ zgodził się Ethan ─ a nie podjąłem jej sam ot tak.
─ Racja. Podjąłeś
ją z Chase’ em i – a jakże – z RACHEL ─ wycedziła,
jakby „Rachel” było najgorszą obelgą, jaka przyszła jej do głowy.
Ethan Evans przerwał swoje
bazgranie po pięciolinii i z naganą spojrzał na swoją najmłodszą latorośl.
Zazwyczaj należał do niezwykle pogodnych osób, ale jeśli tylko ktoś, nawet jego
ukochana córka, wyrażał się niepochlebnie o jego obecnej żonie, robił się dość
nieprzyjemny. Lily zniosła jego oskarżające spojrzenie ze stoickim spokojem.
─ Oświeć mnie, co
ma do tego Rachel.
─ A to – że jej mówisz o wszystkim, a mnie traktujesz jak niegodną prawdy.
─ Przecież
poznałaś prawdę! Wolałem, żeby powiedział ci o tym twój bra…
─ Nie nazywaj go
moim bratem ─ wymsknęło jej się, a zaraz potem oblizała nerwowo usta.
Lily zaledwie kilka dni temu naciskała
na ojca, żeby zapoznał ją z synem swoim i matki Jo Prewett, i była szczere
podekscytowana tą perspektywą. Ale gdyby tylko wiedziała, o kogo chodzi…
To nie tak, że nie lubiła Chase’
a – bo wręcz go uwielbiała, ale nie była w stanie przyzwyczaić się do tego, że
on – że jej ulubiony k u z y n – naprawdę
jest jej bratem. Prawie w ogóle się do niego nie odzywała przez te ostatnie
dni! Nie mogła się do niego odezwać,
nie miała o czym z nim rozmawiać. Ich
relacja została po prostu z r u j n o w a n a! Lily czuła, że nigdy już nie
będzie potrafiła odtworzyć tego, co mieli wcześniej. Ich przyjaźń po prostu
przepadła.
Potrzebowała czasu, żeby to
wszystko uporządkować, żeby zastanowić się, czy jest jej dobrze z tym dobrze, czy
jednak nie. Jej ojciec powinien to uszanować, nagle zwalając na nią taką bombę,
jak fakt, że ma rodzeństwo, które znała przez całe życie. Potrzeba przemyślenia
wszystkiego jest oczywista.
A co robi Ethan Evans?
Proponuje Chase’ owi
przeprowadzkę.
No, a jak.
─ Myślałem, że się
ucieszysz, że masz przynajmniej rodzeństwo, z którym nie drzesz kotów ─ zaczął,
dobierając bardzo ostrożnie słowa. ─ Zawsze się dobrze dogadywałaś z Chase’ em,
nie przypuszczałem, że to będzie dla ciebie problem.
Lily, przecież wcześniej on też tu praktycznie mieszkał. Może ostatni czasy
faktycznie przyjeżdżał coraz rzadziej, ale przedtem prawie całe wakacje
siedział nam na głowach, więc…
─ Ale mieszkanie
na chwilę, to co innego niż wprowadzenie się na dobre ─ zripostowała. ─ Postawiłeś
mnie w niezręcznej sytuacji. Czuję się niekomfortowo w własnym domu.
Ethan westchnął ciężko. Tylko rozmowa z Lily po kilku
zdaniach mogła być aż tak wyczerpująca.
─ Dobrze, czyli nie chcesz, żeby Chase z nami mieszkał,
tak? ─ spytał ostro. Lily wywróciła oczami.
Dlaczego on nie może tego
zrozumieć? Przecież to, że ona potrzebuje chwili na zastanowienie, nie znaczy,
że całkowicie przekreśla Reagana. Jest po prostu neutralna. Jest Szwajcarią.
Nie wie, jak się z tym czuje. Nie chce, ale
też nie nie chce.
Czy to naprawdę aż tak skomplikowane?!
─ To nie tak ─
westchnęła. ─ A zresztą – kogo obchodzi, co JA czuję? ─ parsknęła. ─ Na pewno
nie ciebie…
─ Przestań mówić
takie głupstwa ─ przerwał jej niegrzecznie. ─ To ty masz problem, Lily, nie ja.
Przychodzisz do mnie zrobić aferę, ale nie wiesz po co. Jesteś zła, że Chase
z nami zamieszka, ale jednak nie do
końca. Wiesz, co ja myślę? Powinnaś z nim porozmawiać. Z nim – nie ze mną.
─ Aha. Faktycznie
cenna rada ─ zakpiła.
─ Wiesz co? ─
spytał, rozdrażniony już, jej ojciec. ─ Wróć tu, jak już wyrobisz sobie opinię.
Znowu osądzasz wszystkich niesprawiedliwie, a… ej, Lily, co ty wyprawiasz?!
Lily dalej już nie słuchała.
Zacisnęła pięści, skrzyżowała ręce na piersi i wyszła z pokoju, trzaskając
drzwiami. Fala wściekłości zalała ją od stóp do głów.
To ona ma problem! Pfi!
Powinna uciąć sobie pogawędkę ze swoim bratem. Ta, to się nazywa dobrze doradzić.
Osądza wszystkich niesprawiedliwie.
I kto to mówi?
Wiedziała, że zachowała się
dziecinnie, wychodząc stamtąd, ale zwyczajnie szlag ją trafił. Zdawało jej się,
że doszła z ojcem do porozumienia. Nawet przeprosiła tę lafiryndę Rachel,
chociaż wymagało to od niej tyle
poświęcenia! Czy nie powinien tego docenić? Czy nie powinien spróbować postawić się w jej sytuacji?
Jasne,
że powinien. A w sumie, gdzie tu mówić o empatii… Co dostaje ona w zamian?
Czyżby wyrozumienie i szacunek? Jasne, że nie. Akceptację i cierpliwość?
Pomarzyć.
Nie – zostaje zaatakowana,
wszyscy zmawiają się za jej plecami i jeszcze śmieją wytykać jej, że nie ma własnej opinii.
Czy ten człowiek ma coś z
głową?!
Wściekła, odmaszerowała do
swojego pokoju, zamknęła drzwi na klucz i na całą głośność włączyła
najgłośniejszy utwór, jaki udało jej się znaleźć. Uszy lekko bolały ją od tego
hałasu, ale razem z tym bólem przychodziła ulga i stopniowe uspokojenie.
Muzyka, pomyślała. Tylko ona
nigdy nie zawodzi i służy pomocą.
***
W zasadzie niedaleko „Glasgow”, 26
grudnia
Marlena niezbyt się cieszyła na święta w domu.
W domu – o ile miejsce, w którym mieszkała, można było nazwać
domem bez wyrzutów sumienia.
Nie
był to ani dom – solidny budynek, w którym mieszkała rodzina McKinnonów,
licząca pięć osób, ani też Dom – miejsce, gdzie Marlena powinna czuć się
bezpieczna. Kiedy patrzała na stary, ceglany dom o maleńkich okienkach, niemal
kompletnie odgrodzony od świata zewnętrznego, bo znajdujący się w odosobnieniu,
czuła jedynie dojmującą beznamiętność. A kiedy wchodziła do środka, stawała się
taka sama, jak każda żywa istota, która tam mieszkała – czyli apatyczna jak
wyschnięta roślinka.
Mara
w Hogwarcie należała do osób raczej żywiołowych, może roztropnych i odpowiedzialnych,
ale wciąż energicznych i cieszących się życiem. Otoczenie w dużym stopniu
wpływało na dziewczynę. Takie wesołe i beztroskie miejsce jak Hogwart, które
czasem porównywała do wielkiej bańki mydlanej, odseparowującej nieletnich
uczniów od okrucieństwa prawdziwego świata, sprawiało, że sama też żyła
beztrosko i wesoło. Z kolei dom McKinnonów przygnębiał ją z taką samą mocą, jak
przygnębiał pozostałych domowników:
Owczarek
niemiecki o imieniu Boswell, który pilnował domu, zblazowany leżał obok swojej
budy i chyba wyczekiwał z niecierpliwością na kres swojego bytu. Sowa Duffy spała
pyszczkiem w swojej misce z wodą i już od dawna nie nadawała się do przynoszenia
poczty, ale jednak żyła, bo jej ojciec się na to uparł, mimo że generalnie
powinien szacować ją jako kolejną gębę do wyżywienia.
Jackson
McKinnon ciężko pracował w Ministerstwie, ale i tak zarabiał grosze. Co dzień
wracał do domu wycieńczony, zjadał z wysiłkiem obiad, po czym padał na stary
tapczan, z którego wystawały sprężyny i trwał w takiej pozycji do następnego
poranka, kiedy znowu musiał iść do pracy, jakby popadł w katatonię.
Esmeralda
McKinnon nie pracowała, ale i nie brudziła sobie rąk żadnymi pracami domowymi,
które przypadały Heather – starej ciotce Marleny, gotującej swoje ohydne zupy
całymi dniami i zaklinającej swoją bratanicę i jej żałosnego męża szlamę. Matka
Marleny za to skupiała się na sobie – wpatrywała w lusterko i wzdychała nad
tym, jak bardzo źle wygląda. Dziewczyna zawsze zastanawiała się, jak to się
stało, że ktoś tak płytki jak jej matka porzucił wszelkie bogactwa rodowe i
ożenił się z mugolakiem, jej ojcem, przez co ją wydziedziczono i jej dotąd usłane
różami życie zmieniło się w walkę o przetrwanie z każdym dniem.
Tak
żyli McKinnonowie, i tak w swoim domu żyła Marlena. Możliwe, że tam po prostu
nie miała dla kogo żyć.
Biedą
piszczało, ale członkowie rodziny nie robili nic, by tej biedzie zapobiec. Akceptowali
biernie swoją opłakaną sytuację, nie śmieli się, nie wspierali w trudnych
chwilach, nie zarażali optymizmem, dlatego wszystko zdawało się być jeszcze
bardziej biedne, żałosne i smutne.
I
pewnie Marlena miałaby teraz równie
ponure święta, gdyby nie list od Ann.
Jej
siostra nie pasowała do reszty rodziny, bo nie poddawała się tej
przygnębiającej atmosferze i nie usychała jak pies, sowa, ojciec, ciotka, matka
i siostra. Ann była pełna życia – cieszyła się ze wszystkiego, a mimo swojej
kościstości i wiecznie brudnych, strąkowych włosów, zdawała się – ale tylko zdawała – być piękną i dobrze sytuowaną
dziewczyną. Kiedy tylko skończyła Hogwart uciekła z tej okropnej okolicy i
przeniosła się do Edynburga. Nie miała za wiele pieniędzy, ale jakoś się utrzymywała
przy życiu, a sam fakt, że zaprosiła siostrę na całe święta do siebie, znaczył,
że oszczędziła kilka knutów i udało jej się zrobić więcej świątecznego
puddingu.
Ann
kazała Marlenie porządnie się spakować, a więc możliwe, że planowała jakiś
wypad z nią i swoim chłopakiem. Może w góry? Mara nigdy nie była w górach. A
może gdzieś za granicę? Dziewczyna zawsze marzyła o wycieczce do Francji.
Chociaż nawet Irlandia wydawała się w porządku.
─ Witaj, Ann ─
przywitała się z nią dzisiaj rano matka. ─ To miłe, że nareszcie się pojawiłaś.
Marlena uśmiechnęła się od ucha
do ucha, kiedy zobaczyła przed sobą siostrę, a następnie rzuciła się w jej
objęcia, wąchając uroczą woń truskawek z jej, jak zwykle rozczochranych – ale
trochę mniej brudnych niż zwykle – kruczoczarnych włosów.
Annie pocałowała ją w czubek
głowy, po czym zwróciła się do matki:
─ Fajnie byłoby
powiedzieć, że dobrze cię widzieć, matko, ale ostatnio stwierdziłam, że
przestanę kłamać, więc… ─ mruknęła butnie, a Esmeralda McKinnon wykrzywiła usta
w grymasie.
Mara powstrzymała parsknięcie
śmiechem. Nie powinna tak myśleć, ale właściwie to uwielbiała pyskówki jej
siostry z rodzicami. Tylko ona miała odwagę im nagadać, a kiedyś może któreś z
nich weźmie sobie jej słowa do serca i coś drgnie w tym stałym, niezmiennym,
apatycznym systemie.
Może.
─ Słuchaj, młoda…
dobrze by było gdybyś spakowała jakąś kieckę i cieplejsze ciuchy, zwłaszcza
dużo golfów, bo radzę ci ubierać się na cebulkę. Tutaj widzę, że już mamy roztopy, ale tam, gdzie jedziemy, jest o
wiele zimniej. Byłoby super, gdybyś…
─ Gdzie ją
zabierasz? ─ wtrąciła niegrzecznie matka, na dobre przerywając użalanie się nad
sobą przed lusterkiem.
Ann z ciężkim westchnieniem
przeniosła na nią wzrok.
─ Nie twój
interes.
─ Przyjeżdżasz bez
zapowiedzi i porywasz Marlenę. Nie
sądzisz, że miło by było, gdybyś przynajmniej powiedziała, gdzie się wybierasz?
─ To jest
niespodzianka ─ mruknęła wymijająco dziewczyna i machnęła ręką, jakby wyraz
„niespodzianka” załatwiał wszystko. Chyba zapomniała już o tym, że w domu
McKinnonów wyraz „niespodzianka” dolewał jedynie oliwy do ognia.
─ Nie bądź głupia,
Ann. Nie powinnaś wyrzucać pieniędzy w błoto i organizować jakiś niemądrych i
kompletnie niepotrzebnych wypraw ─ odparła Esmeralda, jakby była ekspertem od zarządzania
pieniędzmi. ─ Na twoim miejscu…
─ Całe szczęście,
ostatni raz na moim miejscu byłaś dwie dekady temu ─ wycedziła. ─ Marley, idź
po kurtkę.
W tej samej chwili, kiedy
Marlena miała iść odmaszerować po swój płaszcz, bo kurtki nie miała, ciotka Heather
z obrzydliwym grymasem na twarzy złapała ją za przegub dłoni, odsłaniając swoje
pokryte próchnicą i kamieniem zęby. Ann zmarszczyła wściekle brwi.
─ Gdzie jedziecie?
─ powtórzyła pytanie matka, zbliżając się niebezpiecznie do Annie, jakby
chciała jej coś zrobić. Dziewczyna spoglądała jej wyzywająco w oczy.
Mara,
która próbowała wyswobodzić się z uścisku ciotki, przypadkiem potknęła się o
nogę fotela i spadła na swojego ojca. Chyba udało jej się wzbudzić go z
katatonii, bo mimo tego, że nie był w pracy, ruszył się, a nawet odezwał:
─ Skoro to
niespodzianka, może niech Marley wyjdzie, zgodzisz się, Annie?
Brunetka
uniosła brew i oblizała nerwowo brwi. Jej siostra nie miała pewności, czy to
dlatego, że zaskoczyło ją wyjście z transu ojca, czy też trochę kłopotała
konieczność zostania z rodzicami na osobności. W końcu, wyraźnie niechętnie,
skinęła głową. Marlena wywróciła oczami i, zabierając swoją walizkę i płaszcz,
wyszła na dwór, gdzie czekała ją kolejna „niespodzianka”.
I to w niej była teraz – siedziała na tylnym siedzeniu
jeepa Grega, nowego, mugolskiego chłopaka Ann. Dziewczyna nie miała pojęcia,
dlaczego jadą samochodem, gdziekolwiek to jest, a nie zwyczajnie teleportują
się. Marlena co prawda nie zdała jeszcze licencji, ale mogła przecież podczepić
się pod starszą McKinnonównę i skorzystać z teleportacji łącznej.
Jej
siostra nie wracała od pół godziny z tej swojej rozmowy z rodzicami, dlatego
zarówno Greg, jak i Marley lekko histeryzowali. McKinnon zazwyczaj lubiła
chłopaków swojej siostry, ale akurat Greg nie przypadł jej do gustu. Na
pierwszy rzut oka widać było, że jest wyrachowany i zapewne dobrze usytuowany,
a każde swoje słowo wypowiadał jak Alfa i Omega, a przynajmniej jak osoba
nieomylna.
─ Ann mówiła, że
nie lubi się z rodzicami ─ przerwał kilkuminutowe milczenie, charakterystycznie
przeciągając sylaby, jakby mówił Marlenie jakąś ciekawostkę. Dziewczyna
powstrzymała się przed wywróceniem oczami.
─ Wiem ─ starała
się brzmieć sympatycznie. ─ Nawet bardzo nie lubi.
─ Dlaczego w takim
razie tak długo z nimi pertraktuje?
Pertraktuje? Poważnie? Gdzie jej siostra znalazła takiego faceta?
─ Raczej z nimi
nie rozmawia. Pewnie krzyczą.
Greg wywrócił oczami i pogłośnił
w swoim radiu samochodowym jakiś utwór, który niezbyt podobał się dziewczynie. Lily
pewnie powiedziałaby, że to swoista kompozycja składająca się ze skrobania
paznokciami po tablicy, nieudolnej gry na cymbałkach i krzyków, wzywających po
pomstę do nieba, wydawanych przez wszystkie osoby, które miały nieszczęście
wysłuchać tej piosenki. Kiedyś tak powiedziała. Jej przyjaciółka była dość
przewrażliwiona na punkcie złej w jej mniemaniu i wartościowej muzyki. Gdy
jednak kiedy koncert zespołu tych detonacji i kweresu dobiegł końca, do jeepa
wskoczyła Ann. Wyraz jej twarzy był pusty.
─ To jedziemy już…
─ spytał się Greg, ale Ann go zignorowała i obejrzała się na tylne siedzenie,
do siostry.
─ Muszę jeszcze
pogadać z Marley.
─ Możecie to
zrobić w samochodzie.
─ Nie, nie możemy
─ odparła z rozdrażnieniem, po czym nogą otworzyła drzwiczki i wywracając
oczami kazała siostrze pójść w jej ślady. Marlena, pod bacznym okiem Grega,
wydostała się z auta.
Ann pociągnęła ją kilka kroków
dalej, za dom i kiedy miała już pewność, że jej chłopak nic nie usłyszy, odetchnęła. Maska obojętności
zeszła z jej twarzy i ustąpiła lekko niemrawej, ale przede wszystkim
zawstydzonej minie. Mara już wiedziała, że to źle wróży i przymknęła powieki,
przygotowując się na najgorsze.
─ Wiem, że to
miała być niespodzianka, ale to już bez znaczenia… Zacząć od dobrej czy złej
wiadomości?
─ Od dobrej ─
wypaliła natychmiast.
─ Chciałam wziąć
cię do Paryża, ale…
─ DO PARYŻA!? ─
krzyknęła Marlena i natychmiast zalała ją fala ekscytacji.
Wyjedzie
za granicę! Za granicę i to w dodatku do Francji! Owszem, wcześniej łudziła
się, że może Ann ją tam zabierze, ale to wciąż jedynie nieśmiałe marzenia,
którym daleko do rzeczywistości, podczas gdy wszystko przebiegło tak, jak w
najpiękniejszym śnie. To najlepszy prezent świąteczny, jaki kiedykolwiek
dostała i pierwsze marzenie w jej życiu, które się spełniło! Czy istniała zła
wiadomość adekwatna do tej wspaniałej?
Nie,
na pewno nie.
Jej siostra uśmiechnęła się
słabo.
─ Poczekaj, aż
usłyszysz tą złą.
─ A co może być
tak złe, że zepsuje mi wycieczkę do PARYŻA? – spytała ironicznie. Ann syknęła
współczująco.
─ Jedziemy do
Rowle’ ów.
─ Nie żartuj! ─
jęknęła Mara.
Z początku czuła żałosne
niedowierzanie przez ten z pewnością nieumilający punkt programu, ale i
rozumiała, że jest to jej smutny obowiązek. Dopiero potem jakieś iskierki buntu
zaczęły przez nią przemawiać, a ona sama zadawała sobie pytania:
Dlaczego mają tam jechać? Bo tak
powiedziała matka?
Po co oni tam jadą? Do Rowle’ ów
nie można przecież wpaść tak bez zapowiedzi.
Czy Rowle’ owie wiedzą, że
dziewczyny wpadną? Na pewno nie. Nie wpuściliby takich obdartusów jak Ann albo
Marley do swojego wspaniałego domu, a jeśli dodać do tego fakt, że obie są
półkrwi, a Annie spotyka się z mugolem, to perspektywa wejścia bodajże do budy
dla psa powinna być jedynie śmiałym marzeniem.
Najwyraźniej jednak ostatnio marzenia
się spełniają. Nawet te złe.
─ Po co? ─
wymówiła jedno ze swoich pytań na głos. Ann polizała nerwowo wargi.
─ To też ci się
nie spodoba… dobra, mniejsza. Opowiem ci wszystko na miejscu. Lepiej wracajmy,
bo Greg się ob…
─ Po co?! ─
powtórzyła napastliwiej.
─ A po co mama
miałaby interesować się, gdzie cię zabieram? ─ odparowała. ─ Po co ojciec w
ogóle się wtrącił? Zaproszono nas, Marley.
Miałaś tam pojechać dwudziestego dziewiątego i tak, i siak.
─ Ale…
─ Jest BANKIET ─
przyznała niechętnie. Mara spojrzała na nią jak na wariatkę.
─ BANKIET?! Oni nigdy nie zapraszają nas na bankiet!
NIGDY.
─ No wiem ─
zgodziła się Ann. ─ Mnie też to śmierdziało, dlatego spytałam się matki i… ─
wzięła głęboki oddech, jakby przygotowała się do powiedzenia czegoś ważnego: ─
OCH! SIDNEYANGELOCHCIAŁCIĘZAPROSIĆ ─ powiedziała na jednym wdechu i odetchnęła,
jakby wszystko było jasne.
Ann często mówiła zbyt szybko,
gubiąc po drodze wiele sylab, zwłaszcza, kiedy była podekscytowana albo
nerwowa. Marlena zazwyczaj nie wiedziała, o co jej wtedy chodzi, ale teraz
zrozumiała ją aż za dobrze. I szczerze powiedziawszy, wolałaby nie zrozumieć.
Sidney Angelo chciał ją
zaprosić.
Ten mały smarkacz znowu coś
knuje.
Wszyscy czarodzieje w mniejszym
lub większym stopniu byli spokrewnieni, a ta zasada nie obeszła rodziny
Marleny. Esmeralda McKinnon, dawniej McDonald, miała czworo rodzeństwa –
siostrę, która miała teraz na nazwisko Rowle, siostrę, która miała teraz na
nazwisko Angelo i brata, który był ojcem Mary McDonald**. Ach, no i jeszcze
ciotkę Heather, która teraz gotowała jej zupki. Rowle’ owie mieszkali w
wielkiej pokaźnej willi w Paryżu i należeli do najbardziej szanowanych
czarodziejskich rodów. Razem z nimi mieszkali Angelowie. Dlatego właśnie, kiedy
zapraszali cię gdzieś Rowle’ owie, robili to też Angelowie. Zawsze i wszędzie.
Marlena
widziała się ze swoim kuzynostwem zaledwie dwa razy w życiu, kiedy jeszcze
jakiś dobry krewny pamiętał o jej matce i zapraszał ją z dziećmi (zawsze bez
męża) na zjazdy rodzinne. Z czasem zaprzestano nawet i tego, bo nie dało się
mieć zjazdu rodzinnego bez afery, a pozostałe siostry niespecjalnie chciały się
widywać z matką Marleny, w końcu zdradziła
rodzinę czy co one tam jej jeszcze zarzucały.
Sidney był jej kuzynem, ukochanym
dzieckiem jej ciotki i wnukiem jej babci, przesiąkniętym złem do szpiku kości i
rozpieszczonym jak mało kto. Ponieważ Sidneyowi nudziło się niemiłosiernie w
wielkim, pięknym domu, gdzie zapewne pełnym służących i skrzatów, być może
dwudziestu bawialni i nawet prywatnych oceanariów. Cała rodzina podsuwała mu
pod nos tysiące rozrywek, ale on wolał znęcać się nad innymi i zabijać swoje
rybki, umyślnie ich nie karmiąc. Taki typ dzieciaka.
Najgorsze było jednak to, że
Mara dawno temu, kiedy miała jakieś osiem lat, nie okazała mu należytego
szacunku (zapomniała, o co poszło) i cały on, zepsuty w każdym calu, od tego
czasu próbował przy każdej okazji uprzykrzyć jej życie (za dużo okazji co
prawda nie miał, ale ważne, że ciągle się starał). Dlaczego ją zaprosił? Co za
diaboliczną gierkę znowu wymyślił?
─ Nigdzie nie jadę
─ mruknęła Mara i kręcąc głową odwróciła się, gotowa wrócić do domu. Siostra
złapała ją za przegub dłoni.
─ Nie wygłupiaj
się, Marley. Matka i tak, i siak, by się tam zaciągnęła. Nie lepiej najpierw
nacieszyć się Paryżem, a potem znosić to dziecko podłożone przez demony?
─ Dlaczego jej słuchasz? ─ oburzyła się Marlena. ─
Dlaczego postanowiłaś pojechać do Rowle’ ów, tylko dlatego, że ta wariatka tak
chciała? Myślałam, że nie zgadzasz się z nią, tak często, jak tylko możesz!
─ To… to
skomplikowane, Mara ─ zbyła ją Ann. Wyglądała na niezadowoloną z zarzutów.
─ Zapłaciła ci? ─
zgadywała. ─ Nie, nie miałaby z czego. Powiedziała, że zaakceptuje Grega? Nie,
przecież i tak miałabyś jej zdanie w głębokim poważaniu… O co tutaj chodzi?
Annie!
Brunetka pokręciła głową z
rezerwą.
─ Moja propozycja
wciąż jest aktualna, Marley. Albo jedziesz z nami i wpadamy do Rowle’ ów razem,
albo zostajesz tutaj i wpadasz do Rowle’ ów z mamą i Heather. Co wolisz?
Mara pokręciła głową. Jeśli było
coś gorszego od wizyty u Rowle’ ów (i Angelów), to wizyta u Rowle’ ów (i
Angelów) z jej matką. Kompletny impas.
─ Jadę z wami ─
odparła z ciężkim westchnieniem. ─ Skoro i tak nie mam wyjścia…
─ Nie masz ─
zgodziła się Ann i wreszcie jej twarz rozjaśnił promienny uśmiech, taki, jak za
dawnych czasów. ─ Ale skoro jedziesz z nami to…
No jasne, a wiec wizyta u ciotek
nie jest jedyną rewelacją.
─ Słuchaj – wiem,
że masz już siedemnaście lat, możesz czarować i w ogóle… ale Greg nie wie, że jestem magiczna. Nie chcę, żeby wiedział. Nie teraz. Dlatego…
─ Prosisz mnie,
żebym udawała mugolkę? ─ domyśliła się głosem wyprutym z emocji. Ann zacmokała.
─ Mogę na ciebie
liczyć, prawda? To dla mnie bardzo ważne.
Czyli miała przed sobą wycieczkę
do Paryża, która w sumie była jedynie cyrkiem na kółkach, bo musiała okłamywać
zarozumiałego chłopaka swojej siostry na każdym kroku, a punkt kulminacyjny to
bankiet u nienawidzących jej krewnych.
Tak… Od razu widać, że Ann
wróciła.
***
─ Wiesz, że zabijasz
wzrokiem, A.B?
─ Musisz mi
wybaczyć, Chase, ale nie mam ochoty na frajerskie pogaduszki ─ prychnęła.
Mimo tak oschłego powitania,
Lily cieszyła się, że widzi Chase’ a – przyniósł on bowiem nieco zmiętolony koc
Rachel, którego – mimo przynależności do tej kobiety – rozpaczliwie
potrzebowała. Zapadł zmierzch, na werandzie było koszmarnie zimno, tym
bardziej, że Lily miała na sobie jedynie wkładaną przez głowę kobaltową bluzę i
dżinsy. Ponieważ w salonie siedziała jej siostra, Rachel, ojciec, a wcześniej
również Chase, stwierdziła, że wtargnięcie tam po coś ciepłego na przykrycie
będzie poniżej jej godności i wolała zacisnąć zęby i znosić nieprzyjemne
dreszcze, które przechodziły ją od czubka głowy po palce u stóp, niż przełknąć
swoją dumę.
Chłopak z ciężkim westchnieniem
narzucił na nią koc i – uprzednio odganiając stado ciem i komarów – położył jej
na kolana zieloną lampkę naftową.
─ Lepiej nie
siadaj na tak chłodne schody, bo będziesz bezpłodny ─ uprzedziła go, głosem
wyprutym z emocji.
Chase wywrócił oczami.
─ Wiesz co, A.B?
Nigdy nie byłaś zbytnio zrównoważona, ale nie miałem pojęcia, że jest z tobą
tak źle, że aż powtarzasz nauki twojej babci ─ zażartował i zabrał jej znaczną
część koca, samemu się opatulając. Lily uśmiechnęła się lekko i sama pociągnęła
za koc, walcząc o swoją część.
─ Jeśli TEN FACET
cię tu wysłał, to możesz równie dobrze już wracać, Reagan ─ warknęła. ─ Ja
jutro i tak się stąd zabieram.
─ Uciekanie od
problemów ich nie załatwi, Lils ─ stwierdził filozoficznie. ─ I nie – wujek… eee nie, nie-wujek… Ethan mnie nie
nasłał. Powiedział, że jesteś już za duża, żeby znosić twoje ciągłe humorki… Chociaż
i tak widać, że się o ciebie martwi. Jeszcze przykłada tak palce do skroni… o
tak: ─ Chase palcem środkowym i wskazującym złapał się z udawaną rezygnacją za
czoło. ─ Wiesz… podebrał ten tik od Rachel, kiedy ta czeka w telewizji na blok
reklamowy.
Dał jej sójkę w bok, ale
rudowłosa wciąż wpatrywała się w dal, lekko zgarbiona, ale wciąż tak samo
przygnębiona. Blondyn westchnął ciężko.
─ Przecież wiesz,
że on się o ciebie troszczy, A.B. Twój ojciec…
─ To nie jest mój ojciec, Chase! – wybuchnęła. ─ To nasz ojciec. O to w tym wszystkim
chodzi!
Chłopak przyjrzał jej się
uważnie, prawie w ogóle nie mrugając. Najwyraźniej podzielał skłonność Evansów
do odpływania podczas rozmowy, bo przemówił po kilku ładnych chwilach, a to, co
powiedział, zbytnio nie posunęło rozmowy:
─ Naprawdę
wściekłaś się o tę przeprowadzkę.
─ Gratuluję
spostrzegawczości ─ prychnęła.
─ Trzeba było po
prostu o tym powiedzieć, Lily ─ zaśmiał się pusto Chase. ─ Przecież nie będę
wam… nie będę ci… się narzucać.
Lily przestała patrzeć się w
niebo i ze złością wbiła dwoje, szmaragdowozielonych, oczu prosto w blondyna.
─ Boże Święty,
Chase, przestań być tak cholernie MIŁY! ─ krzyknęła. ─ Jestem dla ciebie okropna, powinieneś być dla mnie taki sam, a nie jesteś… tak bzdurnie wyrozumiały!
─ wytknęła mu, jakby oskarżała go o obrabowanie Gringotta. ─ Przestań! Postaw
na swoim! Mniej mnie dość, tak jak ja…
─… tak jak ty masz
dość mnie? ─ dokończył ze smutnym uśmiechem. Lily westchnęła ciężko.
Nie chciała o tym rozmawiać. Chase
całym sobą był synem Ethana Evansa, teraz to dostrzegała – on też nie mógł
zrozumieć, że potrzebny jest jej czas. Dlatego właśnie wolała nie rozmawiać z
Chase’ em. Dlatego chciała, żeby był na nią zły. Ta beznadziejna akceptacja jej
humorków, działała jej na nerwy. Czasami naprawdę chciałaby, żeby ktoś
porządnie jej wygarnął. Sama doprowadzała siebie do skraju emocjonalnego.
─ Po prostu za
wiele na mnie spadło, okej? ─ mruknęła. ─ Ta sytuacja mnie zdezorientowała. Nie
mogę tak po prostu udawać, że nic się nie stało.
─ Myślisz, że ja
mogę? ─ prychnął Chase. ─ Myślisz, że ja nie jestem zdezorientowany?
Zaczął się śmiać z
niedowierzaniem. Lily kopnęła go ze złością w kostkę.
─ Wydajesz się
świetnie bawić całą tą sytuacją. Nawet postanowiłeś wprowadzić się na dobre.
Oczywiście nikt nie zapytał MNIE o zdanie, więc najwyraźniej jesteś WAŻNIESZYM
członkiem RODZINY, co jest zwyczajnie niesprawiedliwe.
─ Myślisz, że nie wprowadziłbym
się, gdybym nie musiał? ─ odparował. ─ Błagam cię, Lils. Jeśli ktoś czuje się
tu zakłopotany, to właśnie JA. Przypomnę ci, że to JA dowiedziałem się, że mam
NOWYCH RODZICÓW, w skład których wchodzi mój chrzestny i baba, której NIGDY NIE
WIDZIAŁEM NA OCZY. Z całym szacunkiem, ale przy tym twoje problemy z tym „że
jesteś traktowana niesprawiedliwie” wypadają blado.
─ BLADO?! ─
wykrzyknęła tak głośno, że aż zapiekło ją w gardle. Lampka naftowa spadła z jej
kolan i z głośnym brzękiem roztrzaskała się o schody.
─ Boże ─ szepnął. ─
Po prostu wybrałem mniejsze zło, dobra?! Gdybyś TY musiała wracać do domu,
którego nienawidzisz i w którym NAPRAWDĘ miałabyś przesrane święta, to może być
to zrozumiała. Mimo tego, że wszyscy cię tutaj kochają, zgrywasz niewiadomo kogo
i wciąż narzekasz, jak bardzo ci tutaj źle. Po prostu nie zdajesz sobie sprawy,
jak to jest mieć ZŁĄ sytuację rodzinną. Nie zdajesz. Ale i tak robisz z siebie
ofiarę i…
─ Robię z siebie
ofiarę? ─ powtórzyła zimno. ─ Mniejsze zło? Zabawne. Najpierw włazisz nam na
głowę, a teraz mówisz, że jesteśmy tylko MNIEJSZYM ZŁEM?!
Reagan wstał na równe nogi. Był
wściekły. Lily już dawno nie udało się doprowadzić kogoś do takiego stanu.
─ Nie mam pojęcia,
kiedy zrobiłaś się tak pieprzenie PŁYTKA, A.B. Nigdy nie brałem cię za taką.
Lily cofnęła się, jak gdyby ktoś
ją spoliczkował. Gniew zebrał się w niej jak nigdy, czuła, że jak zaraz czegoś
nie rozwali to zwyczajnie wybuchnie i przez kilka chwil po prostu siedziała i
kipiała z przytłaczającej ją złości, a potem… potem po prostu wszystko minęło.
On miał rację.
Była płytka. Sama przecież
przyznała, że nie próbowała postawić się w jego sytuacji. Nie zastanawiała się
przecież nawet, jak to dalej będzie, zbyt zajęta obmyślaniem strategii unikania
Pottera. Obudziła się dopiero dzisiaj, dzisiaj, tyle godzin później. To była
jej wina, że nie uczestniczyła w decyzji o przeprowadzce Chase’ a. Jej i nikogo
innego.
I zachowywała się jak egoistka,
robiąc dzisiaj aferę.
─ Dobrze! ─
poddała się. Według niej był to gest absolutnej kapitulacji, ale Chase
najwyraźniej inaczej ją odebrał, bo głosem przesiąkniętym jadem, odpowiedział:
─ Dobrze!
─ Świetnie!
─ Świetnie!
─ Wspaniale!
─ Bosko!
Dłużej dziewczyna już nie mogła
wytrzymać i zwyczajnie parsknęła śmiechem. Zaskakujące, jak szybko wrócił jej
dobry humor. Chase zmarszczył brwi, kompletnie zdumiony.
─ Co ci odbiło?
─ Masz szczęście,
Reagan. Dzień dobroci dla zwierząt. Przestałam być płytka.
Chłopak wywrócił oczami.
─ Powinnaś iść się
leczyć.
─ Mam zbyt napięty
grafik, ale dziękuję za sugestię.
─ Sugestię? To nie
była propozycja, A.B. To raczej twój obywatelski obowiązek. Jesteś niebezpieczna
dla otoczenia. Prawdziwa złośnica, która dała się przegadać.
Ruda uderzyła go w ramię.
─ Nie dałam się
przegadać! ─ obruszyła się. ─ Po prostu jestem mądrzejsza i odpuszczam
głupiemu.
─ Aha.
─ No.
Zapanowało chwilowe milczenie,
podczas którego rodzeństwo patrzało
na siebie intensywnie.
Może i nie będzie tak źle? W
końcu Chase i ona dobrze się dogadywali… kiedyś.
Może mogliby, tak jak zapowiedział Ethan Evans, być zgranym rodzeństwem?
Może. Może, gdyby spróbowali.
─ A więc mam zgodę
panny ważniaczki na wprowadzenie się? ─ upewnił się blondyn.
Lily przez chwilę wahała się z
odpowiedzią, żeby potrzymać go w niepewności. W końcu kiwnęła głową z uśmiechem.
─ Korzystaj z
mojego dobrego humoru, leszczu.
─ To wracamy na
pierniczki Rachel, leszczówno?
─ Wracamy ─ westchnęła.
Lily i Chase wstali, a
dziewczyna szybko otrzepała spodnie z kurzu i brudu. Oboje już mieli wracać do
domu, gdy nieoczekiwanie do jej uszu doszedł znajomy głos. Tyle tylko, że to
niemożliwe…
─ Hej, LILY!
Lily przetarła oczy z
niedowierzaniem, a jej usta uformowały się w wielką literę O. Przez moment stała
w osłupieniu, a gdy odzyskała władzę w nogach, wcale nie rzuciła się w objęcia
znajomej osobie.
Spojrzała na Chase’ a.
Najpierw był on tak samo
zaskoczony jak ona, ale wkrótce wyraz zdumienia na jego twarzy ustąpił jawnemu
uwielbieniu. Oczy mu świeciły, usta wykrzywiał głupawy uśmiech, a ręce sięgnęły
do zamka skórzanej kurtki.
O, nie.
Dziewczyna biegła prędko z
rozpostartymi ramionami, zapewne gotowa rzucić się za moment w objęcia
rudowłosej, gdy sama tak samo stanęła jak wryta. Ale nie patrzała się na Lily.
Patrzała na Chase’ a.
Jej
niebieskie oczy błyszczały. W ten sam sposób były wytrzeszczone, ale zamiast
uwielbienia kąpało się w nich tak charakterystyczne do tej istotki, żywe
zainteresowanie. Usta lekko drgnęły w promiennym uśmiechu, którego Lily tak
długo u niej nie widziała.
O, nie.
─ Cześć, Lily ─
powtórzyła dziewczyna, wcale na nią nie patrząc. ─ Kim jest twój przyjaciel?
Evansówna nabrała powietrza do płuc.
─ To nie jest mój
przyjaciel… eee… to mój brat. Emmelino
– poznaj Chase’ a Reagana. Chase – to Emmelina Titanic. Sądzę, że przypadniecie
sobie do gustu.
________________
*
Jules- Nie wiem, czy
pamiętacie – Jules miała swoją rolę w bodajże jedenastym rozdziale… przy niej
wydało się, że Marlena jest zmiennokształtną. Pracuje w ministerstwie jako
„znachorka” magicznych stworzeń, podobnie jak Llyal Lupin szczególnie zgłębiła
wiedze z dziedziny wilkołaków.
*
Mary- kolejna postać,
która pojawiła się w poprzednich rozdziałach dość dawno i była zaledwie
wspomniana, za to w nowych wersjach rozdziałów, które jestem w trakcie pisania,
pojawia się częściej, choć również epizodycznie. W siedemnastce zostanie dość
przybliżona, bo obok Chase’ a jest najważniejszą nową postacią. W dziesiątce
pisałam, że była to współlokatorka Lily, Dorcas i reszty dziewczyn przed Hestią
i dziewczyna Jamesa. W dziwnych okolicznościach zerwała z Potterem. Pod koniec
semestru pokłóciła się z dziewczynami o wszystko i o nic, no i wzięła udział w
wymianie międzyszkolnej, dlatego jej nie ma. Ale wróci. Mam nadzieję, że jej…
nie – nie polubicie. Mary starałam się wykreować tak, żeby wszyscy… oj,
wszyscy, jej nienawidzili ;>.
PRZEDGADKA –
wiecie, stwierdziłam, że z uwagi na fakt, że pisze takie tasiemce, których
pewnie nie chce się czytać większości i to, że początkowe rozdziały są takie
beznadziejne, drugą część opowiadania zacznę pisać tak, jakbym robiła to po raz
pierwszy, w sensie będę streszczać, co wydarzyło się dotychczas, żeby można
było czytać albo od pierwszego rozdziału albo od szesnastego. Ponieważ dodaje
rozdziały raczej rzadko, dla Was, drodzy czytelnicy, którzy są na bieżąco, może
być to takie krótkie powtórzenie, co do tej pory się wydarzyło. Ten rozdział
jest pełen takich nawiązań do wcześniejszych, dla tego mogło zawiać nudą, ale
mam nadzieję, że przetrwaliście.
Póki co jesteśmy
na etapie pokazywania świąt różnych bohaterów – dzisiaj mieliśmy Lily, Dorcas,
Chase’ a, Emmelinę, Petera i Jo, a w następnym spodziewajcie się Jamesa,
Syriusza, Remusa, Marleny, Hestii i May.
Zakładka z kanonem
jest zrobiona na tip top, wyjaśniłam tam te niekanonowe terminy, więc jeśli
ktoś zgłupiał przez moje przesadnie szczegółowe opisywanie, zapraszam!
W tej chwili
jesteśmy na etapie, gdzie myślę, że rozpoczęła się prawdziwa akcja. W drugiej
części pociągnę wątek każdego z głównych bohaterów, bo mam wymyślony dla
każdego pewien problem moralny, niektóre już nawet wprowadziłam (narkotyki,
biseksualność, bulimia, patologia w rodzinie), a pozostałe niedługo się
pootwiera. W tej części największy nacisk padnie szczególnie na najważniejszą
czwórkę, czyli przede wszystkim więcej JAMESA, LILY I JAMESA, samej Lily,
SYRIUSZA, Lily, Jamesa i Syriusza, no i na Dor, i na Doriusza. Na pierwszy plan
wysunie się Hestia i Remus, na którego niedawno znalazłam raczej dobry pomysł,
wątki Emmeliny, Marleny i Jo/Snape’ a i Isaaca zostaną trochę poucinane. Pojawi
się też mnóstwo nowych postaci, ale większość z nich będzie miało rolę raczej
epizodyczną, jedynie czworo zabawi na dłużej, wśród nich jest miedzy innymi
dzisiejszy Jordan i Chase.
Kolejną sprawą są
karty postaci, które pisze i pisze. Będą pojawiać się raz na pewien czas, ale
skończyłam już pisać o Lily i kończę Jamesa. Są obszerne (jak wszystko na tym
blogu), ale może ktoś akurat będzie miał ochotę trochę sobie ich przybliżyć, bo
nie ukrywam, że najbardziej zależy mi na tym, żeby stworzyć bohaterów trudnych
i złożonych, ale równocześnie zrozumianych przez Was i lekko kontrowersyjnych,
bo na pewno nie chce, żebyście wszystkich kochali.
KONIEC PRZEDGADKI
Jaaa… totalna
sielana, nie? Rozdział typowy do ziewania, ale to jedynka pierwszej części,
więc nie mogę od razu ruszyć ostro z kopyta. Mam nadzieję jednak, że was nie zanudziłam
na śmierć :*.
Chciałam
podziękować w tej chwili wszystkim wspaniałym czytelniczkom, zwłaszcza Oliwce,
Lumossy, Elfik Book i Wiatrusiowi, które nakręcają mnie swoimi komentarzami.
Jesteście najlepsze, dziewczyny :*.
Dziękuję też
reszcie, każdemu, kto kiedykolwiek tu wszedł. Na chwilę obecną mam 50
obserwatorów i ponad 36.000 wyświetleń. Nigdy nie spodziewałam się, że osiągnę
takie liczby.
Wesołych wakacji,
kochani :*
Jak tam
zakończenie? Były paski na świadectwie czy na tyłku? ;>. Gdzie wyjeżdżacie na wakacje?
NN już zaczęte. Wkrótce powinno się ukazać.
Ach, no i bym zapomniała! W zakładce Bohaterowie pojawiła się karta postaci Hestii, puściłam kilka spoilerów. Następne karty w bliskiej dalekiej przyszłości.
3majcie się :*
Abigail
Jest! Czy ty zdajesz sobie sprawę jak ja czekałam na nowy rozdział?!?!?!?! W ogóle taka radość jak weszłam na komórce na twój blog, a tu patrze: 16. Psychoanalityk<3
OdpowiedzUsuńWiesz, ja z reguły lubię wszystkich bohaterów książek (z serialami to co innego) więc nie zdziwisz się, że ci powiem, że lubię Jo. A po tym rozdziale nawet bardzo. Fakt faktem, że niekiedy mnie wkurzała i miałam ochotę ją rozszarpać i wgl. Ale trzeba sobie ponarzekać. Tak więc moment z Jo jest jednym z moich ulubionych (oczywiście zaraz po scenie z Emmeliną <3) I ten Jordan i Jo<3 Mam już nawet wizję: Jo jedzie na ten biwak i tam całuje się z Jordanem, rozumie, że go pokochuje. I skończą z 5 dzieciaków! I będzie kolejny Happy End<3 Ja tam głosują za tą parę<3 Znam ten ból próbowania zgadnąć na mapie, gdzie co jest... Okropność -_-
Oj, NIE biedna Lily... I tak będziesz z tym zarozumiałym palantem, narcyzem i idiotą. Musisz jeszcze troszkę poczekać. Zgaduję, że Lily będzie próbowała wszystko wytłumaczyć Jamesowi, że ten pocałunek był przypadkowy, itd, ale James się wkurzy i nie będzie wesoło. Chociaż nie wykluczam też tego, że na Sylwku u Jamesa, jak Lily zobaczy Jamesa to kolana jej zmiękną, poczuje motyle w brzuchu, zarumieni się pod wpływem jego spojrzenia. Później jak James ją zobaczy to będzie chciał z nią porozmawiać i zaciągnie ją do jakiegoś pokoju, i zaczną się całować dopóki nie nakryje ich... Dorcas i Syriusz! A potem będą parą<3 I całym sercem jestem za tą drugą opcją<3 Ale ogólnie Lily zachowała się strasznie! Bo to ona DOWIADUJE się, że jej chrzestny to jej ojciec i ma jakoś tam matkę, która ma cię głęboko w dupie! Wkurzyła mnie... Pierwszy raz... no... może drugi. I ten prezent Jamesa *o* I ta jednoznaczna karteczka... Ah, jak ja bym chciała mieć takiego wielbiciela :'(
Emmelina... Kocham ją w twoim opowiadaniu i szczerze mówiąc jest mi NAJBLIŻSZĄ osobą z tego ff. A scena z nią, którą wymyśliłaś<3 Cudoooo<33333 Ogólnie Emma jest cudowna! Powinno być jej więcej i więcej i więcej<3 Matka Emmy... Za nic w świecie jej nie polubię! Za żadne skarby świata! Jej siostra... Ona też jest narcyzem! Wyjątkowo tępym narcyzem! I co to za pomysł aby ona, Emmelina, szła na Sylwka z takim czymś i w towarzystwie profesora -_- Nie mam słów... Ale ta scena z Remusem<3 A tak przy okazji co mu się stało?! Nawet nie wiesz jak ciężko jest mi opisać uczucia, które w sobie mam po tym jak Emma zrozumiała co zrobiła nie tylko sobie, ale i Dorcas i Syriuszowi i innym. A tak w ogóle miałam ciebie już dawno zapytać o coś, ale za każdym razem wylatywało mi z głowy:
Skoro w twoim opowiadaniu Emmelina ma na nazwisko Titanic, a w książce Vance to masz zamiar zanleźć Emmie jakiegoś jego mościa, który zakręci w sercu i w w głowie naszej MISS<3333333
Marlena... ona jest taka wyjątkowa w twoim FF, a ja lubię rzeczy i osoby wyjątkowe. Są po prostu ciekawe... Ale w tym momencie okropnie jej współczuję:( Życie z TAKĄ matką i z TAKIM ojcem to gówno, a nie życie. Ale ma jeszcze Ann, którą już polubiłam. Ale po jaką cholerę ona ma jechać do tej "rodziny"?!? Zgaduję, że wydarzy się coś ciekawego i śmiesznego, a więc czekam....
O niej rozpiszę się najmniej. Wiesz niekiedy zastanawiałam się czy niektóre osoby da się przenieść do nas, do naszych czasów. Bo jeżeli tak to zaklepuję Marlenę, Emmę, Lily, Jamesa i Syriusza, i Remusa<3 No i wszystkich oprócz Petera (czekaj jednak jest ktoś kogo nienawidzę w książkach: Peter)
No i ta ostatnia scena... I znowu wkurzenie na Lily, ale zaraz potem znowu ją pokochałam. Takie zmienność nastroju to tylko w książkach i w FF.... Ale to jak oni się do siebie odzywają... Oni na bank są rodzeństwem<3333
I Emmelina<3 Na pewno chciała przeprosić Dorcas. Ale ostrzegam: Jeśli Dorcas ich nie przyjmie to nie zabieram jej do naszych czasów!
Szkoda, że tak szybko się skończyło :( Jestem smutna z tego powodu, bardzo smutna:l
A teraz znane pytanie: Kiedy nn?
Czekam
Wiatr<3
Zauważyłam, że napisałaś, że twoja lista czytelnicza powróciła ;p
UsuńJak wielkie masz zaległości?
Wiatr
Aż strach liczyć xD. Pewnie są kolosalne, ale nawet specjalnie o tym nie myślałam. Te blogi, które naprawdę były dla mnie ważne miałam pozapisywane i sprawdzałam co jakiś czas, czy coś się nie pojawiło... resztę sobie odpuściłam, bo człowiek nie ma nawet w wakacje nieskończonej wielkości wolnego czasu... Tak więc jakoś się trzymam :D.
UsuńDobra, biorę się w garść, zwalczam lenistwo i odpisuje na Twoje dzieło.
UsuńCieszę się, że polubiłaś Jo. To był mój główny cel, pisząc ten rozdział, bo powoli mam zamiar zmieniać jej charakter i te klimaty. Och, te nasze mugolskie mapy... również znam ten ból, są rozrysowane tak, jakby wszyscy z góry wiedzieli, o co chodzi i wszyscy ignorują najmłodszą warstwę społeczeństwa, wychowywaną na mapach trójwymiarowych od Google... różnica piorunująca -,-.
Ohoho... na Sylwestrze będzie się działo, ale raczej Jily tak szybko nie zostaną parą, chociaż... to moga być pierwsze kroki ;>.
Co się stało Remusikowi? Och, niestety pełnie księżyca zdarzają się nawet w ferie bożonarodzeniowe :(. Biedny chłopak.
Tak, tak - Emma ożeni się z paniczem Vance, ale... czy on tak jej zakręci w głowie i sercu? Nie wiem. To raczej skomplikowana sprawa i jeszcze bardziej skomplikowany związek.
Ach... ja też nienawidzę Petera. Chyba najbardziej ze... wszystkich bohaterów wszytkich książek? Chyba tak.
A NN... o rety, rety... ostatni czasy doskwiera mi brak weny, ale staram sie i staram, żeby jakoś przed 20 (wtedy wyjeżdżam) skończyć i walnąć, choćby niesprawdzoną.
Dziękuję za Twoj cudny komentarz :*
Nareszcie! Człowieku wiesz, jak mi się nudziło? :D Niemiłosiernie, tym bardziej że w ogóle nie mam czasu, co oznacza, że jeszcze bardziej się nudzę. Wiesz jaką radość poczułam, gdy zobaczyłam, że jest nowy rozdział. Normalnie w głowie mi się zakołowało ;) W ogóle była zdziwiona całą tą przedmową. Czułam się, jakbym zaczynała coś nowego, a ja lubię zaczynać znowu od początku. Rozdział wcale nie był nudny. Choć muszę przyznać, że czasami irytowały mnie te fragmenty przypomnieniowe, ale tylko dlatego, że w ostatnim czasie trochę ogarniałam, przypominałam sobie Twojego bloga, więc przyszłam na świeżo ;) I tak Cię podziwiam, w wielu książkach takie fragmenty są nie do przetrwania, a tutaj zrobiłaś to w oryginakny sposób, wydaje mi się, że trochę sarkastycznie przez co wcale nie było nudno. Genialne! Zacznijmy może od Jo. Tutaj naprawdę poświeęciłaś jaj dużo czasu i bardzo mi się to podoba. Był moment, że nienawidziłam jej, ale już jakiś czas temu zauważyłam, że mimo wszystko ona jest dobra. To chyba odważne, że wypowiadam na głos takie rzeczy :P Świetnie, że wprowadziłaś tutaj bodajże Jordana, wybacz moja pamięć do imion zawsze szwankowała. On tak, jakby ogarniał Jo. Pokazywał jej, że można iaczej żyć, radośniej. Kocham tego chłopaka ♥ Może pomoże Jo wyjść z tego jej życia... I jak pewnie się domyślasz Evans wkurzył mnie na całej linii! Serio? Powinna być szczęśliwa. To Chase! Jej kochany kuzyn! Nie kto inny. A wiesz co jest najlepsze? Że ją rozumiem, jak najbardziej ją rozumiem, choć to nie znaczy, że jej kibicuję. Co prawda to prawie się równoważy, ale mam nadzieję, że nasza kochana pani refekt ogarnie się, zostanie ukochana siostrą Chase'a i wpadnie prosto w ramiona Pottera ;) Na co ja liczę? Chyba się zagalopowałam :D Choć może tak się stanie. Musi! No ale to Twój blog i raczej szybko to się nie stanie. Wystrczająco Cię znam, żeby to wiedzieć. No i jeszce sprawa Emmeliny ( chyba znowu źle napisałam jej imię, jeśli tak udawaj, że tego nie ma :)). Jestem z niej dumna, że zaczęła się nawracać. Remus zachował się idealnie, ale to tylko od niej zależy, czy wróci do normy. Choć te nowe zinteresowanie Chasem nie wróży dobrze. W końcu jest jeszcze Hestia. To może źle się skończyc. Oj źle... Nie mogę sie doczekać kolejnego rozdziału. W końcu święta u Jamesa i Syriusza. Będzie się dzialo 3:) Jest szansa, że uda się
OdpowiedzUsuńCo to znaczy, jak komentarz robi się cały biały? Dobra nieważne :P Jezt szansa, że uda Ci się dodać rozdział przed dziesiąty, czy raczej nie? Bo wyjeżdżam na kolonie 10 do Kazimkesz Dolnego i przez dziesięć dni mnie nie będzie, a jestem bardzo ciekawa, co się stanie dalej. Dobra już nie przunudzam :P
UsuńPozdrawiam ;)
Ps: Nie weim, czy lubisz czytać recenzje książek, ale może Cię zainteresuje: lustrzananadzieja.blogspot.com
I przepraszam za błedy, ale na tablecie słabo się je poprawia. Zresztą miałam ca ly ekran biały, więc nie miałam zbytnio jak ;)
Póki co, nie mam czasu na dłuższą odpowiedź, ale musze napisać, że czytam na bieżąco twoje recenzję, tylko - przyznaje się - ani nie obserwuję, ani nie komentuję. Nie robie tego pierwszego, bo przez ponad 2 miesiące (więcej?) nie działała mi lista czytelnicza, a tego drugiego z czystego lenistwa. Ale się poprawię. Obiecuję :*
UsuńSuper rozdział, czekam na następny! :D
OdpowiedzUsuńDziękuję :*
UsuńO matko, jestem beznadziejna! Bardzo cię przepraszam, że dopiero teraz komentuję ;(
OdpowiedzUsuńNo nie wiem, ja i tak nie lubię Emmeliny sriny :P
Mimo iż widzę małą poprawę jej zachowania, no i Remus <3
Święta u Jamesa i Syriusza? Nie mogę się doczekać ! Zarąbiste to bedzie, wierzę w to, bo ty zdolna dziewoja jesteś ! <3
Wybacz, że tak pózno ;(((
Trzeba skomentować, co? Nigdy nie mogę się do tego zabrać....
OdpowiedzUsuń***
Uwielbiam rozdziały/blogi, itp. psychologiczne! Napisanie ''czegoś psychologicznego'' wydaje mi się bardzo trudne. Jednak ty bardzo dobrze poradziłaś sobie z tym wyzwaniem.
***
Bardzo spodobała mi się postać Jordana! Może dlatego, że łudzącą przypomina mi Navida z 90210... Ogólnie dzięki niemu bardziej polubiłam Jo.
***
Początkowy cytat mojej ukochanej Nosowskiej idealnie pasuje mi do sytuacji Lily!!!
***
Czy myślałaś, żeby prolog części 2 był kontynuacją prologu części 1? Bardzo mnie ciekawi co wymyśli twoja wyobraźnia... Bardzo lubię czytać prologi, a twoje jeszcze bardziej!
***
Przeczytałam w zakładce ,,Myśloodsiewnia'', że masz plan zakończyć blog na 2 drugiej części!? Proszę nie rób mi tego! Załamie się psychicznie, naprawdę. To jedyny blog, który stale czytam i komentuje. TO MÓJ NAJULUBIEŃSZY BLOG! Nie możesz mi tego zrobić!
***
Jestem zachwycona kartami bohaterów! Naprawdę wkładasz w nie wiele pracy, ogólnie jak w cały ten blog. Wszystko jest bardzo szczegółowe i złożone. Ciekawa jestem, który bohater będzie miał pproblemy patologiczne...
***
Pytałam się o to już kiedyś, a teraz ponownie się zapytam: Kiedy zamierzasz zacząć prowdzić drugi blog? Jestem ciekawa wojej wizji miłości Harrego i Hermiony.
***
Prawie bym zapomniała Ci podziękować za już drugą dedykację! To naprawdę miłe, że jestem jedną z osób, których komentarze Cię motywują!
***
Chyba moja durna pisanina dobiega końca. Chce podziękować Ci, że prowdzisz tego bloga i sprawiasz mi tyle przyjemnośći.
Pozdrawiam, Oliwka!
Ten komentarz został usunięty przez autora.
UsuńWreszcie założyłam konto google. To ja Oliwka, od dzisiaj występuje pod nazwą - Nikt ważny lub psychOliwa i nadal czekam na odpowiedź :*
UsuńPrzepraszam - psychOliwia*
UsuńSkąd ja znam zwlekanie z komentowaniem? Jak pomyślę, ile rozdziałów czeka na mój komentarz to aż przechodzi mnie dreszcz xD.
UsuńTy, kochana, zawsze wyłapujesz moje nawiązania do seriali i Jordan jak najbardziej został trochę robiony pod Navida :D.
Też kocham Nosowską *_*.
Co do drugiego prologu... to nie do końca. Przede wszystkim muszę poprawić pierwszą część, bo to wszystko zbyt chaotycznie się zaczyna, a druga będzie tak jakby prologiem książki, którą czytają w prologu, czyli prologiem prologu, że tak powiem :D. Rok akcji to 1980 ;>.Póki co pisanie idzie mi jednak jak krew z nosa, więc nie wiem, kiedy jakikolwiek prolog sie pojawi...
Ojej, dziękuję <333. Część druga sama w sobie będzie kosmicznie długa (nawet jak na moje normy), więc pewnie skończę ją gdzieś w 20...30? xD. Aż strach pomyśleć, ile mi to wszystko zajmie, ale i tak bardzo mi miło, że ktoś czeka/chciałby przeczytać trzecią część i dalej.
Co do What's a soulmate, to naprawdę nie wiem, jak to będzie. Blog ogólnie powstał pod działaniem impulsu i miałam go pisać z koleżankami, ale chyba nic z tego wspólnego pisania nie będzie, więc jak coś, to mam luxny zarys akcji na jakieś 15 rozdziałów i to byłaby przyszłopokoloniowa kontynuacja tego opka. Wciąż jednak jestem na etapie kreowania tego wszystkiego i mam póki co za mało pomysłów, żeby w ogóle się tym chwalić. W mojej głowie w ogóle powstaje nowy projekt huncwocki, ale nie wiem, czy wpleść go w akcję tego bloga czy też zrobić coś zupełnie nowego. Zobaczymy :D.
To ja ci dziękuję za komentarz(e) i nie ma za co :*
chorAbigail :D
Nawet nie wiesz jak się ucieszyłam, gdy zobaczyłam, że napisałaś nowy rozdział ! <33333
OdpowiedzUsuńJo i Jordan/JOrdan xD Całkiem fajny parring xD
Rozdział jak zwykle świetny :3. Jestem ciekawa jak minie Marlenie pobyt u Rowle'ów. Będzie się działo :p
Kiedy następny rozdział? Nie mogę się doczekać ;3
Pozdrawiam,
Victoire Weasley ;*
JOrdan xD. Świetnie to brzmi ;>. Bardzo dziękuję za koentarz :* NN dzisiaj/jutro/pojutrze... najprawdopodobniej :D.
UsuńRównież pozdrawiam :*
Hej ;)
OdpowiedzUsuńTęskniłaś za swoim najbardziej natrętnym i niecierpliwym czytelnikiem? ;) Kiedy mogę spodziewać się nowego rozdziału? :D Mam nadzieję, że mi wybaczysz tę niecierpliwość ;)
Hej :*
UsuńJasne, że tęskniłam. Za Tobą nie da się nie tęsknić <333. NN... hmm, obstawiam, że dzisiaj/jutro/pojutrze. Wiem, że miałam dodać przed dwudziestym, ale wena się na mnie obraziła, a odzyskałam ją dopiero wczoraj, kiedy wróciłam z wycieczki :D. Póki co na 10 fragmentów mam skończone 4, pozaczynane 8, więc jestem trochę za środkiem... dobra, obiecuję że do 26 się coś ukaże, teraz naprawdę :D.
Kiedy nowy rozdział? Brakuje mi twojego opowiadania:(
OdpowiedzUsuńWiatr^.^
Już jest :D.
UsuńTwój blog czyta mniej więcej od grudnia, ale jakoś tak nie mogłam się przemóc i skomentować, aż do teraz. Może na początku powiem, że jeszcze nie spotkałam się z taką długością rozdziałów. Nie powiem, trochę mnie przerażała, ale szybko się wciągnęłam. Przeczytałam wszystkie rozdziały, ale raczej powierzchownie. Teraz natomiast zagłębiam się w tę historię i mogę powiedzieć tylko jedno. Jedna z najlepszych o ile nie najlepsza jaką czytałam.
OdpowiedzUsuńLily jest wykreowana inaczej. Nie jest szarą myszką, a raczej typową szara myszką. Jest wybuchowa, ma temperament i to mi się podoba. Poza tym sarkastyczne osoby szybko przypadają mi do gustu.
Nie wiem, czemu wszyscy lubią Syriusza, ale w tej historii nawet ja go lubię (nie da się nie lubić kogoś kto słucha tak zacnego zespołu jak AC/DC). Nawet przez Ciebie zaczęli mi się podobać przystojniacy w okularach!
A i jeszcze mam pytanie. Czy Lily i James zginą? Czy może masz zamiar "obejść" trochę kanon?
Pozdrawiam i życzę weny ;)
PS wybacz, że tak krótko, nie mam daru do długaśnych komentarzy :/
Wiitaj :*. Tak się cieszę, że:
Usuńa) pomimo dlugości rozdziałów zostałaś,
b) skomentowałaś mimo wszystko,
c) cały czas czytasz ;D.
Strasznie mi zawsze miło, kiedy widzę nowe "twarze" na blogu, zwłaszcza jeśli zostawiają po sobie dłuższe komentarze :D. To takie motywujące!
Nie ukrywam, że Lily jest małym eksperymentem, bo starałam się w jej kreacji zerwać z tym stałym, do znudzenia powtarzanym schematem kujonicy bez poczucia humoru, która sądzi, że wymądrzając się może zmienić świat i ludzi. Czytając retrospekcje z "Zakonu" i "Insygniów" dostrzegłam w niej taki pazur, który chciałam wyeksponować :D. Cieszę się, że przypadła ci do gustu ;*.
To AC/DC było moim tajnym planem. Wiedziałam, że ich fana nie da sie nie lubić ;>.
Jeśli zaś chodzi o twoje pytanie... owszem, będą odskoki od kanonu, o czym pisałam w zakładce "Kanon" (jeśli masz ochotę, to możesz zajrzeć, tam jest rozmowa na ten temat), ale raczej nie aż takie. Pewne jest, że Lily zginie na koniec, ale czy James również, to jeszcze nie wiem ;>. 80 % na tak, 20 % na nie. Zobaczymy ;>.
Dziękuję jeszcze raz za komentarz :*
Poozdrawiam,
Abigail.