Poprzednio
Rozpoczęła się szósta klasa dla naszych bohaterów, ale bynajmniej nie jest ona świeżym startem. Błędy z przeszłości są jak kłody pod nogi, z którymi musi zmierzyć się między innymi Remus, Marlena i Emmelina . Pierwsza dwójka spotykała się ze sobą przez cały poprzedni rok, ale wszystko zmieniło się, kiedy Emmelina, przyjaciółka Remusa od dzieciństwa, pocałowała chłopaka na oczach jego dziewczyny. Remus i Marley starają się uratować swój podupadający związek, ale kolejne sekrety Lupina, w tym odwieczny problem z likantropią, nie czynią spraw łatwiejszymi. Piątą klasą żyje również Lily , która straciła w jej ostatnie dni dwoje swoich najlepszych przyjaciół - Severusa oraz Mary , która przez długi czas spotykała się z adoratorem Lily, Jamesem Potterem. Mary była zazdrosna o relację Jamesa z Lily, pokłóciła się z najlepszą przyjaciółką na śmierć i życie, a potem wzięła udział w wymianie międzyszkolnej do Beauxbatons. Na jej miejsce przybywa Hestia, ekscentryczna kuzynka Syriusza i Jamesa. Ma ona problem z zaaklimatyzowaniem się. Jedyną osobą, która wyciąga do niej rękę, jest problematyczna Emmelina, która przypadkiem niszcząc związek Remusa i Marleny, z większą premedytacją chce odbić ukochanego Syriusza od Dorcas i angażuje Hestię w swoje problemy.
Tymczasem w Hogwarcie pojawia się nowa uczennica, Jo Prewett w jakiś pokręcony sposób połączona z Lily. Tymczasem do Evansowny przychodzi list z medalionem, który nosiła jej biologiczna matka-nieboszczka, jeszcze przed tym, jak porzuciła bez przyczyny całą swoją rodzinę. Retrospekcje pokazują, że tę przyczynę być może jednak miała, ponieważ ojciec Lily, Ethan wiele lat temu romansował z matką Jo, Lukrecją.
Tymczasem w Hogwarcie pojawia się nowa uczennica, Jo Prewett w jakiś pokręcony sposób połączona z Lily. Tymczasem do Evansowny przychodzi list z medalionem, który nosiła jej biologiczna matka-nieboszczka, jeszcze przed tym, jak porzuciła bez przyczyny całą swoją rodzinę. Retrospekcje pokazują, że tę przyczynę być może jednak miała, ponieważ ojciec Lily, Ethan wiele lat temu romansował z matką Jo, Lukrecją.
“Każda rodzina tai w sobie swoiste niezadowolenie, które zmusza do ucieczki każdego jej członka, dopóki posiada on jakąkolwiek siłę żywotną.”
- Paul Ambroise Valéry
4 września, Cokeworth
Kochana Lily,
Wiem, że ciężko
znaleźć nam wspólny język i w lato prosiłaś mnie, żebym do Ciebie nie
pisała pod żadnym pozorem, ale wydaje mi się, że zrobi Ci się cieplej na sercu,
gdy dostaniesz list od kogoś z rodziny.
Ta cała profesorka
McGonagall napisała do nas, że zawalasz transmutację, czy coś takiego, ale nie
piszę listu po to, żeby Cię zbesztać, nikt z nas (oprócz niej) pewnie tego nie
zrobi. Zresztą, każdy na świecie ma jakąś piętę Achillesa, prawda? Ja nie umiem
gotować, Ty nie umiesz przemieniać przedmiotów. Wychodzę przy tym gorzej od
Ciebie. Może wzięłabyś jakieś korepetycje, co? Poproś jakiegoś starszego chłopaka,
to taka rada ode mnie i taty (bo są u
Was jacyś przystojniacy, co nie?).
Zarówno Ethan,
Caroline, jak i ja popieramy Twoją nauczycielkę i uważamy, że się
przepracowujesz. Ja w twoim wieku rzadko zaglądałam do książek, Lily. Nauczysz
się z nich wiele, jasne, ale nie ma na świecie podręcznika życia. Powinnaś
raczej poddać się jakieś pasji (Ethan pyta się, czy grasz w miarę możliwości na
jakimś fortepianie i gitarze, bo strasznie łatwo tych sztuk zapomnieć) albo skupić
na życiu towarzyskim, tym bardziej, że masz lżejszy rok przed sobą, a egzaminy
dopiero za kilka semestrów.
Jeśli chodzi o Twoją
ucieczkę z czarów… (czy jak to się nazywało?) nie przejmuj się. Ja w Twoim
wieku miałam więcej godzin nieobecności niż obecności w szkole, a czepianie się
jakiegoś jednorazowego wybryku to gruba przesada. Ta McGonagul musi być
naprawdę kobietą starej daty.
U mnie i Ethana
wszystko w porządku, u Caroline zresztą też, ale niespecjalnie często z nią
rozmawiam. Co prawda czasami odwiedza Ryana Steele’ a (to Twój chrzestny, prawda?),
a ponieważ Twój ojciec przebywa u niego przynajmniej pięć godzin dziennie, a ja
idę z nim, konfrontacje są nieuniknione. Ciężko jej przywyknąć do widywania nas
razem, ale prosiła koniecznie Cię pozdrowić (pewnie też utrzymujesz z nią
korespondencję, nie?). Ach, zapomniałabym, Twoja babcia kazała Ci uważać przy
wyborze korepetytora na Amerykanów i hipisów. Wiesz, jak bardzo jest
uprzedzona.
Mam nadzieję, że choć
raz mi odpiszesz. Przysyłam trochę ciasteczek zbożowych według przepisu Twojej
babci, bo wiem, że bardzo je lubisz.
Ucz się, ale nie
zapomnij o chłopakach,
Rachel
─ Nie rozumiem, dlaczego jej tak nie lubisz ─ zdziwiła się
Dor. – Wydaje się być sympatyczna, jak na macochę.
─ Dokładnie ─ zgodziła się Lily, nakładając na talerz trochę
kaszy. –Wydaje się. Naprawdę jest
pusta, podła i złośliwa. Omotała mojego ojca i próbuje zrobić to samo ze mną,
ale ja, w przeciwieństwie do niego i mojej kochanej
siostrzyczki, nie jestem skończoną idiotką. Poza tym, jaki dorosły o zdrowych zmysłach każe, cytuję:
“skupić się na życiu towarzyskim i nie zaglądać do książek, bo to stek bzdur?!
─ Twój ojciec? – podsunęła jej Dor.
Lily westchnęła i niechętnie przyznała przyjaciółce rację.
Nigdy nie rozumiała zachowania swoich rodziców, a raczej ojca i Caroline,
pierwszej macochy, a teraz Rachel, drugiej macochy. Każdy jej opiekun, rodzic
czy bliższy członek rodziny, powiązany był z jakąś dziedziną sztuki, a razem ze
smykałką artystyczną, odznaczał się dosyć ekscentrycznym zachowaniem.
Jej obecni opiekunowie, czyli ojciec i Rachel w niczym nie
przypominali normlanych rodziców, którzy dają szlabany, każą więcej się uczyć i
kontrolują swoją pociechę na każdym kroku. Wręcz przeciwnie, Lily często miała
wrażenie, że jest ona jedyną rozsądną osobą w całej rodzinie. Na porządku
dziennym były komentarze w stylu: „Przestań się uczyć, Lily!”, „Czy chcesz
pójść ze mną na bunt feministyczny, Lily?” albo nawet „Może urządzisz imprezę
dla znajomych w tym nowym nocnym klubie, Lily?”. Jej ojciec rok temu na
gwiazdkę kupił jej pudełko prezerwatyw, a poza tym kazał mówić sobie po imieniu
(czego Lily nigdy jeszcze nie
zrobiła) i wypytywał jej koleżanki, czy nauczyciele w ich szkole są przystojni.
Dziewczyna często zastanawiała się, jak ta zwariowana
rodzinka funkcjonuje podczas semestrów, kiedy znajdowała się daleko od domu. W
wakacje i ferie wykonywała wszystkie prace domowe i dbała o każdy
najdrobniejszy szczegół. Jedynie ona pamiętała o dokarmianiu złotych rybek w
przedpokoju, o płaceniu rachunków, które domownicy skrupulatnie porzucali w
misie przypominającej akwarium w kuchni, o kupowaniu jedzenia, o sobotnim
sprzątaniu, a czasami nawet o godzinach pracy swojego ojca. Jakim cudem dotąd
nie zginęli – nie miała pojęcia.
Można więc powiedzieć, że Lily przywykła do podobnego stanu
rzeczy, a list ten – i jego przesłanie – zdecydowanie nie powinien jej
zaskakiwać. Niestety, akceptacja i przyzwyczajenie w tym wypadku niespecjalnie
z siebie wynikały.
─ Oddałabym wszystko, żeby mieć taką rodzinę jak twoja –
szepnęła do siebie Dorcas, mając nadzieję, że Ruda jej niedosłyszy. Pomyliła
się.
─ Mówisz tak tylko dlatego, że nie masz porównania. Twoi rodzice nigdy nie traktowali cię jak zwykle traktuje się córki. A skoro po raz pierwszy doznałaś takiego uczucia, sama
różnica bagatelizuje niedoskonałości całej tej rodziny, takie jak Rachel – oznajmiła Lily tonem eksperta.
Dorcas spiorunowała ją poirytowanym spojrzeniem.
─ Zdaje mi się, że za dużo czasu spędzasz z panią Doyle, bo
zaczynasz gadać od rzeczy jak ona.
─ To raczej dlatego, że mój kuzyn Jordan studiuje
psychoanalitykę – sprostowała Lily. –Wyjaśnił mi wiele zagadnień, a jak się
słucha takiego nawijania przez całe wakacje, uczy się też podobnej gadki.
Dorcas, która w przeciwieństwie do przyjaciółki miała do
wszystkiego lekki dystans, pomyślała, że Lily ma naprawdę krytyczne spojrzenie
na świat, ale i ograniczony umysł, który z trudnością pojmuje fakt, że istnieje
coś takiego jak różne światopoglądy. Uczciwie mówiąc raczej ciężko się z nią
rozmawiało, ale za to wyśmienicie przepisywało zadania. Wystarczyło tylko
podłożyć haszysz, coś jak: „Słyszałaś, że Minister Magii chce usunąć osobny
departament sportowy dla kobiet i połączyć go z męskim?”, a ruda już zaczęła
dryfować i rzucać swoje feministyczne hasła, kiedy Dorcas w najlepsze kończyła
pisać o tymczasowych i przewlekłych skutkach Eliksiru Jegginsa. Już wyciągała z
torebki swoją podkładkę do pisania z klipsem, kiedy nieoczekiwanie coś o wiele
bardziej zajmującego niż ściąganie od Lily przykuło jej uwagę.
─ Co spowodowało, że przywitałeś dzisiaj tak wcześnie dzień,
panie Black?! ─ krzyknęła, szczerząc się prawdopodobnie tak mocno jak ci
żebracy imigranci, prosząc o klepaki „na chleb”, których widziała z Lily w
wakacje pod jednym z teatrów londyńskiego West Endu.
„Pan” Black natychmiast spojrzał w jej kierunku i również
się uśmiechnął, ale trochę w mniej żebracki sposób, a raczej seksowny, taki, z
którym Syriusz prawdopodobnie przyszedł na świat. Na miejscu położnej w Mungu
Dorcas prawdopodobnie wywróciłaby się z nim na ziemię. Może nawet i tak było.
To wyjaśniałoby dlaczego chłopak żyje w swoim własnym świecie – po prostu
nieźle uderzył się w głowę za młodu.
Na kilka sekund wszystko zwolniło – rzeczywistość, świat,
otoczenie. Nikt nie jadł śniadania, nikt nie nawijał o planach podbicia świata
przez jej cierpiącą na zaburzenia obsesyjno-kompulsywne macochę, nikt nie
chichotał, słysząc plotki o tym, co Mark Landris i Larissa Richardson robili w
łazience Jęczącej Marty. Była tylko ona, i tylko Syriusz, zmierzający do siebie
jak dwa, cholernie skuteczne magnesy. I potem zapewne w rytm anielskiej melodii
albo jakiegoś cudownego folka, Syriusz podejdzie do niej, ujmie jej twarz w
dwie ręce i szepnie zmysłowo jak… jak w sumie to ON, ale bez zbędnej koszulki:
─ Ty. Tylko ty mogłaś skłonić mnie do skrócenia sobie życia
przez niedobór snu, jedyna ma miłości…
─ To nie jest film z Marilyn Monroe, Dorcas ─ zgasiła ją
Lily, prawdopodobnie domyślając się z tym swoim uprzedzeniem do wszystkiego co
romantyczne, o czym jej przyjaciółka teraz myśli. ─ A Black to nie twój Wallach
czy Montgomery Clift. Ani nawet Clark Gable.
Dorcas zignorowała to ironiczne nawiązanie do jej ulubionego
filmu, który Lily uważała za idiotyczny. Ona wierzyła w głęboko drzemiący w
Syriuszu romantyzm. Niestety, chyba to nie był dla niego dobry dzień, bo jego
niesatysfakcjonującą odpowiedź nie można tłumaczyć w żaden inny sposób:
─ Rano zawsze jest najlepsze jedzenie, mała.
I cmoknął ją lekko w policzek, a ona zarumieniła się tak, że
można by pomylić ją z dorodną czereśnią. Przy tym oczy miała tak nieobecne,
aczkolwiek w niego wpatrzone, że Black mógł postawić swój motor, iż dziewczyna
padłaby jak długa, gdyby tylko nie siedziała na ławie. Zabawne, mimo że całował
się z Meadowes – nie tylko po policzkach – przez całe wakacje, nawet takie
niewinne gesty zwalają ją z nóg.
Ciekawe, co by było gdyby w gratisie włożył jej rękę pod
bluzkę? Ktoś by zauważył? Tak wcześnie rano prawie nikt nie jada, zresztą, uwypuklenie
w okolicach jej piersi maskowałby częściowo ten wielki chlebak, koło którego
usiadła… Syriusz uśmiechnął się łobuzersko na tę myśl. Uwielbiał publiczne
okazywanie uczuć, dlatego wykorzystywał wszystkie nadarzające się okazje. Żadna
dziewczyna nigdy nie protestowała.
Oprócz Meadowes. Tej słodkiej, niewinnej i lekko głupiutkiej
Meadowes, która nie dała wciągać się we flirty od czwartego roku, z powodu tej
swojej depresji i żałoby rodzinnej po stracie siostry… Oczywiście, ta depresja
nie była na tyle głęboka, żeby po zeszłorocznym Sylwestrze nie dać się
zaciągnąć do jednego z pustych sypialni u Declana Sterne’ a, u którego on,
James i Dor byli na domówce… ale to inna historia. Ważne, że przez całkiem
imponujący szmat czasu ściągnęła mentalność od Lily Evans i zgrywała dziewczynę
z kompleksem Dafne.
Tak, Dorcas Meadowes kiedyś naprawdę sprawiała, że jego
serce zaczynało szybciej bić. Wciąż tak było, jasne, ale… Syriusz należał do
wolnych ptaków, ludzi nie szukających zobowiązań, takich, których nie da się do
nikogo uwiązać. Nienawidził zobowiązań. Dorcas mogła być piękna, słodka i
delikatna, naprawdę czarująca, ale nie zmieniało to faktu, że i tak, i siak, z
czasem trafi na listę zwykłych, przejściowych, letnich romansików.
A poza tym dziewczyny to jedynie zwykłe umilenie życia. Nie
jego ścisły punkt. Nad związkami w hierarchii ważności stawiał przyjaźń i w tej
materii nie był już tak zmienny i nieszukający więzów. Może i sprawiał wrażenie
zdystansowanego, skupionego na własnej osobie, ale naprawdę wskoczyłby za
Jamesem, Remusem czy Peterem w ogień, i tutaj akurat spokojnie można było
powiedzieć, że jest wierny jak – o, ironio! – czarny, kudłaty pies. Wcale nie
efemeryczny.
─ Lepiej żebyś na policzkach pozostał, Black, bo wolę
potrzymać w żołądku moją owsiankę ─ odezwał się kolejny głos, już nie tak
słodki i niewinny jak Dor. Ten głos był szorstki, przepełniony ironią, goryczą
i swego rodzaju wyższością. W ten sposób mówiło tylko pięć, znanych mu megier –
McGongall, Pince, Pomfrey, jego matka i Lily Evans.
Oto przykład osoby efemerycznej.
Jaki był kontrast pomiędzy Evans a Dor! Jak bardzo te dwie
się różniły! To aż komiczne, że dwie tak różne osoby jak apodyktyczna, złośliwa
i pozbawiona wrażliwości Lily Evans i słodka, ciesząca się życiem, krucha jak
porcelana Dorcas Meadowes mogły przyjaźnić się na dobre i na złe. Po prostu
komiczne.
I tak samo zabawne było to, że te dwie rozumiały się tak
świetnie, tak bardzo jedna drugą uwielbiała, a z kolei Syriusz tak, jak
zachwycał się swoją dziewczyną, tak nie mógł zdzierżyć Evans.
Dlatego, zupełnie ignorując swoją chęć dotarcia z Dor do
drugiej bazy, usiadł naprzeciwko rudowłosej, mając nadzieję, że uda mu się
doprowadzić ją do szewskiej pasji. Uwielbiał ją denerwować. Tym razem to jednak
Ruda zaczęła wojnę:
─ Gdzie twoja druga połówka? ─ spytała sceptycznie. Dorcas
domyśliła się, że mowa na pewno nie o niej, bo w końcu siedziała tuż obok. Ale
pewnie nawet gdyby tak nie było, Lily nawiązałaby z tą „drugą połówką” do kogoś
innego.
Syriusz załapał aluzję.
─ Jamesa tu nie ma. Musisz poczekać z puknięciem go w jakimś
schowku na miotły do lunchu.
─ Nie pukam go ─ wywróciła oczami.
─ W takim czy innym wypadku nie możesz go teraz męczyć. I
lepiej daruj sobie to już na dobre.
Mówienie Lily Evans, że ma przestać coś robić, było w opinii
Dorcas najlepszym dowodem na to, jak bardzo odważny jest jej chłopak.
─ O co masz do mnie pretensje, Black? ─ zapytała, wskazując
na niego zębami widelca, zupełnie jakby trzymała śmiercionośny trójząb i
pytała, jakie będą jego ostatnie słowa przed śmiercią.
─ O to, że James ma ciekawsze rzeczy do roboty, niż
znoszenie twoich ciągłych humorków, Evans. I tak robi to wystarczająco długo,
że zasłużył na coś więcej niż twoje nieustanne mieszanie go z gównem. A że znam
dumę tego chłopaka, to wiem, że żeby tak się kompromitować musi mieć jakąś
zachętę, więc czemu nie schadzki w klaustrofobicznych pomieszczeniach, co nie?
Lily przypominała w tej chwili bardziej gorgonę niż
szesnastolatkę.
─ Chciałam go tylko o coś zapytać – oświadczyła jadowicie. –
Skoro jednak musisz do wszystkiego dorabiać zboczoną historyjkę, którą potem
przerobisz na komiks i oddasz zamiast eseju na eliksiry, to już nie mój
problem.
─ Zapytać? ─ zakpił.
─ Ja pieprzę, Evans, byłem pewien, że
w życiu tylko odmawiasz!
Następne, co Dorcas zanotowała to syknięcie z bólu jej
chłopaka (miała zamknięte oczy, zbyt przerażona, jaka będzie reakcja Lily na tę
zaczepkę), a potem głośne prychnięcie i równie głośny szelest rozrywanej
papeterii, czyli tego, co niegdyś było listem Rachel Evans do swojej
pasierbicy. Po czym…
─ Czy ona…? ─ zająknęła się i wzdrygnęła, kiedy Syriusz z
całą swoją, heroiczną siłą cisnął widelcem w stół, aż sok jej się rozlał. Potem
zaczęła chichotać, mimo że nie powinna śmiać się z nieszczęścia Syriusza, swojego
spełnienia, do którego przywiązana była każdym włókienkiem duszy. ─ Czy ona tym
widelcem…?
─ Czy ta histeryczka wbiła mi w rękę widelec?! ─ warknął
oskarżycielsko i Dorcas przestała się śmiać. ─ Wyobraź sobie, że tak! I nie mam
pojęcia z czego tak rżysz, Meadowes!
─ Och, Syriuszu, wiesz jak bardzo cię uwielbiam, ale… no,
musisz przyznać, że to było lekko zabawne
─ mruknęła przepraszająco i znów zatoczyła się śmiechem, splatając jego i jej
dłoń, po to, żeby precyzyjniej spojrzeć na ranę zadaną krwiożerczym sztućcem.
Musiała przyznać, że jak na dziewczynę, która nie potrafi odkręcić słoika, Lily
wbiła widelec w rękę chłopaka zadziwiająco mocno. Poklepała go po rankach, z
których sączyło się trochę krwi i zawinęła mu dłoń w serwetkę. ─ Nie panikuj,
nie musisz iść do pani Pomfrey ani do McGongall, no chyba, że chcesz im
streścić ten zamach na swoje życie.
─ Twoja przyjaciółeczka to pieprzony mistrz zbrodni,
Meadowes! ─ prychnął Black, wyrywając swoją ciężko zranioną dłoń z jej objęć. ─
Nie mogę jej oddać, bo to krok godny Smarkerusa, i nie mogę nic innego z tym
zrobić, bo… wyjdę na skończonego kretyna.
─ Ale nie możesz pozwolić jej też dźgać cię prozaicznym
narzędziem do chwytania jedzenia ─ zaśmiała się, zbliżając swoje usta z
uniesionymi kącikami do tych jego, wygiętych w grymasie niezadowolenia. ─ I
tak, Lily jest mistrzem zbrodni, jednak… no, jest jakiś postęp, nie? Przybyłeś
w obronie Jamesa i… cóż, Lily nigdy jeszcze – z tego co pamiętam – nie wbiła mu
widelca w… niezmiernie delikatną
kończynę, chociaż to brzmi lekko dwuznacznie ─ zachichotała, praktycznie
śmiejąc się do jego podniebienia. – Więc wychodzi na to, że chyba ciebie bardziej nie lubi.
Pokonała zbędne milimetry i cmoknęła go delikatnie w usta.
Przez całe jej ciało przeszedł ciepły, przyjemny dreszcz. Po kilku niewinnych
muśnięciach, Black lekko przekrzywił szyję i szepnął tym samym zmysłowym tonem,
którego użył w jej wcześniejszych wyobrażeniach:
─ Wiesz jak możesz wynagrodzić mi tę zniewagę?
Dorcas głośno się zastanowiła:
─ Mam przyjść na naszą randkę odstawiona?
Black pokręcił głową.
─ Odstawiona mogłabyś przyjść gdyby Evans tylko napluła mi
na twarz.
─ A skoro popłynęła ci z dłoni krew ─ zaśmiała się ─ to mam
przyjść w gorsecie i stringach, tak?
─ W gorsecie i stringach mogłabyś przyjść gdyby Evans tylko
wbiła mi w rękę swoje śmiesznej długości pazurki.
─ Czyli…? ─ przeciągnęła sylabę. Black uśmiechnął się
łobuzersko:
─ Czyli przyjdziesz naga.
♣ ♣ ♣
Kotylion 1974, Dwór
Meadowesów, Cardiff.
Dwóch chłopców,
dwie dziewczyny i łódka – to jedyne, co zauważyłby James, gdyby spoglądał na
swoje własne położenie z daleka. I zapewne, gdyby na moment stał się zwykłym,
szarym przechodniem, nie wziąłby tego widoku za nic nadzwyczajnego. Po tej
stronie jeziora warunki do wiosłowania były wręcz idealne, a pełno młodzieży o
tej porze roku wypożyczało łódki za śmieszne pieniądze i próbowało swoich sił w
kajakarstwie albo żeglarstwie. Jednak nawet zwykły, mugolski przechodzień,
którym James by się stał, przyjrzawszy się dokładniej tej czwórce, już nie
brałaby ich za takich zwyczajnych.
Po pierwsze, żadne z nich nie wiosłowało, a łódka i tak
pięknie unosiła się po tafli jeziora, a nawet spokojnie płynęła do brzegu.
Po drugie, jeden z chłopców trzymał w ręce petardy.
Po trzecie, jedna z dziewcząt była ćwierćwilą i nie dało się
przejść obok niej obojętnie.
James jednak nie był zwykłym, niemagicznym przechodniem i
wtedy nawet nie myślał o tym, co mugole mogą pomyśleć, bo Skye DeVitt, jego
dziewczyna, nie dawała mu się skupić czy nawet odetchnąć. Zazwyczaj Skye raczej
stroniła od publicznego okazywania uczuć, ale dzisiejszego wieczora łamała
wszelkie swoje opory, a sam Potter nie miał pojęcia, jak daleko by to wszystko
zaszło, gdyby tylko Syriusz nie klaskał jak w cyrku i nie śmiał się jak hiena,
no i gdyby Mary, wila, o której mowa, nie chrząkała przynajmniej dziesięć razy
na sekundę.
Ta farsa ciągnęła się i ciągnęła przez jakiś czas, aż
niespodziewanie Mary wydała z siebie głośne „och!”, pomachała do kogoś na
brzegu tak energicznie, jakby miała przynajmniej nierówno pod sufitem i
wychyliła się bardzo mocno z łódki, lekko przechylając ją na prawo. Ciężka
sukienka podeszła jej do góry, na co DeVitt wywróciła oczami.
─ Serena! ─ wrzasnęła Mary, tak głośno, że zapewne rozbolało
ją gardło.
Jej jasne włosy błyszczały przy każdym ruchu za sprawką
uroku wili, którego w tej chwili dziewczyna wręcz nadużywała. Skye złapała
Jamesa zaborczo za nadgarstek, ale on nie był pewien, czy to dlatego, że
chciała uchronić go przed Mary, czy też przed Sereną, swoją najbliższą,
dziewczęcą przyjaciółką.
Smukła sylwetka Sereny odmachała serdecznie Mary, a włosy
zabłysły jej w podobny, może trochę bardziej umiejętny, sposób. Oprócz złotych
włosów, od uroku wili emanowały szare, nieprzeniknione oczy dziewczyny, jej
szlachetne, wydatne rysy i – co niewykluczone, że nie było wcale objęte
urokiem, ale ewidentnie najbardziej przykuwało uwagę Jamesa – kształtne,
pudrowo różowe usta.
Syriusz frywolnie zagwizdał, za co Mary kopnęła go w goleń,
a zaraz potem wrzasnęła jak mała dziewczynka, widząca dżdżownicę, bo Black
przechylił łódkę jeszcze bardziej, a ona z głośnym pluskiem wpadła do wody.
Serena ryknęła śmiechem.
Czarna plama.
Nad jeziorkiem dwie dziewczyny, szczelnie opatulone
ręcznikami głośno podciągały nosem. Dorcas Meadowes mocno wtulała się w swoją
kuzynkę Bertę, wydzierając się, ile sił w płucach: „MORDERCY!”, a ta co chwila
szeptała uspakajające „cii… cii”.
Obok niego Mary wynurzyła się z wody, jej sukienka kleiła
się do jej skóry i uwydatniała pewne miejsca, ale wielce prawdopodobne, że wila
przewidziała podobną sytuację i z premedytacją pozbyła się biustonosza.
Oczywiście nie chodzi o to, że przewidziała dzieciobójstwo na balu debiutantów,
ale pewnie miała jakieś nadzieje na huczniejsze zakończenie tej imprezy i nie
potrudziła się z ubraniem bielizny. James odwrócił wzrok.
─ Daj spokój, Jimmy ─ szepnęła zmysłowo, znowu wypuszczając
swoją aurę. ─ Wciąż nie mogą znaleźć… reszty
Calliope. Chyba po raz pierwszy żal mi Meadowes, wiesz?
Czarna plama.
Syriusz śmiał się głośno w swoją poduszkę, a Skye dalej
rzucała w niego jakieś dziwne zaklęcia. W kominku tańczyły płomienie, a on
siedział tam obok Mary i Sereny, obydwie miały podkrążone oczy i co chwila
jedna albo druga układała głowę na jego ramieniu. I wtedy do pokoju wbiegł brat
Mary, trzymający w ręce małą lalkę z gałganków, której szmacianą sukienkę ktoś
podpisał dziecięcym pismem: CALIOP MEDOWS.
─ Skąd to masz? ─ zainteresowała się siostra przybysza,
gwałtownie wstając z poduszek, na których leżała z nim i ze Skye przy kominku.
─ A stąd, że wiem, kto zamordował Calliope Meadowes.
Czasy obecne
Syriusz szturchnął Jamesa w ramię z taką siłą, z jaką
kilkanaście minut wcześniej Lily Evans wbiła mu w rękę widelec, o czym –
oczywiście – Potter jeszcze nie wiedział. Chłopak, oszołomiony nagłym
przeskokiem z fazy REM do rzeczywistości szarej i realnej, potrzebował kilku
głębokich, dotleniających oddechów, by oprzytomnieć.
To było dwa lata temu. Nikt już o tym nie pamięta. Jest w
Hogwarcie, a nie w Cardiff.
To tylko sen.
─ Znowu śniłeś o pożarze domu Walkerów? – zapytał zdawkowo
Syriusz, zauważając jego minę, a potem sięgnął do szafki nocnej po okulary.
James zamrugał parokrotnie, ale zdołał wydukać coś z siebie dopiero kiedy Black
brutalnie wcisnął mu na nos jego browline’ y.
─ Nie… o kotylionie z siedemdziesiątego czwartego ─ mruknął
wymijająco.
Kiedy dla Jamesa cały świat przestał składać się jedynie z
mglistych, pstrych plam, a sprzed jego oczu na chwilę zniknął obraz laleczki
Calliope Meadowes, zauważył, że Syriusz ma amatorsko – czyli serwetką –
zabandażowaną dłoń. A ten fakt musiał przykuć jego uwagę, jako że James zwykle
wykazywał szerokie zainteresowanie wszelkim uszkodzeniem skóry u Blacka, bo
zawsze wiązały się z tym naprawdę
przezabawne historie.
─ Co ci w rękę? ─ spytał.
─ Twoja dziewczyna wbiła mi w nią widelec – powiedział
ironicznie, ale James nie wycisnął z niego żadnej dodatkowej informacji, bo
drzwi do dormitorium Huncwotów ponownie się otworzyły, a do środka wlazła
Hestia, poprawiając sobie włosy.
─ Wy już na nogach? ─ zdziwiła się i padła na łóżko Petera,
otwierając jakąś książkę, która na nim leżała. ─ To dobrze. Pomożecie mi z
czymś.
─ Hmm… nie ─
warknął Syriusz. Jonesówna zignorowała go i spytała śmiertelnie poważnym tonem:
─ Na ile oceniacie swoje relacje z kobietami?
Zapanowało prowizoryczne milczenie, trwające ułamek sekundy.
Ten ułamek sekundy, jaki Potter i Black potrzebowali do wciągnięcia brzuchem
powietrza, niezbęnego by ryknąć śmiechem.
Hestia, z natury bardzo wyrozumiała, co do tych wszystkich
dziwactw chłopców, nie wykonywała żadnych ruchów (prócz mrugania), dopóki jej
kuzyni się nie uspokoili. Dopiero wtedy pogrzebała w swojej torebce i –
uprzednio przeprasowując ją dłonią – rzuciła w ich kierunku gazetę, na której
okładce obok esów i floresów, soczystą czcionką napisano: CENTAUR – magazyn wróżbiarski. Tematem numeru, który Jonesówna
kilkanaście razy podkreśliła neonowym flamastrem, był menset.
─ Toples elfów? ─
zakpił James, otwierając pierwszą stronę. Widniało tam zdjęcie dziewczyny z
odstającymi uszami w bardzo skąpym ubranku. Chłopak uniósł brew go góry. ─ Jestem
prawie pewien, że to czasopismo wydawane przez jakąś sektę. To niebezpieczne.
─ Otwórz na stronie piętnastej ─ nakazała ze stoickim
spokojem. ─ MENSET jest to spis najlepszych aspiracji na daną lunację z
podziałem na horoskop klasyczny, indiański i chiń… ej, nie drzyj tego!
─ Czytasz za dużo gniotów, kuzyneczko.
─ W każdym razie ─ ciągnęła twardo. ─ Było tam napisane – z
tego co pamiętam, bo nie przeczytamy już tego artykułu, gdyż zaginął w
czeluściach nicości, zepchnięty tam przez współczesnego BARBARZYŃCĘ, czyli
przez CIEBIE, JAMES – że powinnam skupić się na swoim życiu uczuciowym, bo
zbliża się zaćmienie jednego z księżyców Sa…
─ Tak, zgadzam się – uciął Syriusz. – Idź znajdź sobie
kogoś, kto zerżnie cię porządnie i wybije te bzdety z głowy.
─ …dlatego obawiam się, że zachowuje się źle, i głupio, i
żałośnie, odwołując moją randkę z Jaydenem Rasakiem i…
─ A co mają do tego nasze relacje z pin…?
─ To, że… o! Cześć, Peter – przerwała w pół tyrady Hestia,
bo Pettigrew wszedł do wyjątkowo zaludnionego o tej porze dnia dormitorium.
─ Hej – przywitał się niepewnie, bo bardzo nie lubił, kiedy
w dormitorium przesiadywały dziewczyny, nawet jeśli były kuzynkami jego
współlokatorów.
Zapomniał zabrać podręcznika do Zielarstwa, więc wyciągnął
kufer spod łóżka i zaczął go szukać, łudząc się, że wyjdzie niezauważony i
niezmuszony do rozmowy. Hestia, która należała do bardzo towarzyskich osób, od
razu skupiła całą swoją uwagę na biednym Peterze, nie zdając sobie sprawy, że
go onieśmiela.
Przykucnęła obok jego kufra i pochyliła się na tyle, że
spuszczone oczy Petera, musiały zauważyć jej głowę.
─ Może ty mi doradzisz? – spytała bezpośrednio, ciągnąc
chłopaka za rękę i sadowiąc go na łóżku Jamesa. Dosiadła się do niego i nim
zdążył zaprotestować, już wtajemniczała go w szczegóły swojego życia
prywatnego:
─ Byłam umówiona z Jaydenem Rasakiem – zaczęła. – Ale
zdarzyło się coś, co tak jakby sparaliżowało mnie w dalszym działaniu i… muszę
ją, tę randkę, przełożyć, ale znam dziwaczne reakcje chłopaków na odwoływanie randek
i…
─ Czy Rasac nie jest przypadkiem znany z tego, że zawala
wszystko, gdy… ─ wtrącił zmieszany Peter, gdy nagle James upuścił butelkę
kremowego piwa, którego zapas zabrał jeszcze z domu. Jego wyraz twarzy wyrażał
przerażenie.
─ Ten twój Jayden jest JAYDENEM RASAKIEM?! – wypalił.
─ DLACZEGO nic nie mówiłaś?! – dodał równie zbulwersowany
Syriusz.
─ MÓWIŁAM! – oburzyła się Hestia, która była przekonana, że
zaakcentowała jego nazwisko przynajmniej kilka razy. A poza tym, Syriusz kilka
dni temu przyłapał ją na baraszkowaniu z Rasakiem w bibliotece, więc logiczne
było, że to właśnie z TYM Jaydenem wybiera się do Hogsmeade.
Oczy Jamesa powiększyły się do rozmiarów galeonów, a Black
dostał ataku nagłego przeklinania, który po raz pierwszy dzisiejszego dnia nie
był związany z Lily Evans, widelcem i rozlaniem jego cennego ichoru.
Hestia zamrugała parokrotnie, ze zdumieniem obserwując
dalszy ciąg wydarzeń. Dwoje jej kuzynów wymieniło bardzo znaczące spojrzenia,
po czym wcisnęło się pomiędzy nią a Pete’ a, robiąc bardzo słodkie oczka. Black
nawet złapał ją za rękę i pocałował z wielkim szacunkiem.
Coś nowego.
─ Wcale nie chcesz
odwoływać randki z Rasakiem – mruknął Black, odchrząkając wymownie. Hestia
zajęknęła się.
─ On ci się naprawdę podoba
– poparł go James, sięgając po jej drugą dłoń. Zarówno ona, jak i Peter
dosłownie rozdziawili usta w wyrazie szoku.
─ Ale… no cóż, wiecie… to nie jest takie proste, bo…
─ WCALE nie chcesz tego robić.
Hestia wyrwała się z objęć kuzynów i wstała na równe nogi,
tak dynamicznie, że aż zakręciło jej się w głowie.
─ Dobra ─ mruknęła, kiedy zawroty ustały, ignorując to, że
James wstał, żeby podtrzymać ją przed niewątpliwym upadkiem. ─ O co chodzi?
Przewidując, że Black i Potter jedynie niewinnie się
uśmiechną, swoje ciekawskie spojrzenie skierowała w stronę biednego Pete’ a.
─ Jayden Rasac jest bardzo emocjonalny – odparł tamten,
wzruszając ramionami. ─ Ostatnio, kiedy rzuciła go dziewczyna, opuścił sobie na
głowę kryształową kulę blagierki Powell. Był w Skrzydle Szpitalnym przez
następne dwa tygodnie.
─ Eee… okej – mruknęła
Hestia, która nie wydawała się być wcale zdumiona, że jej nowa sympatia zruca
sobie na głowę ciężkie przedmioty po miłosnym rozczarowaniu. – A obchodzi was
to, bo…?
─ Jayden jest ścigającym – zauważył trzeźwo James. – W
dodatku środkowym.
─ Bez niego cała ofensywa naszej drużyny zejdzie na psy –
dodał Syriusz, który uwielbiał używać wszystkich frazeologizmów związanych z
najlepszymi czworonożnymi przyjaciółmi człowieka.
─ Aha. Okej –
powtórzyła Jonesówna, czując, że głupieje coraz bardziej z sekundy na sekundę.
– Ale… nie przesadzacie trochę? No wiecie, my nie byliśmy jeszcze na ani jednej
randce. Raczej nie jest do mnie przywiązany na tyle, by chcieć się zabić.
─ To nie chodzi o to – jęknął z zażenowaniem Black,
odzywając się w taki sposób, jakby rozmawiał z czterolatką. ─ Mecz jest już
niedługo, a to okres, kiedy nam wszystkim puszczają nerwy. Jaydenowi
szczególnie, bo nie jest on typem, który jest odporny na stres. Obawiam się, że
to, że poczucie, że jest dla ciebie nieatrakcyjny na tyle, że robisz coś innego
podczas Hogsmeade, jedynie przeleje szalę goryczy. A propos… CO ROBISZ ZAMIAST
TEJ RANDKI?
Hestia już miała wyjaśnić, co spowodowało, że postanowiła
narazić się księżycom Saturna, gdy uderzył ją fakt, że to dotyczy Syriusza (a
dokładniej psucia jego randki), a Syriusz stał przecież przed nią, czekając na
odpowiedź. Ugryzła się w język.
─ Spotykam się z Emmeliną – powiedziała.
James zamrugał.
─ Z Titanic.
─ Taa…
Syriusz zachichotał nerwowo:
─ I próbujesz mi, kurwa, wmówić, że panienka
jestem-pusta-i-głupuitka-mam-bulimię Emmelina Titanic jest ważniejsza niż wynik
w meczu ze Ślizgnami?
─ Panienka mam co?
─ Co ty w ogóle
będziesz z nią robić? – przerwał jej James, równie rozdrażniony i nieusatysfakcjonowany
jej odpowiedzią jak Syriusz. – Kupować kucyki? Pluszowe jednorożce?
─ Będę robiła dziewczęce
rzeczy! – oburzyła się. – Nie jesteście dziewczynami,
więc tego nie zrozumiecie.
─ Nie żeby coś, ale tak właściwie to ty mieszkasz z Titanic. Dlaczego nie możecie zrobić dziewczęcych rzeczy z nią chociażby
TERAZ?
─ Bo to zależy od pewnych innych okoliczności. Których nie da się przełożyć, a moją randkę z
Jaydenem, tak!
Peter, wyczuwając wyraźne napięcie w dormitorium, napchał
trochę cukierków-toffi do kieszeni spodni i czmychnął stamtąd, mijając się w
drzwiach ze skonsternowanym Remusem, który – widząc Hestię, srogą i pewną swego
niczym pogańskie bóstwo oraz klęczących przed nią i całujących jej majestat
Syriusza i Jamesa – zachwiał się na własnych nogach. Wiele lat temu poprzysiągł
sobie, że nic go już nie zaskoczy w tym dormitorium. A jednak.
─ Hmm… cześć –
wydukał Remus, skierowując na siebie wzrok całego niezwykle gęstego zaludnienia
dormitorium.
Hestia skrzyżowała ręce na piersi i nie rozluźniając ich
pobiegła w pod skokach do Remusa, głową każąc mu podejść bliżej.
─ O… kej –
wydukał, wcale nie chcąc pchać się w ten cyrk.
Usiadł jednak zrezygnowany na swoim łóżku i w bezpiecznej
odległości oglądał dalsze poczynania jego kolegów i ich kuzynki. Po kilku
krzykach, wrzaskach, piskach, groźbach, prośbach, uderzania się otwartymi
pięściami, a nawet gryzienia się po łokciach, Hestia skapitulowała:
─ Okej, okej. Zrobimy to tak – ja powiem Jaydenowi, że hmm…
że będę chora.
─ A potem on zobaczy cię w sklepie z kostiumami króliczków i
czerwonymi, koronkowymi stringami.
─ Sugerujesz, że mój nowy chłopak chodzi po sklepach z
kostiumami króliczków?
Remus odchrząknął.
─ Jeśli można się wtrącić – oprócz tego, że sam pomysł jest
dziecinny, naiwny i głupi – można faktycznie coś z niego wycisnąć. Chyba
wiecie, jak w Hogwarcie działają plotki. Szepniemy jednej z Piękności, że
Hestia spadła ze schodów, to polecą z tym do Jaydena, zanim nabijesz sobie tam
chociaż siniaka. Jeśli pokierowalibyście nimi rozmyślnie i sprytnie, to może to
wyszłoby jeszcze sprzedajnie, chociaż… - chłopak urwał, zawstydzony, że dał
wciągnąć się w tą dziecinadę.
─ Chociaż uważasz, że jesteśmy chorzy i że bawimy się jego
kosztem – dokończył Syriusz, śmiejąc się jak Szalony Kapelusznik.
O, nie.
─ O, nie, nie, nie – przerwała im Hestia. – Nie będziecie
robić Jaydenowi żadnych głupich kawałów, bo wtedy załamie się nawet jeszcze
bardziej i zamiast kryształowych kul i globusów zrzuci sobie na głowę cegłę.
James mrugnął porozumiewawczo do Syriusza, który zareagował
podobnie. Hestia rozpoznając ten tik, natychmiast zareagowała, obawiając się,
że może już być za późno.
Trzeba było znaleźć im inne zajęcie… dać inną zabawkę…
podrzucić jakiś haczyk… Plan wpadł jej do głowy wyjątkowo szybko.
Hestia, ty geniuszu, skomplementowała
się w myślach.
─ Na waszym miejscu skupiłabym się na Peterze.
Zarówno James i Syriusz, jak i Remus zareagowali
natychmiast. Kiedy padało imię jednego z nich, wszyscy jakby wybudzali się z
letargu. Wybałuszając oczy, jęli pytać ją jeden przez drugiego, co jest grane.
─ Czy on kiedykolwiek był
z kimś w Hogsmeade? – spytała ironicznie. – Jak… kolwiek? Wiecie, wy planujecie randki dla siebie, i podwójne randki
dla siebie, i psucie randek dla siebie, i odwyłowanie randek dla mnie, a on siedzi z boku, patrzy się
na was bez zrozumienia i… ─ westchnęła ciężko. – W Beauxbatons znałam chłopaka
o imieniu Apollo (James zachichotał,
Remus westchnął, a Syriusz ziewnął). Nie mógł znaleźć sobie absolutnie żadnej
dziewczyny, chociaż nie był brzydki ani nie zrzucał sobie na głowę
kryształowych kul. Wynikało to z jego…
─ …imienia – szepnął teatralnie Syriusz.
─ …nieśmiałości, ej,
nie chichoczcie! Chodził on z nami do Trójki, a moi koledzy z bractwa – Jaques,
Gaston i mój chłopak Chase, urządzili Kupiniadę.
─ Co? – pokręcił
głową Remus, który nie był przyzwyczajony do tego, że ktoś – nawet Hestia -
wymawiał brzmiące na angielski słowo,
którego znaczenia nie znał.
Hestia zacharczała.
─ Kupiniadę od kupidynów.
Wiecie, ku-pi-dy-nów. Od Kupidyna. Od Amora. Od Erosa. Syriuszu, ty
powinieneś kojarzyć to imię.
─ Powinienem? -
zdumiał się Black, któremu ani imię Kupiyn, ani Amor, ani Eros nic nie mówiło.
─ Oczywiście, że tak! – machnęła rękoma Hestia, jakby
chciała odfrunąć. – Twoje, jak i moje imię pochodzi z mitologii, tak samo jak
postać Kupidyna i…
─ Jestem pewien, że Apollo wiedział, o co chodzi, tak samo
jak reszta tych francuskich wypłoszów. Tak
na marginesie, czy wszyscy w Beauxbatons są tak dziwni…?
Hestia prychnęła niczym rozjuszona kotka, komicznie tupnęła
nogą, o mało nie przewracając się uprzednio o rozrzucone na podłodze karty, i
wymaszerowała z dormitorium chłopców, krzycząc jeszcze, że są najbardziej
pozbawionymi wartości jednostkami, z jakimi miała do czynienia.
♣ ♣ ♣
Dorcas skubała
widelcem kawałek ryby, ale jedzenie jakoś jej nie wchodziło. Co chwila
rozglądała się po sali i zdławionym głosem zadawała pytanie: „Mara, gdzie jest
Lily?”, nie zdając sobie sprawy jak bardzo było to irytujące. Ponieważ temat
Rudej najwyraźniej jej się wyczerpał, zaczęła wypytywać towarzyszkę o jej
związek z Remusem. Właśnie napierała na Marley, żeby ta zdała jej sprawozdanie
z niedawnej kolacji, z której wróciła wściekła i rozgoryczona, ale McKinnon jak
nabrała wody do ust wtedy, tak teraz jej nie wypluwała. Dorcas postanowiła więc
zmienić temat na wyjście do Hogsmeade, a należało ono do z tych tematów, które
nigdy się jej nie wyczerpywały.
W samym środku całej tej pasjonującej konwersacji, w której
Dor nawijała jak katarynka, a Marlena ostentacyjnie wkładała palce do uszu,
zmaterializowała się zamyślona Hestia. Na jej twarzy jawił się szczwany
uśmieszek, który zdradzał, że dziewczyna jest w trakcie wymyślania czegoś
nikczemnego.
─ Siemaneczko – przywitała się, opadając na krzesło
naprzeciw Dor i Marley. ─ Jak się mają moje ulubione córki Ewy?
Marlena i Dorcas wymieniły skonsternowane spojrzenia.
Żadna z nich nie lubiła Hestii. Jeśli miały być perfekcyjnie
szczere, to chyba nikt, kto miał poukładane w głowie, nie szukał z nią kontaktu.
Dorcas czytała kiedyś psychologiczny artykuł w Czarownicy, w którym analizowano, jak bardzo może zmienić się
zachowanie pod wpływem otoczenia. Redaktor naczelna radziła potraktować
wszelkich odmieńców czosnkiem lub nowym talizmanem ze skorupy toksyczka, który
można wygrać w loterii, zamawiając ekskluzywną prenumeratę czasopisma.
Dorcas przegrała to losowanie.
─ Jestem w stanie ekstazy – mruknęła Marlena, o ile ekstaza
charakteryzuje się zapychaniem się suchym ryżem i chrupkami kukurydzianymi,
stanowiącymi jej zbilansowane śniadanie.
─ To fajnie – ucieszyła się Hestia, rozpychając się pomiędzy
Dorcas i Julie Powell, nieustannie płaczącą drugoroczną. Julie załkała z bólu.
– Jak randeczki?
─ Randeczki? – powtórzyła kwaśno Meadowes.
─ Pytałam raczej o twoje randez-vous,
Marleno, ale liczba mnoga zawsze
poprawia ogólne wrażenie.
─ Ona nie…
Marlena odstawiła głośno swoją miskę z żółtym ryżem.
Wyglądała na wytrąconą z równowagi.
Ani Dorcas, ani Hestia nie zdawały sobie sprawę przez co ona przechodziła! Zerwania są zawsze
takie emocjonalne, zwłaszcza jeśli
zdarzają się w pierwszy dzień szkoły. A jeśli dodać do tego fakt, że jej były
chłopak zdradził ją ze swoją najlepszą blond-przyjaciółką, która nieprzerwanie
papla o tym, że się w-nim-bądź-nie-w-nim zakochała i to, że ten sam były
chłopak jest wilkołakiem, to chyba każdy z nas przyzna, że to o wiele za dużo
na jedną, szesnastoletnią dziewczynę. Przynajmniej tuzin innych powinno
podzielić się z nią tym brzemieniem, odwiecznym pechem, i pomóc jej w noszeniu
go, zanim Marlena przewróci się pod jego ciężarem.
W takich sytuacjach dziewczyna ma prawo spędzać całe dnie w
dormitorium, ubrana w starą, flanelową piżamę, nucić sobie Lady Marmalade, czytać Femme
Fatale i pochłaniać porcje ryżu wskazane dla osoby w jej wieku na
przynajmniej trzy miesiące. Miała prawo nie myć włosów, przestać używać różu do
policzków, pogorszyć swoje wyniki w zielarstwie – bo to wszystko przywileje
osób chorych z nieszczęśliwej miłości. Jeśli nietaktem jest samo w sobie
wyrywanie ją z tego specyficznego stanu ducha, to uczynienie tego pytaniem o randkę
można nazwać tylko szczytem bezczelności.
Równocześnie nie możemy zapominać, że Marlena była osobą
bardzo niezależną i pomimo swojej zaawansowanej depresji nie miała zamiaru
kreować się na istotkę specjalnej troski. Dlatego właśnie, praktycznie roztrzaskując swój słoik, w którym
trzymała roztopioną czekoladę, wydusiła z siebie:
─ Kogo obchodzi Lupin, kogo obchodzi Emmelina i kogo
obchodzą ich ciągłe dramaty? Mam zamiar dać sobie z nimi spokój, bo NIE BĘDĘ
tkwić w jakimś toksycznym trójkącie. To nie dla mnie. I…
─ Nowy rozdział w swoim życiu rozpoczniesz jutro. Od randki
– dokończyła za nią Hestia, klaszcząc samej sobie. – Od razu wyczułam u ciebie
takie ambicje.
Dorcas wciągnęła głośno powietrze.
─ Jones, to super,
że chcesz pomóc, ale naprawdę życzyłabym
sobie, gdybyś…
─ Huncwoci już urządzają kupiniadę – kontynuowała Hestia,
nie zważając na nic i na nikogo. –Właśnie od nich wracam. Wszystko zaczęło się
od Petera, ale przypuszczam, że cała akcja
pochłonie pozostałych singli wśród nich.
─ Remus nie jest singlem – mruknęła Marley. – Ma Emmelinę.
─ Emmelina powiedziała mi, że wychodzi z Philem Estradothem
– wtrąciła się Dor. – Ale nie mam pojęcia, czy mówiła poważnie czy po prostu
sobie zakpiła. W sensie… dziewczyny, Phil
to bóg. A Emmelina… no, jeszcze pół
roku temu nazywano ją pieszczotliwie hipcią.
Hestia przywołała w głowie obraz Emmeliny – wychudzonej,
wysokiej blondynki z twarzą jak z okładki magazynu dla nastolatek. Nie
dostrzegała najmniejszych podobieństw pomiędzy nią a osobnikiem z rodziny hipopotamowatych.
─ I nie zrozumcie mnie źle, ja naprawdę lubię Emmę, ale… zaraz, zaraz, co chciałaś powiedzieć, mówiąc, że nie dla ciebie są toksyczne trójkąty? –
Dorcas o mało nie połknęła większej ości w swojej rybie. Marlena wzruszyła
ramionami. ─ Nie jesteś już z Remusem?
─ Ja nie chcę nic mówić, ale to dość oczywiste, zważywszy, że oni praktycznie nie…
─ Cicho, Jones.
Dorcas pod jednym względem była bardzo podobna do Emmeliny
czy Hestii – nie mogła patrzeć, jak dwie zakochane w sobie osoby przez jakieś
śmieszne nieporozumienie przekreślają cały swój związek. Po prawdzie, Emma
wtrącała się w cudze życie prywatne, tylko jeśli dotyczyło to Remusa – jej
ulubionej osoby na tym świecie, Hestia jedynie gdy dostrzegała w tym swoją
korzyść, a Dorcas pomagała i parowała nałogowo. Marlena przypomniała
sobie sytuację z zeszłych wakacji, kiedy to Meadowes zaczepiła na Leicester
Square jakiegoś dziadka. Oddała mu wtedy swoją wiązankę kwiatów, która była
prezentem od jej ówczesnego chłopaka, Jareda, i kazała wręczyć go jakieś
przechodzącej obok babci. Kiedy zapytano jej, czy zna tego człowieka, Dor
odpowiedziała, że nie, ale pomiędzy parką staruszków od razu widoczna jest
chemia.
Dor nie wiedziała niczego
o kolacji ani o obecnym statusie związku Marley i Remusa. To są tego typu braki
w wiedzy, które trzeba jak najszybciej uzupełnić. Hestia stworzyła idealne ku
temu okoliczności – Marley zawsze zaczynała mówić, kiedy ktoś przebijał
otaczającą ją bańkę bezpieczeństwa, na przykład pytając o randkę.
Twarz Mary zdradzała napięcie.
─ Hestia ma rację – odparła wreszcie. Na jej czole zagościła
zmarszczka. – Jedynie pogrążam się, przyglądając się ochom i achom słodkiej Emmie i Remuska. Skoro oni mogą
szczebiotać sobie u Puddifoot, to dlaczego ja mam zmarnować wyjście do
Hogsmeade na objadaniu się babeczkami? Dlaczego mam płakać za nim przez cały
wieczór i strzelać w zdjęcie Emmeliny rzutkami? Dlaczego nie mogę po prostu z
kimś wyjść?
Dorcas wydała z siebie podekscytowany pisk. W towarzystwie
nie było ani Lily, ani Emmeliny – osób, które zwykle przypatrywały się
związkowi Marleny i Remusa z dwóch perspektyw, bo przyjaźniły się zarówno z
chłopakiem i dziewczyną. Nikt więc nie mógł odwieźć Marley od takiego zamiaru,
mówiąc, że próbuje ona zapchać pustkę w sercu po zerwaniu. Dorcas i Hestia przejmowały
się jedynie parowaniem ludzi. Nie miało dla nich znaczenia, czy potencjalna
para będzie trwała czy też nie.
─ Myślałaś już nad kimś? – zachwyciła się Dorcas. – Bo
jestem pewna, że mogę załatwić ci randkę z Mickiem Sterne’em. Chłopak słucha
mnie we wszystkim.
─ Nie chcesz chyba pchnąć przyjaciółki w ramiona swojego
byłego? – prychnęła Hestia. – Myślałam, że cenisz ją troszkę wyżej.
─ Skąd ty w ogóle
wiesz, że on jest moim byłym?
─ Dorcas, mogę nie być naukowym geniuszem, ale jak każdy w
tej szkole wiem, kto ze sobą zerwał.
To po prostu widoczne.
─ W takim razie możesz zwyczajnie…
─ Och, przestańcie. Jesteście
nieznośne – przerwała im lekko
podirytowana Marlena. – I naprawdę nie potrzebuję waszej pomocy.
Dorcas i Hestia miały miny, jakby Marley powiedziała, że w
tym roku święta zostają odwołane.
─ A więc masz już randkę? – niedowierzała Meadowes. – Serio?
─ Hmm… no wiesz,
to jest tak, że…
─ Nie masz randki.
─ No nie, ale…
Dorcas i Hestia wymieniły spojrzenia. Zdarzyło im się to
zdecydowanie zbyt wiele razy w ciągu tego posiłku.
─ Marley – jęknęła
pierwsza z nich, przybierając swoją popisową minę zawiedzionego szczeniaczka. –
Twoje nastawienie jest okropne. Nikogo
nie masz, boisz się z kimkolwiek porozmawiać, odrzucasz pomoc swojej najlepszej przyjaciółki –
odchrząknęła w tym momencie i pokazowo postukała się pięścią w pierś. ─ Nie
różnisz się kompletnie niczym od tych starych bab z kotami, które mają obsesję
na punkcie sernika i oglądania albumów ze zdjęciami. I będziesz to robić,
wiesz? Będziesz głaskać swoje koty, jeść sernik i przeglądać zdjęcia z czasów
Hogwartu, zatrzymując się za każdym razem na zdjęciu pewnego miodowowłosego…
─ Odpuść sobie, Dor – jęknęła Marlena, wstając od stołu i
wywracając oczami. – Nikogo to nie bawi.
Powiedziawszy to, odwróciła się na pięcie i odmaszerowała w
kierunku Wielkiej Sali. Dorcas otworzyła usta, przybierając wyraz twarzy
typowego pstrąga.
─ Gdzie idziesz? – krzyknęła, szczerze skonsternowana.
Spojrzała podejrzliwie na Hestię, jakby to ona była bezpośrednią przyczyną
odejścia Marleny. Jonesówna wzruszyła ramionami i nałożyła sobie trochę
krewetek na talerz.
Dorcas posiedziała jeszcze parę chwil bez ruchu, patrząc to
na drzwi Wielkiej Sali, za którymi zniknęła Marlena, to na Hestię, to na swoje
paznokcie. Natłok myśli krążył po jej umyśle, co chwila strzęp jakiegoś pomysłu
wyślizgiwał się, gubił, zmieniał pozycję, przez co Dorcas naprawdę nie
potrafiła ustalić, na czym stoi. Nigdy nie była dobra w analogicznym myśleniu.
Odrzucając wszystkie te bzdury, postanowiła postąpić tak,
jak potrafiła najlepiej – zdać się na swoją kobiecą intuicję. Spojrzała w
kierunku Hestii, uśmiechając się zadziornie. Dziewczyna odpowiedziała jej tym
samym.
Och, Marley będzie im taka
wdzięczna.
♣ ♣ ♣
Jo wiedziała, że
nie minie dzień od jej przybycia, a już czeka ją wielka impreza powitalna. Pomimo uwielbienia do brania udział w
obfitych w zabawę przedsięwzięciach, naprawdę stroniła od wszelkich balów,
potańcówek czy melanży. To ani nie leżało w jej naturze, ani specjalnie jej nie
bawiło. Świat dzielił się na dziewczyny czerpiące frajdę z komponowania
zestawów ubraniowych na imprezy, i na takie, które wolały w tym czasie
praktykować legilimencję na pierwszorocznych.
Nietrudno było odgadnąć, do której grupy zaliczała się Jo.
Po wzięciu udziału we większości środowych zajęć, dziewczyna
po raz pierwszy udała się o swojego nowego pokoju wspólnego oraz – co za tym
idzie – do nowego dormitorium. W Durmstrangu nie dzielono uczniów w ten sposób.
Każdy z nich miał po prostu własną izbę, przypominającą celę mnichów w zakonie.
Białe łóżko przypominające pryczę, czarna lampka stanowiąca jedyne źródło
chłodnego światła w pokoju, ściany jak blade, alabastrowe czoło – nie skalane
żadną niedoskonołościa, żadnym przebarwieniem czy przybitym gwoździem oraz
czarna szafka nocna – to tylko przykłady, jakie spartańskie warunki tam
panowały. Nauka w Durmstangu znacząco wpłynęła na jej osobowość – nie dość, że
przyczyniła się do nabrania chłodu, dystansu, do samotnego trybu życia, to
jeszcze wymusiła u niej przesadne dbanie
o porządek, graniczące niemal o pedanterię.
Spodziewała się, że w Hogwarcie będzie inaczej.
Gdy wypowiadała więc hasło do pokoju wspólnego Ślizgonów, próg
przekroczyła z dwoma ambiwalentnymi uczuciami. Z jednej strony, ciekawiło ją,
jak będzie wyglądać wnętrze, jaka będzie panować tam aura, co przydatnego tam
odnajdzie. Z drugiej strony naprawdę nie chciała brać udziału w tandetnym
przyjęciu pod tytułem: „Witamy w Hogwarcie, Jo! Zjedz pączusia, a potem poucz
nas trochę zaklęć niewybaczalnych”.
Kiedy znalazła się w pokoju wspólnym, zalała ją fala
niepoukładanych, na przemian zrozpaczonych i euforycznych myśli. Przebywając w
dużych pomieszczeniach, zdecydowanie to był jej najbardziej nielubiany aspekt –
tak wiele otwartych umysłów.
Potrzebowała krótkiej chwili, żeby odróżnić jedne myśli od
siebie. Zlustrowała każdego z przybyłych spojrzeniem i już wiedziała, z kim ma
do czynienia.
Avery. Wilkes. Rosier. Mulciber. Znowu Avery. Bulstrode. I Snape.
I przynieśli cukierki lukrecjowe. Jak miło.
Rozejrzała się po
pomieszczeniu. Było tu całkiem ładnie. Wnętrze urządzono w dwóch kolorach – srebrnym
oraz zielonym, a naprzeciwko mieścił się gustownie rzeźbiony kominek.
Przypominało jej to trochę salon u niej w domu. Obok stała zachęcająca, wygodna
sofa, na którą bez wahania usiadła, zarzucając nogi na inkrustowany stolik.
Widząc, że tamci
czegoś od niej oczekują, uśmiechnęła się sztucznie i ukłoniła, jak dziewiętnastowieczna
dama. Atmosfera zrobiła się raczej gęsta.
─ Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek się tu pojawisz – przerwał
ciszę Avery, udając pewnego siebie.
─ Wątpiłeś, że przydzielą mnie do Slytherinu? – zapytała
ironicznie, a kilka osób zachichotało. Był to śmiech nerwowy, wymuszony, jakby
z obawy, że za brak rozbawienia Jo ciśnie w nich cruciatusem. Chłopak spłonął rumieńcem.
─ Myślałem, że jesteś inną dziewczyną. Że nie lubisz być w
centrum wydarzeń. Że wolisz trzymać się na uboczu i zbliżyć do wroga w najmniej
oczekiwanym momencie.
Fajne podsumowanie,
pomyślała Jo. Czyżby Malum Avery nie był
takim idiotą, na jakiego się kreował?
─ Najwyraźniej teraz jest ten najmniej oczekiwany moment – rzuciła zdawkowo i chcąc zmienić
temat, spytała: „Nie przedstawisz mnie?”
Ślizgon podskoczył i wyszczerzył swoje nierówne zęby.
─ Gdzie moje maniery? Jo, to moi przyjaciele, od prawej –
Nigeal Wilkes – wskazał na szczerbatego
bruneta. – Evan Rosier… Marcus Mulciber… Moja siostra, Amelia… Regina
Bulstrode... No i, Severus Snape, opowiadałem ci o nim. Moi drodzy, to Jo
Prewett, nasza mentorka.
Pokiwała głową, zadowolona. Niech się chłopak nacieszy
chwilową popularnością.
─ Dzięki. Powiem krótko – nie wiem, ile tu zabawię, ale zmieniłam
szkołę nie bez przyczyny. Jest tu pewna osoba, którą muszę… bliżej poznać. A korzystając z okazji,
mogę was trochę podszkolić. Na pewno mam większe doświadczenie w uprawianiu
czarnej magii, niż ktokolwiek z was kiedykolwiek będzie miał, a Czernemu Panu
zależy na tym, abyście potrafili działać już w Hogwarcie.
Zatrzymała się tutaj. Nie wiedziała, jak dokładnie
przedstawić im ich rolę w całej tej grze. Cały Hogwart przypominał w tej chwili
szachownicę, po której stąpały białe pionki Dumbledore’a oraz czarne Voldemorta.
Pewne osoby miały tutaj znaczącą rolę – byli skoczkami, wieżami czy gońcami, a
inni – jak cała stojąca przed nią banda – zwykłymi, śmiesznymi pionami. Nie
należało w ogóle dawać im fałszywej nadziei, że kiedykolwiek staną się kimś
większym niż zwykłym mięsem, które pierwsze zginie na wojnie. Voldemort mógł
mieć czasem dziwne pomysły, ale nie
zwariowałby do tego stopnia i nie zrobił na przykład z takiego Avery’ ego
szpiega.
Powiedział jej, że ma ich wyszkolić, ale prawda była taka,
iż potrzebował w miarę inteligentnej osoby, która stanowiłaby pieczę nad całym
tym nieporządkiem. Potrzebował Jo. Potrzebował hetmana.
─ Postaram się nauczyć was jak najwięcej, ale pod jednym
warunkiem – Ślizgoni zmarszczyli brwi. – Czy…
Czy pomożecie mi uporać się z pewnymi sprawami i – tu spojrzała na Avery’
ego – nie pytać?
Większa część przytaknęła albo machała ręką, mamrocząc, że nie
ma sprawy. Świetnie.
Nie dość że tłum, to jeszcze głupi.
─ Możecie się rozejść – odparła, podbierając o jasnowłosej
dziewczyny (chyba na imię jej było Amelia) cukierka lukrecjowego – ale… ty –
zwróciła się do chłopaka z haczykowatym nosem, który już szykował się do
wyjścia – zostajesz.
Rosier aż gwizdnął, a Reginie Bulstrode zabłysły oczy z
uciechy. Jo ich zaciekawiła, czuła to i bez czytania im w głowach. Ale musieli
być posłuszni. Musieli pamiętać, o tym, co im powiedziała.
Każdy skierował się
do własnego dormitorium. Została tylko ona. I Snape.
Chłopak nie wyglądał
na przestraszonego, stał sztywno jak kłoda i udawał, że bardzo mu się nudzi. W
jego umyśle panował jednak chaos. Chaos, którego nie chciało jej się nawet porządkować.
Może to jego nieudolna
próba oklumencji?, pomyślała dziewczyna. Obsesyjne myślenie o wszystkim i o niczym.
Jo westchnęła. Wolała mieć tę rozmowę już z głowy, ale nie
wyglądało na to, że Snape jej to ułatwi. Ach, dlaczego bezproblemowi ludzie to
już wymarły gatunek?
─ Bez zbędnych
ceregieli: zakładam, że wiesz, co mi się nie podoba.
Snape w dalszym ciągu stał jak posąg Dawida Michała Anioła, z tym, że Jo naprawdę wątpiła, iż stojący
przed nią chłopak może pochwalić się takimi mięśniami. Severus stał sztywno i
niechętnie w dalszym ciągu, broniąc się nieuporządkowanym ciągiem myślowym.
Milczał tak długo i wytrwale, że dziewczyna zaczynała wątpić w rozwój ich
rozmowy.
─ Tak – odpowiedział
wreszcie. – Nie dostarczyłem listu.
Pokiwała głową.
─ Przyznałeś się, jak miło… Dobrze dla ciebie, że nie mam
zwyczaju ufać ludziom i list dostarczył
się bez twojej pomocy. Byłeś zbyt ciekawski, co jest w środku, prawda?
Nie był.
Jo z początku zaskoczona, natarła mentalnie na umysł
chłopaka. Musiała długo przewijać się przez kolejne warstwy myślowe, przez
kolejne sceny, aż w końcu udało się dostrzec do tajemnicy, którą Severus Snape
starał się ukryć jak najlepiej, ale która jednocześnie była najbardziej istotna
w jego głowie. Zobaczyła uśmiechniętą, rudowłosą osóbkę – niedoszłą adresatkę
jej listu oraz bezpośredni powód, dla którego przeniosła się tu z Durmstrangu.
Lily Evans.
No jasne.
─ Tak – skłamał. Nawet gdyby Jo nie znała się na
legilimencji, poznałaby, że to kłamstwo. – Ale dobrze go zabezpieczyłaś.
Cokolwiek w nim było, było nie do odczytania.
Ma chłopak rację, zaśmiała
się w głowie. W końcu w środku koperty nie tyle, co nie było jak odczytać
treści, ale nie było jakiej treści
odczytać. Zwyczajnie nie zamieściła w środku żadnych notatek ani bilecików.
Uważała, że jej prezent jest
wystarczająco wymowny.
Już chciała zadeklarować, że w obecnym systemie musi
wyrzucić go z Łowców Śmierci i zmodyfikować mu pamięć. Liczyła na to, że uda
jej się wziąć go na zaskoczenie, bo naprawdę nie miała ochoty dzisiaj się
pojedynkować. Wtem wpadła na pewien pomysł.
Skoro – pomimo swojej oczywistej słabości i tępoty – znał tę dziewczynę, to mógł okazać się dla Jo
naprawdę przydatny. Może opowiedzieć jej wiele istotnych faktów. Nie na głos, wiadomo, ale jeśli odpowiednio go
podpuści, odsłoni on w swojej nieświadomej głowie kilka elementów układanki.
Los jednak cały czas jej sprzyjał.
Od dzisiaj miała zamiar traktować Severusa Snape’a jak swój
prywatny diament, który musi tylko oszlifować. Po tym zabiegu wszystko, na czym
jej zależy, będzie na wyciągnięcie ręki.
♣ ♣ ♣
Przez całe dwie
godziny zaklęć myśli Remusa błądziły po szerokich wymiarach, badały nowe
płaszczyzny i płodziły kolejne pomysły. Żadne z nich nie wiązały się z tematem
lekcji. Chłopak starał się przeanalizować nowe wydarzenia, zaplanować być może
ostatnie desperackie plany ratunkowe. Jednymi z jego wad były nawracająca
bierność, brak wiary w siebie i skłonność do poddawania się. Miał przeczucie,
że nie zasłużył na to, jak jego życie wyglądało w tej chwili. Uważał, że nie
zasługuje na możliwość pobierania nauki w Hogwarcie, nie zasługuje na tak
wspaniałych przyjaciół jak James, Syriusz i Peter, na tyle radości, śmiechu i
zaufania. Zdecydowanie nie mógł pogodzić się z tym, że los zesłał mu Marlenę, a
on przyjął ten cudowny prezent. Powinien odłożyć go zanim było za późno.
Miał za swoje. Nie dość, że złamał dziewczynie serce,
postąpił podle i potwornie, to jeszcze przez cały okres ich znajomości narażał
ją na ogromne niebezpieczeństwo.
Zadrżał, kiedy w jego głowie odtworzyło się wspomnienie
sprzed dwóch dni – Marlena, leżąca obok niego, cała posiniaczona, połamana,
zakrwawiona… skrzywdzona przez niego. Ile razy coś podobnego mogło mieć
miejsce? Czy za każdym razem historia kończyłaby się szczęśliwie? Czy
ostatecznie zadałby dziewczynie ostateczny cios?
Powinien dziękować Bogu za Emmelinę. Powinien dziękować za
to, że ta istotka niweczyła każdą jego próbę powrotu do Marleny. Dobrze, że
miał kogoś takiego, skoro sam nie potrafił nad sobą zapanować.
Rozejrzał się po klasie, w poszukiwaniu Marley. Rano
dowiedział się od Dorcas, że ze względu na gorsze samopoczucie poszła do
Skrzydła, ale ku jego zdumieniu dziewczyna siedziała w ławce i z zapałem
kreśliła coś po kartce. Miejsce obok niej zajęła Hestia, a siedząca w
równoległym rzędzie Meadowes wychylała się z ławki i żywo z nimi gawędziła.
Wytężył umysł. Obok Dor siedział oczywiście Syriusz, a Emmelina na początku
lekcji zwalniała się u Flitwicka. Kogoś tu brakowało…
Odwrócił się plecami do siedzącej z nim Marthy Greengrass i
spojrzał w prawo, w stronę kolejnej w pół zajętej ławki. Niezbyt zainteresowany
lekcją Rogacz rysował na pergaminie boisko Quidditcha, a różdżką zaznaczał
kolejne punkty, symbolizujące chyba zawodników. Prawdopodobnie opracowywał
jakąś strategię, którą później podzieliłby się z Frankiem, kapitanem,
beznadziejnym taktykiem.
─ James – trącił
go w ramię. Czarnowłosy chłopak spojrzał w jego kierunku natychmiast. – Gdzie
jest Lily?
─ Mnie się pytasz? – powtórzył zaskoczony. Chociaż starał
się wyglądać na rozbawionego, w jego oczach odbijała się troska. –
Niespecjalnie jestem na bieżąco z poczynaniami Evans. Wciąż rozmawiamy tylko
wtedy, kiedy ona coś ode mnie chce.
Było to dość przejaskrawione podsumowanie ich relacji, ale
nie do końca fałszywe. Pomimo niekłamanej sympatii do Lily, Remus miał
przyznać, że zdarza jej się naprawdę nie liczyć z uczuciami innych, szczególnie
jeśli tyczyło się to Rogacza. Znał również jej impulsywność i emocjonalność,
dlatego obawiał się, że zirytowana robi w tej chwili coś bardzo lekkomyślnego.
Kiedy się opamięta, zaleją ją takie wyrzuty sumienia, że nie będzie mogła się
pozbierać.
Lepiej powstrzymać ją teraz.
─ Masz Mapę przy sobie? Nie widziałem jej na śniadaniu.
James spojrzał na niego, lekko rozgniewany. Nienawidził
wszystkich sytuacji, w których ktoś prowokował go do rozpoczęcia zamartwiania
się. Zdecydowanie preferował udawanie podłego i pustego macho, którego nic ani
nikt nie obchodzi.
─ Pytałeś Meadowes? ─ zapytał. Jego oczy błyszczały jak
topiące się karmelki.
─ Próbowałem. Ale…
Odchrząknął i głową wskazał na następującą sytuację – Dorcas
zwijała się ze śmiechu tak, że plecami uderzała Syriusza o ramię, a Hestia i
Marlena reagowały podobnie. James zmarszczył brwi.
─ Nie musisz nic mówić.
Cisnął ołówek na ławkę i sięgnął po torbę. Mapa Huncwotów
leżała tuż na wierzchu. Stanowiła chyba najlepszy i najbardziej imponujący
dowód na potęgę oraz inteligencję Huncwotów. James pamiętał jeszcze, jak długo
on, Łapa, Luniak i Glizdek nad nią pracowali. Musieli wyszukiwać multum
skomplikowanych zaklęć w bibliotece, przechodzić przez te same korytarze
miliardy razy, sporządzać plany pięter w głowach… Większość prac odbyła się dwa
lata temu, ale Mapę w pełnej okazałości zaczęli używać dopiero po
zeszłorocznych świętach.
─ Przysięgam uroczyście, że knuję coś niedobrego.
Z chwilą, gdy James uderzył czubkiem różdżki o zwinięty
pergamin, a słowa opuściły jego usta, coś zaczęło się zmieniać. Na pustym,
trochę starym, poplamionym i podniszczonym papierze, zmaterializowała się
plątanina kresek, zawijasów, kropek i krzyżyków. Na pierwszy rzut oka prosty
rysunek, okazał się niezwykle skomplikowanym planem przedstawiającym cały
Hogwart. Na każdym piętrze roiło się od małych punkcików, zaopatrzonych w imię
i nazwisko. Mapa Huncwotów pokazywała każdego pracownika, ucznia i profesora
Hogwartu, śledziła każdy jego ruch i dokumentowała, z kim obecnie przebywa. Gdzieniegdzie
pojawiały się uwagi czwórki chłopców, wskazówki, gdzie w szkole znajdują się
tajne przejścia i dokąd prowadzą. Taka władza składała się na potęgę Huncwotów,
którym dosłownie nikt nie mógł uciec sprzed nosa.
─ Nie widzę jej – odparł. – Albo nie ma jej na terenie
szkoły, albo…
─ Pokój Życzeń – dokończył Lupin. James w zamyśleniu pokiwał
głową. – Co jej znowu strzeliło do głowy?
Wzrok Pottera zrobił się mglisty jak grudzień w zeszłym roku,
emanował z niego podobny, złudny chłód jak kryształek lodu, który choć zimny
rozpala dłoń do gorąca. W końcu, jakby z rezygnacją, ale i poczuciem obowiązku,
poderwał się z krzesła i chciał już zapytać o coś Flitwicka, gdy Lupin pchnął
go z powrotem na siedzenie. Towarzyszący temu huk był na tyle głośny, że aż
rozpraszany przez dziewczyny Syriusz odwrócił głowę i zmarszczył brwi.
— Co wy od…?
— Później – przerwał mu Lupin. Flitwick zdążył już zwrócić
na nich uwagę, i co chwila zerkał w ich kierunku, toteż Remus postanowił
postawić na klasyczne opcje.
Nie będziesz zwalniać
się z lekcji, James, napisał.
Przecież i tak nic z
niej nie wynoszę. Nie skupiam uwagi.
Narobisz sobie kłopotów.
Miałem pilnować cię przed robieniem głupot. Obiecałeś swojej matce.
Dobrze wiem, co
obiecywałem mojej matce.
Choć jego odpowiedź była krótka, Remus od razu poczuł, jak
wiele przemawiało przez nią irytacji i złości. Westchnął ciężko.
Po prostu nie chcę,
żeby wyrzucili cię ze szkoły. Dumbledore ma ograniczoną cierpliwość, wiesz o
tym.
Taaa. Może.
Zanim Remus zdążył odpisać, ktoś załomotał w drzwi klasy i
do środka wpadła poszukiwana Lily Evans. James wyprostował się i zmarszczył
czoło. Przestał nawet mrugać, by nie ominął go żaden jej najmniejszy ruch.
Dziewczyna wyglądała potwornie – zupełnie jakby dopiero co pocałował ją
dementor. Włosy miała w nieładzie, cerę bladą jak ściana, a oczy przekrwione i
podpuchnięte, jak po wielogodzinnym płaczu. Flitwick zerknął w jej stronę,
najwyraźniej nie mógł zdecydować, czy wpuścić ją do klasy, czy czym prędzej
odesłać do Skrzydła Szpitalnego.
― Przepraszam za spóźnienie – odparła chłodno, wpatrując się
w swoje paznokcie. – Miałam obowiązki jako prefekt.
Każdy wiedział, że profesor Flitwick – podobnie jak Slughron
czy McGonagall – uwielbiają Lily pod każdym względem. Jakkolwiek opiekunka
Gryffindoru okazywała to w mniejszym stopniu, to pozostałą dwójka nauczycieli
nawet nie ukrywała, kto jest ich ulubienicą. Nikt więc nie był zdumiony, kiedy
Flitwick zamiast wlepić jej szlaban za spóźnienie, uśmiechnął się do dziewczyny
i łagodnym tonem nakazał jej zająć miejsce na końcu klasy.
― Lily! – pisnęła Dorcas, łapiąc ją za rękaw, kiedy
przechodziła do ostatniej ławki w środkowym rzędzie. – Czerwona flaga, czerwona
flaga! Czaisz? Nasza lista jest w
przygotowaniu. Skoro nie ma Emmeliny, to ty może pomożesz. Marley szuka randk…
― Panno Meadowes, proszę dać pannie Evans przejść.
Dorcas puściła rękaw Lily z wyraźnym niezadowoleniem. Remus
nawet nie zapytał się Evansówny, kiedy przechodziła pomiędzy ławką jego a
Jamesa, czy wszystko w porządku. Zbyt zdumiało go to, co z ekscytacją
wykrzyczała Dorcas – że Marlena szuka randki.
To nie twoja sprawa, krzyknął
cichy głosik rozsądku w jego głowie, a może i zwyczajny instynkt
samozachowawczy, bo w tamtej chwili wnętrzności Remusa zacisnęły się w wielki
supeł.
Ale kto to mógł być! Przecież Marlena nie miała w zwyczaju
umawiać się z obcymi. To musiał być ktoś z jego najbliższego otoczenia.
Przełknął ślinę.
Syriusz miał swoją Dorcas i wyglądało na to, że ta zabawi go
jeszcze trochę, jak dobrze pójdzie to przez dwa miesiące. James nawet teraz
wpatrywał się jak urzeczony w Lily, która usiadła w ławce za Remusem. Poza tym
on by mu tego nie zrobił. Jakiś Krukon? Puchon? Na Boga – Ślizgon? Starszy?
Młodszy? Z tej szkoły? Czy w ogóle uczeń?
Szalona myśl uderzyła mu do głowy i choć wiedział, że popada
w kompletną paranoję, chciał mieć pewność, że taki scenariusz nie mógł się
przydarzyć.
Szturchnął w ramię Jamesa, wciąż analizującego każdy ruch
Evans. Musiał zrobić to jeszcze dwa razy, zanim jego przyjaciel zaczął kontaktować
się ze światem.
— Jest coś, co mnie niepokoi – wyznał.
― Co jej się stało? – odszepnął. – Wygląda, jakby zdechł jej
chomik.
Spojrzał za siebie. Lily chyba usłyszała komentarz Pottera,
bo podniosła głowę i obdarzyła ich niemiłym spojrzeniem. Musiało być z nią
naprawdę źle, bo jej wzrok nie był ani trochę straszny – właściwie, to jedynie
marszczyła nos.
Odwrócił się natychmiast i mruknął:
― Nie. Nie mówię ani o Lily, ani o Dorcas, ani o Marlenie.
Ani nawet o Emmelinie.
James zagwizdał.
― Z tym ostatnim mnie zszokowałeś.
― Mówię o Peterze – kontynuował, puszczając uwagę mimo uszu.
– Ostatnio zaczęliśmy się od siebie oddalać. Dlaczego nie ma go na lekcji? Czy
on przypadkiem z tobą nie siedzi?
― Nie mam pojęcia – odparł James. – W sumie to myślałem, że
siedzi, ale skoro go nie ma… on w ogóle ma zaklęcia?
― Och, nie wygłupiaj się, każdy ma zaklęcia – zripostował. –
Nawet Dorcas.
Dorcas otrzymała jedynie trzy sumy – z zaklęć, zielarstwa i
transmutacji – co oznaczało, że miała najmniej zajęć w całej szkole. Peter
otrzymał pięć albo sześć sumów, prezentując się w stosunku do niej całkiem
nieźle.
― Rano brzuch go bolał – przypomniał sobie Potter. –
Narzekał na śniadaniu. Może po prostu przeżarł się do tego stopnia, że – to
niebywałe – musiał iść do pielęgniarki?
― Peter?
Ten argument – o ile imię może być argumentem – najwyraźniej
wystarczył Jamesowi, bo zamilkł na chwilę i zadumał się:
― Wiesz… Chyba masz rację. Chyba nie powinniśmy go
olewać do tego stopnia.
― Przecież my go nie…
― Owszem, olewacie.
Chłopcy spojrzeli natychmiast w stronę Lily. Rudowłosa
leżała na ławce, uśmiechała się w taki sposób, jakby ktoś powiedział właśnie czarnohumorystyczny
dowcip.
― Zdaję mi się, że on ma cierpi na swego rodzaju
niedowartościowanie – mruknęła, przejeżdżając ręką po twarzy. – Daleko mu do
samorealizacji.
Ani Remus, ani James, nie zapytali jej, czym jest samorealizacja, ale zastanowili się nad
bardziej znanym im wyrazem – niedowartościowanie.
Peter był niedowartościowany.
― Wiesz, Lily… ― zaczął niechętnie Remus. – On jest
po prostu… taki. On wiecznie trzyma
się z boku… chyba lubi trzymać się z boku… woli obserwować nas albo słuchać, co
my mówimy…
James wywrócił oczami.
― Boi się mówić, boi
się robić, boi się nawet myśleć. Łatwo jest mieć kompleksy. Już dawno powinien
wziąć się w garść.
Lily spojrzała na niego z politowaniem.
― Co masz na myśli, mówiąc, że powinien wziąć się w garść?
― No, wiesz – wzruszył ramionami. – Mógłby znaleźć sobie
jakąś laskę…
Rudowłosa prychnęła.
― Taa… i niech najlepiej zacznie sobie czochrać włosy.
― Czochranie się nie jest zwykłym objawem pewności siebie –
odparł, uśmiechając się łobuzersko. ― To
dar od Boga. Trzeba mieć specjalne włosy, żeby poddawać je takiej gimnastyce.
Roześmiała się. Nie był to perlisty, przyjemny i ciepły
śmiech, ale raczej złowieszczy i szyderczy.
― Co to musi być za
cios – nie mieć wysportowanych włosów!
James coś jej odpowiedział, ale Remus już ich nie słuchał.
Powoli przyswajał kolejne fragmenty tej wymiany zdań, analizował każde słowo,
zaczynał rozumieć… i wtedy zrozumiał. Poderwał się na krześle i praktycznie
wykrzyczał:
― Jesteś genialny, James!
Lily zamrugała. Aż otworzyła usta z niedowierzania.
― No cóż… wiem, ale…
― Nie o to chodzi… ― pokręcił głową. – Przypomniało mi
się to, co powiedziała dzisiaj rano Hestia. Musimy znaleźć Peterowi dziewczynę!
Lily zmarszczyła brwi. James zakrztusił się własną śliną.
― Chcesz… chcesz urządzić kupiniadę?
Evansówna otwarła oczy jeszcze szerzej. Wyraźnie nie
wiedziała, z czym połączyć słowo kupiniada.
― Nie no, nie przesadzaj – pokręcił głową. – Po prostu damy
mu kilka rad i…
James pokręcił głową, wyraźnie negatywnie nastawiony do
całego pomysłu.
─ Nie znasz go? Petey kompletnie zeświruje. Poza tym… tylko
na radach? To niewykonalne, nie, daj
spo…
Remus spojrzał porozumiewawczo na Lily, która patrzała na
nich bez przekonania. Wzruszyła ramionami.
― Nie sądziłem, że dożyję dnia, w którym James Potter powie,
że coś jest niewykonalne – odparł z uśmiechem. James parsknął.
― Ja tylko patrzę na wszystko obiektywnie. Znasz przecież
Pete’a. Co jeśli na tej randce, o ile do niej dojdzie, nie będzie mógł
wydobyć z siebie słowa? Będzie wyglądał
jak czerwony balon, zacznie się pocić, stękać i straci jeszcze więcej pewności
siebie?
Remus westchnął. Cóż za przerażająco prawdopodobna
alternatywa.
― Wiesz, zawsze możemy być tam i kontrolować sytua…
― Przepraszam – przerwała mu Lily, patrząc na Jamesa
krytycznie. – Ale czy ty i Black nie znacie sposobu na każdą dziewczynę? –
zakpiła. – Jestem pewna, że tacy podrywacze jak wy, dacie radę przeciągać Petera na… ciemną stronę mocy.
James wyraźnie zgłupiał, po tym, jak Lily nazwała go
podrywaczem i takim, który zna sposób na każdą dziewczynę. Paradoksalnie sam
zaczął stękać, poróżowiał, a ręce mu się spociły. Lily uniosła do góry brew i
zachichotała.
― No cóż, Rogaczu – uśmiechnął się Remus – dziewczyna ma
rację. Ty i Syriusz na pewno dacie sobie radę.
James odchrząknął.
― Jasne, że tak ale…
― Lily, nie
uważasz, że to urocze, że James chce
pomóc Peterowi? – zapytał Remus, sięgając po najskuteczniejszą broń. Evansówna
westchnęła.
― Pomimo tego, że obydwoje brzmicie jak zdesperowane stare
panny, które szukają partnera na siłę, byle tylko był… no, to prawda, to byłoby
całkiem miłe.
Potter jęknął, wydukał coś, co zabrzmiało jak: „żałosne” i
najwyraźniej zaczął skupiać uwagę. Remus
uśmiechnął się w duchu. Miał już pewność, że James weźmie sobie zadanie do
serca.
♣ ♣ ♣
Do przerwy
na lunch Peter był już zaznajomiony ze swoimi nowymi planami na niedzielny
wypad do czarodziejskiej wioski. Choć z początku podchodził do nich nieco
sceptycznie, ostatecznie uznał, że trafiła mu się jedyna taka szansa na poprawę
własnego wizerunku i przełamanie wrodzonej nieśmiałości w rozmowach z
dziewczynami. A poza tym z Łapą i Rogaczem na pewno będzie zabawnie. W
ostatecznym rozrachunku wychodziło na to, że nie ma nic do stracenia, a jedynie
– zyskania, nawet jeśli chodziło tylko o trochę śmiechu.
Od zeszłego roku on, James, Syriusz i Remus zaczęli się od
siebie oddalać, a raczej to Peter oddalał się od nich. Różnica pomiędzy nim,
zwykłym Peterem Pettigrew, i nimi, szkolnymi playboyami, stała się bardziej
widoczna niż kiedykolwiek. Nigdy nawet nie pomyślał o zaproszeniu dziewczyny na
randkę, chociaż z pewnością któraś by się zgodziła – choćby tylko po to, żeby
przez niego dobrać się do popularniejszych Huncwotów. Nie chodziło o to, że
niespecjalnie mu na tym zależało, ale po prostu czuł się bezpieczniej będąc
samotnym. Gdyby zaangażował się w związek, zafundowałby sobie jedną osobę,
która naprawdę by na nim polegała, a Peter obawiał się, że nie sprosta
oczekiwaniom albo zawiedzie zaufanie swojej sympatii. Jakoś nie potrafił
dopuścić do siebie scenariusza, w którym wszystko pomyślnie by się ułożyło.
Wyrzucił ponure myśli z głowy i rozejrzał się po trzech
sąsiednich stołach. Przed chwilą obiecał chłopakom, że „unaoczni” sobie jakąś
wolną dziewczynę, bo nie mogli z niego wydobyć, która mu się podoba. Nie chciał
na pewno, żeby jego randką była Gryfonka. Musiałby się z nią widywać w Pokoju
Wspólnym. Mało, musiałby jeść śniadanie obok niej! Słodki Merlinie. Zerknął na sąsiedni stół.
Krukonki gawędziły ze sobą, niektóre pisały zadanie domowe.
Mia Bones czytała Star Treka i
podjadała rodzynki w czekoladzie. Przypominała mu Evans – i przez obsesję na
punkcie mugolskiej fantastyki, jak i wyniosłość, oraz fakt, iż była prefektem.
Obok niej siedziała ciemnowłosa Phoebe Stevenson, prostując różdżką włosy.
Wydawała się być złośliwa. Nawet przez sekundę nie rozważył May Potter. Inne
dziewczyny wyglądały na sympatyczne, ale również błyskotliwe i wymagające.
Puchonki w większości zajmowały się poprawą makijażu. Wzrok
Petera zatrzymał się na chwilę na Caitlin Chamberlain, niskiej, nadpobudliwej blondyneczce
z wielkimi oczami. Przeniósł się następnie na jej koleżankę, przeraźliwie chudą
Clemence Grant, ale patrząc na nie, Peter zrozumiał, że chyba woli brunetki.
Ślizgonki. Wszystkie równie przerażające, równie rozchichotane,
równie niesamowite.
W co on się wpakował?
Pokręcił głową i sięgnął po bułeczkę mleczną. Już ją
przekrajał, chcąc nasmarować ją grubą warstwą masła orzechowego, gdy znikąd
zmaterializowała się ostatnia osoba, którą podejrzewałby o chodzenie na lunch.
— Cześć, Peter – oświadczyła Emmelina, łopocząc swoimi
przeraźliwymi, grubymi rzęsami. – Masz jakieś plany na Hogsmeade?
Chłopak zamarł. Cichy głosik prawdziwego huncwota
podpowiadał mu, że powinien wziąć się w garść, wydukać z siebie coś
inteligentnego i bez najmniejszego wysiłku zgarnąć najładniejszą dziewczynę w
jego klasie. Problem w tym, że łatwo było tak powiedzieć.
Emmelina stała tam,
wpatrywała się w niego wielkimi, niebieskimi oczętami, górując nad nim o kilka
ładnych centymetrów i uśmiechając się do tego tak sztucznie, jakby ktoś dokleił
jej do twarzy maskę gumową. Coś było nie tak i choć z całej siły starał się nie
złowróżyć, nie mieściło mu się w głowie, że sprawa randkowa może mu przyjść tak
łatwo. Laski jak Emmelina umawiały się do Hogsmeade z prefektami albo ze sportowcami,
a najlepiej z prefekto-sportowcami jak Phil Estradoth, Frank Longbottom albo
Strugis Podmore. Osoba, która ani nie grała w Quidditcha, ani nie chodziła na
spotkania prefektów – czyli oosba taka jak Peter – w ogóle nie powinna być brana
pod uwagę.
O co chodziło?
— Erm… tak – Brew
Emmeliny powędrowała do góry – to znaczy… tak sądzę.
— Och – przerwała mu Emmelina, przesadnie dramatycznie. – No
to nieciekawie – westchnęła i bez pozwolenia zajęła miejsce obok niego. – Bo widzisz
– wiem, że Clemence Grant jest tobą zainteresowana.
Peter zaniemówił. Spojrzał jeszcze raz w kierunku stołu
Puchonek. Tym razem przeraźliwie chuda Clemence wydawała mu się trochę mniej
koścista niż poprzednio.
— P…poważnie? – zapytał, czując, że pot powoli zaczyna
pojawiać mu się na czole. Emmelina potaknęła.
— Oczywiście, jeśli jesteś zajęty, to będę zawracać ci głowy
– kontynuowała, kręcąc głową. – Ale to teraz wszystko źle zabrzmi…
— Co źle zabrzmi?
Emmelina pokręciła głową, na znak, że szkoda gadać. Niepokój
zaczął narastać w Peterze.
— Emm…?
— No dobra! – ustąpiła Emmelina, zdaniem Petera trochę za
szybko. – Powiem ci. Clemence musi porozmawiać
z Dorcas Meadowes w Hogsmeade i twierdzi, że to musi mieć miejsce w twojej
obecności.
Peter zmarszczył brwi.
— C…co?
— Chodzi o Syriusza – ciągnęła Emmelina, chyba specjalnie
jeszcze bardziej komplikując całą sytuację. – Ona sądzi, że możesz doprowadzić
ją do Syriusza, który będzie jutro z Dorcas. Co nie?
Peter uśmiechnął się sztucznie.
No, jasne. Po co w
ogóle się oszukiwać? Oczywiście, że dlatego
Clemence chciała się z nim umówić. Żeby dotrzeć do Syriusza. Peter po raz
kolejny pełnił rolę głupiego łącznika
pomiędzy zwykłymi śmiertelnikami a swoimi boskimi
przyjaciółmi.
Jakie. To. Przewidywalne.
— Aha. – Powiedział po prostu.
Emmelina uśmiechnęła się niecierpliwie.
— To co? Umówisz się z Clemence?
Peter z początku
chciał odpowiedzieć jej coś bardzo niemiłego, ale ograniczył się do zwykłego:
— Jestem zajęty.
Emmelina nie odchodziła.
— Powiedz Clemence, że Syriusz umówił się z Dorcas w
Elizjum.
Wstał i odszedł, darując sobie lunch tego dnia. Jeszcze
nigdy nie darował sobie posiłku.
Blondynka została na miejscu, uśmiechając się nienaturalnie
szeroko. Usłyszała dokładnie to, co chciała.
♣ ♣ ♣
Razem z przerwą
na lunch prawie cała szósta klasa wysypała się na szkolny dziedziniec. Pogoda
dzisiaj dopisywała – łaskawe, wrześniowe słońce grzało w przyjemny sposób, tak,
że można było się opalać, ale upał nie przewracał nikomu w głowie ani nie
moczył od potu koszulki. Dorcas (milutka, ale wciąż zwracająca się do Hestii z
wyższością i brakiem zaufania) zabrała Marlenę na błonia, natomiast ta
głupiutka blondynka, Emmelina ruszyła do kuchni, żeby zamiast obiadu zjeść
sałatkę Cezar. To był idealny moment, aby uderzyć.
Hestia pomimo bardzo krótkiego stażu w tej szkole, do
biblioteki potrafiła dostać się nawet z oczami przewiązanymi chustą. Pewnie
miało to jakiś związek z tym, że to właśnie w imperium pani Pince ona i Jayden
umawiali się na swoje schadzki, ale
wyjaśnienie, że była po prostu pilną uczennicą zdecydowanie bardziej jej się
podobało.
Biblioteka o tej godzinie była praktycznie pusta, nikt nie
kręcił się też w tej okolicy, a przynajmniej nikt, kogo znała. Szybko
zanurkowała do działu wróżbiarskiego, gdzie zazwyczaj czekała na Jaydena. On
również miał obsesję na punkcie senników, i w sumie to właśnie w sekcji
dotyczącej marzeń sennych, doszło do ich pierwszego spotkania trzy dni temu. Od
razu go polubiła. Miał takie same słomkowe włosy i oczy w kolorze fali morskiej
jak Chase, jej były chłopak.
Jayden tym razem na nią czekał. Kiedy Hestia szła, wpatrując
się w sufit i zastanawiając się, czy te fioletowe kulki to plastelina, wyszedł
jej na spotkanie i przypadkiem w nią uderzył. Dziewczyna zaczerwieniła się i
spojrzała w jego kierunku, a potem zdarzyła się jedna z tych komicznych
sytuacji, kiedy dwójka osób próbuje się ominąć, ale przy każdej próbie
wybierają identyczny kierunek i zderzają się po raz kolejny. Hestia roześmiała się, mrugnęła do niego
porozumiewawczo i przybrała komiczną, poważną minę.
— Udało się? – zapytał dyplomatycznie Jayden, sam ledwo
powstrzymując się od śmiechu.
Hestia pokiwała głową.
— Przez moment w siebie zwątpiłam – przyznała szczerze. –
Moi kuzyni to beznadziejne jednostki, nie da się z nimi porozmawiać na poziomie
– Jayden uśmiechnął się szeroko. – Ale
– ściszyła głos do szeptu – wszystko w końcu poszło zgodnie z planem. Wmówiłam
Meadowes, że robimy to dla dobra Marley.
Jayden zachichotał.
— Kupiła to?
— Tak jak przewidziała Emmelina. Pogadałam też sobie z
Lupinem i zmusiłam go do wzięcia sprawy w swoje ręce. Tak jakby zaznajamiał
Petera ze swoją wizją na Hogsmeade, kiedy ja wprowadziłam Marlenę – wzięła głęboki
oddech, trochę dlatego, że zabrakło jej tchu, a trochę po to, żeby zrobić
dramatyczną pauzę – a ona wszystko źle zrozumiała. Myśli, że Remus mówi Peterowi o swojej randce.
— Z Emmeliną?
Hestia pokiwała głową, nie mogąc powstrzymać już śmiechu.
— Nie mów tego Emmelinie. Obiecałam, że nie wmieszam ją w
cały ten burdel. Ale – puściła do niego oczko – nie mogłam się powstrzymać.
— Rozumiem cię doskonale – szepnął Jayden. – Ja tak jakby
napisałem fałszywy list, w którym koleżanka Alicji informuje Franka, że
wyniosła się ze swojego mieszkanka w Hogsmeade.
Hestia wybałuszyła oczy.
— Co jeśli wpadną na siebie przed czasem?
— Nie wpadną – wywrócił oczami. – Nie znasz Alicji. Kiedy
zobaczy Franka z kimś innym, obrazi się i pójdzie na wódkę do Amosa Digorry’ego,
swojego byłego, który ma teraz browarek w Hogsmeade. Oczywiście, dopóki my jej
stamtąd nie wykurzymy.
— Cudownie – zatarła ręce Hestia. ― Wszystko poszło zgodnie
z planem – szepnęła, po czym wybuchnęła głośnym śmiechem. – O rany, ale ich
wszystkich wkręciliśmy.
Cała sytuacja malowała się w ten sposób – Emmelina prosiła
Hestię o pomoc w sprawie Syriusza i Meadowes, z kolei Frank Longbottom
praktycznie błagał Jaydena o szpiegowanie
z nim Alicji Rowle, która rzuciła go bez większego powodu kilka dni temu.
Równocześnie przedstawili swoje problemy, a w ich głowach, obdarzonych podobną
mentalnością, zrodził się szalony i podstępny plan:
Hestia rozpoczęła cały swój plan od Huncwotów, odwracając
ich uwagę od spisku, który zostałby w innych okolicznościach przejrzany
natychmiast. W sprytny sposób dziewczyna nie tylko zajęła ich czymś, ale
również zaaranżowała okoliczności, w których Marlena pomyślała, iż Remus ma
zamiar umówić się z kimś do Hogsmeade.
To był dopiero początek całej zabawy. Jayden i Hestia
chcieli sprawić, żeby Remus, Marlena, Frank oraz Alicja wpadli na siebie w określonym
czasie, i przy pomocy swojej magii kupidynów, doprowadzić obydwie rozbite pary –
Remusa i Marley oraz Franka i Alicja – do powrotu do siebie.
A najlepszym punktem wszystkiego było to, że teraz ani
Hestia (która dzięki kupiniadzie rozwiązała też problem Emmeliny), ani Jayden
nie musieli latać za swoimi znajomymi i pocieszać ich z powodu zawodów sercowych.
Teraz mogli wspólnie śledzić ich i aranżować przypadkowe spotkania, a więc –
dobrze się bawić.
Oboje tak bardzo kochali
się wtrącać.
Tylko tą część spisku znał Jayden i Hestia wolała, żeby tak
zostało. Resztę kwestii umówiła już z Emmeliną, omawiając z nią całą strategię.
─ Teraz nie przytłacza mnie ta negatywna energia – przyznała
Hestia, dumna z siebie, że przyczynia się do zejścia tak wielu osób. – Nasza
randka będzie taka wspaniała.
Ludzie mogli nazywać to w różny sposób – jedni, że Hestia i
Jayden zabawili się kosztem innych, drudzy, że są lekko nadopiekuńczymi
współlokatorami, ale chyba każdy zgadzał się co do jednego – ta dwójka
stanowiła najdziwniejsza parę w całym Hogwarcie.
Dziewczyna wierząca w nargle i chodząca z amuletem ze
skrzydła trzeminorka oraz okazjonalnie zrzucający sobie na głowę kryształową
kulę chłopak – czy istniało lepsze połączenie?
Nie.
I to właśnie oni wygrali w tym roku kupiniadę.
♣ ♣ ♣
Lily nie zjawiła
się na żadnych popołudniowych zaklęciach, ani obowiązkowych, ani dodatkowych. Odkąd
wtargnęła nieoczekiwanie pod koniec zaklęć, słuch o niej zaginął. Dla Jamesa nie
miało to sensu. Jeśli postanowiłaby urządzić sobie wagary, pomimo faktu, że
zupełnie to do niej nie pasowało, po co zjawiałaby się na piętnastu minutach
przedmiotu, którego cały program miała w najmniejszym paluszku? Po co w ogóle
pokazywałaby się w klasie? Po co wciskałaby cały ten kit o obowiązkach
prefekta?
Lily była bystrą dziewczyną. Emocjonalną, ale jednak
rozważną. Jeśli postanowiła złamać zasady, i to jeszcze tak nieumiejętnie, to
musiało stać się coś, co utrudniło jej logiczne myślenie. James cały dzień
zastanawiał się, o co mogło chodzić.
— Och, zostaw już to – warknął Syriusz, wywracając oczami. –
Pieprzyć Evans. Kogo obchodzi, co dzieje się w jej stukniętej głowie?
— Widziałeś się z nią na śniadaniu – przypomniał sobie nagle
Rogacz, zupełnie ignorując uwagę o stukniętej głowie. – Czy zachowywała się
jakoś… dziwnie?
— Jak zwykle – wzruszył ramionami – była niska, płaska i
irytująca. Jęczała coś o tym, że musi z tobą porozmawiać.
James wciągnął gwałtownie powietrze.
— Jak zwykle? Czy
ona kiedykolwiek chciała ze mną porozmawiać?
Syriusz puścił mu oczko.
— Od razu przechodzicie do czynów?
Normalny James zaśmiałby się z tych lichych żartów, ale
Obecny James – żałosna imitacja Normalnego Jamesa, którą stał się od końca
zeszłego roku – zostawił to bez komentarza. Jeśli wcześniej niepokoił się o
Lily, to teraz w jego sercu wybuchła niebezpieczna mieszanka uczuć, z których
panika była najłagodniejsza.
Lily chciała z nim porozmawiać rano.
Potem zniknęła.
Zjawiła się na ostatnim kwadransie zaklęć, porzucała
ironiczne żarty i ponownie zapadła się pod ziemię.
A teraz…
— Daj mi Mapę – zażądał Potter, sięgając ręką do
pogniecionego pergaminu, który Syriusz ściskał w dłoni. Już miał go wyrwać i
natychmiast odnaleźć rudowłosą koleżankę, ale Black nie poddał się tak łatwo.
Złapał jego nadgarstek i rzekł:
— Zapomnij na chwilę o Evans. Czekamy na Glizdka, pamiętasz?
To przywołało Jamesa do porządku. Oczywiście, jego myśli
wciąż niebezpiecznie błądziły wokół osoby rudowłosej, ale postanowił, że w
miarę możliwości postara się skierować je na swojego przyjaciela i jego
problemy.
Nie musieli czekać długo na Pete’a i Remusa – wystarczyło,
że Syriusz schował Mapę do kieszeni szaty, a z załamania korytarza wyłoniła się
druga połowa Huncwotów. Lupin pomachał im w oddali. Pomimo podłego nastroju
utrzymującego się od zerwania z Marley, wyglądał na zadowolonego. Peter z kolei
wyłamywał sobie palce i zadawał mnóstwo pytań. Nawet z daleka widać było, że
jest na pograniczu wytrzymałości.
Przyjaciele umówili się na korytarzu piątego piętra, co
mogło oznaczać tylko jedno – początek podboju. Korytarz ten słynął z tego, że
wokół kręciło się mnóstwo Piękności, dziewczyn należących do „elitarnej”
organizacji (w teorii skupiającej najbardziej zasłużone dziewczęta, a w
praktyce – te najbardziej puste i podłe). Syriusz i James uwielbiali się z nimi
zabawiać. Często rywalizowali ze sobą, który pierwszy dobierze się do jednej z
nich. Kiedy doskwierała im nuda, droczyli się z nimi na rzadko patrolowanych
korytarzach tej kondygnacji, nazywanej czasem: „Zdzirowatym Piętrem”. Było to z pewnością miejsce, gdzie Pete
najszybciej znalazłby randkę do Hogsmeade.
— Przypudrowałeś nosek, Petey? – zapytał Black, mrugając w
stronę Clemence Grant, jednej z jego ulubionych kokietek. – Zaraz będziesz
świadkiem najlepszego europejskiego podrywu. Na żywo.
— Syriuszu, może przejdziemy do rzeczy zanim rozpoczniesz
dystrybucję biletów, co? – zwrócił mu uwagę Remus z anielską cierpliwością. –
Piękności może i są głupie, ale gadają jak najęte. Jeśli Dorcas się dowie, że…
— Nie przynudzaj – przerwał mu, ponownie mrugając do
Clemence. – W ostatniej edycji Rogaś zgarnął nagrodę Czarnornowidz Roku. Obawiam
się, że nie odda ci swojej statuetki tak łatwo.
— Ha-ha-ha – mruknął James. Widać było, że w tej chwili jego
myśli krążą gdzie indziej. Jedna z koleżanek Clemence, Sally, pomachała do
nich, chichocząc głupawo. James spojrzał na nią bez zrozumienia, jakby nie
zdawał sobie sprawy, gdzie się znajduje.
— Przejdźmy może do rzeczy, co? – odchrząknął Remus, udając,
że nie widzi zbliżających się bliźniaczek Greengrass. – Wiecie, co myślę o
wykorzystywaniu…
— Tak, tak, tak, tak… testujemy na zwierzętach, a tak nie
wolno – przetłumaczył Syriusz, podrywając się na równe nogi i skupiając uwagę
tylko i wyłącznie na Peterze. – Ale Petey musi zrozumieć, że to on ma być
szanowaną stroną, a nie na odwrót.
— C…co? – wydukał Peter, patrząc na Syriusza jak na
wściekłego, żądnego krwi clowna.
— Kurs podrywu, etap pierwszy – szepnął Rogacz, który lekko
wybudził się z letargu. – Porażka.
— Stul pysk – szepnął ukradkiem Syriusz, po czym przykleił
sobie na twarz sztuczny uśmiech i ponownie zwrócił się do Petera:
— Domyślam się, że Remmy nafaszerował cię już swoimi
frazesami, kiedy odprowadzał cię przez ten długi, zdzirowaty korytarz –
uśmiechnął się czarująco do Lupina. – Trzeba siebie nawzajem szanować, być
miłym, sympatycznym, cierpliwym… tak, tak, tak – wiemy. No więc, Petey… teraz o tym zapomnij.
Pettigrew zmarszczył brwi. Zerknął na Remusa, jakby szukał w
nim poparcia, ale Lunatyk tylko wywrócił oczami i wyjął z plecaka książkę do
transmutacji. Szykowało się przedstawienie, a on nie miał zamiaru się temu
przyglądać.
— Dlaczego najlepiej jest ćwiczyć na Pięknościach? – zapytał
retorycznie Syriusz, uśmiechając się do Jamesa. – Rogaś spędza z nimi najwięcej
czasu, więc wszystko ci opowie.
Peter przeniósł niepewne spojrzenie na drugiego przyjaciela.
Chociaż wzrok Pottera był nieobecny, następne słowa wypowiedział spokojnie i
bezuczuciowo, jak robot, który został tak zaprogramowany:
— Bo one nie zasługują na żaden szacunek. To zwykłe szmaty.
Syriusz uśmiechnął się z wdzięcznością. Gdyby mógł, zapewne
dałby mu W z odpowiedzi.
— Pięknie powiedziane. Bo widzisz, Petey, nie możesz
doprowadzić do sytuacji, w której laska wskakuje ci na głowę. Ona powinna
szanować cię bardziej niż ty ją. Tak to działa. Dlatego najłatwiej ćwiczyć na
dziewczynach, które są powszechnie nieszanowane.
Peter odwrócił się, lustrując spojrzeniem najbliższą grupkę
dziewcząt. Były to chyba siódmoklasistki, Summer, Rachel i Prefekt Naczelna –
Larissa. Na oko każda z nich mierzyła metr osiemdziesiąt w obcasach. Chociażby
ze względu na wzrost ktoś taki jak Peter nie mógł ich nie respektować.
— Czy to jest ważne? – zapytał, patrząc z nadzieją na
Jamesa. Parsknął.
— Tak – odparł Syriusz. – Bo jeśli nie będziesz jej
szanować, to raczej nie będzie ci zależeć. A wtedy będziesz pewniejszy siebie.
Dziewczyny to lubią.
— Łapa wyrwał wszystkie na chamstwo – dodał Rogacz.
Zabrzmiało to trochę ironicznie, ale Peter był zbyt zielony w temacie, żeby
wyłapać takie subtelne aluzje.
— …na urok osobisty też, ale w twoim przypadku, Petey… —
zmierzył go krytycznym spojrzeniem – chamstwo będzie chyba najbezpieczniejszą
opcją.
— Po prostu bądź miły – wtrącił się Lupin, nie odrywając
wzroku od swojej książki. – Nie rób z siebie kogoś, kim nie jesteś.
— Drugi z ciebie Dumbledore z tymi mądrościami – zachwycił
się Syriusz, a następnie wyciągnął różdżkę, zadarł ją do góry, a okładka tomu
uderzyła Lunatyka w głowę.
Peter wyrwał Syriuszowi różdżkę z ręki, chcąc przypomnieć,
że jemu należy się w tej chwili uwaga. Rogacz parsknął śmiechem i ogarnął
wzrokiem zgromadzone towarzystwo, szukając dla Petera jakiegoś „manekina” do
ćwiczeń. Żadna z Piękności nie utrudniałaby podrywu, wręcz przeciwnie –
wspomogłyby Petera z wrodzonej lubieżności, a nie zawstydziły i wszystko
zepsuły. Dlatego właśnie Syriusz zaproponował trening na nich, a nie na takiej
Evans.
— Wybierasz którąś, Petey, czy wyliczamy? – zapytał Syriusz,
już pod nosem mamrocząc jakąś wyliczankę.
— C…co?
— Czyli wyliczamy? Ach, miałem nadzieję, że to powiesz.
Powiedz: stop.
Peter potrzebował dłuższej chwili (i kilku szturchnięć ze
strony Jamesa), żeby wydukać z siebie to: STOP. Problem w tym, że wtedy Syriusz
oświadczył, że zgubił się w wyliczance i muszą lecieć od nowa. Remus napomknął
coś o zatrzymaniu tej dziecinady, kiedy stała się rzecz niespodziewana – nie
trzeba było wybierać ofiary, bo ofiara wybrała ich.
— Hej – odezwała się kokieteryjnie przeraźliwie chuda
Puchonka z nieco spłaszczoną twarzą. – Co tam?
Syriusz szturchnął Petera, mając nadzieję, że wyduka z
siebie coś więcej niż nieartykułowane: „eeeee…”.
— No, no… cześć, em… — odparł Peter, odwracając się ze
siebie. Remus odetchnął ciężko i przekartkował stronę w swojej książce. James
wywrócił oczami i powiedział półgębkiem do Łapy: „Pokaż mu”.
— Hej, Clemence! – odezwał się żywo, ale jednak nieco
wyniośle. Peter uniósł brew. – Jak plany na Hogsmeade?
— Słyszałam od Pheobe, że Josh Kane chce mnie zaprosić –
odparła nieskromnie, wachlując się chyba swoimi długimi rzęsami. – To jej kuzyn
i w dodatku absolwent. Czy tylko ja uważam, że szkoda czasu na chłopców, którzy
nie są od nas starsi?
— Zaiste – mruknął James, ukradkiem starając się wyciągnąć
Mapę z kieszeni Łapy.
— Josh Kane? – powtórzył Syriusz, śmiejąc się złośliwie. –
Wysoka poprzeczka, Mency, tym razem zaszalałaś.
Mency? Peter
zakodował sobie te zdrobnienie w głowie. Trzeba zdrabniać, pomyślał. Trzeba.
Clemence wcale nie wyglądała na obrażoną tą uwagę. Otworzyła
usta, niby to z oburzenia, ale jednak rozbawienie w oczach ją zdradzało.
— Meadowes to faktycznie wysoka bramka – odszczekała się i
poprawiła włosy. – Zaszalałeś.
— Sądzisz, że jesteś lepsza? – zapytał przekornie, patrząc
na nią pobłażliwie. Clemence wzruszyła ramionami.
— Zabrzmi to nieskromnie, ale chyba tak.
Syriusz spojrzał się po przyjaciołach. Rozbawione iskierki
tliły się w jego oczach. Zbliżył się do Clemence. Górował nad nią o pół głowy,
a zdystansowane spojrzenie jedynie uwydatniało tę przewagę.
— A ty – zapytał
filuternie – sądzisz, że ja jestem lepszy od Kane’a?
Clemence zamrugała. Rumieniec wkradł się na jej policzki.
Ewidentnie chciała odpowiedzieć na to inteligentnie, ale nie mogła zebrać
myśli.
— M…możli…?
— Udowodnię ci, że tak – szepnął zmysłowo, niby to
przypadkiem dotykając jej piersi. Peter wybałuszył oczy. – Będę czekał na
ciebie w Sali Wejściowej w sobotę o jedenastej. Spóźnisz się, a zabieram
pierwszą lepszą szmatę i towarzyszę jej. Pasuje ci to?
Clemence uśmiechnęła się przekornie.
— Zobaczymy.
Już miała odejść, opowiedzieć o tym wydarzeniu swoim
koleżankom, gdy Syriusz złapał ją w pasie i oświadczył z mocą:
— Dziękuję za bycie świetną kukłą. Kolega potrzebował
przykładu – poklepał ją po ramieniu i uśmiechnął się sztucznie. – Pozdrów Josha
Kane’a ode mnie.
Clemence wywróciła oczami, pokazała Peterowi środkowy palec
i zniknęła w załamaniu korytarza. Syriusz skłonił się nisko, czekając na
oklaski. Nie otrzymał ich.
— To było okropne – skwitował Lunatyk, wychylając głowę znad
książki. – I zdecydowanie nie jesteś wzorem do naśladowania.
— Okropne, ale skuteczne – wzruszył ramionami. – Petey, masz
do wyboru to albo podryw na Luniaczka – przynudzanie i całowanie się ze swoimi
blond psiapsiółami – Remus wywrócił oczami – i na Rogasia – robienie z siebie
idioty i tolerowanie jak ruda jędza wskakuje ci na głowę. Wolny kraj, Glizdek,
wybierasz, co chcesz. Rogasiu, nie sądzisz, że Evans za…
Ale Rogaś nie słuchał. Przyglądał się właśnie plamce z
napisem Lily Evans na Mapie Huncwotów. Przechodziła właśnie przez Zdzirowaty
Korytarz i mijała…
— Evans! – syknął, obserwując rudą grzywę dyskutującą (a
raczej – sprzeczającą się) z jedną z Piękności. Obydwie zareagowały. Lily miała
podpuchnięte oczy i rozpacz wymalowaną na twarzy, natomiast ta druga – Mulatka
o imieniu Summer – o wiele za dużo pudru. Summer pomachała Jamesowi, zupełnie
jakby naprawdę miała na imię Lily i szepnęła coś do rudowłosej. Następną
rzeczą, którą zanotował Peter w głowie (bo traktował tę interakcję jak podryw
szkoły potterowskiej) był głośny plask – dźwięk towarzyszący najczęściej
uderzaniu kogoś w policzek.
Summer pisnęła i złapała się w obolałe miejsce, natomiast
Lily prychnęła tylko, spojrzała na Pottera z mieszaniną bezsilności i złości, a
następnie zniknęła za zakrętem, tak jak przed paroma chwilami Clemence.
— Coś, co może ci się kiedyś zdarzyć – szepnął do niego
Syriusz parę chwil później. – Dziewczyna ucieka. Nie popełniaj tego błędu i nie
biegnij za nią, proszę.
♣ ♣ ♣
— Umówiłaś mnie
na randkę z Frankiem Longbottom? – powtórzyła Marlena, wpatrując się w Hestię
jak sroka w gnat. Kolory zaczęły znikać z jej twarzy, kiedy przeniosła wzrok na
Dorcas. – Czy jest jakiś inny Frank Longbottom, którego znamy?
Dorcas padła na swoje łóżko, zapełnione mnóstwem puchatych
poduszek. Miała lekko głupawy wyraz twarzy. Chociaż wyglądała na pewną uznania,
jej postawa zdradzała, że nie jest zadowolona z takiego obrotu sprawy. To ona
miała znaleźć Marlenie tego jedynego.
Hestia uśmiechnęła się skromnie i skłoniła jak
średniowieczna dama.
— Czasami zapominam, jak bardzo jestem genialna – odparła,
klaszcząc w dłonie. Marlena i Dorcas wciąż przyglądały jej się z takimi minami,
jakby Hestia powiedziała, że w tym roku odwołują święta, a nie że właśnie
umówiła Marlenę na randkę z jednym z najlepszych kawalerów Hogwartu!
Zawsze powtarzała, że Anglia to kraj szaleńców.
— W czym problem? – zapytała, wzdychając głośno. Jej
nierówno przystrzyżone włosy falowały przy każdym słowie. – Znasz faceta?
Znasz! On cię zna? Zna! Tu nigdzie nie ma żadnego podstępu, Marlenko.
„Marlenka” zadarła do góry głowę, prychnęła i sprostowałą:
— Znam? Nie.
Jedynie go KOJARZĘ, bo jest kapitanem naszej drużyny Quidditcha.
— …i jest Prefektem Naczelnym – szepnęła Dorcas, wbijając
długie paznokcie w różową poduszkę z naszywkami przedstawiającymi uśmiechnięte
zwierzęta.
— Milcz – mruknęła Marley.
Hestia podrapała się po głowie.
— Jayden się z nim przyjaźni – powiedziała, jakby to
przesądzało sprawę. – Ponoć jest bardzo sympatyczny.
— Sympatyczny?
– powtórzyła Dorcas. – Frank to ideał! Ciężko mi to mówić, ale nawet ja nie znalazłabym ci kogoś lepszego.
Hestia uśmiechnęła się niepewnie, bo nie wiedziała, czy
odebrać to jako komplement, czy raczej nie.
— Prosiłam was, żebyście się nie wtrącały – ciągnęła Marley,
teraz już na siłę starając się znaleźć jakieś kontrargumenty. – Dorcas, czy ty zmusiłaś Hestię, żeby…?
— JA?!
Marley pokręciła głową. Nie mogła w to wszystko uwierzyć.
Kiedy powiedziała, że szuka chłopaka, nie spodziewała się,
że z tej przyczyny wdepnie w takie bagno. Lawina szaleństwa ruszyła i przez
cały dzisiejszy dzień Dorcas, Hestia i jakieś ich płytkie koleżanki, zaczepiały
ją i oferowały swoją pomoc. To było trochę straszne, że każde słowo, nawet te
wypowiedziane w emocjach, zostało wykorzystane przeciwko niej i prawdopodobnie
ta nagonka nie ustanie, dopóki się nie zgodzi.
Marlena była kompromisową dziewczyną, jeśli chodziło o
dogadanie się z przyjaciółkami. Tym razem miała jednak nadzieję, że sprawa
ucichnie, a ona zostanie zostawiona w spokoju – tak jak jej odpowiadało.
Mimowolnie zaczęła się irytować.
— Czy ja wtykam nos w wasze sprawy? – zapytała retorycznie.
– Czy jestem choć trochę tak wścibska?
— Wścibski nie jesteś. Wścibskim się stajesz – odparła
filozoficznie Hestia. – To długi proces, wymagający wiele pracy i
zaangażowania.
— Ciebie nikt nie
prosił o zdanie – ucięła Marlena, krzyżując ręce na piersi. – Nie wierzę, że
umówiłyście mnie za moimi plecami. To szczyt wszystkiego.
— Nie my, tylko ona – mruknęła Dorcas, udając nadąsaną.
Hestia uśmiechnęła się szeroko, jakby na potwierdzenie, że to jej indywidualna
zasługa. – Ale tym razem się spisała.
— Spisała?
Dorcas wzruszyła ramionami, jakby rozmawiały o pogodzie.
— Pomyśl tylko – jeden z najpopularniejszych chłopaków w
szkole, zdolny, wysportowany, przystojny
– mrugnęła porozumiewawczo – i w dodatku
jest ponoć bardzo w porządku. Moja kuzynka, Berta, próbowała mi kiedyś wcisnąć,
że się z nim spotykała i przedstawiała go w samych superlatywach. Nawet jeśli
nie zamierzasz wracać już do Lupina, ja bym nie poło żałowała kilku randek z
takim Frankiem.
Hestia potaknęła.
— Wycięłabym całą tą poruszającą część o kuzynce, ale
przyznaje, że Dorcas potrafi rozreklamować gościa.
Meadowes uśmiechnęła się skromnie.
— Jak wyjdę z Hogwartu, będę jego osobistą menadżerką.
— Jednym słowem, musiałoby ci się nieźle poprzewracać w
dupie, jeśli odrzuciłabyś taką ofertę.
— To nie było jedno
słowo, ale z pewnością zawierało sedno wypowiedzi.
Marlena zdobyła się jeszcze na ostatnie ofensywne
spojrzenie, ale potem determinacja zaczęła powoli roztapiać się w jej sercu, jakby
była jakimś specyficznym bólem, który powoli ustępuje, aż w końcu zupełnie
zanika. To nie jednak argumentacja Dorcas i Hestii spowodowała u niej takie
rozprężenie, a raczej powoli powracające wspomnienia, układające się w
wyjątkowo bolesną mozaikę.
Hestia, jakby czytając jej w myślach, natychmiast
wykorzystywała tą słabszą chwilę i wypaliła:
— Tym bardziej, że sama słyszałaś, że Remmy już znalazł
swoje ramię do wypłakania.
To przelało szalę goryczy. Wszystkie części tego obrazu
nędzy i rozpaczy, czyli innymi słowy całego jej życia, zaczęły przekładać się
na obecną sytuację, jakby można było ułożyć je na wiele sposobów.
Przed oczami stanęła jej scena sprzed roku, kiedy to zastała
Emmelinę i Remusa całujących się na Wieży Astronomicznej. Następnie sytuację
sprzed dwóch dni, kiedy to odkryła jego tajemnicę nad ranem. Jej pamięć szybko
ogarnęła cały przebieg ich ostatniej kolacji, na moment zwalniając obroty i
przypominając o najściu Emmeliny, i o rozmowie przy świecy… A na koniec w jej
świadomości błysnęła scena z jeszcze dzisiejszego dnia. Cichy głosik, mały
diabełek, który podżegał ją do złych rzeczy od przerwy na lunch, teraz zaczął
wyraźnie krzyczeć, jakby wyleczył się z bólu gardła:
Remus już sobie kogoś
znalazł.
Wywnioskowała to, podsłuchawszy rozmowę jego i Petera, zaraz
po zaklęciach. Mówili coś o Hogsmeade, o randkach i o Krukonkach (!). Już na
następnych zajęciach stworzyła listę wsyztskich krukońskich dziewczyn, które
mogły zostać zaproszone przez Remusa. Może i dowodziło to, że Marlena osiągnęła
nowy poziom żałosności, a jej były chłopak ruszył dalej, i może powinna się nad
tym zastanowić, ale na chwilę obecną nie była w stanie wziąć się w karby i
zacząć myśleć racjonalnie. Emocje przejęły nad nią całkowitą władzę.
Nie wiedziała, ile prawdy jest w tych plotkach i
podejrzeniach. Nie wiedziała, czy faktycznie Remus jest z kimś umówiony. Słodki
Merlinie, ona nawet nie wiedziała, czy chłopak wybiera się w sobotę do
Hogsmeade. Wiedziała jednak, że jest wściekła i że chce się nareszcie odegrać.
Wystarczająco długo dławiła w sobie złość. Całe wakacje przepłakała i
zastanawiała się, czy jej dalszy związek z Lupinem ma jakiś sens. Rok szkolny
przywitała śpiąc na łonie natury, w Zakazanym Lesie, i trafiając do skrzydła
szpitalnego. A z iloma osobami się pokłóciła przez całą tę sprawę! Czy nie
należy jej się choć trochę odpoczynku od tego stałego, niekończącego się
dramatu? Czy teraz nie kolej na nią, żeby zagrać znajomym trochę na nosie?
Wzięła głęboki oddech. Gniew odpuścił, a
następna emocja przejęła dowodzenie. Tym razem było to napływające szaleństwo:
— Powiedz Jaydenowi, że się zgadzam.
♣ ♣ ♣
To był
zdecydowanie najdziwniejszy wystrój Pokoju Życzeń, jaki James kiedykolwiek
widział. Wyglądał jak dzieło szalonego artysty o antypodycznych tendencjach
albo jak skrzyżowanie projektu wybitnego dekoratora wnętrz, który kilkakrotnie
zmieniał zdanie, z jednym z pokojów we Wrzeszczącej Chacie.
Z jednej strony ściany przyozdobiono elegancką boazerią. Pozawieszano
również obrazy jakiś artystów, zapewne mugolskich, bo postacie nie poruszały
się w ramach, tylko zastygały w ruchu, jak na stopklatce. Naprzeciw niego, w
kominku z marmurowym gzymsem, tliły się mizerne płomyki ognia, niechętnie
trawiąc drewno. Roiło się od wazonów z kwiatami, w szczególności anemonami i
kaliami.
Z kolei po drugiej stronie, tam, gdzie siedziała Lily,
sceneria malowała się nieco inaczej – tanie, obskurne tapety zostały zdrapane i
zwisały całymi pasami, odsłaniając żółtą ścianę. Dziewczyna siedziała na
zimnych płytkach gipsowych, które w kilku przypadkach zostały oderwane z
podłogi. Biały tynk spadł z sufitu prosto na jej szkolną spódniczkę. Jej
nastrój oraz charakter drugiej części pokoju idealnie się dopełniały.
Kiedy drzwi Pokoju Życzeń zatrzasnęły się za Jamesem, Lily
uniosła głowę. To dziwne, ale nie wyglądała na zaskoczoną jego obecnością.
James znał tę szkołę lepiej niż można było to sobie
wyobrazić, co więcej, to właśnie on był tym Huncwotem, który odnalazł słynny
Pokój Przychodź-Wychodź i opowiedział o nim znajomym. Nic więc dziwnego, że sam
wiedział najlepiej, jak on funkcjonuje. Czary chroniące to pomieszczenie
zapewniały użytkującym je osobom absolutną prywatność, pod warunkiem, że
takowej prywatności potrzebowali. Gdyby poprosił Pokój o przeniesienie go do
lokalizacji, w której przebywa Lily, nie otworzyłby się przed nim w ogóle.
Dlatego stanąwszy przed ścianą na siódmym piętrze, przepustką do Pokoju Życzeń,
pomyślał: Chcę znaleźć się tam, gdzie
mogę coś przemyśleć.
A potem po prostu popchnął drzwi, znikąd pojawiające się w
ścianie i znalazł się w tym dziwnym pomieszczeniu razem z Lily. Gdyby
dziewczyna nie chciała towarzystwa, Pokój by ich nie połączył. Pokój wiedział
dokładnie, co jest komu potrzebne. Lily potrzebowała rozmowy.
Poprzednia sytuacja, kiedy to zapłakana, wstrząśnięta i
poruszona Lily wpadła na niego i towarzystwo na korytarzu, zdecydowanie była
dziwna i niecodzienna. Jednak Lily potrzebująca rozmowy z byle kim, nawet z
Jamesem, była jeszcze dziwniejsza. Musiało stać się coś tak przełomowego, że
wręcz obchodzącego prawa natury.
— Evans? –
zapytał, patrząc w nią niepewnie. Nie przywykł do sytuacji, w których musiał
przyglądać się tak słabej, smutnej i opuszczonej Lily. To wydawało mu się tak
oddalone od rzeczywistości, jak płacząca McGonagall albo przeklinający
Dumbledore.
Lily uniosła dłoń do
poziomu oczu, przyglądała jej się przez chwilę, po czym przetarła całą powiekę
i wydmuchała nos w rękaw. Jamesowi aż ścisnęło się serce.
— Co się stało?
Dziewczyna głośno pociągnęła nosem i milczała przez dobrą
chwilę, chyba próbując uspokoić oddech. Kiedy na niego spojrzała, wyglądała tak
jak zawsze w jego obecności – na zniesmaczoną i poirytowaną.
— Summer nasłała cię na mnie? – zapytała zaczepnie. Jej oczy
przypominały małe, okrągłe sztylety. – Chcesz mi przywalić?
— Nie – powiedział
po prostu James, niepewnie dosiadając się pod ścianę, tuż obok niej. – Ktoś już
dawno powinien dać jej z liścia. Mam nadzieję, że zrobiłaś to tak, jak
należało.
Dał jej sójkę w bok, ale jeśli myślał, że w ten sposób
zachęci ją do zwierzeń, to trochę się pomylił.
— Posłuchaj mnie,
Evans – zaczął, wpatrując się w nią uważnie. – Może i niekoniecznie znajduje
się na szczycie listy twoich ulubionych osób, ale mam pewne doświadczenie w
ratowaniu ci tyłka – Lily się skrzywiła – i chyba zasługuję na pewne wyjaśnienia,
co?
— A myśl sobie, co chcesz – odburknęła, chowając twarz w
podwiniętych kolanach.
James wpatrywał się w nią uparcie. Nie śmiał myśleć, że
wszystko pójdzie jak z płatka, a Lily zacznie opowiadać mu całą historię
swojego życia zaraz po tym, jak wejdzie do Pokoju Życzeń. Nie obraziłby się
jednak, gdyby współpracowała choć odrobinę.
Naprawdę się o nią martwił, tym bardziej, że raczej nie
zaczęła tego roku szkolnego pomyślnie. Aż dreszcz go przeszedł na wspomnienie
feralnej pełni cztery dni temu. Potem to wydarzenie, jak nieoczekiwanie
wybiegła z zajęć i w końcu dzisiejsze wagary… w innym wypadku pomyślałby, że
wszystkie te sytuacje były ze sobą połączone, ale chodziło tutaj o Lily. O
Lily, która pomimo swojego temperamenciku, ciągłych pretensji i sceptycznego
podejścia do życia, nigdy bez poważnej przyczyny nie złamałaby szkolnego
regulaminu.
Może i to nie leżało w jego zakresie obowiązków – pomaganie
Evans w jakiś jej życiowych problemach, ale tym razem musiał zastąpić osoby
bardziej to tego upoważnione. Skoro Dorcas, Marley i reszta jej „koleżanek”
wolała biegać dookoła szkoły i świrować na punkcie Hogsmeade niż zainteresować
się Lily, to przydział ról nieco im się odmienił.
— Martwię się o ciebie, Evans – powiedział szczerze, mierząc
ją dziwnym spojrzeniem. – Wyglądasz fatalnie.
— To nie był za dobry tekst na podryw – odparła, unosząc
głowę do góry. – I nie musisz się mną przejmować. Jestem dużą dziewczynką.
— Łatwo ci powiedzieć – pokręcił głową. – Od początku roku
szkolnego żyję obawą, że coś sobie zrobisz. Chyba dopiero teraz zdałem sobie
sprawę, że niebezpieczeństwo czyha na każdym kroku.
— Nie o to chodzi - westchnęła. Zabrzmiało to naprawdę
żałośnie w zestawieniu z jej napuchniętymi oczami. – To nic takiego… nikt mnie
nie skrzywdził. Wszystko jest…
— …w porządku? – dokończył za nią, kręcąc głową. – Mówię od
razu, Evans, że nie pójdę sobie stąd, dopóki nie wyśpiewasz mi wszystkiego.
Mamy czas.
— Ja mam. Ty nie masz. Jesteś zapracowanym facetem. Idź
porobić coś, co niewątpliwie zmieni oblicze współczesnego świata.
— Mam czas dla ciebie – uciął. – Losami świata się nie
przejmuj. Jest jeszcze noc. Jutro rano napiję się kawy. Mów.
— Ale…
— Lily.
— Ktoś okrutnie sobie ze mnie zażartował – powiedziała wreszcie,
oblizując wargi. – Myślałam, że to Summer, ale… najwyraźniej mam więcej cichych
wielbicieli.
Zapanowało milczenie. James przyglądał jej się bardzo
uważnie, niemal prześwietlając każdy fragment jej ciała, jak podczas badania
rentgenowskiego. Lustrując ją spojrzeniem, doszukiwał się chyba jakiś
wskazówek, na czym polegał ten „okrutny żart”, zupełnie jakby odbił on na niej
jakieś piętno. Jego wzrok zatrzymał się na moment na podołku dziewczyny, wcześniej zasłoniętym przez podkulone kolana.
Leżał na nim jakiś łańcuszek, a raczej naszyjnik, rodem z tych staroświeckich
świecideł dla dam. Zupełnie nie pasował do Lily, która nie zwykła zawieszać sobie
czegoś na szyi.
— Skąd to masz? – zapytał, wskazując na wisiorek. Dziewczyna
nawet nie zerknęła we wskazanym przez niego kierunku, żeby wiedzieć, o co mu
chodzi.
— Wygrałam w loterii. Czekam aż aktywuje się umieszczona w
nim bomba.
— Na tym polegał ten twój okrutny kawał? – kontynuował wiercenie
w brzuchu. Lily nie odpowiedziała. – Oczywiście, że tak. Pytanie tylko, czy on
jest tak brzydki, że uważasz go za uwłaczenie twojej godności?
Lily spojrzała na niego chłodno.
— On nie jest brzydki.
— Tak, tak, istne cudeńko, ale nie o to pytam – spojrzał jej
głęboko w oczy, co trochę mijało się z celem, bo Evansówna nie utrzymywała
kontaktu wzrokowego.
Westchnął ciężko.
— Lil…
— Dobra! – krzyknęła nagle, patrząc na niego jak na
gąsienice znalezioną w bucie. Frustracja odbijała się w jej zielonych oczach. —
Skoro naprawdę chcesz wiedzieć, proszę bardzo: dostałam w liście to coś –
uniosła na wysokość jego oczu medalion – bo nadawca chciał mnie ośmieszyć…
— To już wiem – przerwał jej James. Lily kontynuowała:
— Tu nie chodzi o jego… wygląd.
On mi po prostu coś, kogoś, przypomina.
James wciąż wiercił z boku jej głowy wielką dziurę.
Dziewczyna zadrżała.
— To medalion mojej mamy, dobra? – powiedziała po prostu. –
Kiedyś chciała mi go oddać, ale ja… ja byłam zła i…
— Lily –
powiedział spokojnie James, marszcząc niepewnie czoło. – Nie możesz jej go po
prostu odesłać?
Wciąż nie dostrzegał związku z ośmieszeniem, kawałem,
wagarami i jej mamą, chociaż – z drugiej strony – nigdy też nie potrafił
rozgryźć Lily Evans. Tym razem rudowłosa lekko zawahała się z odpowiedzią,
otwierając i zamykając usta, jakby wymówienie następnego zdania kosztowało ją
bardzo wiele wysiłku:
— O…ona już go nie odbierze – głos jej zadrżał, jakby
powstrzymywała łzy. – Nie żyje od dwóch lat.
To było dla Jamesa jak porażenie piorunem. Ciekawość
ustąpiła miejsca przerażeniu i poczuciu winy. Nie powinien tak bardzo na nią
naciskać, nie powinien rozgrzebywać tego tematu.
Nie mógł w to uwierzyć. Znał Evans sześć lat, a od jakiegoś
półtorej bezowocnie próbował ją gdzieś wyciągnąć. Wysłuchiwał każdej plotki,
pogłoski na jej temat, rozmawiał o niej z jej przyjaciółkami, a nawet ukradł
jej kartę zdrowia z kantorka madame Pomfrey, rok temu. Wydawało mu się zawsze,
że on wie o Lily wszystko, a to ona go nie zna i ocenia bezpodstawnie. Tymczasem
było całkiem inaczej. Trudno było mu w to uwierzyć.
Zupełnie bezsensownie zaczął szukać w swojej głowie jakieś
przeciwdowodu, czegoś, co mogłoby świadczyć o tym, że Lily kłamie, a on
faktycznie zna ją bardzo dobrze. Czy coś słyszał… coś widział…
— A…ale ja przecież widziałem twoją mamę – powiedział nagle,
bardzo strapiony. – Chociażby na dworcu. Ta kobieta z ciemnymi włosami… Mówiłaś
do niej: „mamo”.
— To była Caroline – mruknęła Lily. – Moja podszywana mama.
Relacje w rodzinie Evansów były delikatnie mówiąc bardzo
poplątane. Biologiczna matka jej i Tunii – Mary, rozwiodła się z jej ojcem,
kiedy Ruda miała jakieś sześć lat, i wyjechała do Ameryki, na Broadway, gdzie
chciała rozkręcić swoją aktorską karierę, ponieważ West End nigdy jej nie
odpowiadał. Osiem lat później zmarła, ale nigdy specjalnie nie zainteresowała
się swoimi córkami. Co jakiś czas pojawiała się, ale równie szybko znikała.
Kiedy została słynną aktorką w Hollywood i dziennikarze zainteresowali się jej
życiem prywatnym, zawsze utrzymywała, że nie ma dzieci.
Mimo wszystkich tych przewinień, Lily bardzo mocno ją
kochała i przeszła przez czyste piekło, kiedy dowiedziała się o jej śmierci.
Właśnie wtedy zmieniła swój wizerunek na – jak to określiła Emmelina –
„punkówę”, i zaczęła podchodzić do wszystkiego sceptycznie i z dystansem.
Oddaliła się też od siostry i ojca, którzy niespecjalnie przejęli się tą tragedią.
Wychodzili z założenia, że kobieta, która zamiast zajmować się dziećmi,
romansuje sobie w Nowym Jorku, nie zasługuje na ich łzy. Tym bardziej, że
zamordował ją własny kochanek w łóżku.
Ojciec zaledwie rok po rozwodzie z matką związał się po raz
kolejny ze swoją przyjaciółką z czasów liceum, Caroline Steele. Ruda długo
przekonywała się do macochy, ale w końcu szczerze ją polubiła i zwierzała się
jej z niemal wszystkiego, traktując kobietę jak drugą matkę. Wszystko byłoby
pięknie i cudownie, gdyby Ethan Evans nie był tak kochliwy i nie ożeniłby się
po raz trzeci z kolejną kobietą, Rachel McCollough, która była od niego młodsza
o trzynaście lat. Nowej macochy Lily
zdzierżyć nie potrafiła, tęskniła za Caroline i Mary, dlatego postanowiła
otwarcie gardzić nową żoną ojca, łudząc się, że pójdzie on po rozum do głowy,
wydorośleje i przestanie szukać sobie coraz to młodszych dziewczyn.
Podobne wymagania przedstawiła przed Ethanem jej babka od
strony biologicznej matki, Agnese Oldisch, wyjątkowo apodyktyczna i władcza
Włoszka, która całe „dziwactwo” Ethana Evansa zwalała na amerykańskie korzenie,
artystyczną duszę i słuchanie muzyki hipisów. Fakt faktem, jej babcia nie
należała do tolerancyjnych osób i czasem doprowadzała ją do szału, każąc „zdjąć
te śmieszne buty” i „przestać ubierać się jak czarna wdowa”, ale ona i Tunia
zawsze dzwoniły po nią, kiedy chciały, żeby ktoś przemówił ich ojcu do
rozsądku. Niestety, nawet najazd Agnese nie zatrzymał takiej katastrofy jak
wesele ojca i Rachel.
Ledwo ułożyła sobie to wszystko we własnej głowie, już
wiedziała, że nie ma sensu tłumaczyć tych zawiłości Jamesowi. Na tym złamałby
się nawet jego bystry, transmutacyjny umysł.
— Moi rodzice się rozwiedli – powiedziała po prostu. – Dawno
temu. Mama wyjechała do Stanów, znalazła sobie nowego faceta z wielkim
funduszem powierniczym, który zarżnął ją nożem – James przełknął głośno ślinę.
Lily roześmiała się pusto. – Najlepsze jest to, że się do tego otwarcie
przyznał i wyjaśnił, że miał już po prostu dosyć „tej kłody”, bo nie…
— Przestań – uciął James. Jego wyraz twarzy był dość
nieokreślony. – Nie nakręcaj się, Lily.
Rudowłosa wywróciła oczami, uśmiechając się sztucznie.
— Wiesz, myślałam, że nie zrobi to na mnie żadnego wrażenia
– prychnęła i pokręciła głową, jakby z niedowierzania. – Och, moja kochana
mateczka… wydawało mi się, że odcięła się ode mnie na zawsze i że jej życiowe
dramaty nigdy mnie nie dotkną, a tymczasem… — spojrzała na niego z
przerażającym wyrazem w oczach - …tymczasem nic nie daje mi spokoju. Ta sprawa
będzie do mnie wracać, bo ktoś z zewnątrz poznał historię mojej matki i
połączył mnie z nią. Próbowała się mnie wyrzec przez tyle lat…
— Lily – powtórzył
James, przeczuwający, że dziewczyna balansuje na krawędzi. – Zostaw to.
— Zrobiła wszystko. Przeprowadziła się na inny kontynent,
zmieniła nazwisko, męża…
— I powinna się wstydzić – powiedział po prostu. – I twoja
matka, i osoba, która wysłała ci ten przedmiot. Nie wiem, kto ma tak
popieprzone w głowie – spojrzał jej głęboko w oczy – ale na pewno właśnie o to
mu chodziło – o osłabienie ciebie. Ty… jesteś tytanką, Lily. Jesteś jedną z najsilniejszych osób, które znam.
Jeśli ktoś z tobą zadziera – kiwnął głową na medalion – to najpierw musi cię
złamać, żeby mieć w tej walce jakiekolwiek szanse – uśmiechnął się. – Pozwalasz
mu na to, rozgrzebując całą tę historię. Naprawdę, nie myśl już o tym.
Lily wpatrywała się w kąt pokoju. Szczęka niebezpiecznie jej
drżała. James nachylił się i ujął jej dłoń. Dziewczyna powoli odwróciła głowę w
jego kierunku. W jej zaszklonych oczach widać było prawie cały Pokój Życzeń.
— Schowaj go – powiedział cicho, starając się, by jego głos
przybrał jak najbardziej przekonywujące zabarwienie. – Schowaj ten medalion. Najlepiej tu – wskazał
głową na Pokój Życzeń. – Nie przestaniesz o tym myśleć, kiedy będziesz targać
go wszędzie ze sobą.
Ruda milczała, wpatrując się w jego oczy jak zaczarowana.
Chociaż wysyłała ku niemu intensywne, emocjonalne spojrzenie, wzrokiem była
gdzieś daleko, w miejscu, o którym wiedziała jedynie ona sama. James odczekał
chwilę, nie chcąc się narzucać. Z każdą sekundą coraz bardziej wątpił, że tego
dnia zamieni z Lily jeszcze jedno zdanie.
— Czy mogę zostać sama? – zapytała, wedle jego prognozy,
Evansówna.
James potaknął, uśmiechnął się słabo i wstał, starając się
patrzeć na nią tak jak zwykle. Nie miał pojęcia o sytuacji Evans, o jej
relacjach z matką i o tym, jak bardzo cierpi. Przyłapał się na tym, że do tej
pory postrzegał ją jako nadętą, wyniosłą hipokrytkę, która zgrywała świętoszkę,
a naprawdę miała tyle samo za uszami, jak każdy inny. Ten wizerunek chyba był
łatwiejszy do wykreowania niż sylwetka dziewczyny, która codziennie musi
staczać te same, bolesne walki. James dobrze wiedział, co to znaczy –
niekończąca się wojna ze samym sobą. Przypomniał sobie o tych wszystkich
zdarzeniach, które prześladowały go na każdym roku, o snach, ilustrujących
dokładnie tego, czego się obawiał, a przede wszystkim – przypomniał sobie o
May, o Syriuszu, o Mary i o wielu innych osobach, za których czuł się
odpowiedzialny. Szkoda, że rozczarowywał ich na każdym kroku.
Kiedy wycofywał się do wyjścia z pokoju, wysoki głos
dziewczyny rozległ się ponownie, brzmiąc jak rozkoszna, delikatna muzyka:
— Naprawdę sądzisz, że jestem tytanką?
James uśmiechnął się tyłem do niej, tak, żeby tego nie
zauważyła.
— Jesteś. Ale i tak nie sięgasz mi do pięt, Evans.
♣ ♣ ♣
Zaraz po tym, jak
Lily gdzieś zniknęła, Dorcas rzuciła podręcznik do transmutacji w kąt i
przestała udawać, że się uczy. Czytanie okropnie ją męczyło, od zawsze. Literki na siebie wpadały i mieszały jej w
głowie, jak gdyby tańczyły na kartkach papieru, a gdzieniegdzie nie było ich w
ogóle, chociaż nie wyblakły. Evansówna powiedziała jej kiedyś, że być może ma
dysleksję, ale Dor wolała nie dopuszczać do siebie podobnej myśli. Brak
tolerancji do jakichkolwiek defektów i wad był pamiątką po dorastaniu w Cardiff
i wychowywaniu państwa Meadowes.
Ostatnio coraz częściej rozmawiano przy niej o rodzinie.
Najpierw Syriusz przyznał, że przeprowadził się do Rogacza, potem pojawiła się
Hestia ze swoją zakręconą familijną sytuacją, a teraz Ruda zainstalowała sobie
nad łóżkiem strzelnicę, przyczepiła na sam środeczek zdjęcie swojej macochy i
ciskała w nią czerwonymi i niebieskimi rzutkami. Przez to Dorcas mimowolnie
zaczęła w myślach przewijać kolejne sytuacje i wspomnienia związane z Cardiff,
Austinem i Julią Meadowesami, i – niestety – z
Calliope.
Od urodzenia rodzice wpajali jej te wszystkie bzdury
związane z czystością krwi i przewagą ich szlachetnego rodu, związanego z
Blackami i Greengrassami, nad resztą czarodziejskiej populacji. Jednak, co po
raz pierwszy okazało się prawdziwym plusem, jej niepojętna głowa nie mogła, czy
raczej nie chciała, przyswoić podobnych rewelacji. Umysł Dorcas był bardzo
samodzielny i niezależny. Kiedy coś mu się nie podobało albo zwyczajnie go
nudziło, przestawał pracować. Rodzice karali ją za własne opinie i te
hibernacje umysłowe, ale nic – nawet czarnomagiczne klątwy – nie mogły zmienić
tej sytuacji. Nieważne, jak bardzo Dorcas chciałaby zrozumieć ich punkt
widzenia, najzwyczajniej w świecie nie była w stanie.
Julia Meadowes była bardzo nadętą i oschłą czarownicą. Skoro
wszelkie metody wychowawcze zawiodły w przypadku Dorcas, postanowiła znacznie
ograniczyć ich kontakty. Dzieciństwo Dor spędziła więc o swojej ciotki
zdrajczyni-krwi, bawiąc się z kuzynką Bertą Jorkins i jej przyrodnim
braciszkiem Nickym. Pod wpływem Nicky’ego zaczęła prosić rodziców o młodsze
rodzeństwo, najlepiej o siostrzyczkę, bo chciała ubierać ją w swoje stare
ubrania (miłość do ciuchów towarzyszała jej od najmłodszych lat). Z perspektywy
czasu Dorcas zauważyła, jak bardzo pojawienie się Calliope było niesamowite.
Narodziny siostry stanowiły chyba jedyną prośbę, którą jej rodzice wzięli sobie
do serca.
Po przybyciu na świat Calliope Meadowes jej życie
rozjaśniało, zupełnie jakby przez siedem lat żyła w cieniu, a z chwilą urodzin
siostry, wyszła na słońce. Rodzina Meadowes zbliżyła się nie tylko do siebie,
ale też do Jorkinsów. Powstała jedna, wielka, zgodna rodzinna, którą przestały
poróżniać poglądy, a nawet to, że pani Jorkins wyszła ostatecznie za mugola,
ojca Nicky’ego. Calliope okazała się pomostem pomiędzy skłóconym rodem,
pomiędzy rodzicami i Dorcas, a także – w tym przypadku – pomiędzy czarodziejami
z tej strony i mugolami. Łatwo więc się domyślić, że kiedy umarła, wszystko
rozpłynęło się jak we mgle.
Kotylion 1974, Dwór
Meadowesów, Cardiff.
Bankiet trwał w
najlepsze. Wszyscy goście zachwycali się piękną Salą Balową Meadowesów,
chwalili najlepszą służbę, cudowne jedzenie i wyborną muzykę. Obok Dor co
chwila przechodził jakiś starszy o idealny wiek (bo kto zwróciłby uwagę na swoich
rówieśników?), elegancki dżentelmen i prosił ją o taniec. Dziewczyna na ogół
nie przepadała za balami rodzinnymi, zwłaszcza kotylionami, ale dzisiaj bawiła
się wyśmienicie. Na początku szukała Jamesa i Syriusza, którzy zawsze zmuszani
byli do udziału we wszystkich tych rodowych zjazdach, ale tym razem doczepili
się do paczki złożonej z Mary McDonald, Sereny Marceau i Skye DeVitt, a Dorcas
nie znosiła każdej z osobna.
Wszystkie stoliki pozajmowali jej bliżsi i dalsi przodkowie,
a chociaż na pierwszy rzut oka nie mieli ze sobą za wiele wspólnego, każdy z
nich jakoś się odnajdywał i wdawał w drętwą rozmowę, typową dla strych (i
czystokrwistych) osób. Ci starsi, przystojni dżentelmeni nagle zniknęli jak
kamfory, a wokół nagle zrobiło się
cicho, sztywno i nieciekawie. Dorcas odwróciła głowę w kierunku przejścia do
westybulu. Pogoda dopisywała. Może warto zapomnieć na chwilę o dawnych urazach
i dołączyć do chłopców oraz Mary i jej koleżanek? Już miała wrócić się do
swojego krzesła po torebkę, gdy kątem oka zauważyła grupkę, z którą chyba
korzystniej spędziłaby czas.
W najdalszym kącie sali ustawiono trochę koślawy stolik, o
wiele za mały na ilość osób, która przy nim siedziała. Słyszała stamtąd jakieś
odległe chichoty i przejawy radości życia, ale to pewnie wszystko sprowadzało
się do faktu, że zajęła go młodzież hogwarcka. Uśmiechnęła się do siebie, kiedy
odnotowała obecność swojej kuzynki Berty, posiadaczki burzy kędzierzawych
niteczek, które umownie nazywano włosami, chociaż raczej ich nie przypominały.
Obok niej siedziała piękna jak rusałka Diana Jenkins i lekko nadąsana Ally
Rowle. Stanęła na palce. Po drugiej stronie stolika siedział Liam Argent w
smokingu (aż jej się zrobiło gorąco!), Amos Digorry, nazywany Apollem, Phil van
Weert, kuzyn Jamesa, oraz Kenny McDonald, starszy brat Mary, bożyszcze chyba
każdej dziewczyny w Anglii. Kenny należał do tego typu chłopców, który podobał
się każdej dziewczynie. Miał złote, gęste włosy, dołeczki na policzkach i
idealny lewy profil twarzy. Poza tym prawie zawsze był na haju. Dorcas
poprawiła fryzurę, pomachała Bercie i zaczęła powoli pokonywać dystans pomiędzy
środkiem sali a koślawym stolikiem, gdy…
— Wiesz, że przypominasz mi moją amicę z Wenecji? Masz taką samą szeroką szparę pomiędzy nogami.
Dorcas wywróciła oczami, niechętnie zerkając w kierunku
Jesse’ego van Weerta – kuzyna Jamesa numer dwa, którego starszy brat siedział
przy stole z Bertą, Kennym i resztą paczki. Nienawidziła go prawie tak bardzo
jak sam James.
— Idź zawstydzać starsze panie, Jesse – mruknęła, starając
się go wyminąć. Chłopak chwycił ją za ramię. Wbił paznokcie tak mocno, że aż
zamknęła oczy z bólu.
— Na twoim miejscu pilnowałbym siostrzyczki, Meadowes – syknął,
uśmiechając się fałszywie. – Niektórzy mają tu upodobania do małych
dziewczynek.
Dorcas spojrzała na niego z zaskoczeniem. Mimowolnie
odwróciła się w kierunku kącika dla dzieci, gdzie jeszcze przed chwilą bawiła
się Calliope. Nie znalazła jej tam. Krew w niej zawrzała. Gwałtownie przeniosła
spojrzenie na Jesse’ego i wysyczała:
— To nie jest śmieszne.
Jesse zachichotał.
— Jeden-zero, Meadowes.
Jeden-zero.
Czasy współczesne
Dorcas do dzisiaj nie miała pojęcia, o co chodziło Jesse’emu
z tym „jeden-zero”, ale wiedziała, że zaraz po tym zaczęto szukać Calliope.
Jedna z wizjonerek, jasnowidzka z rodziny Bulstrode nakazała przeszukać
jeziorko obok rezydencji. Bardzo szybko odnaleziono tam głowę małej
dziewczynki, odłączoną od reszty ciała. Na twarzy Calliope zastygło
przerażanie. Jej puste oczy często nawiedzały Dorcas po nocach.
Dziewczyna otrząsnęła się ze wspomnień i zerknęła na
zegarek. Syriusz nie miał czasu, żeby dzisiaj się z nią zobaczyć, a więc nie
powinna nawet przypuszczać – ani tym bardziej obawiać się – że wpadnie na niego
gdzieś po drodze. Lily nie widziała od pewnego czasu, Marley zapoznawała się z
Frankiem, a Emmelina nigdy nie stanowiła realnego zagrożenia.
Tak. To ten moment.
Dorcas poderwała się z łóżka, poprawiła spódniczkę i czym
prędzej wybiegła z dormitorium. Miała nadzieję, ze uda jej się przemknąć
niepostrzeżenie aż do gabinetu profesora Argenta lub – jak wolała się do niego
zwracać – Liama. O tej godzinie być może udało mu się znaleźć dla niej trochę
czasu.
Do gabinetu dotarła szybciej niż się spodziewała. Wtargnęła
do środka bez pukania.
Liam siedział przy swojej ławce, studiując jakieś papiery.
Lekko podskoczył, kiedy drzwi zatrzasnęły się za dziewczyną. Zadarł głowę
wysoko, pokazując swoją przystojną, dwudziestoletnią twarz.
— Dorcas?
— Nie mam za wiele czasu, Liam – szepnęła, zbliżając się do
niego pośpiesznie. – Dowiedziałeś się czegoś?
Mężczyzna obdarzył ją niemrawym spojrzeniem. Wyglądał, jakby
dowiedział się o niej czegoś wstydliwego i nie wiedział, jak to wyznać.
— Czego dokładnie? – postanowił grać na zwłokę. Bardzo
dojrzale.
— O Jessim van Weercie. Szalonym kuzynie Jamesa z Włoch –
mruknęła, unosząc ręce do góry. – O jeden-zero?
Liam głośno wypuścił powietrze, jakby obawiał się tej
chwili. Dorcas wlepiła wzrok w podłogę. Już czuła, że wieści Liama nie
przypadną jej do gustu.
— Jesse van Weert ma alibi – powiedział po prostu, drapiąc
się po głowie. – Van Weertowie zarzekają się, że został w Wenecji na czas
kotyliona.
Dorcas wybałuszyła oczy.
— Co?! Liam, to…
to jakiś absurd… ja przecież z nim rozmawiałam, on…
— Był ciężko chory – kontynuował Argent, patrząc na nią
dziwnie. – Magomedycy florenccy potwierdzają, że tego dnia leżał w szpitalu.
Pokazali mi wypis.
— Van Weertowie śpią na kasie! Mogli przekupić tych dupków,
przecież…
— Wierzę ci, Dorcas – przerwał jej ponownie, chociaż nie
zabrzmiało to szczerze. – Ale musisz zauważyć, w jakiej sytuacji się
znajdujesz. Oskarżasz członka jednej z najwyżej postawionych rodzin, który ma
dowody na to, że wcale go na tym kotylionie nie było. W dodatku nie ma żadnych
świadków, którzy go tam widzieli.
Dorcas już otworzyła usta, żeby zaprzeczać, gdy zdała sobie
sprawę, że niczego nie udowodni. Faktycznie, jej rozmowa z Jessim była bardzo
zagadkowa. Kiedy kilka dni po zdarzeniu opowiedziała matce o rozmowie z
chłopakiem, ta nakrzyczała na nią, że balansuje na bardzo cienkiej linie i że
Jesse’ego van Weerta nie było tego dnia na Wyspach Brytyjskich. James również
zdziwił się, kiedy zapytała, czy na kotylionie rozmawiał ze swoim kuzynem. Nikt
oprócz Dorcas nie odnotował jego obecności.
Dwa-zero, Meadowes.
Dorcas ukryła twarz w dłoniach. Jesse był jej ostatnią
wskazówką, ostatnim świadectwem, że śmierć Calliope nie była nieszczęśliwym
wypadkiem, jak utrzymywał „Prorok”. To była część dużej zagadki, której
rozwiązanie byłoby przełomem w karierze niejednego aurora. Liam zaoferował się,
że pomoże jej dojść do sprawcy morderstwa – bo właśnie tak o całym incydencie
mówili, ale ostatnio zaczynał oddalać się on od sprawy, jakby sam wątpił w
rzekomy spisek arystokracji. Dorcas swego czasu musiała zastosować specjalne
środki, żeby ponownie zainteresować go całą sprawą. Miała nadzieję, że
charakter tych środków nigdy nie zostanie ujawniony.
— Postaraj się na chwilę o tym zapomnieć, Cassie – powiedział, kładąc jej dłoń na
ramię. Dziewczyna cała zadrżała. Nikt inny tak jej nie nazywał. – Dalej będę
kopać w tej sprawie. Dam ci znać, jak dowiem się czegoś ciekawego.
Dorcas pokiwała głową, chociaż rozpłakanie się wciąż
pozostawało bardzo możliwą opcją.
Muszę być silna, pomyślała
sobie. Nie mogę się teraz rozkleić.
Zadarła głowę, wzięła głęboki oddech i poprawiła włosy.
Kosmyki grzywki wpadły jej poniżej czoła, trochę zasłaniając załzawione oczy.
Liam zabrał rękę z jej ramienia. Przyglądał jej się w skupieniu, jakby to
właśnie ona stanowiła rozwiązanie całej tej zagadki. Tylko w jaki sposób?
― Czy ty i Berta… — zaczął, nerwowo pocierając ręką o kark.
W taki sposób. Pokręciła głową. Gardło ścisnęło jej się
jeszcze mocniej, gdy pomyślała o kochanej Bercie.
― Nikt nie może się dowiedzieć. Mógłbym mieć kłopoty… ja…
―…rozumiem – powiedziała po prostu. Nabrała dużo powietrza,
bo powtórzenie następnej formułki, powtarzanej tak długo, że aż wyrytej w jej
umyśle, wymagało dużo wysiłku: — To będzie nasza tajemnica.
— To będzie nasza tajemnica – powtórzył, uśmiechając się
słabo.
♣ ♣ ♣
Emmelina przed
snem nałożyła sobie okład z cytryny, mając nadzieję, że trochę rozjaśni cienie
pod oczami. Wyciągnęła gramofon i włożyła pierwszą lepszą płytę. Z muzyką
zwykle łatwiej wytrzymać dwadzieścia minut leżenia z plastrami cytrusów na
powiekach. Minęły dwa utwory z płyty jakiegoś punkowego zespołu, bodajże
Ramonesów (Emmelina naprawdę się na tym nie znała), kiedy drzwi otworzyły się
głośno, a do środka wpadła jakaś osoba. Titanicówna intuicyjnie uniosła głowę,
ale natychmiast przypomniała sobie o okładzie i znowu opadła na poduszkę.
— Kto tam? – zapytała, przekrzykując hałaśliwą, anarchiczną
muzykę.
— Clemence – szepnął dziewczęcy głos. – Czas na zmianę
planów, Emmelino. Syriusz znacznie nam wszystko ułatwił.
♣ ♣ ♣
Lily, po
przebudzeniu, nie marnowała czasu w łazience ani nie kłopotała się, żeby pójść
na śniadanie. Zignorowała głos rozsądku, krzyczący, że jeśli nie zje, zemdleje
na lekcji – co przytrafiło jej się już nie raz. Teraz najważniejsza była nauka,
transmutacja oraz rekompensata za wczorajsze – i przedwczorajsze – wagary.
Musiała załatwić korepetycje (z Potterem, bo co zrobić?), ubłagać swoją macochę,
żeby przysłała do McGonagall jakieś wytłumaczenie jej zachowania (śmierć
jakiegoś wujka to najlepszy pomysł) i przede wszystkim – odzyskać dobre imię.
To było bardzo ważne, a ona nigdy nie jadła, kiedy miała przed sobą coś ważnego
do zrobienia, nawet jeśli groziło to małą wizytą u Pomfrey, z którą zdążyła się
już zresztą dobrze zaprzyjaźnić po tylu aferach w skrzydle. O, przypięła sobie
nawet dzisiaj odpowiednią plakietkę, która w kilku słowach charakteryzowała
unię jej i pielęgniarki: CHOLERYCY POWINNI TRZYMAĆ SIĘ RAZEM.
Szkoda, że wszyscy
cholerycy tego świata nie zjednoczyli się w obliczu wojny, pomyślała. Jeśli nie udałoby się nam unicestwić
Voldemorta, to na pewno przynajmniej obalić nowego Ministra Magii. Doprawdy,
jest on tak beznadziejnym przywódcą, jak ja, gdybym została kapitanką cheerleaderką.
Kiedy tak rozmyślała nad tym wszystkim, począwszy od mafii
choleryków, a na pomponach skończywszy, zupełnie przypadkowo wpadła na grupkę
czterech chłopców, wracających ze śniadania, akurat tych czterech chłopców,
których miała nadzieję dzisiaj spotkać. Szkoda tylko, że kiedy zobaczyła już ich
zwarty szyk, od razu wyleciało jej z głowy, o co chciała zapytać. A kiedy
jeszcze Syriusz Black gwizdnął na jej widok, żeby ją zirytować, szlag trafił ja
na tyle, że zdzieliła ową osobę swoim podręcznikiem do eliksirów – notabene,
NAJTWARDZYSZM ze wszystkich szkolnych podręczników – prosto w sam środek głowy.
─ Jeeezu, Evans ─ rozmasował sobie głowę Syriusz, przy
okazji układając sobie włosy. Pewnie chciał zrobić to już od kilku minut, a
atak dziewczyny był idealnym pretekstem, żeby teraz zniknąć i poprawić sobie
grzywkę. ─ Lepiej rozładuj swoją frustrację seksualną w jakiś inny sposób,
dobra?
Podejrzewała, że z tego typu tekstów cała zgraja chichra się
jak wygłodniałe hieny, kiedy ofiara żartu zniknie za zakrętem, bo tylko to
wyjaśniało, dlaczego nie roześmiali się jej prosto w twarz. Poprawka: dlaczego
Potter nie roześmiał się jej prosto w twarz. Wysłał Syriuszowi jedynie zmęczone
spojrzenie, podobnie jak Remus, ale raczej nie stało się to sensacją. Za to
Peter rozchichotał się za wszystkich tak głośno, że przechodnie na korytarzu
zaczęły ich wytykać palcami. Kiedy Summer Blake przeszła obok niej, przypadkiem
obcierając biodrem nogę Jamesa, Lily przypomniała sobie, po co właściwie
szukała (czy też CHCIAŁA szukać) Huncwotów.
─ Lepiej rozładuj swój nikły potencjał intelektualny w inny
sposób ─ odgryzła się.
Peter przestał chichotać, ale rozszerzył szeroko oczy, dla
odmiany James zaczął zataczać się ze śmiechu, a Black zrobił zniesmaczoną minę,
ale szybko się zreflektował, bo najwyraźniej o czymś sobie przypomniał:
─ Wiesz, normalnie nie byłbym taki wspaniałomyślny, ale na
wzgląd tego, że jesteśmy na tym samym roku i…
─ Co cię do nas sprowadza, Lily? ─ przerwał w pół tyrady
swojemu przyjacielowi, Remus. ─ Czy chodzi ci o ten patrol, o którym mówiła mi
dzisiaj Larissa…
─ Co? ─ spytała nieprzytomnie, bo jednym uchem wciąż
nasłuchiwała słowotoku Syriusza. Zanim jednak Lupin zdążył cierpliwie
powtórzyć, machnęła ręką i powiedziała: ─ Mniejsza, właściwie to…
─ …szczerze powiedziawszy pewnie nie byłoby to dosyć
etyczne, może nawet obrzydliwe, zwłaszcza, że nie jesteś ani specjalnie ładna,
ani miła, ale mogłabyś wybrać sobie kogoś z nas, bo przecież od czego ma się
przyja… ─ nawijał, ku radosze Pettigrewa, Black.
─ Właściwie to chciałam porozmawiać z tobą, Potter ─
odezwała się, zanim zdołała się nad tym zastanowić.
Niemal natychmiast pożałowała swojej decyzji. James zrobił
dużo oczy, Remus zmarszczył nos, a Peter zakrztusił się własną śliną,
wybałuszając oczy na Syriusza. Moment zajęło jej zrozumienie, że niewinna
prośba o rozmowę w cztery oczy, po tyradzie Blacka o jej genitaliach nabrała
zupełnie nowego znaczenia.
─ Do mnie? – powtórzył James. Filuterny uśmiech mimowolnie
zagościł na jego twarzy.
─ CO?! – wrócił do głosu Black, zanim Lily zdążyła
sprostować, o co jej chodziło. – O… o… o… Merlinie, Evans, ja tylko żartowałem!
Przecież wcale nie musisz wybierać… zresztą, wybór jest i tak zanadto
oczywisty, zgodzisz się? Ale skoro jednak już tak odjechałaś, to nie powiem ci,
to miłe, że jesteś na tyle altruistyczna, że nawet zdecydowałaś się na Jamesa,
zamiast mnie, chociaż zapewne dużo cię to kosztowało – a kogo by nie? – i przyznałaś przed światem, że jednak jedynie
zgrywałaś niedostępną, czego byłem pewien od początku i teraz kompletnie nie
powinnaś mieć nic przeciwko, jeśli zbiorę kilka zakład…
─ Przestań pieprzyć od rzeczy, Black ─ przerwała mu, kiedy ten
bełkot, stanowiący chyba najdłuższe zdanie na świecie, zaczął wzbudzać
zainteresowanie. ─ Słuchaj, nie wiem, co się dzieje w tej twojej ułomnej
głowie, ale jestem pewna, że o cokolwiek mnie pytasz, odpowiedź brzmi: NIE.
Syriusz uśmiechnął się do niej nieznacznie, zapewne dlatego,
że zaklęła. Uwielbiał prowokować ją do robienia nieprzyzwoitych rzeczy. Remus
klasnął donośnie w ręce i zasugerował, że dobrze byłoby sobie pójść. Lily
podziękowała państwie Lupin, że zdecydowali się powiększyć rodzinę. Co ona by
zrobiła bez tego taktownego, wspaniałego Remmy’ego?
James go nie poparł, zbyt zajęty bezmyślnym lustrowaniem jej
swoimi orzechowymi oczami. Kiedy już jego obstawa odeszła (Peter na pożegnanie
co sekundę odwracał się w ich kierunku i coś szeptał, jakby meldował do swojego
szefa, Blacka, tak znaczące komunikaty jak: „jeszcze się nie migdalą” albo
lepiej – „jeszcze nie znaleźli sobie schowka na miotły), Lily odwróciła się do
Pottera i po raz kolejny przyłapała się na tym, że w jego towarzystwie
wszystkie myśli, których normalnie miała aż za dużo, uciekają jej z głowy. Nie
wiedziała, czy to przez zakłopotanie, czy też zwykłą antypatię.
Zapanowało niezręczne milczenie.
─ O co mu chodziło? ─ spytała Jamesa, wskazując głową na
wijącego się w spazmach śmiechu Blacka.
─ Ach, o nic takiego ─ parsknął Potter. ─ Otwiera tylko
agencję towarzyską u nas w dormitorium. To trochę go dekoncentruje.
Puścił do niej oczko, a Lily zachichotała lekko nerwowo, bo
powoli zaczynała przypominać sobie, co chciała od Jamesa. Aż ją przeszły
ciarki.
— Lily?
Dziewczyna podskoczyła w miejscu, zdając sobie sprawę, że
James ją o coś zapytał, a ona za bardzo się zdenerwowała, żeby usłyszeć
pytanie. Za bardzo się zdenerwowała. Za
bardzo się zdenerwowała. Jak to w ogóle brzmiało?
Wysila się na słaby uśmiech i wydukała:
— Hmm?
— Czy Summer jeszcze ci dokuczała? – powtórzył cierpliwie. –
Poprosiłem ją, żeby dała sobie spokój.
Lily musiała nieźle się wysilić, żeby nie wywrócić oczami.
Zaczęła powątpiewać czy proszenie o pomoc w nauce chłopaka, który zadaje się z
Summer Blake, było dobrym pomysłem.
Zawsze można przecież
zmienić zdanie, pomyślała. Oczami wyobraźni widziała wielkie imadło,
ściskające jej wnętrzności. Ohyda.
— Er… nie, niezbyt – powiedziała, masując sobie kark. – W
sumie to się z nią nie widziałam dzisiaj.
No, nie wliczając tego
epizodu przed chwilą, kiedy wiła się przy twojej nodze, pomyślała, ale
natychmiast odrzuciła te myśli.
— To nie jest moja koleżanka – ucięła, wysyłając mu nieco
bardziej typowy dla siebie słodko-gorzki uśmiech. Cień rozbawienia błysnął w
oku Jamesa.
— Poważnie? – spytał przekornie.
— Tak. Chociaż totalnie wyglądam jak członkini ich klubiku –
tutaj ostentacyjnie wskazała na swoje podarte rajstopy i plakietkę z The
Dictators – to one mnie nie przyjęły.
Kąciki ust Jamesa lekko podniosły się, kiedy wzrokiem badał
jej plakietkę z punkową grupą i – najprawdopodobniej – porównywał ją do plecaków
Piękności z różowymi naszywkami. Albo po prostu gapił się na jej biust.
—Dlaczego tak bardzo cię nienawidzą? ─ spytał nagle,
podnosząc spojrzenie z powrotem na jej oczy. W jego głosie pobrzmiewało szczere
zaciekawienie, chociaż właściwie wyciągnął ten temat znikąd. Lily spojrzała na
niego dziwnie.
─ Niemożliwe ─ zdziwiła się. – A więc przyznajesz, że mnie
nienawidzą.
Chłopak spojrzał na nią z dziwnym uśmieszkiem, po czym
odparł beztrosko:
─ Mam nadzieję, że to przełkniesz.
Lily przez chwilę milczała, bo nie wiedziała jak
odpowiedzieć na to – można by rzec – retoryczne pytanie. Zdecydowanie nie widziała
sensu streszczania Jamesowi przebiegu ich sześcioletniej wojny, tym bardziej,
że sama nie znała dobrze szczegółów i przyczyn konfliktu zbrojnego. Nie chciała
też zostawiać go bez odpowiedzi, bo wtedy rozbudziłaby jego ciekawość i
skłoniła do badań na własną rękę – a to mogłoby się źle skończyć. Tym bardziej,
że gość miał węszenie zapisane w genach.
─ Nie lubią mnie, bo są dziewczynami
– odparła po prostu. James spojrzał na nią wymownie.
— Nie lubicie się, bo jesteście dziewczynami?
— Eee…. nie. Ja
nie jestem dziewczyną – Brwi Jamesa
powędrowały jeszcze wyżej. Co ona gadała?! – To znaczy – jestem, ale nie typową
dziewczyną. Nie lubią mnie, bo jestem dziwna. Mugolaczka i te sprawy…
Po minie Jamesa od razu domyśliła się, że uderzyła w zły
ton. Nie pozostawało jej nic jak kontynuować ten bełkot:
— Chodzi o to, że… że ja niespecjalnie zachowuje się jak
one. Odchylam się od ich stereotypowego wzorca dziewczyny… nie maluję paznokci
i…
I nie chcę się z tobą
umówić, dokończyła w myślach, ale postanowiła zostawić to dla siebie.
— I nie jestem – według nich – normalna.
─ A więc ja jestem w grupie normaluchów? ─ dokończył. Lily spojrzała na niego i z lekkim
uśmiechem, rzuciła:
─ Nie. Z pewnością nie jesteś normalny. Ciebie po prostu
lubią, bo jesteś facetem. Gdybyś był
dziewczyną, pewnie też wszyscy by cię nienawidzili.
James znowu spojrzał na nią z miną wyrażającą zaskoczenie,
rozbawienie i wyższość. Nie miała pojęcia, jak wybrnąć z tej sytuacji. W miarę
mówienia, pogrążała się coraz bardziej. Czuła wstyd z powodu wczorajszej
rozmowy o medalionie – zbyt poufałej rozmowy
jak na jej gust – i przede wszystkim, nie miała pojęcia, jak zapytać się go o
korepetycje. Musiała w końcu to zrobić – to był przecież powód, dlaczego go
szukała, ale chociaż wystarczyło zadać niewinne pytanie, ta myśl napawała ją
strasznym przerażeniem.
Z czego to wynikało?
Muszę wziąć się w
garść, pomyślała. Muszę się uspokoić.
— To nie ma znaczenia – ucięła, gwałtownie nabierając
powietrza. – Chciałam z tobą porozmawiać na jakiś temat, okej? Dajmy spokój z
tymi pogawędkami o niczym.
James zamilkł i milczeniem zachęcił ją do mówienia.
— Ja… no, chciałam
ci podziękować – powiedziała po prostu. Zamknęła oczy. Nie chciała patrzeć na
okoliczności swojego upadku. – Za wczoraj – sprostowała. – Jednak można z tobą porozmawiać.
— Nie ma za co? – odpowiedział pytającym tonem.
— Dzięki – powtórzyła, drapiąc się po głowie. – I pewnie w
tej chwili lekko nadużywam twojej… łaski…
ale chciałabym prosić cię o… o przysługę?
James powiedział coś o tym, że to nie była żadna łaska, ale
niespecjalnie go słuchała.
— Chodzi o Hogsmeade – wypaliła, chcąc mieć to już za sobą.
Chłopak zamarł. Wyglądał jakby ta wiadomość uderzyła w niego
niczym spadający meteoryt.
— Ja oczywiście ci zapłacę – kontynuowała.
Potter zdumiał się możliwie jeszcze bardziej.
Jak to brzmi, pomyślała.
Merlinie, jak to brzmi…
— I będę bardzo miła. I wdzięczna.
— Lily, jeśli chodzi nam o to samo, to naprawdę nie widzę
potrzeb…
— Nie chodzi nam o to samo! – wypaliła natychmiast,
czerwieniejąc na całej twarzy. – Nie. Po
prostu… nie.
Jamesa raczej nie przekonał jej wybuch, dlatego kontynuowała
tyradę, zanim zdążył ułożyć sobie do niej jakiś inny podtekst. Jak randka.
— Tu nie chodzi o randkę – powiedziała na głos, chociaż
przysięgała, że wcale nie chciała tego zrobić. Zdenerwowana, przestała patrzeć
na Pottera, który najwyraźniej dekoncentrował ją jakąś zaawansowaną,
niewerbalną magią.
— O nie-randkę – powtórzyła. – O korepetycje, bo…
— Dokładnie o to mi chodziło, Lily – przerwał jej James,
nawet nie ukrywając swojego rozbawienia. – Korki za transmutację? Masz makabryczny
egzamin w przyszłym semestrze? Remus mówił mi o tym wszystkim. Chyba
przewidział to, że sama będziesz miała pewne… trudności przed zapytaniem mnie o to.
Lily poczuła, że krew odpływa jej z policzków. Słodki Merlinie. Oczywiście, że Remus…
Jak ona mogła w ogóle powiedzieć, że chodzi o nie-randkę. Co za nietakt! Co za
kompromitacja!
— I nie widzę potrzeby, żebyś miała mi płacić. Mam
pieniądze, serio.
I tak weźmiesz tę
kasę, niemoto, pomyślała z przekąsem. Inaczej
nigdzie z tobą nie pójdę.
— Jak sobie chcesz – powiedziała po prostu. – W takim razie…?
— Powiem ci jutro co i jak – dokończył za nią i uśmiechnął
się zachęcająco, jakby chciał powiedzieć: Nie
gryzę, tylko przeżuwam i zjadam na surowo.
— Okej – zaśmiała się nerwowo i przestąpiła z nogi na nogę. –
To… pa.
— Do zobaczenia,
Evans – rzucił, zarzucił swoją torbę na ramię i zniknął na zakręcie, doganiając
którąś z jego koleżanek. Lily założyła ręce na piersi. Obawiała się, że nigdy
nie zrozumie, co się dzieje w jego głowie.
♣ ♣ ♣
Peter po raz
pierwszy tak naprawdę poczuł, że czegoś się nauczył.
Nigdy nie należał do klasowych orłów. Nauka przychodziła mu
z trudem, raczej nie z powodu lenistwa, a zazwyczaj trudności w myśleniu,
łączeniu i analizowaniu faktów, a także zapamiętywaniu wiadomości. Nieważne,
jak bardzo wytężał umysł i uwagę, ostatecznie wszelkie próby zapełnienia głowy
czymś przydatnym, kończyły się fiaskiem.
Tym razem było inaczej.
Choć wczorajsza „żywa lekcja podrywu” czy coś podobnego
raczej nie przyniosła wielkich rezultatów, przyczyniła się do powstania w jego
umyśle pewnej wizji, zrozumienia istoty swojego problemu. Musiał przestać się
bać. Musiał przestać się bać i nieustannie przejmować.
Miał już dziewczynę, z którą chciał się umówić. Właściwie to
unaocznił ją sobie odkąd pierwszy raz ich spojrzenia się skrzyżowały, chociaż
nie przyznał się do tego wczoraj, kiedy Huncwoci zapytali się, kto mu się
podoba. Umówienie się z niej było tak nierzeczywiste, że równie dobrze mogło
mieć miejsce w jakieś innej galaktyce.
Ale teraz już się tym nie przejmował. To było ryzykowne. Bardzo
ryzykowne. Czuł jednak, że musi to zrobić.
— Cześć, Jo –
uśmiechnął się, gdy podchodził do ich ławki na OPCM’ ie. Uniosła głowę.
***
Wydaje mi się, że jestem trochę do tyłu z waszymi rozdziałami, przepraszam za to- wszystko nadrobię.
No nic, życzę miłej lektury ;> i weny do komentowania xD.
BOŻE BOŻE BOŻEE!
OdpowiedzUsuńDostałam spazmów jak to czytałam xD Bosko, dla mnie jak zawsze najbardziej podobają się momentu z Jily ^^
Albo te rady dla Petera, żeby się z kimś umówił ; D No ciekawe jak to będzie... Wybrał Jo. Ona może po prostu odmówi albo wykorzysta go do czegoś ^^ Śmiałam się jak szalona przy,,...słodka,mała i bezbronna Dorcas z lizakiem'' xDDD No i Lily zgodziła się iść z Jamesem do Hogsmeade! Może dla niej to ,,zwykłe spotkanie'' ale dla mnie to jest RANDKA!
Z niecierpliwością czekam na następny rozdzialik:***
Pozdrawiam, Aleksja
Dziękuję za komentarz :***.
UsuńNie tylko dla ciebie to jest randka ;>, niech sobie myśli Ruda co chce, młoda głupia, jeszcze przejrzy na oczy :D.
Pozdrawiam :***
Umarłam.
OdpowiedzUsuńZgooooon.
Peter na randkę - padłam. Hahaahhahahaha <3
Kocham te twoje zabawne dialogi, no po prostu - jesteś w nich mistrzem. Muszę podpatrzeć, jak to robisz, bo wychodzi ci genialnie. To duży plus twojego opowiadania.
I James i Lily... Ach, nareszcie coś rozkwita!
Dziękuję ci za nowy rozdział, jak zawsze jest przegenialny.
Lumossy
Nic nie musisz popatrywać, kochana, bo ja zawsze na twoich rozdziałach też tarzam się ze śmiechu :***.
UsuńŚwietne :* Nie mogłam niestety zostawić komentarza w rozdziale trzecim- byłam na komórce xd Cieszę się, że wreszcie coś się dzieję pomiędzy Lily i Jamesem :3 Jo mu odmówi, wykorzysta? A może on chciał się zapytać Jo o kogoś innego? ;) (-wątpie :D)
OdpowiedzUsuńCzekam na kolejny rozdział, życzę weny <3
Twoja wierna fanka ♥
Dziękuję pięknie za komentarz i za miłe słowa :***.
UsuńPozdrawiam :*
PS. Czekam na nn u ciebie!
Peter.. randka ... Jo ...
OdpowiedzUsuńto chyba nie jest zbyt dobre połączenie XD Me dziwne poczucie humoru kazało mi paść na ziemię, kiedy czytałam to ostatnie zdanie.
Twój blog jest po prostu niesamowity ♥ Rozdziały są rozkosznie długie, a muzyka taka... mrrau xd
Życzę ci weny i cały czas wyglądam nowego rozdziału.
Blinded By Faith
Dziękuję ślicznie za motywujący komentarz :D.
UsuńNowy rozdział niedługo, za tydzień, a może nawet się jeszcze w tym wyrobię.
Pozdrawiam :*
Hmm... od czego zacząć...
OdpowiedzUsuńMoże od słów:
Boskie. Genialne. Wspaniałe. Cudowne.
Piszesz świetnie... uwielbiam Twoje długie rozdziały, żebym ja taki napisała to trzeba cudu... podziwiam :)
Czekam z niecierpliwością na kolejny rozdział i mam cichą nadzieję, że okaże się szybko :)
Pozdrawiam, Moony (z "Time to end"), która nie może zalogować się na swoje konto xD
Dziękuję za komentarz- bardzo poprawił mi humor :***
UsuńUfffff zdołałam ogarnąć posta ... Napisałam u sb i teraz zaglądam wszędzie, gdzie nie byłam - wybacz mi ! Ale już jestem !!!!
OdpowiedzUsuńPięknie to wszystko wygląda, zacznę od wyglądu, bo mnie zwalił z nóg, idealnie dopasowane zakładki, lubię taki styl, śliczne zdjęcie i niebieski pasuje mi jak ulał !!!
Rozdział - cud miód malina i orzeszki ;D
Randka i Peter ;D łuhuuu no szok normalnie, jestem ciekawa jak to będzie dalej :D dobrze jak ktoś daje rady, zobaczymy co z nim wyjdzie ;D czasem są opłakane skutki ;D
Weny kochana życzęęęeee !!!! i wybacz za zastój ;<<< :(
Ps. Mogłabyś wyłączyć weryfikację obrazkową? Strasznie oczy mnie bolą jak mam te niewyrazne literki i cyferki wpisywać :*:*:*:*
Wybaczam, wybaczam- dziękuję za komentarz, jak zwykle bardzo mnie zmotywowałaś :D.
UsuńWyłączyłam już :*.
Pozdrawiam :***
Na początku chciałam przeprosić, że nie komentowałam tamtych notek. Miałam zepsuty komp, a do tego mam mało czasu i nawet nie mam jak napisać własnych rozdziałów. Wybaczysz??
OdpowiedzUsuńOgarnęłam wszystkie rozdziały i ... wow! Bosko piszesz. Wszystko jest takie... no... kurde nie umiem się wysłowić i nie wiem czy wiesz, ale to trochę twoja wina, a po części tej muzyki w tle, która idealnie się tu wtapia.
Hahaha. Peter i randka, do tego z Jo. Jaka beka XD. Co by tu jeszcze... chyba nie muszę Ci pisać, że jestes genialna, cudowna itp. itd. Mam nadzieję, że to wiesz. Ludzie przede mną często Ci to mówili. Boże, znów leci ta cudna piosenka - Losing your memory - zakochałam się w niej i zaraz sobie ją pobiorę.
Czekam na NN.
Weny kochana :*
Też lubię moją składankę (tak, wiem, skromność xD), dziękuję za słowa otuchy, bardzo mnie zmotywowałaś :D. I nie pisz, że jestem genialna, bo jeszcze moja samoocena wzrośnie :P.
UsuńHej!
UsuńMam pytanie, a właściwie prośbę. Piszę takie dziwne opowiadanie i w sumie mam dopiero ze cztery rozdziały, ale chciałabym zaciągnąć czyjejś opinii. Pomyślałam o tobie. Miałabyś chęć i czas poczytać?? Jeśli tak to tu masz mojego meila : ola-1998-17@wp.pl
Z góry dziękuję :*
Fajnie by było jakby to ktoś wydał jako książkę :)
OdpowiedzUsuńA weź daj spokój, nawet jeśli to chyba nikt nawet nie próbowałby robić ze mną interesów, z natury jestem okropnie męcząca :D. Ale dziękuję :***.
UsuńTo nie znaczy, że z tego nie powstałaby świetna książka :P
UsuńChciałam, żeby ktoś napisał takie coś i znalazłam pisarzu ;)
Jesteś bardzo miła, dziękuje <333
UsuńMówię tylko prawdę ;)
UsuńA tak przy okazji, będę natrętna :P kiedy kolejny rozdział?
Ciężko mi powiedzieć, aktualnie jestem tak mniej więcej w połowie rozdziału (rozrasta się strasznie :D), więc jak mi szczęście dopisze to tak ok. 22 dzisiaj go opublikuje, a jak nie to dostęp do kompa jak znam życie będę miała dopiero w weekend, ale postaram się dokończyć co napisałam na kartce, więc w piątek- sobotę raczej na 100 % się ukarze :D.
UsuńNie cierpię Emmeliny , ale to już chyba wiesz, co ? Rozdział jak zwykle bomba. Jak ty to robisz, ze wychodzą , Ci takie tasiemce?
OdpowiedzUsuńTeż chciałabym wiedzieć. Staram się je "odchudzać", ale słaby ze mnie dietetyk :D.
UsuńCześć,
OdpowiedzUsuńkocham rodzinę Lily. Jily <33 Syriusz<33 Jamesa dręczą demony przeszłości :/ O co chodzi z Jessem? Niby chory, ale... No czarodzieje mają swoje sposoby, czyli eliksir wielosokowy. Ale jakim cudem tylko Dor to wiedziała? Nie mam ojecia co Ci chodzi po głowie.
,, — Naprawdę sądzisz, że jestem tytanką?
James uśmiechnął się tyłem do niej, tak, żeby tego nie zauważyła.
— Jesteś. Ale i tak nie sięgasz mi do pięt, Evans. "
* Dor go widziała
UsuńAutokorekta szaleje xD
Tak btw jak Jo może wylewać na siebie tyle lukrecjowych perfum? Nienawidzę smaku i zapachu lukrecji :/ Porzygalambym się przy niej.
Myślę, że to przypomina Jo o matce, tak podświadomie ;>. Jesteś na dość dobrym tropie. Skoro Jesse nie mógł tam być, to może był to ktoś na eliksirze wielosokowym. Albo ktoś po prostu namieszał jej w głowie. Legilimencja ma swoją moc ;>.
Usuń