18.10.2013

3. List

Poprzednio
Pierwszego dnia szóstej klasy szesnastoletnie Gryfonki - Lily, Dorcas, Emmelina i Marlena - urządzają sobie babski wieczorek, podczas którego Emma przyznaje, że została ugodzona strzałą Amora. Dziewczyny myślą, że ich koleżanka mówi o uczuciu do Remusa Lupina, byłego chłopaka Marleny, z którym całowała się podczas ich chodzenia i ostatecznie przyczyniła do rozpadu ich związku. Nie jest to prawda, chodziło jej bowiem o Syriusza Blacka, który niefortunnie zaprosił do Hogsmede Dorcas. Emmelina, przy okazji również bliska przyjaciółka Remusa, próbuje wyjaśnić to nieporozumienie, ale wyrządza więcej złego niż dobrego. Z kolei Lily nie wie, co zrobić z fantem, że jej odwieczny wróg, James Potter, niezaprzeczalnie uratował jej życie. Wkrótce może znów potrzebować jego pomocy, bo zdarzyło jej się zawalać transmutację, dziedzinę w której James wiedzie prym.



 „O wartości człowieka świadczy lista jego przyjaciół, o popularności - lista jego wrogów”
-Andrzej Majewski

16 marca, Londyn. Rok 1959.

Padał śnieg. Szczelnie opatulona szalem kobieta weszła do małej, cieplutkiej kawiarenki, we wnętrzu której roiło się od kartonów, pudeł i styropianu. Londyńczycy kojarzyli to miejsce tylko dlatego, że nieopodal mieścił się znany hotel i klub Evansów, gdzie ich dzieci chodziły, aby posłuchać muzyki… jazzowej? Tak, jakoś tak to się nazywało. Po prawdzie Lukrecja Prewett nie fascynowała się podobną muzyką, ani czymkolwiek co podobało się mugolom, ale kawiarenkę tę znała od dawna, przychodziła tu z przyjaciółmi, bo właścicielka była czarodziejką.
Po staremu, zamówiła ciastko i trochę miodu pitnego, usiadła przy czwartym stoliku pod oknem, a chwilę później pojawił się On. Otrzepał buty i zamknął drzwi, których przymocowane dzwonki zapiszczały. Skinął głową do Lissy, siostry właścicielki, która na co dzień pracowała w lokalu jego ojca i ze zmizerniałą miną podszedł do Lukrecji i zajął miejsce na krześle obok.
─ Lukrecja –  przywitał się chłodno.
─ Ethan – odpowiedziała tym samym.   

Czasami najbliżsi zachowują się jak obcy, ale w przypadku Evansa i Prewett, to było bardziej skomplikowane. Kobieta znała już na pamięć całą tę farsę- Ethan przychodzi, mówi, że ma dosyć, zaczyna bełkotać coś o córce, żonie, rodzinie… A potem już nikt o tym nie pamięta. Chce dobrze, ale jest zbyt słaby, żeby przeciwstawić się samemu sobie. Chce to skończyć, ale w głębi duszy wcale tego nie pragnie. Chce wyrzucić czarodziejkę ze swojego życia, a naprawdę każda chwila z nią jest oddzielnym, skrywanym skarbem.
Oboje, Ethan i Lukrecja posiadali swoje własne rodziny, ale w przeszłości się ze sobą spotykali. Kontakt się urwał, mimo tego, że ich miłość zdawała się niegdyś przetrwać kompletnie wszystko, ale, jak to często bywa, niedługo znowu na siebie wpadli. Ponownie między nimi zaiskrzyło i… jakoś tak wyszło.
Kobieta wiedziała, że Ethan ma wyrzuty sumienia, ale ona wcale ich nie posiadała. Jej mąż, Ignatius, zostawił ją samą w ZSRRze wieki temu i rozpoczął pracę w Durmstrangu jako nauczyciel czarnej magii. Dobrze im się żyło i nawet doczekali się córki, ale spotykali się okropnie rzadko, a i nigdy nie było między nimi chemii. To rodzice kazali im wziąć ślub, bo „Prewett to dobra partia” i „Blackowie to szlachetna rodzina”. Niewątpliwie wydziedziczyliby ją, gdyby dowiedzieli się, że spotyka się z mugolem.
A Lukrecja nie chciała, żeby ją wydziedziczono. Straciłaby cały majątek i dach nad głową. Kto o zdrowych zmysłach pisałby się na coś takiego?
Zlizała krem z widelczyka i jego kątem pokroiła kolejny kawałek szarlotki. Ethan przyglądał się temu z nieodgadniętym wyrazem twarzy. Kelnerka spytała się, czy coś mu przynieść, ale odmówił. Mijały kolejne minuty, a Prewett traciła już nadzieję na to, że rozpocznie rozmowę. W końcu jednak usłyszała jego baryton, wymawiający pozornie poważną deklarację:
─ Przychodzę tu ostatni raz.
Lukrecja zacmokała i uśmiechnęła się pobłażliwie.
─ Dobrze wiesz, że to łgarstwo.
Czy wiedział? Niekoniecznie. Z kłamstwa powinien zdawać sobie sprawę, a ich relacja opierała się na bezradności i niewiedzy. Tak, chyba użyła złego wyrazu.
Chłopak usiadł. Był od niej znacznie młodszy, choć ani on, ani nikt inny, nawet tego nie podejrzewał. Magia ją odmładzała, a ona, mimo trzydziestki na karku mogła uchodzić za rówieśniczkę Evansa, chociaż różnica między nimi wynosiła równe dziesięć lat.
Ponieważ nie mógł zaprzeczyć jej argumentowi, sięgnął po swój słynny tekst:
─ Mam żonę… I córkę.
─ Gdyby nie Petunia, nie ożeniłbyś się z Mary, tylko ze mną – zripostowała zmęczonym tonem, jakby przerabiali to już wiele razy, i wzięła łyk miodu.
─ Nie bądź tego taka pewna.
Zachłysnęła się i wypluła trunek. Lissa za ladą słuchała ich rozmowy jednym uchem, a gdy zobaczyła resztki napoju na podłodze, aż podskoczyła z uciechy, że się do nich zbliży pod pretekstem zmycia plamy. Ethan zmarkotniał.
─ Lukrecja, to co było między nami, to przeszłość. Ty wyszłaś za mąż za Ignatiusa, ja ożeniłem się z Mary. Ja mam córkę. Ty masz córkę. Nie powinniśmy tego zatrzymać, choćby z myślą o nich?- szepnął niemal błagalnie, a do jego zielonych oczu coś nadpłynęło. Czyżby to były łzy?
─ Jeśli to takie dla ciebie ważne, to możemy dalej spotykać się w ukryciu. Mnie to nie przeszkadza. Twoja żona się chyba niczego nie domyśla? – zakpiła, zabijając w myślach tą żałosną mugolkę. 
─ Nie chcę żebyś się ukrywała. Zasługujesz na coś prawdziwego.
Kelnerka cicho westchnęła słysząc te słowa, wstała i zniknęła za ladą, ale nikt nie zwracał na nią uwagi.
─ Mam gnić z Jo w tej przeklętej, starej ruderze dwadzieścia cztery godziny na dobę? Ignatiusa w kółko nie ma, wszyscy wiedzą jak bardzo mu zależy na mnie i na niej. Czyli w ogóle – odparła gorzko. Ethan nie patrzał jej w oczy.
Znowu chciała go wziąć na serce? Ono w tej chwili łamało się na milion kawałków, a ta nic nie ułatwiała. Miał dokonać wyboru, to go dokonał. Wybrał rodzinę. Porzucił kochankę, mając nadzieję, że ten romans nigdy nie wypłynie. Czy ona nie mogła podjąć równie dojrzałej decyzji?
─ Przykro mi – odparł wreszcie – ale to trwało za długo. 

♪♪♪

17 sierpnia. Londyn. Rok 1976.
Był to ładny, sierpniowy wieczór, a Malum Avery wydawał się zachwycony ze sprzyjających warunków atmosferycznych. Zarzucił na siebie czarny, sięgający mu do kostek płaszcz i w starych butach, które gryzły palce, pomaszerował wzdłuż biegnącego obok potoczku. Szedł tak przez kilka minut i wdychał pełną piersią powietrze o nietypowym dla niego zapachu kadzidła i jakieś trawy. Pomyślał, że ona znowu wylała na siebie lukrecjowe perfumy.
Kiedy wstał dzisiaj rano i zerknął na swoje brudne, otwarte okno obok zgaszonego lampionu, do którego w nocy przyklejały się ćmy i komary, siedziała na nim czarna, nadąsana sowa, a on już wiedział, kto przysłał mu ten list. Sowa była bowiem tak niezwykła jak jej właścicielka, a ta teraz musiała być blisko. Tak, ta lukrecja w powietrzu ją zdradziła. Powinien ją o tym poinformować. W końcu Jo Prewett lubiła bystrych i spostrzegawczych, z sercem po złej stronie. Ciekaw był, czy ma to na przedramieniu. Pasowała mu na taką, ale wstyd było zapytać. W końcu tacy byli- działali w ukryciu, póki nie skończyli siedemnastki i póki Dumbledore się gapił. Ale czy ona by się obraziła? Pewnie nie. Ewentualnie roześmiała się, jakby mówiła do dziecka, jak zawsze w jego obecności. Poza tym miała te swoje siedemnaście lat, i nawet do szkoły chodziła innej, więc Dumbledore nawet nie zdawał sobie sprawy z jej istnienia.
Coraz częściej przyłapywał się na tym, że obchodzi go, nawet bardzo, co ona o nim myśli. Niepokojące, zanotował z myśli, ciekawe co myśli o tym Amelia... Pewnie, że się zakochał. Ironia losu, od jego siostry kipiało od nikczemności i nigdy naprawdę jej nie zaufał, ale koniec końców ona okazywała się nieznośnie sentymentalna, romantyczna i ckliwa. Ale może akurat w tym jednym miała rację? Może powinien pogadać z Jo? Tak od serca. Może ona czuje to samo? O ile Jo w ogóle coś czuje. Kiedy o niej rozmyślał (a robił to nad wyraz często) zawsze była zimna jak lód, trochę jakby martwa, a jedyne co z niej emanowało to gniew, poirytowanie i niezadowolenie, najczęściej z niego.
Wydawała się bez duszy. Jak Voldemort. 
Przeszedł jeszcze kilka kroków i przykucnął.
Flagrate.
Na trawie znikąd pojawił się znak przypominający skreślony kilka razy zegar, który wskazywał pierwszą pięć. Był to symbol, bez którego raczej by z nią nie porozmawiał. Abery otwarcie sądził, że to bzdura, ale Jo z pewnych powodów sądziła, że może być zwykłym oszustem, który ją porwie i zacznie torturować, czy coś takiego.
Dziewczyna wyszła zza krzaków sekundę potem, jak wyczarował znak. Była to wysoka, blada brunetka o głęboko osadzonych, niebieskich oczach i malinowych ustach wygiętych w grymasie. Miała smukłą sylwetkę i zawsze ubierała się na czarno – jakby w jej sercu panowała wieczna żałoba. Za każdym razem jak tylko się pojawiała, jego nozdrza zapychał intensywny zapach perfum z nutką lukrecji. Patrzała na niego wyzywająco, a potem wyciągnęła bez słowa rękę, w której trzymała zgniecioną kopertę.
─ Załatwi to? – spytała cicho, a chłopak kiwnął głową.
─ Na pewno – potwierdził, spojrzał w jej oczy i wahając się zapytał, starając się, żeby zabrzmiało to zdawkowo: 
─ Dalej nie rozumiem, jaki jest cel tego wszystkiego.
─ I dobrze – skomentowała Jo. – Brak „wiedzy nadprogramowej” zwykle jest zaletą.
─ Przecież możesz mi powiedzieć.
─ Tak: m o g ę - zgodziła się, ale zabrzmiało to dość ironicznie. – Ale nie jestem skłonna do zwierzeń- warknęła. – Przypilnuj, żeby to zrobił.
Najwyraźniej stwierdziła, że sprawa jest załatwiona, bo wyciągała zza pazuchy różdżkę, by się teleportować. Przełknął głośno ślinę i usłyszał czyjś głos, chociaż oprócz nich na polance nie było nikogo:
─ Kiedy się spotkamy?
Przez chwilę nie wiedział, co się stałe, gdy nagle uświadomił sobie z przerażeniem, że ten głos należy do niego i że to on palnął to głupstwo. Nigdy jeszcze nie zrobił czegoś tak bezmyślnie. Nigdy jeszcze się tak nie ośmieszył.
Jeśli spodziewał się, że dziewczyna zareaguje jakoś ostro, a przynajmniej przesadnie, musiał doznać wielkiego rozczarowania. Nawet nie mrugnęła, jej wyraz twarzy pozostawał pusty i znodzony. Uśmiechnęła się cynicznie i odparła:
─ Szybciej niż myślisz.
I tak się zakończyło jego ostatnie spotkanie z Jo Prewett.

♪♪♪

Gdzie byłaś?- usłyszała na powitanie.
Matka stała w drzwiach, w różowym szlafroku i z mało straszną srogą miną. Miała nałożoną jedną z tych cuchnących maseczek marki Wiedźma Muriel, a włosy poskręcane w niebieskie wałki. W rękach trzymała matę do jogi, która wyglądała bardziej jak broń niż przedmiot do ćwiczeń. Jo schowała różdżkę z powrotem do kieszeni i odparła beztrosko:
─ Nad jeziorem. Widziałam się z Averym ─ wyznała, zupełnie jakby Lukrecja Prewett znała Averych.
Naturalnie pominęła fakt, że z chłopakiem rozmawiała jakieś piętnaście minut, a potem pognała do Isaaca, który nareszcie dowiedział się paru interesujących rzeczy. Zastanowiła się, czy jest to dobry moment na poruszenie tematu jej szkoły w przyszłym semestrze, bo matka nie miała teraz najlepszego humoru, ale pewnie prędzej czy później i tak by się zezłościła, więc Jo nie miała nic do stracenia.
– Bo widzisz, mamo ─ zaczęła niewinnie, aczkolwiek z wrednym uśmieszkiem. ─ Spotykam się z osobami, które bynajmniej nie są mugolami.
Lukrecję zatkało. O porozumienie z córką dawno przestała walczyć. Wdała się w ojca – tak samo jak on zniszczona była do szpiku kości i pewnie tak samo skończy w końcu w Azkabanie. Przez te siedemnaście lat kobieta przywykła do tego, że Jo ją zaskakiwała - skądś czerpała sposoby na dowiadywanie się wszystkiego, co wolałaby zachować dla siebie. Ale to zdanie… Czy…? Ethan…? To niemożliwe.
─ Co ty wygadujesz? – syknęła, marszcząc brwi tak bardzo, że plaster ogórka odkleił się od jej maseczki i spadł na brudną wykładzinę. Lukrecja zgniotła go kapciem.
─ Przecież wiesz, mamo – roześmiała się perliście Jo. – Zdradzałaś tatę, niecałe siedemnaście lat temu. Kiedy jeszcze pracował jako nauczyciel w Durmstrangu.
─ Co ty wygadujesz? – powtórzyła.
Jo bynajmniej nie zniechęciła się do dalszego naciskania. Uwielbiała swoje psychiczne gierki, a nic nie satysfakcjonowało ją tak bardzo, jak granie na emocjach. Wpatrywała się w puste oczy swojej matki, klasnęła kilka razy językiem, a potem stwierdziła filozoficznie:
─ Własne myśli w głowie nigdy nie są bezpieczne, tym bardziej jeśli ma się umysł jak otwarta księga. Wiesz, że mam rację.
Z twarzy Lukrecji spadł kolejny ogórek. Postanowiła już, że nie będzie wchodzić w dyskusje ze swoją smarkatą córką, w końcu jest starsza i to ona powinna mieć tu autorytet. Mogła popełnić kilka błędów w wychowaniu swojej córki, wśród nich było w ogóle pozwolenie na to, żeby widywała się ze swoim ojcem, który miał na nią bardzo negatywny wpływ. Do najrozsądniejszych decyzji nie należała też przeprowadzka do Brighton, tej podejrzanej okolicy, gdzie Jo poznała dzieciaki Monroe’ ów i resztę tych typów z pod ciemnej gwiazdy. Teraz nie było już dla niej żadnego ratunku i prawdopodobnie nie wyjdzie już na ludzi. Kobieta nie cieszyła się z tego powodu, a nawet się obwiniała. Mimo wyrzutów sumienia nie była skłonna tolerować dalszych dziwactw swojej córki. Przybrała zdecydowany wyraz twarzy i autorytatywnym tonem nakazała:
─ Nie, Jo, nie wiem. Idź już lepiej do pokoju, połóż się, bo zaczynasz wygadywać…
─ WIESZ, że mam rację ─ powtórzyła z większym naciskiem. – Może tata kojarzy tego całego Evansa? Jak mu tam? Ethan?
─ Zamknij się.
─ Czyli jednak COŚ zaczęło ci świtać w głowie.
Dla Lukrecji nic już nie miało znaczenia. Wyjęła różdżkę. Nieważne, czy celowało się do córki, czy do wroga. W przypadku Jo oba warianty się pokrywały. Zanim zrobiła coś głupiego, już nie miała broni. Jo jak zwykle była szybsza.
─ Powtarzam: OTWARTA KSIĘGA.
To pewnie kolejna jej śmieszna sztuczka. Co ma teraz zrobić, skoro już wiedziała, że Jo naprawdę wie, o czym mówi, a do Lukrecji nie czuje najmniejszego respektu? Przypodobać jej się? Czy to w ogóle możliwe? Przyznawała z żalem, że o tej tutaj dziewczynie, którą niby urodziła, wiedziała tyle, co obcy człowiek.
Bo poniekąd Jo była obca. Od urodzenia dziewczynka tworzyła między nimi barierę, jakby wyczuła, że dla matki nie jest błogosławieństwem. Emanowało z niej coś dziwnego, wyraźna antypatia, niechęć, wręcz nienawiść. Lukrecja wiedziała o tym, wiedziała o jej stosunku do niej, ale wciąż nie mogła uwierzyć, że jej własna, rodzona córka szantażuje ją, jakby należało to do najzwyklejszych, codziennych czynności.
─ Czego ode mnie chcesz, Jo? – skapitulowała, oblizując nerwowo wargi. Prewettówna uśmiechnęła się nieśmiało i spytała słodko i sztucznie:
─ Znaczy?
─ Nie udawaj – wycedziła, wściekła na córkę i samą siebie. – Jakie są twoje warunki? Czego chcesz? Pieniędzy? Przysługi? Wolności?
Jo parsknęła śmiechem. Naprawdę, czasem matka wybitnie zadziwiała ją swoją głupotą. I naiwnością. I ilością fałszu w jej byciu. Ale przynajmniej przechodziła od razu do sedna sprawy.
─ Nic z tych rzeczy – szepnęła, poprawiając sobie włosy, jak zwykła siedemnastolatka. – Mamuś, chciałabym zmienić szkołę.

♪♪♪

─ I pamiętajcie o przemyśleniu, jaką liczbę wybierzecie na projekt semestralny! –  krzyknął Abbott, nauczyciel numerologii, wchodząc na krzesło.
Klasa szósta zaśmiała się i z udawaną powagą zaczęła pytać się wzajemnie, co każdy z nich wybierze. Do uszu Remusa raz po raz dochodziły złośliwe komentarze Krukonek, z którymi rok temu umawiał się Syriusz albo James i soczyste przekleństwa członków krukońskiej (gryfońskiej zresztą też) drużyny Quidditcha. Jakiś barczysty chłopak rzucił magiczną, papierową kulkę prosto w profesora, który zaraz po niemiłym kontakcie z nią i swoją głową, jęknął i poklepał się po łysinie. Siedzący z Lupinem Łapa zaśmiał się głośno, gwałtownie wstał z krzesła i przybił łobuzowi piątkę, mówiąc:
─ To było dobre, Luke.
Kątem oka zauważył też Rogacza, który zdjął założone na ławce nogi, „wyskoczył” ze swojego krzesła i z miną bardzo dla siebie charakterystyczną również pognał do Luke’ a McDonwera – którego Lupin zdołał już rozpoznać – i poklepał go po plechach, ukradkiem szepcząc mu coś do ucha, a potem powtarzając to samo Syriuszowi. Na koniec cała trójka głośno się roześmiała, a jego przyjaciele zgarnęli chichoczącego obok Pete’ a i wyszli z klasy.
W pomieszczeniu została tylko niemrawo wyglądająca May Potter (miała na sobie rajstopy z oczkiem, co nigdy się nie zdarzało), która omal się nie przewróciła, przeciskając się przez wąsko ustawione względem siebie rządki ławek. Już miał do niej podejść i zapytać, czy wszystko w porządku, gdy usłyszał znajomy, wyniosły głos, zmieszany trochę ze szczyptą irytacji:
─ Powinien pan porozmawiać z profesorem Flitwickiem, profesorze. McDonwer zachował się nieznośnie – stwierdziła Lily Evans i, by podkreślić, jak bardzo wzburzyło ją jego zachowanie, wydymała usta.
─ Tak właśnie zrobię, panienko Evarden – rzucił staruszek, drapiąc się po głowie.
─ Evans, sir ─ poprawiła go machinalnie, po czym zarzuciła czarną, skórzaną torbę na ramię i sama podała rękę May.
Po tym, jak upewniła się, że siostrze Jamesa nic nie jest, spojrzała w jego kierunku i, czytając z ruchów jej warg, Remus domyślił się, że powiedziała coś w stylu „pilnuj lepiej swoich kumpli”. W końcu, biorąc przykład z pozostałych, wyszła z klasy dumnym krokiem, a   Remus, nie zastanawiając się długo, poszedł w jej ślady.
─ Stawiam zakład, że Abbot nie poskarży się Flitwickowi ─ mruknął jej do ucha i wyciągnął rękę. Lily pokręciła głową i gestem nakazała mu schować dłoń za siebie.
─ Nie ma się o co zakładać, Remusie – stwierdziła. – Staruszek jest zbyt poczciwy. Na przykład taka McGonagall ─ wyobrażasz sobie, że ktoś rzuciłby w nią kulką z papieru?
Remus uśmiechnął się pod nosem. Nie, zdecydowanie sobie czegoś podobnego nie wyobrażał. Prawda była taka, że najłagodniejsi nauczyciele ciągle stawali się ofiarami szyderstw uczniów i niespecjalnie potrafili podkreślić swoją wyższość. Tym bardziej, że uczniowie, zwłaszcza ci popularni (niestety, w szczególności James i Syriusz), bywali naprawdę okrutni. Lupin pamiętał sytuację sprzed dwóch semestrów, kiedy to tych dwóch zrobiło przezabawny kawał biednej Kaselli Powell, nauczycielce wróżbiarstwa, transmutując ukradkiem jej fusy z herbaty w hybrydę psa i wiewiórki, ale po minie profesorki można się domyślić, że w jej oczach było to coś o wiele groźniejszego niż zwykły wybryk natury. Innym razem Syriusz dodał do eliksiru na katar profesora Slughorna, który chciał go zademonstrować przy całej klasie, trochę proszku „Zioń Ogniem” od Zonka, a przedstawienie przebiegło aż zanadto przewidywalnie.
Profesor Abbott był łysym mężczyzną w podeszłym wieku, który podobnie jak profesor Binns przekręcał nazwiska swoich uczniów, przez całą lekcję do znudzenia pisał na tablicy, robiąc przy tym czeskie błędy. Mimo srogiej miny i suchego tonu, towarzystwo szybko pojęło, że mają do czynienia z człowiekiem nad wyraz pogodnym, dlatego to właśnie on stał się główną ofiarą żartów rozwydrzonej, niesubordynowanej młodzieży. Co prawda, miał naprawdę dużą wiedzę i lekcje prowadził w ciekawy sposób, ale nie za wiele można było z nich zapamiętać czy chociażby usłyszeć, bo uczniowie organizowali sobie na niej spotkania towarzyskie i ćwiczyli głośność swojego wrzasku.
─ Szkoda mi go trochę – przyznał i wziął od niej trochę książek, którymi dziewczyna obładowała całe swoje ramiona. – Po co ci tyle tych książek? – zapytał ze szczerym zdziwieniem. Lily wzruszyła ramionami.
─ Te szkice z wierzchu to syzyfowe prace nad moim drzewem genealogicznym ─ wyjaśniła z grubsza. ─ Blagierka – no nie patrz się tak, mówię o Powell – gadała, że w tym semestrze będziemy zajmować się przeznaczeniem – prychnęła. – Wiesz, na podstawie naszych przodków musimy znaleźć ich przyjaciół, kochanków i inne takie, żeby dostać się do osób nam przeznaczonych, łapiesz? Problem w tym, że u mnie w rodzinie wszyscy chrzanią przodków i nie pamiętają imion swoich babć i dziadków, a co dopiero ich przyjaciół, więc będę musiała trochę podkoloryzować fakty.
─ To sprawdzony sposób – uśmiechnął się. – A co z tymi trzema…? „Zaklęcia i Ty”… „Zbiór najprzydatniejszych zaklęć od A do Z” i… „Zaklęcia w pigułce”… My w ogóle mamy dzisiaj zaklęcia? – zdumiał się. Lily pokręciła głową.
─ Nie, ale ja mam korki. Ostatnio starcie Warren Reynolds versus Wingardium Leviosa zakończyło się upadkiem wielkiego regału w bibliotece… Stwierdziłam, że zacznę z nim cały materiał od początku, mimo że jest w czwartej klasie. 
─ Nie musisz tego robić – zauważył Remus. – Korepetycje to raczej domena prefektów naczelnych.
─ Tak, ale zapominasz chyba o incydencie z Pięknościami – westchnęła dramatycznie Lily, udając, że pogrąża się w rozpaczy na samą myśl, ale gniewne ogniki w jej oczach zdradzały, że wcale nie jest jej przykro.
Pięknościami nazwały się po prostu fanatyczki Jamesa i Syriusza, te dziewczyny, które zawsze gdzieś się obok nich kręciły i głośno chichotały. W ich klubiku znalazły się jednak nie jakieś nieciekawe istotki, którym nie wiodło się ani w nauce, ani w miłości, tylko najpopularniejsze i najładniejsze dziewczyny czystej krwi, które przy nauczycielach zachowywały się jak aniołki, ale gdy wychodziły z klasy zamieniały się w puszczalskie ladacznice, zupełnie jakby miały rozdwojenie osobowości. Najzabawniejsze było to, że owa organizacja działała całkowicie jawnie i legalnie, miała zezwolenie i przez pewien czas nawet opiekuna wśród nauczycieli, czyli kobietę, która w czwartej klasie uczyła ich Obrony. Piękności raz w tygodniu spotykały się w jakimś dormitorium, warzyły eliksiry miłosne i poprawiające wygląd, wymieniając się przy tym plotkami.
Delikatnie mówiąc one i Lily nigdy specjalnie za sobą nie przepadały, a wręcz starały się dopiec rudowłosej, jak tylko nadarzyła się okazja. W zeszłym semestrze podtruły jej herbatę, przez co nabawiła się paskudnej grypy żołądkowej. Ponieważ ominęło ją tuzin „niezmiernie ważnych” przedmiotów i tematów, nie mogła tego tak łatwo im wybaczyć. W odwecie postanowiła oszpecić dziewczyny, podając im Eliksir Alergiczny, ale została przyłapana i otrzymała pokaźny szlaban, a jej kartoteka nie była już „nieskalana żadnym błędem”. Od tej pory Evansówna robiła wszystko, byle tylko zrekompensować swój wybryk, łącznie z wolontariatem i korepetytowaniem.
─ To było dawno temu, Lily – zauważył przytomnie. – Nie widzę z tym żadnego powiązania.
─ A ja widzę – odparła, prychając. – McGonagall nagięła zasady i zgarnęła mnie do owutemiakowej klasy transmutacji, mimo że mój wynik na sumach był… no, słaby. Zwłaszcza, że zapewne nie uda mi się zdać całego hogwarckiego zakresu nauczania pod koniec semestru… I dlatego powinnam udowodnić jej, że jestem wystarczająco odpowiedzialna i pomagać innym, bo, nie czarujmy się, z transmutacji się nie podniosę. Jestem na dnie. Chodzącym wrakiem.
Lupin wywrócił oczami.
─ Nie jesteś żadnym…
─ …a jeśli będę zachowywać się przykładnie, mogę zyskać w oczach McGonagall i będzie miała ona wyrzuty przed wywaleniem mnie z klasy – odparła z satysfakcją.
─ Nic takiego nie będzie miało miejsca – westchnął. – Jesteś jej pupilkiem.
─ No tak. Ale na takie odznaczenie też trzeba zasłużyć. Może odpłacę się Pięknościom za wyrządzone krzywdy pod koniec roku… Wtedy już nie będę musiała przejmować się swoją reputacją.
─ Powiedz lepiej, co z twoimi anonimowymi prześladowcami. Polepszyło się? –  zaproponował.
Lily przyjrzała mu się dziwacznie, po czym nabrała spory haust powietrza i odetchnęła, zupełnie jakby medytowała albo próbowała się uspokoić. Zdumiony jej dziwaczną reakcją już chciał powiedzieć, że pytanie jest nieaktualne, czy coś w tym stylu, gdy rudowłosa odparła:
─ Summer Blake przysłała mi dzisiaj karteczkę: WYSTERYLIZUJ SIĘ, więc nie- nie jest lepiej. Zgaduję jednak, że pytałeś się o Ślizgonów i ich napoje z lodem – uśmiechnęła się sztucznie. – Znudzili się chyba. 
─ To dobrze – odparł. Lily kiwnęła głową, ale nie wyglądała na przekonaną, czy faktycznie jest to dobry znak.
─ Super- potwierdziła i westchnęła ciężko. – Remusie, czy mogę cię o coś zapytać?
─ Eee… Tak?
Ruda wywróciła oczami.
─ To nic groźnego. Chcę tylko znać twoje zdanie. Bo widzisz… przysięgłam McGonagall, że znajdę korepetytora i…
─ Lily ─ jęknął. ─ Mam teraz tyle na głowie, że…
─ Nie, nie! Tu nie chodzi o ciebie. Znaczy się… jesteś świetny i w ogóle, ale jednak… rozumiesz… nie obraź się tylko, dobrze? No… Kto jest najlepszy z transmutacji na naszym roku? ─ spytała, spoglądając na niego porozumiewawczo.
Remus załapał aluzję.
─ James ─ palnął od razu.
Taaa… James.
Postali chwilę w milczeniu, ale jedynie werbalnym. Ich spojrzenia prowadziły zażartą konwersację, bo oczy Lily, wytrzeszczone na niego, próbowały przekazać mu, dlaczego James to problem, a te Remusa były zmrużone, odpowiadały: „nie rozumiem”.
─ On na pewno się zgodzi, Lily ─ powiedział w końcu, pokonany. Nie miał pojęcia, co znaczy jej spojrzenie.
Evansówna przejechała ręką po twarzy z zażenowania.
─ Och! Co to, to wiem, ale… to wciąż jest… on, Remusie. Przecież… ─ pochyliła się bliżej niego, jakby bała się, że ktoś ich podsłucha i szepnęła śmiertelnie poważnie: ─ Przecież ja nie mogę z nim teraz rozmawiać!
─ A… czemu? ─ przeciągnął ostatnią sylabę. Lily ponownie przejechała ręką po twarzy.
─ Słuchaj ─ zaczęła ─ przedwczoraj, no wiesz, w pełnię, ON i… ja poniekąd… rozmawialiśmy ─ palnęła, szczerząc się tak, jak zazwyczaj szczerzył się wiecznie spity barman w jedynym nocnym klubie w jej miejscowości, klepiąc przy tym swojego kumpla bardzo brutalnie po plecach.
─ Rozmawialiście? ─ powtórzył Lupin, kiwając głową. ─ No i…?
─ I… no cóż, ja… no WIESZ, tak jakby… eee… no, Potter powiedział mi, że mam się czegoś DOMYŚLIĆ.
Domyślić.
Taa. Domyślić.
─ Yhym.
─ No właśnie.
─ To… ─ zmieszał się Remus. ─ Domyśliłaś się?
─ Yyy… nie.
─ Aha. I w związku z tym…
─ Nie mogę z nim rozmawiać.
─ Bo się nie domyśliłaś.
─ Nie domyśliłam się.
─ Aha.
Remus nie wnikał, o jaki typ „domyślania się” chodzi. Zdążył już się przekonać, że Lily i James bardzo nie lubią jak ktoś mieszał się w ich… związek, bo nie miał pojęcia, jak to inaczej nazwać. Skoro obydwoje najwyraźniej lubili te swoje gierki, niech więc sobie w nie grają. Mogą to robić, dopóki któreś z nich (prawdopodobnie Evans) nie zrani poważnie tego drugiego. Wtedy Lupin przestanie być biernym obserwatorem i pójdzie przemówić im do rozsądku.
─ I pytasz się mnie, czy…?
─ I pytam się ciebie, czy… no, nie wiem, powinnam zaryzykować.
─ Tak ─ odpowiedział bez wahania.
Tak?
Tak.
Lily oblizała nerwowo wargi. Oczywiście spodziewała się, że Remus stawi się za swoim przyjacielem, ale z drugiej strony zawsze postrzegała go jako nie całkowicie oddanego Jamesowi. Jasne, ci dwoje zrobiliby dla siebie wszystko, jednak Lupin, w przeciwieństwie do Blacka, potrafił czasem spojrzeć na sprawę obiektywnie i zauważyć, że Potter faktycznie nie sprosta albo zachowa się nie jak należy. Syriusz wbrew wszystkiemu – nawet gdyby wiedział, że tak nie będzie – stanąłby za Potterem, i tutaj leżała ta różnica. 
A dziewczyna nie miała kogo spytać o radę. Dorcas i Emmelina nigdy nie odpowiedziałyby jej racjonalnie, zbyt zaślepione „jak bardzo korepetycje byłyby romantyczne”, a Marlena… cóż, Marlena nie lubiła dawać rad ani angażować się w życie swoich przyjaciół. Wspierała, pomagała, żartowała, ale zazwyczaj przyglądała się ich rozterkom biernie, zwłaszcza, kiedy miały nie-do-końca-platoniczne (bo słowo uczuciowe w stosunku do niej i Pottera, było po prostu obrzydliwe) zabarwienie.
Więc został jej Remus. Czasem zapominała, że mimo wszystko jest najlepszym kumplem Pottera, tak dobrym, że razem każdej pełni latają po Zakazanym Lesie.
─ Ale… ─ westchnęła.
─ Cały czas rozwiązujesz nasze problemy –  zauważył trzeźwo, przerywając jej. – A swoje spychasz pod dywan. Powinnaś pogadać z Jamesem – nie tylko o korkach, ale też o… domyślaniu się – on jest naprawdę bardzo w porządku, kiedy… eee… jest poważny.
─ Czyli nigdy – przetłumaczyła Ruda i odebrała mu swoje książki, bo zbliżali się do sali Transmutacji.
─ Zdziwiłabyś się. Przy tobie na pewno spróbuje zachowywać się przykładnie. Jesteś dla niego bardzo ważna.
Spojrzał na nią jeszcze w stricte remusowy sposób, który charakterystyczny był tylko dla niego i którego żadna dusza błąkająca się na tym świecie, nie potrafiła powtórzyć. Zwykle popisywał się nim, kiedy próbował przemówić swoim kolegom do rozsądku, naturalnie bezskutecznie. Lily nie spodobał się ten sygnał.
Z tymi słowami przekroczył próg drzwi do sali, a Lily kątem oka zauważyła, że przysiada się do Syriusza. Dziewczyna ciężko westchnęła i szepnęła do siebie tak cicho, że nawet gdyby Remus wciąż stał obok niej, tego by nie usłyszał:
─ Taaa… Na pewno.

♪♪♪

Dzień dobry, panie profesorze Dumbledore –  zaświergotała Jo, zamykając za sobą drzwi do dyrektorskiego gabinetu i usiadła na krzesło naprzeciwko biurka czarodzieja. – Mam nadzieję, że doszedł do pana list od mamy, który usprawiedliwia moje drobne spóźnienie.
─ Naturalnie, Jo. Pocieszę cię, że nie jesteś w tym roku jedyną spóźnialską.
Prewett uśmiechnęła się sztucznie i ignorując jego słowa, zaczęła rozglądać się po dosyć pokaźnym gabinecie. Mogła porównać dwa, które do tej pory widziała – ten hogwarcki i ten w Durmstrangu, do którego tak często ją wzywano. Obecny wywarł na niej większe wrażenie. Uroczy nieporządek, srebrne instrumenty muzyczne, otworzona myśloodświewnia, taka, jaką ma jej matka, a nawet szlachetny ptak, feniks, stojący na biurku w klatce, którego staruszek właśnie głaskał – to wszystko było o wiele bardziej imponujące niż kolekcja wypchanych zwierząt jej byłego dyrektora. Pamiętała wśród nich wypchanego gawrona, nazywanego przez profesora Bezrukova Pyszuniem, któremu kiedyś razem z Isaakiem Monroe’ em i Prim Ellison wydłubała doklejone, szklane oczy i wrzuciła dyrektorowi do zupy podczas kolacji. Uśmiechnęła się na samo wspomnienie tego występku, z powodu którego cała trójka została zawieszona.
─ Jo, wielce popieram wybujałą wyobraźnię, ale równocześnie przykro mi, że zanudziłem cię aż tak, że zmusiłem do uruchomienia jej podczas naszej rozmowy.
Nie podskoczyła, wyrwana z zamyśleń, jak większość osób, które znalazłyby się na jej miejscu. Uniosła jedynie głowę i mrugając niewinnie rzęsami, odparła:
─ Ma pan tak pięknie tu urządzone, że aż odpłynęłam. Przepraszam.
Dumbledore nie połknął haczyka, jedynie pochłaniał ją przenikliwym spojrzeniem, być może kłopotliwym dla wielu, ale nie dla niej. Reakcje Jo i przeciętnego człowieka różniły się od siebie znacznie.
─ Założysz Tiarę Przydziału? Rodzice zapewne opowiadali ci o Hogwarcie. Pamiętam jeszcze Lukrecję, co prawda wtedy jeszcze nie byłem dyrektorem, ale uczyłem Transmutacji. Była naprawdę zdolna. Za to twój ojciec…
─ …mój ojciec nie widział tej szkoły na oczy. Chodził do Durmstrangu – wyjaśniła, obijając paznokciami o blat biurka. – Ale też był zdolny.
─ W to nie wątpię. Uczyłem jednak jego brata, czyli twojego wuja, i twoich kuzynów…
Jo przejrzała w pamięci kilka sylwetek – wuja, ciotkę, jej kuzynów Gideona i Fabiana, i kuzynkę Molly. Widziała ich tylko raz w życiu, kiedy miała osiem lat. Był to dzień wigilii Bożego Narodzenia. Jej ojciec pokłócił się z bratem o jakąś kwestię związaną z mugolami, a potem wyciął długą mowę o czystości krwi. Wykrzywiła twarz w grymas, bo uraziło ją to, że mogłaby być dumna z tej bandy obdartusów i zdrajców rodziny.
─ Widzę, że ten temat ci nie leży – uśmiechnął się dyrektor i wstał, podchodząc do pierwszego regału za katedrą. – Dobrze więc, oto Tiara Przydziału. Dowiedzmy się, gdzie trafisz.
Wyciągnął kapelusz i ostrożnie podał go do jej rąk, a ona skrzywiła się, widząc jego stan. Z wahaniem założyła czapkę na głowę i wyczyściła umysł z myśli, obawiając się, że może on dowiedzieć się z nich wszystkiego i wypaplać Dumbledore’ owi. Nie miała pojęcia, jak to coś działa, ale niewykluczone, że miało jakieś szpiegowskie funkcje.
Czysta krew…, usłyszała ochrypły głos Tiary w swojej głowie. Zmarszczyła brwi. Ambitna, pewna siebie, zarozumiała…
Durna czapka.
Zdolna… Bardzo zdolna… Szkoda tylko, jak swój potencjał wykorzystujesz…
Wywróciła oczami.
Co tu dużo mówić, jesteś urodzoną Ślizgonką. Ale widzę kilka rzeczy, rzeczy, które mogłyby zadecydować o innym przydziale. To by wyszło ci na dobre, uwierz mi.
Co ją to obchodzi? Skąd w ogóle pomysł, że ona chce „wyjść na dobre”? Wciąż utrzymywała zamknięty umysł, co chyba zirytowało kapelusz, bo bez zbędnych ceregieli, usłyszała:
 ─ SLYTHERIN!

♪♪♪

Hestia włożyła do ust łyżeczkę, zlizując z niej resztki waniliowego budyniu. Robiąc to, nie spostrzegła, że lepka konsystencja kapnęła z jej buzi prosto na zeszyty i książkę do transmutacji. Oczy rozszerzyły jej się dopiero, gdy zauważyła, że budyń spadł również na jej list do Syriusza. Jęknęła głośno.
─ Stało się coś? – spytała Emmelina, która po drugim wspólnym posiłku i kilku plamach na spodniach, nie siadała już obok, a naprzeciwko Hestii i tam pałaszowała swoje bardzo niskokaloryczne potrawy. Jonesówna pokręciła głową.
─ Nic – westchnęła. – Oprócz tego, że prawdopodobnie zbliża się zaćmienie jednego z księżyców Wenus.
Emmelina nie odezwała się słowem, chociaż wiedziała, że Wenus jest planetą pozbawioną księżyców. Starała się zaprzyjaźnić z dziewczyną, a przynajmniej się przymilić, chociaż nie należało to do zadań łatwych. Hestia roztaczała nad sobą swoisty parasol, który – chociaż niezamierzenie – odpychał praktycznie każdego, kto chciał się do niej zbliżyć. Parasol ten miał nawet określenie w języku angielskim, a mianowicie – dziwność. Chociaż dziewczyna nie była ani złośliwa, ani fałszywa, to niebywale ciężko nawiązywało się z nią znajomość, właśnie przez to, że nagle, ni z gruszki ni z pietruszki, rzucała komentarz o nieistniejących księżycach Wenus czy konkursie na największą krowę.
Oczywiście, Emma mogła po prostu wyskoczyć ze swoją propozycją prosto z mostu, tą propozycją, dla której w ogóle kłopotała się spędzać czas z Hestią, ale nie lubiła robić niczego bezpośrednio. W jej mniemaniu ludzie mogli zgodzić się na wszystko, pod warunkiem, że odpowiednio się do tego podeszło. A mówienie swoich zamiarów bezceremonialnie uważała za brak bezcennej do tego subtelności.
Niestety – w przypadku Hestii wykorzystała już cały arsenał swoich sposobów na zyskanie sympatii. Na próżno.
─ Potrzebuję pomocy! – wybuchnęła z miną zbitego psa. Hestia nie uniosła spojrzenia znad jakiegoś dziwnego czasopisma z Minotaurem na okładce.
 ─ A co się stało? – spytała życzliwie Jones, której po krótkiej lekturze aż trybiki zaświeciły się w oczach. Z nie mniejszą ekscytacją sięgnęła po to, co sekundę temu, przed niemiłym spotkaniem z budyniem, można było nazwać listem i zaczęła zapalczywie bazgrać coś z drugiej strony.
─ Remus mnie nienawidzi – kontynuowała, zakrywając oczy otwartą dłonią.
Cisza jak makiem zasiał. Hestia zmarszczyła czoło, nie przerywając rytualnej pisaniny. Emmelina musiała kilka razy odchrząknąć, nim jej towarzyszka wróciła na ziemię.
─ Czekaj: pogubiłam się – przyznała. –  Myślałam, że bardziej obchodzi cię opinia Syriusza.
─ Tak, to też.
─ Czyli?... ─ przeciągnęła sylabę. ─ Zaplątałaś się w jakiś wielokąt miłosny?
 ─ Tylko w trójkąt – zgasiła ją ruchem ręki blondynka, szczęśliwa, że wreszcie ktoś zainteresował się jej problemami. ─ Z Syriuszem i Dorcas.
─ Ale przez chwilą powiedziałaś…
─ Nie chcę tracić jego przyjaźni, w porządku? Niech sobie będzie z Marleną, mi nic do tego, ale chcę, żeby wszystko wróciło do normy.
Hestia przerwała bazgranie.
Wreszcie!, ucieszyła się Titanic. Skoro nawiązała z nią jakiś kontakt, to tylko kwestią czasu pozostaje namowa, by wstawiła się za nią, Emmeliną, u swojego kuzyna.
─ Skoro się przyjaźniliście, to raczej wróci – odparła krótko Hestia, przeciągając sylaby.
─ Myślisz? – spytała Emmelina, wstając na nogi, by sięgnąć po solniczkę i – co było głównym celem – ukradkiem zerknąć na korespondencję Hestii. Ze zdumieniem odnotowała, że w nagłówku nabazgrane jest imię Syriusza.
─ Jasne ─ mruknęła Hestia, jeszcze zanim zorientowała się, że blondynka ją podgląda.
Emmelina, która naprawdę zaangażowała się w dyskretne czytanie treści ubabranej budyniem kartki papieru, była jednak skazana na porażkę, bo nie opanowała zbyt dobrze sztuki ukradkowego czytania.
Hestia zmarszczyła brwi, widząc, że oczy jej towarzyszki z prędkością światła pochłaniają zapisane przez z nią informacje. Roześmiała się.
─ Syriusz wczoraj spotkał mnie i Jaydena… ─ mruknęła, krzywiąc się na samo wspomnienie.
W skupionych oczach Emmeliny pojawił się błysk. Pachniało plotką z kilometra, a plotki były materią, w której panienka Titanic odnajdywała się najlepiej.
─ Jaydena Rasaca? – wypaliła, zasłaniając usta dłońmi. – Ścigającego naszej drużyny domo…?
─ Tak, tak, tego – wzruszała ramionami Hestia, ale po kilku sekundach powagi, roześmiała się serdecznie. – Był MEGA wkurzony, że te informacje…  o jego miejscu zamieszkania hmm… wyciekły. Tak wkurzony, że myślałam, że żyłka mu pęknie.
Emmelina również zachichotała. Oczywiście, nie cieszyła się z tego, że Syriusz został wyprowadzony z równowagi (co za nonsens!), lecz z tego, że jej plan poskutkował i Meadowes faktycznie oszalała na tyle, że poszła zwymyślać swojemu „chłopakowi”. Poza tym, niezwykle śmieszyły ją sytuacje, gdy jakiś męski członek rodziny, nieważne czy ojciec, brat, czy – jak w tym przypadku – kuzyn – wpadali i sabotowali ich krewnej randkę. Dawała sobie rękę uciąć, że widziała dzisiaj jak patrzał on na Rasaca krzywym wzrokiem (w rzeczywistości Syriusz piorunował spojrzeniem Chrisa Wooda, ale z uwagi na fakt, że żaden z nich nie był dla Emmeliny specjalnie atrakcyjny i że obaj grali w Qudditcha, nieustannie jej się mylili).
Troszczył się młodszą kuzynkę! To takie urocze!
─ Spotykasz się z nim? Z Jaydenem? – zainteresowała się, odstawiając talerzyk z waflami ryżowymi na bok. ─ Tłumaczysz mu to teraz? – wskazała na list. – Żeby nie był wściekły?
 Hestia westchnęła ciężko. Nie chciało jej się tłumaczyć zauroczonej w jej kuzynie dziewczynie, że nie należy on do troskliwych i przejmujących się typów. Jest raczej skupiony na sobie i – okazjonalnie – Jamesie.
─ Nie. Sęk w tym, że nie odzywa się do mnie, a ja prócz niego, Jamesa i May nie znam tutaj nikogo – wypuściła z ust spory haust powietrza.
Emma spojrzała na nią bez zrozumienia.
─ Znasz przecież mnie. I Lily, i Marley, i nawet Meadowes.
Szatynka parsknęła śmiechem, wracając do pisania listu. 
─ Nie martw się o mnie. Zwykle sobie radzę – odparła, sprytnie zbaczając z toru rozmowy na temat, który dla Emmeliny był najbardziej absorbujący – ją samą. – Na twoim miejscu raczej oczyszczałabym się z figur geometrycznych. Jeśli zaplączesz się w trójkąt, to z czasem będzie tylko gorzej, no chyba, że ktoś z niego wyleci.
Emma wybałuszyła oczy.
─ Czyli ja? – zająknęła się.
─ Dlaczego?
─ Bo Syriusz nawet nie wie, że ja w nim siedzę. W sensie, nie wie, że mi na nim zależy.
─ Ale dlaczego ty? Jak już wspominałaś, póki co, on nie wie o twoich uczuciach względem niego. A więc nie wiesz, czy wybierze ciebie, czy Meadowes – zauważyła trzeźwo Hestia, zjadając ostatnią łyżkę budyniu. Uwielbiała drażnić się z osobami pokroju Emmeliny – ślepo zadurzonymi, ale jednocześnie zabawnie naiwnymi.
─ Uwierz mi, wiem – mruknęła Emma, patrząc na nią wymownie. – To wszystko jest bardziej pokomplikowane.
─ Błagam! – roześmiała się Hestia, której dobry humor nagle się udzielił. – A więc to twój najmocniejszy argument –  „to jest zbyt skomplikowane”? Emmelina, to żałosne. Jeśli ci na kimś zależy, to albo likwiduje się konkurencję, albo się wyznaje uczucia i każe wybierać. Stanie z tyłu i zaciskanie pięści jest bez sensu.
─ Nie pójdę do niego… ─ wyjąkała blondynka, głosem drżącym z emocji. Zmarszczyła brwi, a po chwili rozdziawiła lekko usta i uniosła głowę, kierując spojrzenie proste na Hestię, swojego nowego proroka. – Czyli mam zlikwidować Dor? – powtórzyła jak automat.
─ Nie dosłownie… Przecież nie będą tam leciały Avady, nie?
─ Daj spokój… ─ zaśmiała się Emma, przygryzając wargę. Wizja martwej Meadowes wcale nie wydawała jej się taka zła. ─ Ale co przez to rozumiesz?
Hestia wzruszyła ramionami.
─ Sabotaż? Możesz zniszczyć ich randkę, zwyczajnie pogmatwać, rozpuścić plotki… Serio, brakuje ci pomysłów?
Nie chciało jej się w to wierzyć. Kiedy w Beaux tamta mała wywłoka, Joy Flores (a może to była Odette Caouette?) dowalała się do Chase’ a, jej chłopaka, miała (i zastosowała prawie wszystkie) około czterdzieści zawistnych pomysłów, jak utrudnić jej życie. Chyba wciąż trzymała listę gdzieś w swoim dzienniku… w razie potrzeby, była skłonna  pożyczyć ją Emmie.
─ Nie… ─ zaprotestowała dziewczyna, ku uldze jej towarzyszki. ─ Nie, ale to wstrętne.
 ─ Wiesz… ─ zadumała się Hestia, która podczas tortur Joy/Odette nie miała zbytnio skrupułów. ─ Pozwolę sobie zacytować mugoli: „W miłości, jak w wojnie, wszystkie chwyty dozwolone”. Ale to twoje sumienie. Sprawa gmatwa się, bo ona jest twoją przyjaciółką. I, z całym szacunkiem, jesteś symbolem czarnych chmur nad jej związkiem. Przyjaciółka plus czarne chmury równa się rozpad czegoś – przyjaźni lub romansu. Prosta matematyka.
Obie propozycje wydawały się dla blondynki kuszące – nie chciała, żeby Dorcas była z Syriuszem, ale też miała dość udawania, że ją lubi. Ta dziewczyna wyrządziła jej w życiu zbyt dużo krzywdy. A zresztą, chyba każdy – nawet Marley, charakteryzująca się wyrozumiałością w stosunku do przyjaciół – miała już dojść i jej, i wszystkiego, co się wiązało z jej leniwą i artystyczną naturą.
─ Dzięki – westchnęła Emmelina, ponownie siadając na ławę. – Postaram się coś wykombinować.
 ─ Aż powiało grozą…
♪♪♪
Niełatwo było wyrwać Jamesa z wianuszka dziewczyn, które kleiły się do niego jak ćmy do zapalonej lampy. Chłopak nie wydawał się być z tego powodu zgorszony ani chociaż zakłopotany- po prostu gadał, flirtował, kokietował i czuł się jak ryba w wodzie, zagadując do tych biednych, nieświadomych swojej naiwności dziewczyn. Po człowieku, który ocalił jej życie, nie zostało ani śladu.
Właśnie to najbardziej wkurzało w Jamesie – posiadał on poniekąd dwie osobowości: zadufanego w sobie dupka i wesołego, opiekuńczego, aczkolwiek enigmatycznego faceta, do którego czasem nawet ona miała słabość. Szkoda tylko, że częściej był dupkiem.
Pamiętała dobrze czwartą klasę, kiedy to należała do zupełnie innych ludzi niż na chwilę obecną. Nieśmiała, wrażliwa, delikatna dziewczyna, która potrafiła docenić, co ma i nie podążała z takim uporem do perfekcji, faktycznie nie miała za wiele wspólnego z teraźniejszą, twardą i zahartowaną Lily. Wtedy właśnie często z koleżankami wzdychały do swoich kolegów (każdy kiedyś był głupią czternastolatką, pomyślała Evans), a ściślej to do Syriusza, bo to on podobał się wszystkim. Tylko nie jej. Ona zawsze wolała Jamesa, przynajmniej pod względem wyglądu – przecież jego kaloryfer i wyrzeźbione od Qudditcha ramiona już robiły swoje, a jeśli dodało się do tego czarujący uśmiech, piękne, żywe oczy i uroczo rozczochrane włosy, to nikt, nawet Syriusz Black nie mógł się z nim równać. W sumie była w stanie jeszcze zrozumieć te dziewczyny, które nie opuszczały go ani na chwilę – na pierwszy rzut oka widać, że są strasznie powierzchowne i wypychają ze świadomości jego wkurzający charakter, chociaż to właśnie osobowością powinno się kierować, poszukując partnera.
A James był nieznośny. Bezczelny, arogancki, dziecinny i nieznośny. Niewrażliwy, upierdliwy, nachalny i nieznośny.
Odchrząknęła wymownie. Dziewczyny wydały z siebie głośne „uuuu…”, myśląc zapewne, że irytacja Lily spowodowana jest igraszkami Jamesa z ich grupką. Nic bardziej mylnego. Chłopak od razu się zorientował, że coś jest na rzeczy, bo rzucił: „wybaczcie, kochane, ale śliczna dziewczyna na mnie czeka”, wstał i z wkurzającym uśmieszkiem otoczył ją ramieniem. Ruda natychmiast strzepnęła jego rękę ze swoich bark.  
─ Wybacz, że wyrywam cię z tak eee… odpowiedniego dla ciebie towarzystwa…
─ Wybaczam – przerwał jej w pół słowa. – Dzięki temu przeszedłem do odpowiedniejszej kompanii.
─ …ale – kontynuowała twardo, jakby nie dosłyszała jego komentarza – nękają mnie kwestie niecierpiące zwłoki i…
─ Tak bardzo chciałaś mnie zobaczyć, kochana?
Ruda przez jeden moment zapomniała, po co tu w ogóle przyszła, i powtórzyła z pretensją:
Kochana?!
James wzruszył przepraszająco ramionami, jakby nie było jego winą to, że raczy ją podobnymi afektonimami. Dziewczyna postanowiła odpuścić mu ten jeden jedyny raz, przypominając sobie, że znalazła się w tak opłakanej sytuacji, iż jest poniekąd na łasce i niełasce Pottera i prawdopodobna kłótnia na pewno zbytnio jej nie pomoże.
─ Kontynuując to, co chciałam powiedzieć, nim bezczelnie mi przerwałeś… ─ James uśmiechnął się pod nosem i odwracając się, mrugnął porozumiewawczo do Summer Blake, która cała się zmieszała. Lily wywróciła oczami. ─ Prawdopodobnie nie wystawiałabym moich delikatnych nerwów na próbę i nie rozmawiała z tobą, gdyby nie pewne okoliczności i rada Remusa… Remusa, który… HEJ!
James syknął z bólu, kiedy Lily uderzyła go z całej siły w ramię. Chociaż należała do osób, które potępiały przemoc fizyczną i rozładowywanie emocji za jej pomocą, a doceniających moc słowa, to przy Jamesie zdawała się zapominać o wszystkich swoich ideałach. Z nieznanych powodów, wyprowadziło ją z równowagi to, że zamiast zwracać na nią uwagę wysyłał pożądliwe spojrzenia w kierunku rozpiętej koszulki Larissy Richardson. Jakby to zdarzyło się pierwszy raz.
─ Nie tak ostro, kotku – parsknął, obracając wokół palca rudy pukiel jej włosów.
Lily natychmiast wyrwała swoje włosy z jego zdradzieckich palców.
─ Mówiłam coś do ciebie, Potter.
Chłopak potaknął, wysyłając jej gorące spojrzenie, licząc chyba na to, że zmięknie jak Summer. Lily pozostała nieugięta. James przekręcił głowę, uśmiechając się filuternie.
─ Wiesz, co, księżniczko? Skoro mowa o słuchaniu siebie nawzajem i rozmowach, to możemy nadrobić moje dzisiejsze zaległości, co ty na to? Jesteś wolna w sobotę około…
─ Nikomu nie imponujesz.
─ Tobie też? – zaśmiał się James. Zabrzmiało to odrobinę złośliwie. Lily przypomniało się nagle, z jakim chłopakiem rozmawia.
Nie z tym troskliwym, zabawnym i odważnym facetem, który uratował jej życie.
A jedynie z egocentrycznym, nieodpowiedzialnym, ale za to popularnym, zdolnym i przystojnym kretynem.
Nie wiedząc z jakiego powodu, coś w niej wybuchło. Nie miała pojęcia, dlaczego tak emocjonalnie zareagowała na kretyńskie pytanie Pottera. Możliwe, że teraz, kiedy przyglądała się jego zachowaniu przez pryzmat jego innej, praktycznie idealnej wersji, którą mógł przybrać, kiedy tylko zechce, straciła całą swoją pobłażliwość. Drżąc z wzruszenia, usłyszała jeszcze jedno, przesądzające wszystko pytanie, które przelało szalę goryczy:
─ To jak, Evans? Umówisz się ze mną?
Spoliczkowała go. Tak, właśnie wtedy, minutę lub dwie przed lekcjami, na oczach całego jego nędznego fanklubu. Jej paznokieć drasnął jego policzek, przez co James pozostał skonfundowany, a zadrapanie i cieknąca ciurkiem krew z jego policzka były jedynym dowodem na to, co Lily przed chwilą zrobiła. Dziewczyna, naśladując jego złośliwy uśmiech, wyszeptała tylko coś o tym, że szybciej dołączyłaby do Śmierciożerców niż umówiła się z nim. Powiedziała, że tak, jak mu nie zależy na nikim, tak jej nie zależy na nim. Następnie odmaszerowała do klasy, w obawie, że zaraz się rozpłacze, czym tylko przypieczętuje swoją żałosność.
Nie zdawała sobie wtedy jeszcze sprawy, że jej obietnica zostanie spełniona.

♪♪♪

─ Cześć, Dorcas ─ przywitała ją jakaś wychudzona tapeciara. – Nie jesteś już jedną z nas. Nie możesz nosić takich rajstop.
Meadowes podniosła wzrok znad zestawienia najlepszych szat wyjściowych Czarownicy i nieśmiało uśmiechnęła się do Clemence Grant, Honorowej Piękności w Hufflepuffu. Honorowej, bo nadzwyczaj głupiej.
Clemence wspomniała o krótkim okresie jej życia, kiedy Dor dołączyła do społeczności Piękności, bo chciała podstępem zemścić się na Belle Norton, która ukradła jej chłopaka. W ich głupim Kodeksie Piękności z licznymi błędami ortograficznymi, znajdował się jakiś punkt o tym, że tylko Piękność może nosić cieliste, cienkie rajstopy ze sklepu Glorii Mordif z Hogsmeade, ale za kogo one się uważały, że przywłaszczały sobie rajstopy kupione przez Dor z jej własnych pieniędzy?  
Gryfonka nonszalancko założyła jedną nogę na drugą, żeby cieliste, cieniutkie rajstopy stały się jeszcze bardziej widoczne. Usta Clemence wykrzywiły się w grymasie niezadowolenia, ale wraz z wywróceniem oczami zajęła swoje stałe miejsce przed Dor i zaczęła wiercić się na krześle, zarywając do siedzącego obok Johna van der Waalsa. Od czasu do czasu wskazywała swoim cienkim palcem, za siebie, wprost na Dor, po czym następował głośny chichot. 
Szatynka zignorowała to, odłożyła gazetę i wróciła do szkicowania na jednym z wolnych rolek pergaminu projektu spódniczki dla siebie, którą dzisiaj wieczorem powinna skończyć szyć, żeby jutro na Zielarstwie z Puchonami ubrać pod nią cieliste rajstopy. Do końca przerwy przed Zaklęciami nie zaczepiała Clemence (no, jeśli nie liczyć incydentu, kiedy ta uśmiechnęła się zalotnie do wchodzącego do klasy Syriusza, a Dor z całej siły swoim podręcznikiem przytrzasnęła jej złote włosy, które dziewczyna zarzuciła jej bezczelnie na ławkę), bo przypomniała sobie o rzeczy, którą miała zrobić już na śniadaniu, ale kompletnie wyleciała jej z głowy, przez to, że uderzyła ją perfekcyjna wizja na nową spódniczkę, którą właśnie projektowała. 
List. List do Lily. Pacnęła się ręką w czoło i pogrzebała w swojej torbie, w poszukiwaniu ozdobnej koperty, która dzisiaj rano pojawiła się na łóżku rudowłosej i była do niej zaadresowana. Dor zabrała go, ponieważ przed pewien idiotyczny incydent z przeszłości, kiedy to Mary McDonald ponoć przypadkowo przeczytała jej korespondencję, Lily kazała przynosić jej pod nos każdy list do niej, którego ona nie zauważyła.
Dor była ciekawa, jak w tak drobnej i niskiej dziewczynie jak Lily, mieści się tyle dramatyzmu i ostrej przesady. Jej ciągłe wyolbrzymianie problemów na pewno nie wychodziło jej na zdrowie.
Evansówna weszła do klasy niedługo po tym, jak Flitwick zapisał temat na tablicy, nawet nie przepraszając za spóźnienie. Dorcas ze zdumieniem odnotowała, że jej przyjaciółka ma lekko zaczerwienione oczy. Sekundę po tym, jak ta zajęła swoje stałe miejsce obok Meadowes i wytarła mankietem koszuli oczy, do klasy wpadł James.
─ Panie Potter! Co to ma znaczyć? – obruszył się Flitwick, który na niegrzeczne wtargnięcie do klasy Lily mógł przymknąć oko, bo była ona i jego ulubioną uczennicą i absolutnie najlepszą w dziedzinie zaklęć w całej szkole, ale w stosunku do Jamesa już nie był tak pobłażliwy.
James, ku zdumieniu Dor, kompletnie zignorował profesora, i wyminąwszy go przy wejściu podszedł go ławki jej i Lily, łapiąc rudowłosą za rękę i szepcząc jej na ucho coś, czego Dorcas, pomimo tego, że siedziała najbliżej, nie mogła dosłyszeć. Ze zdumieniem zauważyła, że Potter ma równie czerwony policzek, jak Evansówna oczy. Flitwick kilka razy upomniał go, by zajął swoje miejsce, ale James miał go w głębokim poważaniu, wciąż mierząc Lily gorącym spojrzeniem. Ta pokręciła głową, i wyrwała swoją dłoń z jego objęć.
Chłopak po prawdopodobnie dziesiątym upomnieniu, ostrzegawczym syku Dorcas i pociągnięciu za rękaw przez Syriusza, postanowił wziąć udział w lekcji i zasiadł na swoim stały miejscu, ciskając podręcznik z taką furią, że ławka jego i Blacka zadygotała.
Dorcas nachyliła się nad przyjaciółką, pytając, o co chodziło, ale Ruda nie reagowała. Po piętnastym razie, szatynka poddała się, wymieniając jedynie zdumione spojrzenia z Marley. Pewna już, że nic nie wyniesie z dzisiejszej lekcji, sięgnęła po zapasowy pergamin do torby i nabazgrała na samej górze kulfonami: ROZMOWNIK.
Lily?
Ruda spojrzała dziwnie, na podetknięty pod jej łokieć zwitek papieru, ale chyba przypomniało jej się, że bardzo niegrzecznie jest kogoś jawnie ignorować, bo odpisała:
Tak mam na imię.
O co chodziło z Jamesem?
A o co miało chodzić?
Czy ty… dałaś mu z liścia?
Nie pierwszy raz.
Dorcas zakryła usta ze zdumieniem i wydała z siebie zduszony okrzyk. Clemence i John van der Waals spojrzeli w jej kierunku. Jedno spojrzenie Lily wystarczyło, by wrócili do pilnego notowania słów nauczyciela.
Co zrobił?
Był idiotą. To się liczy?
On zawsze jest idiotą.
Nie, nie zawsze.
Co?
Nie zawsze.
Dorcas spojrzała na Lily bez zrozumienia. Jeden rzut oka wystarczył by stwierdzić, że Lily jest zbyt rozentuzjazmowana, żeby rozmawiać i idioctwie lub jego braku Jamesa Pottera. Z ciężkim sercem (ciekawość zżerała ją do niewyobrażalnego stopnia) zostawiła rozmownik bez odpowiedzi i wróciła do szkicowania spódniczki, lecz gdy przewracała techniczne kartki swojego szkicownika, list do Lily wypadł i niskim lotem wylądował tuż przed jej oczami. Dziewczyna zmarszczyła brwi, patrząc na Dor wymownie.
─ Przyszło rano – wyjaśniła szeptem. Lily obejrzała kopertę tak uważnie, jakby w środku mogła znajdować się bomba masowego rażenia. Niepewnym ruchem rozdarła ją, ale ku jej zdumieniu ze środka nie wypadła zwinięta kartka papieru.
To był medalion.
Lily zbladła. Z osobliwym przerażeniem sięgnęła po „prezent” i obejrzała go z każdej strony. Zajrzała do środka, otwierając go jak puzderko. Upuściła naszyjnik prosto na ławkę, zastygając w szoku. Dorcas szturchnęła ją z rozbawieniem, widząc, że kolejno – Clemence, John, Marley, Emma, Syriusz i w końcu James, zwracają na nią uwagę. Lily nie reagowała.
Apatycznie, działając praktycznie jak robot, sięgnęła po pióro, zamoczyła je w atramencie i robiąc parę kleksów nabazgrała:
DO KOGO BYŁ TEN LIST?!
Dor spojrzała na nią bez zrozumienia. Zaczęła poważnie się o nią obawiać.
Ja... nie wiem, o czym mówisz, napisała, gotowa w każdej chwili wykrzyczeć do profesora Fitwicka, że Lily oberwała jakimś dziwnym zaklęciem.
Ruda głośno prychnęła i kręcąc głową, jakby w niedowierzaniu, sięgnęła po swoją torbę, cisnęła medalion do środka, po czym wybiegła z klasy, zostawiając skonsternowane towarzystwo.
Wszyscy pogodzili się już, że tego dnia niczego się nie nauczą.

♪♪♪

West End, Londyn, Nowy Rok 1974
─ Co masz na myśli, mówiąc, że wyjeżdżasz? – spytała Lily, ściągając podejrzliwie brwi. Zaraz po tym, jak pytanie wypadło z jej ust, dziewczyna odczuła jego absurd. W końcu jej matka nie mogła wyjeżdżać w jakiś inny, osobliwy, nieznany jej sposób czy chociaż wyjechać tak, jak dotąd tego nie robiła. Pytaniem chciała chyba po prostu zmusić kobietę do gorliwego usprawiedliwiania się.
Grzecznie odczekała pół minuty, a kiedy nie usłyszała żadnej odpowiedzi, a co dopiero gorliwego usprawiedliwiania się, stwierdziła, że ma teraz prawo, a wręcz obowiązek, naskoczyć na matkę.
W pierwszym odruchu zbliżyła się do Mary Oldisch, całej obładowanej swoimi torbami, walizkami i recyklingowymi reklamówkami z rzeczami, których nie upchała w torbach i walizkach, wyrywając jej wszystko, co tylko dosięgły jej ręce. Kiedy rudowłosa kobieta spojrzała na nią z naganą, ale i z podobną wściekłością jak córka, i spróbowała ją wyminąć, Lily poczuła, że łzy napływają jej do oczu, a ona, naprawdę już zbulwersowana, zaczęła wyrzucać z siebie kolejne oskarżenia:
─ Po tym wszystkim, co przeszliśmy? Ja, i tata, i Tunia, i ty?! Po tym wszystkim po prostu znowu tchórzysz i wszystkich nas, kurwa, zostawiasz?! Odezwałabyś się w ogóle słowem o tym, że wracasz na Manhattan, gdybym cię dzisiaj tu nie odwiedziła? Odczekałabyś, aż wrócę do Hogwartu? A może i to masz w dupie, bo prawda jest taka, że jedyne, co ma jakiekolwiek dla ciebie znaczenie, to nowy, nadziany facet? – krzyczała, z początku do ściany, potem odwróciła się na pięcie do matki, która zastygła w drzwiach swojego mieszkania. – ODPOWIEDZ MI! Ile razy masz zamiar jeszcze wracać, jakby nigdy nic, i sprzedawać mi bajeczki o tym, że się zmieniłaś i że od teraz rodzina będzie dla ciebie najważniejsza?! Ile razy jeszcze myślisz, że to kupię? No, odpowiedz mi!
Cała ta sytuacja znowu zatoczyła koło. Odkąd Mary Oldisch rzuciła swojego męża i nędzne rólki w The Pheonix Theatre na rzecz nowego, schludnego mieszkanka z kochankiem na Manhattanie i, oczywiście, świetnej pracy na Broadwayu, do Cokeworth albo Londynu wracała parokrotnie i za każdym razem niby robiła to „na dobre”, bo stęskniła się za córkami. Ale za każdym z tych razy, kiedy instynkt macierzyński i tęsknota za rodziną budziły się w jej zlodowaciałym sercu, nagle znowu Lily i Tunia przegrywały z jej artystycznym życiem i miłością do nowojorskich bajgli. Ojciec i Petunia ostatnio przestali już zaprzątać sobie nią głowę, ale najmłodsza Evansówna wciąż wierzyła w to, że wróci do niej matka. Prawdziwa matka, ta, która ją urodziła, a nie Caroline, jej macocha. Przez całe ferie ona i Mary Oldisch zaciskały więzy rodzinne, i spędziły naprawdę tyle uroczych chwil razem, że Lily serce się krajało na myśl, że dla jej matki nic to nie znaczyło, i że znowu wróci ona do Stanów. Poczuła się, jakby ktoś okrutnie ją oszukał i wykorzystał.
Rudowłosa kobieta wciąż stała z walizkami w drzwiach, ale chyba odezwało się w niej sumienie, bo jej dłoń stopniowo zaczęła wyślizgiwać się z rączki walizki.
─ Posłuchaj, Lily – zaczęła, wcale na nią nie patrząc. ─ Ja wiem, że ta sytuacja jest dla ciebie trudna, ale musisz zrozumieć – mam niesamowitą okazję. Zadzwonili do mnie z Broadhurst Theatre, chcą wznowić Hair!. Przecież uwielbiasz ten musical, kochanie. Na pewno postąpiłabyś, czy raczej postąpisz tak samo, kiedy w przyszłości będzie chodziło o ciebie.
─ Ale ja wcale nie chcę być aktorką musicalową! ─ wybuchnęła Lily. ─ Jestem czarownicą. W moim świecie nie ma teatrów!
Mary westchnęła ciężko.
─ Tu nie o to chodzi. Jesteś niezależną dziewczyną – odparła, podchodząc do niej bliżej i dotykając jej policzka ─ są na tym świecie kobiety od gotowania obiadków i takie – jak ja czy ty – które naprawdę mogą coś osiągnąć, a… a Londyn i West End tylko mnie ograniczają.
─ A więc mówiąc ściślej, my cię ograniczamy! – fuknęła Lily, strzepując matczyną dłoń. ─ Po co ci było zakładać rodzinę, skoro nawet psa nie można oddać ci pod opiekę?
Jej matka przygryzła dolną wargę, uśmiechając się słabo w stronę swojej najmłodszej pociechy. Coraz częściej dostrzegała w niej młodą wersję siebie - Lily była tak samo stanowcza i pewna siebie jak niegdyś ona, a w dodatku w identyczny sposób wierzyła, że wszystko się ułoży i jej marzenia się spełnią. 
Z Mary tak było. Jej marzenia częściowo się spełniły. Z pewnością zaistniała w świecie teatru, jej nazwisko stało się rozpoznawalne i znane na cały Manhattan, a jednocześnie miała dwie wspaniałe córki w Londynie, których osiągnięcia w dziedzinie muzyki napawały jej dumą. Czasami do nich przyjeżdżała, robiła parę zdjęć i wracała, by pochwalić się, jaką to ona jest dobrą matką. Dopiero teraz zrozumiała, że z rodziną faktycznie najlepiej wychodzi się na zdjęciach. Chociaż była matką Petunii i Lily, to ta pierwsza w ogóle w podobny sposób jej nie traktowała, a w tym momencie traciła również respekt młodszej córki. 
Co mogła zrobić? Zostanie w Londynie absolutnie nie wchodziło w rachubę. Lily do Ameryki zabrać też nie mogła, po pierwsze, tamta miała przecież tu szkołę, a po drugie, znając Ethana i jego nową żoneczkę, Caroline, tamtym szybciej kaktus wyrośnie na ręce, niż pozwolą Lily opuścić Cokeworth. W sądzie nie miała szans, biorąc pod uwagę to, że rozwód z Ethanem był całkowicie z jej winy, a ona przed sądem wyrzekła się praw rodzicielskich. 
Jednakowoż, podczas tych kilku tygodni spędzonych w jej małej kawalerce pomiędzy nią a Lily powstała swoista więź, a Mary poczuła się nawet lepiej niż gdy wygrała nagrodę Tony osiem lat temu. Poczuła się potrzebna.
Przez parę sekund stała wpatrując się w córkę, a jej dwie strony - snobistyczna i ta nie do końca zepsuta - walczyły ze sobą. Patrząc w migdłałkowe oczy Ethana, przypomniała sobie o nim i głośno przełknęła ślinę. Nic innego nie przychodziło jej do głowy.
Wyciągnęła ręce do tyłu, wymacała maleńki zamek od medalionu, po czym ściągnęła go z szyi i podała córce na dłoń. 
─  Twój ojciec dał mi go tuż po twoim urodzeniu ─ wyznała, przełykając głośno ślinę. Lily wlepiła w nią swoje wielkie, zielone oczy. ─ Chyba nie zasłużyłam, żeby go nosić. 
Lily usłyszała jak radio rozbrzmiewa dobrze znaną jej melodię, ulubioną piosenkę jej i matki. Jej słodkie tony zadziałały na nią jak strzał w głowę:

„Ludzie rozmawiali bez mówienia.
Ludzie słyszeli bez słuchania.
Ludzie pisali piosenki, którymi nigdy nie podzielili się z głosami.
I nikt nie śmiał zakłócić dźwięku ciszy.*”

Trzymając w dłoni medalion cała gorycz, złość i rozczarowanie zdawały się w niej potęgować. Z drżącymi rękami wcisnęła go z powrotem w matczyne ręce, czując, że jak choć chwilę dłużej będzie musiała go trzymać, to ktoś – ona lub medalion – roztrzaska się na drobne kawałki.  
─ Zabierz go – wydukała. – Nie chcę na niego patrzeć.

„I wizja, która została zasiana w moim umyśle
Nadal tam jest
W niemym dźwięku ciszy.”
                
A Mary Oldisch go zabrała, praktycznie nigdy nie zdejmując go ze swojej szyi. A nigdy wcale nie trwało długo, bowiem kilka tygodni później znaleziono jej ciało martwe.
                 
♪♪♪

James nie poszedł na obiad. Zamiast tego przysiadł na ławce tuż przed gabinetem McGonagall i odpędził od siebie całe wezbrane, dziewczęce towarzystwo. Nie potrafił myśleć o jedzeniu w takich warunkach, nie mógł odczuwać głodu, kiedy całe jego życie, wszystkie błędy, które podczas niego popełnił, zdawały się złączyć siły i ostatecznie obrócić przeciwko niemu.
Dzień zaczął się koszmarnie, a nawet sprawdzone sposoby nie poprawiały mu humoru. Był urodzonym flirciarzem i zwykle, w razie gorszego dnia, po prostu szukał osoby, do której mógł pozarywać, a to odwodziło go od problemów, przygnębiających myśli i odpowiedzialności, jaka na niego spadła.
Pamiętał oczy swojej matki rok temu, kiedy prosiła go, żeby obiecał poprawę. Ona i ojciec tak bardzo się dla niego poświęcili! Zrobili wszystko, co w ich mocy, żeby nie dostał wyroku ani nie wyrzucono go ze szkoły. Obiecał, że przestanie szukać guza. Obiecał, że taka sytuacja już nigdy więcej się nie powtórzy, że będą mogli być z niego dumni… ale nie mógł dotrzymać tej obietnicy, kiedy widział mizerną sylwetkę swojej siostry. Nie mógł nie myśleć o okrucieństwie, jakie na nią spadło i w końcu nie mógł powstrzymać swojego szału, gdy o tym myślał. Wiedział, że w tym momencie wraca ona ze starożytnych runów, które kończyły się ciut później niż transmutacja ze względu na nieustanne spóźnienia profesor Payne. Nie było szans, żeby nie złapał May, bo nawet gdyby kierowała się na błonia, do biblioteki, sowiarni albo pokoju wspólnego Krukonów, musiałaby minąć ten korytarz. 
Chociaż nazywał i traktował dziewczynę jak siostrę i chociaż do złudzenia wyglądała na jego najbliższą rodzinę, wcale nie byli rodzeństwem. Matka May zmarła zaraz po jej urodzeniu, a Annabelle Potter, matka Jamesa, notabene jej chrzestna, postanowiła przygarnąć dziewczynę do siebie. James wiedział, że w dzisiejszych czasach podobnych sytuacji jest bez liku, liczba sierot dwoi się każdego dnia i naprawdę rzadko wszystko kończy się tak szczęśliwie jak w przypadku May. Jednak nie było na świecie kobiety tak dobrej i tak wrażliwej na los innych jak jego matka. Na samą myśl o niej serce Jamesa się ściskało.
Jego narodziny były dla Belle czymś, co graniczyło z cudem, bo na skutek choroby z dzieciństwa stała się bezpłodna. Z tego powodu przelała na niego całą wielką, odkładaną przez lata starania się o dziecko miłość i nie dało się ukryć, że przez całe dzieciństwo zarówno ona, jak i ojciec, bardzo go rozpieszczali. Nie zmieniło to jednak faktu, że jego matka wciąż miała pokłady swojej matczynej miłości do przekazania, a był to ten typ kobiety, która – gdyby tylko mogła – przegarnęłaby pod swój dach wszystkie spragnione miłości dzieci tego świata.  Dlatego adopcja May nie była dla niej ani problemem, ani ciężkim brzemieniem, wynikającym w poczucia obowiązku. Dlatego też powinność zapewnienia dachu nad głową Hestii i Syriuszowi przyjęła do wiadomości bardzo entuzjastycznie.
May nie dało się pomylić z nikim innym. Przez całe swoje życie chłopak nie widział nikogo równie bladego, z tak podpuchniętymi oczami, i do tego stopnia przerażonym, szaleńczym wyrazem twarzy. Wiedział, że większy procent szkolnej społeczności traktuje May jako swoistego błazna i nie istniała chyba żadna nieprawdopodobna i sama w sobie absurdalna plotka, w której May nie miałaby roli chociaż epizodycznej. Kiedyś, kiedy był jeszcze niezłym gówniarzem, z tych powodów trochę się jej wstydził i za każdym razem, gdy ktoś w jego obecności nazywał May jego siostrą, gorąco zaprzeczał, że istnieją pomiędzy nimi jakiekolwiek koligacje. Na chwilę obecną, gdyby ktoś zakpił z May – tak jak dzisiaj Nate Morgenstern – mógł być pewien, że do końca swojej hogwarckiej kariery, nie zaznałby spokoju.
Nate twierdził, że widział May kupującą od brata Syriusza, Regulusa (naprawdę dziwnego typa, który słynął z tego, że handlował wszystkim – począwszy od papierosów, a skończywszy na Eliskirze Antykoncepcyjnym), rozrzedzony wywar z akonitu, mówiąc dosłowniej znaną czarodziejską substancję odurzającą. Naturalnie James stracił nad sobą panowanie, na tyle, że Morgenstern leżał teraz nieźle potłuczony w skrzydle szpitalnym, a on otrzymał trzytygodniowy szlaban u Sprout. Teraz czuł się jak ostatni śmieć, bo mimo że postąpił w sposób jak najbardziej uzasadniony, to jednak złamał swoje przyrzecznie dane matce i faktycznie, znowu się na coś naraził.
Kiedy tylko May zauważyła go siedzącego samotnie na ławce, otworzyła szerzej oczy i odwróciła się, by zawrócić, ale jakie mogłaby mieć szanse w starciu z Huncwotem? James złapał jej rękę z taką wprawą, jakby chwytał złotego znicza. Jego druga dłoń powędrowała do rączki jej torby, sprawnie zdjęła ją z jej ramienia i rozpoczęła gorączkowe myszkowanie w poszukiwaniu jakichkolwiek względnie niepożądanych przedmiotów.
Perfumy. Książki. Zeszyty. Zwiędła, biała róża. Pióra. Kałamarz. Eliksiry uspakajające. Kubek.
Zmarszczył brwi.
Gumy do żucia Drooblesa. Opakowanie herbatki z melisą.
Zajrzał do przedniej kieszeni.
Strzępy pergaminu.
Zajrzał do oddzielonej zamkiem komory.
Czekolada miętowa.
─ Nie musisz mnie sprawdzać – zapewniła go gorączkowo. James nie zareagował. – Daj spokój. Naprawdę myślisz, że gdybym coś chowała, to w torebce?
─ A gdzie byś to schowała? – zapytał, wciąż szperając po kolejnych kieszonkach.
─ No nie wiem… pomiędzy wkładkami w staniku?
─ Nosisz wkładki w staniku?
Nie. Ale wtedy bym ubrała. Nawet nie próbuj wkładać tam palców! – ostrzegła, grożąc mu palcem.
James prychnął. Już miał oddać w ręce swojej siostry torbę, gdy jego palce podwinęły materiał i natknęły się na schowaną na spodzie kieszonkę. Wymacał suwak i energicznie przejechał nim po zamku. Na dół zleciała mała, plastikowa torebka pełna srebrzystobiałego proszku. 
No, pięknie.
Oczy May urosły do rozmiarów galeona. James westchnął. Naprawdę nie chciało mu się przerabiać tego wszystkiego od nowa. Wiedział, że jego siostra jest ciężko chora i  że tylko odurzając się może zapomnieć o swojej sytuacji, ale chłopak nie mógł tego tak po prostu zostawić. Co zrobić?
Jeśli napiszę do matki, to ta z ojcem ponownie odeślę May na odwyk. Za każdym razem, kiedy stamtąd wracała, to w gorszym stanie psychicznym. Z kolei prosząc o radę Dumbledore’ a, może narazić ją na niebezpieczeństwo, bo przecież posiadanie narkotyków było w szkole surowo zakazane. Ostatnie, czego May teraz potrzebowała, to wydalenie ze szkoły.
Wiedział, że miał zbyt miękkie serce. Nienawidził u siebie tej cechy. Usilne starał się udawać wielkiego macho, okrutnego i bezwzględnego wymierzyciela sprawiedliwości, ale miał swoje zahamowania, na które nie mógł nic poradzić. Na tym świecie istniała garstka osób ważniejsza dla Jamesa niż on sam. W stosunku do osób, które ośmieliły się wyrządzić im krzywdę, tracił jakiekolwiek skrupuły. Nie żałował też żałosnych popleczników Voldemorta, którzy przyczyniali się do mordów niewinnych, ale – w imię Merlina – nie potrafił nawrzeszczeć na May, kiedy dwoje tych wielkich oczu, tak podobnych do jego, wlepiły w niego spojrzenie.
Pokręcił głową, wrzucił woreczek z proszkiem do swojego tornistra i mruknął:
─ Będę cię przeszukiwał codziennie, May.
Odchodząc, przypomniał sobie dzisiejsze słowa Lily Evans, że kompletnie na nikim mu nie zależy. Ile by oddał, żeby tak było.

♪♪♪

Skrobanie piórem o pergamin.
Przerzucanie stron w podręcznikach.
Ciche pomruki pomiędzy sąsiadami w ławkach.
Co roku w jednej z sal Hogwartu dominował spokój, ciekawość i podniecenie. Nikt nie rozmawiał, nikt nie spisywał lekcji, nikt nie plotkował, a nawet nikt nie ciskał papierowymi pociskami w kierunku kosza, co najlepiej świadczy o niezwykłości danych okoliczności. Pierwsza lekcja OPCM’ u.
Ślizgoni siedzieli w prawym rzędzie ławek, Gryfoni w lewym. Rano, podczas śniadania zdążyli wysłuchać szczegółowej relacji z wczorajszych zajęć od Puchonów i Krukonów z siódmego roku, ale nie było to źródło zaufane. Siódmoroczne Puchonki zwykle podkoloryzowały każdą historię, nawet jeśli wiązała się ze zwykłą, prozaiczną wizytą w toalecie.
Poprzedni nauczyciel mocno ich rozczarował –  przysypiał, nudził i męczył uczniów niczym duch profesora Binnsa, a koniec końców z wiedzy, którą im przekazał, niewiele przydało się na sumy. Został wyrzucony po pierwszym semestrze. Na jego miejscu pojawił się Lynnwood, młody Auror, który naprawdę przykładał się do swojej pracy i chociaż często znikał na kilka tygodni, bo musiał wyjechać na misję, to nauczył ich więcej niż którykolwiek jego poprzednik. Zmarł na koniec roku w niewyjaśnionych okolicznościach.
Dwa lata temu nauczycielką została kobieta, która bardziej zabsorbowana była organizacją Balu Bożonarodzeniowego (Emmelina twierdziła, że kobieta jest dobrą przyjaciółką jej matki, co wyjaśniało wiele kwestii) i legalizowaniem społeczności Piękności, której była opiekunem.
Jeszcze wcześniejsi nauczyciele podobnie robili tysiąc dwieście sto dziewięćset rzeczy, które ni w ząb związane było z wykładanym przez nich przedmiotem. 
Na przedwczorajszej uczcie Dumbledore przedstawił Liama Argenta –  młodego Aurora, kolegę Lynnwooda, który od klasy szóstej starszy był o trzy, góra cztery lata. Dziewczęta z czwartej klasy dostały wręcz napadu śmiechu, bo zgodnie stwierdziły, że urody mu nie brakuje. Nawet teraz szesnastoletnie Ślizgonki szeptały coś między sobą, co chwilę przerywając wywód chichotem. Dorcas patrzyła na nie pobłażliwie.
Znała profesora Argenta. Pamiętała go, kiedy jeszcze chodził do Hogwartu, bo był w tej samej klasie, co jej kuzynka, Berta, i siostra Emmeliny, Diana. Dorcas oblała suma z Obrony Przed Czarną Magią, jednak przyszła do klasy tego przedmiotu, żeby chociaż przywitać się z Liamem i zapytać, co u Berty.
 ─ …zobacz, co on tam trzyma… To chyba kompletny fanatyk… ─ dochodziły do niej komentarze, co do dziwnych, walających się po klasie przedmiotów. Jedno już wiedziano o nowym nauczycielu- nie był on typem porządnisia.
Do klasy wpadła Hestia Jones, zamykając za sobą drzwi. Emmelina pomachała jej energicznie, zachęcając ją do zajęcia miejsca w jej sąsiedztwie. Dorcas zmarszczyła brwi. Nie przypuszczała, że te dwie nawiązały między sobą tak dobry kontakt.
Lily nie wróciła na Obronę. Ten fakt dotarł do Dor, kiedy tylko zrozumiała, że Hestia z obiadu wyszła ostatnia. Jej ruda przyjaciółka poszła więc na wagary. To coś nowego.
Nie było i Jamesa, ale Dor szczerze wątpiła, że towarzyszył Rudej w ucieczce z lekcji, bo widziała go razem z May Potter, kiedy szła do sali Liama. Podejrzewała, że z podszywaną siostrą Jamesa znowu są jakieś problemy. O problemach May (lub z May) wiedzieli wszyscy, ale nikt nie znał ich charakteru.
Może Hestia wie?, zastanowiła się dziewczyna. Nie zdążyła jednak podejść i jakoś zejść na ten temat, bo do klasy wszedł ktoś jeszcze.
Była to wysoka dziewczyna o rosyjskiej urodzie – miała skośne, niebieskie oczy, bladą cerę i długie, ciemne włosy. Hebanowe włosy. Uśmiechnęła się do niej w taki sposób, że Dorcas poczuła, iż coś wewnątrz niej zamiera. Liam wpadł do klasy zaraz za nią. Złapał dziewczynę za ramię i nakazał jej usiąść na jedynym wolnym miejscu w klasie – obok Petera Pettigrew.
Dziewczyna zmierzając na sam koniec klasy, musnęła ramię Dor. Gryfonka mogła przysiąc, że temperatura ciała jej nowej koleżanki wynosiła jakieś minus czternaście stopni.
─ Dobra – oświadczył Liam, nieco zmieszany tym, że tuzin oczu wpatruje się w niego jak w nowego Nimbusa. – Zaczniemy od sprawdzenia obecności, okej?
Brzmiał na speszonego, ale pewnego siebie, czyli tak jak potrafił mówić tylko on. Kruczoczarne, gęste pasma włosów były lekko przydługie, a artystyczna dusza Dorcas już kreowała dla niego idealną fryzurę. Mężczyzna miał zaiste bardzo przystojne rysy twarzy, a Meadowes musiała przyznać, że wygląda trochę jak Syriusz starszy o jakieś pięć lat.
Chyba wiedziała już, w jaki sposób zniknie z tej szkoły. Praktycznie każda dziewczyna patrzyła na niego jak na smakowity kąsek.
Grupa wzięła go na tyle poważnie, że nikt nie udawał, iż nazywa się inaczej niż naprawdę. Co roku bowiem, gdy przybywał nowy nauczyciel i prosił o przedstawienie się, uczniowie robili się bardzo kreatywni, nazywając siebie samych Gandalfami Peternosterami.
─ Jo Prewett? – wyczytał z listy. Z początku Jo nie zorientowała się, że to nazwisko nowej dziewczyny, bo brzmiało ono zbyt znajomo.
─ Em, Dorcas? Nie ma cię na liście, nie wiem, czy to błąd, czy…
Meadowes drgnęła. Jej twarz przybrała kolor purpury.
─ Eee… nie, właściwie to ja, Li… to jest, profesorze Argent… ja… hmm…
Przez klasę przebiegł chichot. Dorcas szybko wycofała się w kierunku drzwi i wcisnęła w rękę Liama zwitek papieru. Jeśli myślała, że nikt tego nie zauważył, to bardzo się pomyliła.

♪♪♪

Cześć, Lily ─ przywitała ją profesor Doyle, na chwilę zdejmując swój monokl i przerywając pisanie jakieś pocztówki, na której odwrocie widać było piękne wybrzeże morskie i wielki napis: RIWIERA FRANCUSKA. – Proszę cię, usiądź.
Evansówna skrzyżowała ręce na piersi, ale posłusznie usiadła na wielki fotel, który natychmiast wyczarowała jej kobieta. Czarną, skórzaną torbę przewiesiła na oparciu, ściągnęła ciemną kurtkę, pod którą zaciągnięta była perfekcyjnie czysta, zapięta na ostatni guzik polówka i czerwono-złoty krawacik, na którym tradycyjnie podoczepiała wszystkie plakietki, jakie tylko wpadły jej w ręce i cokolwiek o niej mówiły. Poprawiła lekko włosy, wzięła głęboki oddech i w myślach zaczęła układać sobie ckliwą mowę, którą tak łatwo można było sprzedać Doyle.
„Profesorka” to zdecydowanie trochę naciągany tytuł, ale w Hogwarcie przyjęło się, że na takie miano zasługiwał każdy, kto wykładał swój temat, a do takowych osób należała pani Doyle. Została ona zatrudniona stosunkowo niedawno i pełniła funkcję czegoś w rodzaju pedagoga szkolnego. Do zakresu jej obowiązków należało głównie konwersowanie z uczniami, którzy nie mogli sobie poradzić ze stratą bliskich, bo tacy codziennie ginęli z rąk Voldemorta i jego popleczników. Czasem też odbywała rozmowy zawodowe i pomagała w doborze przedmiotów na podstawie cząstkowych ocen. Lily nie pierwszy raz lądowała u niej na dywaniku, więc zdołała opracować sposób na tę kobietę, której piętą Achillesa była myzofobia, czyli lęk przed brudem.
Cały jej gabinet śmierdział od intensywnych odświeżaczy powietrza marki Wiedźma Muriel, której specyfiki dziewczyna często widziała u swoich koleżanek. Na biurku nie można było doszukać się najmniejszego papierka czy okruszka po rogalikach, które namiętnie wchłaniała, a wszystkie książki, korespondencje i pliki dokumentów poukładano w przerażająco równe kupki.
─ Dlaczego nie nosisz mundurka, Lily? – przywitała ją kobieta i zrobiła przesadnie zaintrygowaną minę, jakby rozmawiała z czterolatkiem. Ruda ciężko westchnęła.
─ Noszę – odparła. – Mam tylko kurtkę na wierzch.
─ A co z szatami? – zapytała tamta retorycznie. –Zgubiłaś? Pożyczyłaś? Zapomniałaś z domu?
─ Nie. Po prostu będę je nosić, kiedy zrobi się zimniej. Póki dopisuje pogoda, wolę nosić moją kurtkę.
Doyle zadumała się przez chwilę, ale najwyraźniej doszła do wniosku, że dalsza pedagogiczna pogadanka nie ma tu najmniejszego sensu, bo poddała się z miną rozczarowanego dziecka.
─ O tym chciała pani ze mną rozmawiać? – spytała Lily, a jej ton zabrzmiał trochę bezczelnie. – O mundurku? 
─ Nie, nie – wzbroniła się kobieta i prychnęła lekko, jakby cały ten pomysł był wyjątkowo irracjonalny. Rozejrzała się po pokoju, po czym przybliżyła się z lekka do rudowłosej i ściszyła ton do szeptu: -Kiedy szłam dzisiaj na śniadanie, zobaczyłam jak to wypada ci z kieszeni.
Tymi słowy Doyle wyciągnęła z kieszeni zwitek papieru, zwinięty dwa razy na idealnie równiutkie części. Podała go Lily prosto do rąk, z takim wahaniem, jakby dawała jej dwa miliony funtów w gotówce. Zielonooka zmarszczyła brwi i niedbale otworzyła kawałek pergaminu. Znalazła na nim znajome, kaligraficzne pismo jednej z Piękności, a treść owej wiadomości tylko ją utwierdziła w przekonaniu, kim jest autor karteczki:
WYSTERYLIZUJ SIĘ.
Dziewczyna głośno przełknęła ślinę. Przypomniała sobie sytuację z rana, kiedy to Summer Blake wcisnęła ją go do rąk, z o wiele mniejszym wahaniem niż profesor Doyle. Lily wtedy po prostu zgniotła ją i wyrzuciła za siebie, a nie, jak twierdziła kobieta, „przypadkiem zgubiła”, jakby kolekcjonawała karteczki z pogróżkami w specjalnym pudełeczku, by następnie nakleić je na wielki pergamin i zawiesić w antyramie nad łóżkiem.
Doyle wpatrywała się na nią z taką ciekawością w oczach, jaka często towarzyszy jej siostrze przy oglądaniu Coronation Street.
─ No więc?
─ No… widziałam tę karteczkę- przyznała niechętnie. Nienawidziła rozmawiania o swoich problemach.
─ I?
─ I ją wyrzuciłam. Nie przejmuje się takimi rzeczami, pani profesor.
Doyle aż zatrzęsła się na swoim krześle i rozdziawiła usta w wyrazie niekłamanego szoku.
─ Ależ moje dziecko… przecież to, co napisał ten Anonim jest bardzo przygnębiające. Nie wydaje mi się, że to tak po prostu cię obeszło… Może usilnie zaprzeczasz, żeby pozbyć się wrażenia, że ktoś bardzo za tobą nie przepada… To nic złego, Lily, ale jednak myślę, że gdzieś w głębi serca czujesz się dotknięta. W końcu wybuchniesz i może… no, może skończyć się to słabo. Twoje akta mówią, że w przeszłości…
─ Nic takiego się nie zdarzy – powiedziała stanowczo. – Przyzwyczaiłam się już do tego, że Piękności mnie nienawidzą. I szczerze mówiąc mam je tam, gdzie światło nie dochodzi – warknęła, po czym poczuła się głupio, że zagalopowała się w obecności nauczycielki. – Przepraszam.
─ Jestem pewna, że cię nie nienawidzą – odparła, wyraźnie zakłopotana.
─ Proszę pani – mnie wszyscy nienawidzą. Jestem na tyle kontrowersyjna, że mam fanów i antyfanów, pani profesor. Piękności nienawidzą mnie, bo odrzucam Jamesa Pottera. James też mnie nienawidzi. Huncwoci mnie nienawidzą, a skoro oni to robią, to w ich ślady idzie cała szkoła. Prefekci mnie nienawidzą, bo za bardzo się rządzę. Gracze Quidditcha mnie nienawidzą, bo publicznie obraziłam tę grę. Cały Międzydomowy Klub Pojedynków mnie nienawidzi, bo jestem w nim jedyną dziewczyną, a wie pani, seksizm opanował tę szkołę. Oprócz tego nienawidzą mnie wszyscy Ślizgoni, bo jestem mugolaczką. I Krukoni też, bo ponoć zdradziłam Doriana Chamberlaina przez co wyjechał i nie prowadzi już drużyny krukońskiej, i przegrali nawet mecz z Hufflepuffem. No i… może i nie powinnam tego wszystkiego mówić, ale mój kuzyn, który jest psychoanalitykiem, zawsze powtarzał, że podczas wizyt u terapeutów trzeba być szczerym, więc jestem szczera.
Zakrztusiła się powietrzem i wyciągnęła butelkę z wodą mineralną, żeby się uspokoić. Pani Doyle aż spadł monokl.
Po upiciu kilku łyków, Lily wbiła wzrok w blat. Naturalnie nie skłamała, ale mimo wszystko poczuła się bardzo dziwnie… Nigdy jeszcze nikomu nie wyznawała, jak bardzo jest w tej szkole nieakceptowana. Przez pierwsze lata przyjaźniła się tylko z Mary, która w gruncie rzeczy była okropnie fałszywa i Snape’ em, ale tego nawet nie warto komentować; dopiero potem do tego grona dopuściła Dor, Emmę, Marę i Remusa. Mimo to na ogół preferowała towarzystwo chłopców, bo nie byli tacy zawistni i złośliwi jak przedstawicielki jej płci. Udawała, że nie ma o tym pojęcia, ale i tak dochodził do niej jakiś odsetek tych złośliwych plotek, które wypuszczały Piękności- o tym, że ćpa, pije, puszcza się i próbowała kilka razy się zabić. Była bowiem niemal tak popularna jak Huncwoci, tylko że oni kojarzyli się wszystkim pozytywnie, a ona należała do wielkich skandalistów. I naprawdę wszyscy ją nienawidzili. I dbali o to, żeby o tym nie zapomniała.
─ Cóż… No… Wiesz, Lily… ─ Widać było, że pani Doyle nie ma pojęcia, co powiedzieć. – Na pewno nie wszyscy cię nienawidzą. Na pewno…
─ Jeśli chodzi pani o Dorcas Meadowes, Marlenę McKinnon  i Emmelinę Titanic… no, może jeszcze Remusa Lupina to… no dobrze, nie wszyscy.  Ale ta czwórka nie za wiele daje przeciw całej szkole.
─ Ale… rozumiem – skłamała kobieta. – Jednak to chyba trochę zbyt mało, by uciekać z Zaklęć, prawda?
Ach! A więc o to chodzi.
Lily zdziwiła się, że nie połączyła faktów na samym początku. Odkąd dostała to głupie wezwanie do Doyle, była pewna, że chodzi o transmutację albo o to, że uderzyła Jamesa (chociaż zdarzało się to w przeszłości). Nie wpadła jednak na to, że McGonagall już wie, o jej małych wagarach.
Pięknie.
─ To… To był jednorazowy wyskok – mruknęła, wlepiając wzrok w swoje paznokcie. – Ja nigdy nie wagarowałam.
─ I to dlatego kompletnie zignorowałaś prośby nauczyciela i wybiegłaś w środku lekcji? A potem nie poszłaś na obronę i transmutację.
Lily oblizała wargi. Może to, że ominęła transmutację było naprawdę lekkim przegięciem (biorąc pod uwagę fakt, że McGonagall tylko szuka pretekstu, by ją wyrzucić), a ona nie załatwiła sobie koniec końców tych korepetycji.
Doyle rozpoczęła swój wywód, ale Lily kompletnie jej nie słuchała. Stukała paznokciem o blat i cierpliwie czekała aż, za przeproszeniem, kobieta zamknie otwór gębowy. Mimo że skupiła się na niesłuchaniu profesorki, mimowolnie dochodziły do niej strzępy monologu:
─ No cóż… wiem, że twój ojciec ożenił się ponownie, więc może…
─ Tu nie chodzi o to – przerwała natychmiast Lily, której wzmianka o ojcu przypomniała o medalionie jej matki.
─ To o co? – westchnęła Doyle, patrząc rudowłosej prosto w oczy. Dziewczyna nie spuściła wzroku.
─ O to, że ktoś próbuje mnie zastraszyć. 
______________________________________________
Sound of Silence, Simon and Garfunkel.



Mamy i kolejny poprawiony rozdział! Poważną zmianą jest na pewno inny przebieg rozmowy Ethana i Lukrecji (przypominam, że stare sceny są w wydzielonej zakładce "Sceny Usunięte"). 

16 komentarzy:

  1. Mówiłam już,że nie lubię Emmeliny? Jeżeli tak to powtarzam.Pozwolę sobie na kilka słów do tej nielubianej postaci.
    "Emmelino Titanic,ostrzegam cię.Jeżeli tylko w jakikolwiek sposób,spróbujesz wtarabanić swój czystokrwisty tyłek,pomiędzy Dorcas a Syriusza,to nie ręczę za siebie.
    Obiecuję ci,że wtedy Evan Carter i Młode Pokolenie Huncwotów cię odwiedzi.Zapewniam cię,wtedy już twoje życie,kolorowe nie będzie."
    Dziękuję.Wybacz,po prostu musiałam w jakiś sposób dać jej do zrozumienia,że ma nie rozbijać tej więzi pomiędzy D&S...
    Kpisz sobie ze mnie?Czy ty do cholery,sobie jaja robisz?
    Ta notka,niby ci nie wyszła?...
    Czy ty chcesz mnie zdenerwować? Ta notka jest ŚWIETNA! Ten rozdział jest CUDOWNY,czy tego chcesz czy nie.
    Hmm.Lukrecja Prewett,Ethan Evan i...Jo.Czuję,że ta dziewczyna sporo namiesza.Ja mówię,będzie dym na Hogwarcie...Będzie dym.
    Z niecierpliwością czekam na kolejny rozdział.
    Przepraszam za taki chaotyczny komentarz.Tym rozdziałem,wzbudziłaś wiele emocji ;)
    Pozdrawiam ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuje za komentarz :*
      Zobowiązuje się przekazać Emmelinie twoje ostrzeżenie, ale obawiam się, że nic to nie da, w końcu to było trzydzieści lat temu :D. Ale jak już straszysz ją napadem by Carter, Black, Potter, Peater i Lake to chyba nawet to nie stoi na przeszkodzie ;> <333.
      Och, masz rację, kochana, będzie dym :D. Nie ukrywam- Jo będzie czarnym charakterem ;>.
      Raz jeszcze dziekuję za motywujący komentarz i równiez pozdrawiam :*

      Usuń
  2. Od razu widać, jakie zadanie będzie miała Jo w twoim opowiadaniu.
    Namieszać :) I dobrze :3
    Intryguje mnie wszystko w twoim opowiadaniu - Od Lily i Jamesa, przez Dorcas i Syriusza, aż po Snape'a...
    Ogółem, kpisz sobie ze mnie, mówiąc, że ci rozdział nie wyszedł! <3
    Lumossy
    im-possible-dramione.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie znoszę Emmeliny !!! Gryyyhh.
    Jo będzie robić wszystko, żeby było zle, czy mi się wydaje?
    Jestem ciekawa co dalej będzie !!! <3 Wybacz, że tak krótko ale po szkole w weekend jestem wymęczona ;((( zyczę weny i informuj mnie o nn !!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Och, chyba mogę zdradzić, że Jo będzie męcić jak się da :D.
      Będę informować :*

      Usuń
  4. Coś czuję, że Emmelina i Hestia nieźle namieszają. Ja oczywiście trzymam kciuki za Dorcas i Syriusza, a nie za Emmelinę! Nie lubię jej ;C Ale ogólnie wszystko jest super <3 Ciekawe jak to będzie z Jo.
    Życzę duużo weny ;*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kolejna osoba team Doriusz... Kurczę, miałam nadzieję, że to się jakoś fifty fifty rozłoży...Ale ja sama team Doriusz jestem więc to ma chyba jakiś tam na to wpływ :D.
      Dziękuję za komentarz :*

      Usuń
  5. Zburzyłas moja wizje Emmeliny, jaką wykreowalam sobie w moim ograniczonym umyśle;-; Bardzo ją lubiłam, a teraz juz mniej:(. Niech coś się stanie Lily, błagam... Nie dlatego że jej nie lubie czy coś, ale lubie jak coś się komuś dzieje (a najlepiej jak coś bardzo złego;p) I interesuje mnie, czy Marlena będzie wilkolakiem.
    Kiedy wroce na swieta do domu to zaobserwuje opowiadanie, bo komorka jest tak samo ograniczona jak moj umysl- nie ogarnia narzedzia obserwatorzy.
    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie martw się, będzie się tu walić i palić, przynjamniej taka jest moja wizja :D. Póki co dam bohaterom trochę odsapnąć, ale niedługo już sielana się skończy (bez spoilerów) :D.
      Pozdrawiam :*

      Usuń
  6. Nie narzekaj, piszesz bardzo dobrze. To najlepszy blog jaki czytałam ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. Nieeeeeeeeeeeeeeee nieeeeeeeeeeeeeeee jaki sabotaż nie ! Smutam się bo one chcą zniszczyć randkę Dor i Syriusza :( A co do rozdziału to bomba , jest super. Twoje postacie są bardzo skomplikowane wewnętrznie ( przynajmniej niektóre ) ale to dobrze. Nie rozumiem Emmeliny ( tak na marginesie nie lubię jej ) koleguje się z Dorcas i chce jej zrobić takie świństwo!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeeeej <333 Cieszę się, że ktoś uważa, że moje postacie są skomplikowane :*. właśnie na takie je kreuję i miło mi, że to widać :D. Zaserwuje mały spoiler- z Emmeliny specjalnie robię taką jędzę, żeby jej zmiana w przyszłych rozdziałach była bardziej widoczna, a zmianę szykuję :D. Buzia na kłódkę, nie powiem nic o reakcji Dorcas i ich relacjach, choć mnie korci :D. Dziekuję jeszcze raz za komentarz :*

      Usuń
  8. Hej,
    kiedyś uważałam się za mistrza dedukcji i stwierdziłam, że Jo musi być zła, ale u cb nigdy nic nie wiadomo. Ah.. Ta May. Na dzis koniec.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właściwie to ja wychodzę z założenia, że nikt jako tako nie jest zły/dobry... aż zacytuję Syriusza, bo co :D "Każdy z nas ma w sobie tyle samo dobra, co zła..." Dlatego zawsze staram się, żeby moi bohaterowie nie byli czarno/biali i nawet jeśli błądzą, to staram się ukazywać ich myśli w taki sposób, żeby z ich perspektywy te złe czyny wydawały się być usprawiedliwione... wychodzi ot może z różnym rezultatem, ale taki jest jeden z moich opowych celi :D.

      Usuń

Autorka jest głodomorkiem, a akurat nie ma Danio w pobliżu. Chcesz ją dokarmić? Napisz komentarz! Wystarczy zwykłe: "przeczytałem" z anonima, a ona już ma dzienne zapotrzebowanie Witaminy K(omentarz).

Obserwatorzy

Theme by Lydia Credits: X, X