„Ale ja widzę twoje prawdziwe kolory, które przez ciebie prześwitują”-True Colours, Billy Steinberg dla Cindy Lauper
1970, Francja
To było gdzieś w
Alpach. Trevor zainwestował pół dnia na żmudą wspinaczkę wyboistym dnem parowu,
usłanego z obu stron wysokimi, sennymi wierzbami. Ich rozłożyste konary
odcinały go od promieni słonecznych, tworząc naturalne, ale i niezwykle
niestabilne, sklepienie wąwozu. Chociaż rzadko odwiedzał żonę-samotniczkę,
dobrze znał drogę na skraj lasu – trudną, odstraszającą i nawiedzoną przez złe
duchy – ale również malowniczą i niesamowitą. Mógł teleportować się prosto na
miejsce, lecz obawiał się, iż dom Shelby znajduje się pod kontrolą
Ministerstwa, które na pewno zainteresowałoby się jedynym gościem, którego
kobieta przyjęła kiedykolwiek w swoje
skromne progi. Musiał więc dostać się do niej po mugolsku, górskim szlakiem, i
chociaż wymęczyło go to nieopisanie i stracił wiele cennych godzin, nie widział
powodów do narzekania. Zależało mu na stuprocentowej anonimowości, to po
pierwsze, a po drugie – tyle ostatnio działo się w jego życiu, że nie miał
czasu na takie miłe, prozaiczne rozrywki jak spacerek po górach – i musiał
przyznać, że naprawdę za tym tęsknił. W przeklętej Anglii nie było gór. Gdyby
nie nadciągająca wojna, Trevor wyniósłby się stamtąd już dawno.
Parów wywijał przez kilka mil zygzakiem dookoła wielkich,
przerośniętych drzew, a kiedy w końcu wzniósł się i zrównał z leśnym runem,
przecięła go jasna, kamienna dróżka, z której widać już było górskie hale,
przełęcze i wielki, drewniany domek, wciśnięty pomiędzy dwa jęzory łagodnych
wzniesień. Zerknął na pobliski drogowskaz.
Shelby z Ilsurich, pół
mili.
Trevor westchnął przeciągle. Doprawdy, to już niemal
dwadzieścia lat, a on cały czas musiał użerać się z niedouczonym Ministerstwem
– i brytyjskim, i francuskim. W Rosji takie pomyłki nigdy się nie zdarzały –
reżimowe Ministerstwo może i duchem zatrzymało się w miejscu dwieście lat temu,
ale nigdy nie pozwalało sobie na podobne zaniedbanie. Dotknął czubkiem różdżki
drogowskazu, a na miejscu „z Ilsurich” pojawiło się wdzięczne, prawdziwe
nazwisko:
Shelby Monroe, pół
mili.
Tyle, jeśli chodzi o anonimowość. Wspiął się na ostatnie
kilka jardów podejścia i odetchnął głęboko rześkim, górskim powietrzem na hali.
Nieopodal kozy za ogrodzeniem pasły się i żuły seledynową trawę. Z innego
drewnianego domku, położonego trochę niżej, tuż przed urwiskiem, buchał ciemny
dym. Pachniało serem, drewnem na opał i kadzidłem.
Shelby.
Trevor próbował dostać się do jej umysłu znienacka przez
całe ostatnie pół mili, które musiał pokonać. Kobieta albo wreszcie opanowała
oklumencję i przygotowała się na jego najście, albo znowu ćwiczyła na nim swoje
staromagiczne sztuczki. Jak dobrze, że tyle lat żyli już w separacji. Zmienne
babsko, i zupełnie nie przystosowane do życia w społeczeństwie.
Jakkolwiek teraz na nią narzekał, to właśnie mizantropia
połączyła Trevora i Shelby. Oboje zawsze stronili od ludzi, Trevor nie miał
prócz Ignatiusa Prewetta żadnych przyjaciół, z kolei Shelby nie bez kozery
zdecydowała się na zamieszkanie w środku lasu w Alpach. Brak jakichkolwiek potrzeb towarzyskich
wyróżniał ją od dwóch niespełna rozumu sióstr, którymi Trevor szczerze gardził.
Jeszcze kilkanaście lat temu, kiedy małżeństwo się poznało, Shelbu urzekła go
całkowicie – była urodziwa, światowa i wystarczająco, jak na gust Trevora,
niegodziwa, jednak przy tym tak niesamowicie naiwna, przydatna i łatwa w
manipulowaniu, że mężczyzna nie zastanawiał się nad tym ożenkiem ani chwili.
Dzięki niej – dzięki jej mocy i jej darom – mężczyzna mógł
ukończyć badania czarnomagiczne, zamknąć swój patronat i sprofanować medalion
rodziny Ignatiusa. Mógł uciec od śmierci, od wymiaru sprawiedliwości i
nareszcie spełnić się całkowicie w swoich umiejętnościach. Z chwilą, gdy
nastały ciemne czasy kadencji Nobby’ego Leacha, a następnie Eugenii Jenkins,
zmieniło się wszystko i zmienił się też stosunek Trevora do żony. Chociaż dalej
prezentowała się ona nienagannie, miała niecne ambicje i kierowało się nią dziecinnie
łatwo, utraciła swój największy atut, czyli przydatność. A kiedy Trevor już jej
nie potrzebował, nadszedł okres separacji.
Ciekawe, jak Shelby powita go po latach.
Trevor wspiął się na ostatnie wzniesienie tuż przed zakrętem
do domku pani Monroe. W ogrodzie – dzikim, zapuszczonym i śmierdzącym czymś
nienaturalnym – nie było żywej duszy, chociaż zwykle latały tutaj młode kuzynki
Shelby, które ta brała na naukę fachu –
o ile tak można nazwać profesję od lat praktykowaną w tej rodzinie. Nigdzie nie widział też Rookwooda – nieźle opętanego
parobka, przybranego syna Shelby, łudząco podobnego do Isaaka – i z wyglądu, i
z zamiłowania do nielegalnych zabaw. Najwyraźniej kobieta musiała znaleźć
jakieś zastępstwo za syna, które zapełniło dziurę w jej sercu na tyle
skutecznie, że nigdy o Isaaka nie pytała ani nawet nie odwiedzała go w snach. Inaczej
sprawy miały się z Jilly, której zbyt bliskie spoufalanie się z matką,
niezmiernie go niepokoiło. Biedactwu zupełnie pomiesza się w głowie.
— Trevor.
Mężczyzna obrócił się za siebie. Lodowate imadło chwyciło go
za serce na sam widok żony. Siedziała na werandzie swojej chałupy, razem z
Rookwoodem i jakimiś wilami. Trzymała imbryk z fusiastą herbatą w jednej ręce,
w drugiej natomiast okrągłą, błyszczącą, kryształową kulę, czekającą już na
Trevora. Jakże gościnnie.
Na jego widok urodziwe wile z długimi, białymi warkoczami
zatoczyły się śmiechem i wbiegły do domu, przepychając się w drzwiach. Nie
miały na sobie butów. Również Rookwood
opuścił werandę, ale w przeciwieństwie do towarzyszek zszedł do ogrodu,
minął Trevora bez słowa i ruszył w kierunku pastwiska, najwyraźniej chcąc
nacieszyć oczy widokiem kóz. Trevor odetchnął z ulgą. Ostatnie, czego teraz
potrzebował, to wścibskie pytania nowej rodzinki Shelby.
Kobieta nie czekała, aż Trevor dojdzie do werandy, lecz sama
wyszła mu na spotkanie, jakby nie chciała, żeby przekraczał próg jej domu.
Imbryk odstawiła na schodach, pogrzebała w kieszeni staroświeckiego żakietu i
zbliżyła się do niego z wyciągniętą kryształową kulą i miną pełną skupienia.
— Przyszedłeś po medalion – odparła, bezceremonialnie
wciskając przepowiednię w jego ręce. – Przygotowałam się już.
Na potwierdzenie swoich słów sięgnęła do kieszeni żakietu –
a chwilę później Trevor ujrzał idealną kopię Medalionu Prewettów – obiektu
pożądania zarówno swojego, jak i jego nowego pana, a także bezpośredniej
przyczyny całego zamieszania z Lukrecją i Ignatiusem. Uśmiechnął się szeroko.
To niezwykłe, jak bardzo przypominał oryginał – miał nawet to lekkie pękniecie
od upadku, i przebarwiony jeden z ogniw łańcuszka, na pamiątkę tego, gdy
przypadkiem potraktowali go z Ignatiusem Eliksirem Blancharda. Pytanie tylko,
czy odbijał tak samo starannie wszystkie zaklęcia, które zostały ukryte w
oryginale.
— Jak widać nie ma przed tobą żadnych tajemnic – uśmiechnął
się mężczyzna i sięgnął zachłannie po medalion. Shelby – wbrew jego
podejrzeniom – nie robiła mu żadnych wymówek. Wyglądała, jakby cieszyła się, że sprezentowała byłemu
facetowi tak przydatny prezent.
— Miałam niedawno wizję – powiedziała na swoje
wytłumaczenie. – To diabelstwo doprowadzi cię do zguby.
— Ja już dawno jestem zgubiony, duszko.
Shelby przez chwilę milczała, jakby analizując jego
błyskotliwą ripostę. Trevor wysłał jej znaczące spojrzenie.
Obydwoje wzięli głęboki oddech.
Potem następny.
I…
Shelby zatoczyła się głośnym, niemalże histerycznym
śmiechem, a Trevor zawtórował jej, chociaż jego napad wesołości był o wiele
bardziej uzasadniony. Uzyskał wszystko, na co liczył bez najmniejszych trudności
(no, jeśli nie liczyć kilkugodzinnej wspinaczki po Alpach), a żona oprócz
czczych ostrzeżeń jedynie ułatwiła mu sprawę. Miał płakać z tego powodu?
Chichotanie Shelby nie mógł nazwać uzasadnionym, ale zbytnio go ono również nie
zaskoczyło. Lata spędzone w tym odludziu, gdzie jedyną rozrywką było szkolenie
nieznośnych wil i rozdmuchiwanie swoich wizji całymi dniami, zdecydowanie
sprzyjały nabierania zupełnego szaleństwa, a kobieta nawet za życia w
społeczeństwie nie należała do najnormalniejszych.
Byli taką dobraną parą…
— Mam kilka pytań o przyszłość – powiedział bez cienia
krępacji, kiedy oboje względnie się uspokoili.
— Przewidziałam to – odparła krótko Shelby. – Nie zaproszę
cię do domu, bo Priscilla i Vanessa nie lubią mężczyzn. Możemy pójść do stodoły,
gdzie sypia Rookwood. Jestem pewna, że nie będzie miał nic przeciwko.
Trevor przystał na to, chociaż nie uśmiechało mu się
rozmawianie wśród stogów siana – nawet jeśli ta stodoła była bardziej
przystosowana dla ludzi niż większość innych. Stodoła znajdowała się kilka
jardów od domu, na skraju ogrodu, otoczona bardzo wysokimi pnączami
herbacianych róż. Prowadziła do niej kamienista ścieżka, która być może miło
masowała gołe stopy Shelby i jej kuzynek-wil, ale dla Trevora i jego
wymęczonych po wspinaczce stóp, stanowiła prawdziwe utrudnienie.
― Mówią, że idzie wojna – rzucił swobodnym tonem, wiedząc,
że temat zniszczenia, pożogi i nieszczęścia na pewno podpasuje Shelby.
― To było widoczne od wielu lat – odparła po prostu. – W
gwiazdach – odwróciła się nagle w jego kierunku, jakby o czymś sobie
przypomniała. – Jesteś pewien, że nie weźmiesz swojej kuli?
Trevor puścił tę uwagę mimo uszu. Zaklął, kiedy jego pięta
wpadła w szczelinę pomiędzy sąsiednimi kamieniami tworzącymi ścieżkę. Szybko
dotarli na miejsce. Shelby rozejrzała się jeszcze przez ramię i upewniwszy się,
że nikt ich nie podgląda, otworzyła zamaszyście drzwi i przepuściła Trevora
jako pierwszego. W stodole było ciemno, ciasno i śmierdziało paszą dla kóz. Po
tym, jak Shelby zamknęła za nimi drzwi, ciemność stała się jeszcze bardziej
gęsta i przytłaczająca. Trevor mruknął coś z niezadowoleniem.
― Jak Jilly? – wyszeptała Shelby, pstrykając palcami. Kilka
świec spoczywających na prowizorycznym stoliku, tuż przy dużym stogu siana,
zapewne służącego jako łóżko, zapaliło się wściekle.
― Nigdy nie pytasz o Isaaka – zauważył. – Za życia byłaś do
niego bardziej przywiązana.
Shelby pstryknęła ponownie, a kolejna świeca oświetliła
stare, od dawna nieużywane biurko. Leżało na nim więcej kryształowych kul.
― Jilly niedługo do mnie przyjdzie. Tutaj.
Trevor milczał. Nigdy nie pozwoliłby – ba! wątpił, że taka
wygodnicka i rozpuszczona dziewczyna jak Jilly wpadłaby na pomysł tego rodzaju
– na przeprowadzkę do Nikąd, nawet jeśli mieszkałaby z matką. Poza tym, jego
córka musiałaby mieć przynajmniej lekkiego świra, żeby z ogromnej posiadłości w
Brighton, w sąsiedztwie swoich nędznych koleżków, zamieszać w stodole, razem z
niechlujnym parobkiem, przyganiaczem owiec.
Nie posiadał on bowiem odrobiny wyczucia, niezbędnego do
zrozumienia tych drobnych, nieco upiornych aluzji Shelby. Była to kobieta
odrobinę niespełna rozumu, ale wiedziała dobrze, że dopóki żyje jej mąż, ona i ich
dzieci będą rozłączeni. Trevor miał się zbyt dobrze, by mogła pokusić się o
nadzieję, iż niedługo jakaś ciemna siła zmiecie go z tego świata. Jedyne, co
mogło sprowadzić duszę córki z powrotem do matki, była jej śmierć.
A Shelby zobaczyła ją właśnie wtedy, kiedy Trevor dotknął
jedną z mętnych przepowiedni, czekających na niego na biurku w stodole.
♦♦♦
Brighton, styczeń 1973
Jilly Monroe nie dostała
trumny, a raczej – trumna nie dostała Jilly Monroe. Pusty marmurowy sarkofag, cenotaf, jak go nazywano, stanowił jej
miejsce spoczynku w znaczeniu głęboko metaforycznym. Ludzie mówili wiele, przed
i po tym pogrzebie. Wojna trwała już co prawda trzeci rok, ale cały czas
panował okres względnie spokojny. Szkody odnosili jedynie członkowie batalionów
Ministerstwa – Aurorzy, policja czarodziejska, Brygada Uderzeniowa i Stróże
Pokoju, oraz, po drugiej stronie – mieszańce, Śmierciożercy i anarchiści.
Działania Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać nie dotknęły jeszcze
zwykłej, cywilnej ludności, a jeśli nawet, to jedynie tej burzliwej i niepokornej,
a nie niewinnych, czternastoletnich dziewczynek. Ludzie przybyli na ostatnie
pożegnanie Jilly Monroe w składzie nad wyraz licznym, traktując jej pochówek
jako symbol, zapowiedź zbliżającego się piekła.
Grzebanie pustej trumny, odprawienie pogrzebu bez ciała, bez
wiedzy o zabójstwie, bez jakikolwiek dowodów potwierdzających śmierć
dziewczyny, szybko wzbudziło wiele kontrowersji.. Samą pannę Monroe
gloryfikowano i czczono niemal jak bohaterkę na skalę narodową, co z pewnością
bardzo zniesmaczyłoby ją za życia. Były i odważniejsze, bardziej naiwne głosy,
że dziewczyna wciąż żyje, a jedynie zaginęła – czasem, że uciekła z
patologicznego domu, od ojca-dziwaka, od brata-socjopaty, fingując swoją
śmierć. Innego wytłumaczenia na brak ciała znaleźć się nie dało, a że były to
ciągle spokojne czasy, i wyobraźnia czarodziejów nie dopuszczała jeszcze
najbardziej czarnych scenariuszy. A była ona prosta, jednak zaiste bardzo
brutalna – ciało Jilly nie mogło spocząć w grobie, bowiem z tego ciała nic już
nie zostało.
Suma summarum nieco ponad jedna dziesiąta gości na pogrzebie
miała za życia cokolwiek wspólnego z osobą Jilly, reszta była jedynie
plotkującym tłumem gapiów. Wśród tej mniejszości byli jej koledzy z klasy w
Durmstangu; mieszkańcy Brighton, którzy wspominali ją teraz jako „taką uroczą
młodą osobę”, chociaż za życia kręcili głową na jej maniery i dzikie obejście;
a także członkowie bardzo nielicznej rodziny – wspomniany już brat-socjopata
oraz dziwna matka, chyba cudzoziemka. Jej kuzynostwo i wujostwo nie zjawiło się
na ceremonii, z obawy przed potyczką z Shelby i Isaakiem. Ojciec również nie
pożegnał się z córką, ale z powodów zgoła innych.
— Jakich to? – spytała jedna z londyńskich plotkar, pani
Hughes swoją towarzyszkę, lady Fitzgerald.
— Nasz szef Departamentu Przestrzegania Prawa odesłał ojca…
i całą jego trupę pijacką – z tego co słyszałam! – do Azkabanu, na dożywocie.
— Trupę pijacką! – przeżegnała się pani Hughes i pokręciła
głową. – To doprawdy niesłychane, cóż to był za czort, z tego człowieka… że też
pan McDonald tak szybko go wygonił! Ostatnio wszystkie procesy Wizengamotu
dłużą się i dłużą… moja synowa wystąpiła o odszkodowanie już wieki temu… przez
nieodpowiedzialnego uzdrowiciela w Mungu otrzymała lek na smoczą ospę, i teraz
zieje ogniem po każdym posiłku!
— Ostatnio nasza kadra medyczna jest równie beznadziejna jak
sądownictwo, niestety… ale ta banda cwaniaczków wcale nie czekała na rozprawę,
milady. Minister Jenkins pozwoliła zsyłać podobnych łotrów od razu, bez
procesu…
— Och, toż to czysty anioł, a nie kobieta, nasza minister…
gdyby tylko jej zięć nie był takim impertynenckim dra… och, pani Monroe! Madam
Monroe, proszę się zatrzymać!
Panie Hughes i Fitzgerald popędziły w kierunku ukrytej za
woalką matki „tego biednego dziecka” oraz podtrzymującego ją z jednej strony
„nieokrzesanego młodzieńca”, a z drugiej „jakiegoś brudnego pastucha” (jak
komentowały sobie w myślach). Obydwie uważały złożenie kondolencji za swój święty
obowiązek, chociaż widziały panią Monroe po raz pierwszy w życiu i nie miały
pojęcia, w co się pakują, wchodząc jej w drogę.
Shelby zatrzymała się na środku chodnika i odwróciła głowę.
Woalka ukrywała jej młodzieńcze rysy, ale mimo to widać było, iż jest o wiele
za młoda na matkę czternastoletniej dziewczyny, a już w ogóle jej starszego
brata-socjopaty.
— Proszę nam wybaczyć – odezwała się lady Fitzgerald. – Ale
chciałyśmy złożyć pani najszczersze kondolencje… z powodu tej strasznej
tragedii, nie tylko dla pani – ale dla pani szczególnie! – ale, jak myślę, dla
całego czarodziejskiego świata… nigdy nie zapomnimy o tej straszliwej stracie…
— …o tej paskudnej, niesprawiedliwej śmierci – zawtórowała
jej pani Hughes.
— Właśnie! I o tym nieludzkim okrucieństwie, to nie do
pomyślenia, żeby coś takiego mogło spotkać pani córkę z rąk jej własnego ojca… ja
i Marissa jesteśmy wstrząśnięte całą tą sytuacją…
— …ale – rzecz jasna – jesteśmy święcie przekonane, że
gdziekolwiek jest teraz nasza kochana Jilly, to zaznała szczęścia i spoczynku i
uwolniła się od piekła, w którym żyła… przynajmniej teraz, po swojej śmierci.
— Śmierć – zaśmiała się Shelby, przerywając im nagle. Isaac
puścił jej ramię i wbił wzrok w pobliską wierzbę. – Spoczynek! Nie ma nic
bardziej ludzkiego niż śmiertelność, ale ja nie jestem w stanie tego
zaakceptować – chce, żeby do mnie wróciła… nawet nie jako człowiek, chce, żeby
moja córka została przy mnie.
Isaac przełknął głośno ślinę, uśmiechając się przepraszająco
do kobiet. Wyglądały one – nareszcie! – jako ciut zmieszane podobnym wybuchem,
a pani Hughes była chyba bliska okrzyknięcia matki tak samo bezwstydną i
zhańbioną, jak jej okrutny mąż.
— Moja matka jest zrozpaczona – wydusił. – Proszę jej
wybaczyć…
— Lepiej zamilcz – syknęła pani Fitzgerald, oburzona, że
ośmielił się zabrać głos. – Jak możesz dziwić się rozpaczy tej biednej kobiety,
łotrze! Jesteś tak samo odpowiedzialny za śmierć tego biednego dziecka, jak
twój nieszczęsny ojciec! Och, jakże jej współczuję! Cieszę się, że uwolniła się
od was… nawet jeśli oznacza to, że musiała umrzeć!
Shelby zaśmiała się nieludzko, spluwając kobiecie pod nogi.
Pani Hughes rozdziawiła usta jak ryba.
— Odszczekaj się, Isaac! – rozkazała kobieta, kopiąc syna w
kostkę. – Nie pozwalaj sobie ubliżać na pogrzebie własnej siostry!
Rookwood syknął z uciechy, sam też plując pod nogi dwóch dam,
bowiem zwykł powtarzać po swojej pani każdy gest. Isaac milczał.
— Cóż za niegodziwa banda! – obruszyła się pani Fitzgerald.
– Takie zachowanie nie przystoi nawet kobiecie w żałobie, a co dopiero takiemu
pastuchowi! Jak pani nie wstyd, pani Monroe! Nie obrażę się na panią ze względu
na to nieszczęście, ale doprawdy – nie spodziewałabym się czegoś takiego po tak
eleganckiej kobiecie!
— Ona mnie znieważa – roześmiała się pusto Shelby. – Isaaku,
ONA MNIE ZNIEWAŻA!
Pani Hughes przełknęła głośno ślinę, kiedy Isaac łypnął na
jej towarzyszkę spode łba. Jeśli na pani Fitzgerald, starej guwernantce
najbogatszych, arystokratycznych dzieci, zrobiło to jakiekolwiek wrażenie, to
nie dała tego po sobie poznać.
— Zgrywasz teraz niewiniątko, ale ja dobrze znam się na takich
jak ty… czysty tatuś, plugawy łajdak… mam nadzieję, że święty Merlin pomści
twoją biedną siostrę…
Tego nawet tak opanowany człowiek jak Isaac nie był w stanie
zdzierżyć. Jego usta pobladły, źrenice się zwęziły, a krew uderzyła mu do
mózgu… ON! Odpowiedzialny za śmierć Jilly! Już on pokaże tej starej prukwie,
gdzie jej miejsce…
— ISAAC! – krzyknęła jakaś długonoga blondyna, która przysłuchiwała
się tej wymianie zdań od dłuższego czasu. Stanęła przed nim i złapała go za
nadgarstek, mim ten zamachnął się z furią. – Uspokój się, proszę!
Jej głos brzmiał słodko i naiwnie, jednak na tyle
kategorycznie, że chociaż sama była równie słodka, nieszkodliwa i naiwna, na
Isaaku to wystąpienie zrobiło najwyraźniej olbrzymie wrażenie. Wziął głęboki
oddech. Ostre płomienie w jego oczach zaczęły nieco łagodnieć i iskrzyć czymś
bardziej subtelnym i wyrafinować, gdy tylko spotkały się ze spojrzeniem
blondynki.
— Chodźmy stąd, Prim – szepnął. W jego głosie dało się
wyczuć trudne do zdefiniowania tony, znacznie odbiegające od typowej
obojętności i powściągliwości. Ujął dziewczynę w talii, skinął głową w kierunku
dwóch londyńskich dam, i ponownie posłużył jako podpora dla swojej matki z
jednej strony, podczas gdy z drugiej podtrzymywał ją Rookwood. W tak
specyficznym orszaku oddalili się, już nie zaczepieni przez nikogo, i
rozpłynęli w powietrzu tuż za zakrętem.
— Urocza rodzinka, czyż nie?
Lily aż podskoczyła, słysząc nowy głos, dochodzący tym razem
jakby zza niej, a nie jak wcześniej – z wnętrza jej głowy. Przetarła oczy. W ciągu
mrugnięcia okiem przeniosła się w zupełnie nowe miejsce. Jeszcze przed chwilą
stała w białej, marmurowej świątyni wśród mężczyzn w czarnych garniturach i
kobiet w żałobnych sukniach i woalkach, a potem razem z nimi wyszła na pobliski
cmentarz. Nie minęła chwila i nagle znalazła się… nigdzie.
Nie wydawało jej się, żeby podobne miejsce istniało
gdziekolwiek na świecie – było całe zamglone, jakby znajdywało się za cienką,
tańczącą zasłoną i do tego spowijało je sukno mlecznej poświaty. Wokół nie
mogła zobaczyć niczego namacalnego, jedynie eteryczne cienie – może należały
one do drzew, a może do traktorów – nie dało się tego ustalić. Siedziała na
podmokłej ziemi, w swojej nieprzyzwoitej sukience od Jamesa i w starych,
znoszonych martensach, i wydawało jej się, że cały pogrzeb Jilly Monroe był
jedynie snem, z którego nie do końca się jeszcze wybudziła.
Przełknęła głośno ślinę.
Jakkolwiek miejsce to zdawało jej się zupełnie
nierzeczywiste, szybko zdała sobie sprawę, że już kiedyś tu była. Nawet dwa
razy, w zeszłym semestrze. W miejscu rozpościerającym się gdzieś pomiędzy snem
a rzeczywistością, w świecie najbardziej dogłębnej legilimencji… raz z
Isaakiem, raz z Jo, a teraz…
— Cześć, Lily – powiedziała ciemnowłosa dziewczynka.
Evansówna aż zadrżała na jej widok. – Nie poznajesz mnie?
Lily przyjrzała się jej dokładniej. To nie była dziewczynka,
a przynajmniej niezupełnie. Wyglądała na jakieś… trzynaście, może czternaście
lat, chociaż niewykluczone, że była młodsza, a postarzał ją makijaż – o wiele
za mocny jak na jej wiek i urodę. Miała na sobie czarną, pogrzebową sukienkę, czarne,
ciężkie loki zasłaniały na wpół trupiobladą twarz – a ten kolor najwyraźniej
nie był spowodowany jedynie źle dobranym pudrem. Charakterystyczna, kwadratowa
szczęka przypominała jej Isaaka. Lily przełnęła ślinę. Oczywiście, że ją
poznała.
— Nie – szepnęła. – Chyba nie miałyśmy przyjemności się
poznać.
Dziewczyna roześmiała się bałamutnie. Zbliżyła się do Lily i
nagle – zupełnie znikąd! – na jej szyi pojawiło się małe dziecko, przytulające
się wiernie, ale i z przestrachem. Rudowłosa przełknęła ślinę.
— Serio? –
szepnęła dziewczyna, obchodząc ją dookoła. – To niemożliwe… nie przyjmujemy
tutaj obcych. A ty przecież wpadłaś w odwiedziny.
Lily milczała. Wpatrywała się z przestrachem na dziecko
uczepione szyi dziewczyny – mogło w każdej chwili spaść, bo jego opiekunka
nawet nie podtrzymywała go w powietrzu.
— A poznajesz ją?
Dziecko przestało ufnie wtulać główkę we włosy dziewczyny, a
spojrzało teraz na Lily. Evansówna natychmiast poczuła jak krew odpływa jej z
twarzy, jak uginają się pod nią nogi, i jak coś ostrego kłują ją prosto w
serce.
— Słodki Merlinie – jęknęła, zbliżając się do niemowlęcia. Wyglądało
jak każde inne dziecko w wieku paru miesięcy, z główką pokrytą ciemnym meszkiem
włosów, smoczkiem wetkniętym w uroczo wydymany dzióbek, z błyszczącymi
niewinnie, wielkimi, szklanymi oczami…
Przełknęła ślinę. Właśnie te oczy zrobiły na niej największe
wrażenie. Większość niemowląt przez kilka pierwszych miesięcy życia utrzymywało
ciemnoniebieski kolor tęczówki, a przynajmniej tak słyszała Lily. Dziewczynka
natomiast wlepiła w nią wielkie, szmaragdowozielone patrzałki, tak uderzająco
podobne do tych należących do całej rodziny Evans…
— Nazwałam ją Caroline – powiedziała dziewczyna w
pogrzebowej sukni. - Jest taka urocza. Chociaż… - zlustrowała Lily od stóp do
głów nieprzychylnym spojrzeniem. – Chyba wdała się w tatusia.
Lily nie zdążyła na to odpowiedzieć w żaden sposób, bo nagle
poczuła silne zawroty głowy. Upadła na kolana. Krew szumiała jej w uszach,
szaleńczy śmiech dziewczyny mieszał z bólem głowy, a Lily czuła się jak na
jakieś śmiercionośnej, wariackiej karuzeli, z której miała spaść wprost w
czeluść nicości…
♦♦♦
Francja, czasy obecne
– 31 stycznia 1977
— Chyba się budzi, Isaac –
mruknęła Jo, trącając Lily w ramię. – Wstawaj, księżniczko! Księżyc się już
odsłania!
Jo zarechotała z własnego dowcipu, chociaż było to tak
niestosowne do sytuacji, że nawet Isaac zdawał się zniesmaczony jej
zachowaniem. Jego karcący głos skłonił Lily do otwarcia jednej powieki. Nie
widziała go od jakiegoś miesiąca, ale podczas wydarzyło się tak wiele, że
zdawało jej się, iż były to lata! Isaac w przeciwieństwie do Jo zawsze był taki
oficjalny i ułożony, i Lily czuła się w
jego towarzystwie od razu bardziej komfortowo. Złudne uczucie spokoju, jakie zalało
ją po ponownym spotkaniu z Monroe’em, spierzchło niemal od razu.
O, nie.
Wstała na równe nogi i szczypnęła się mocno w ramię. Łudziła
się, że nadal przebywa w tym dziwnym wymiarze dogłębnej legilimencji – otaczała
ją ta sama mleczna, nocna mgła, wokół tańczyły te same cienie, jakby zbłąkane,
złośliwe dusze, martensy odciskały się na jej wymęczonych po całonocnych
tańcach stopach, a sukienka od Jamesa pasowała do butów i do pogody jak pięść
do oka. To niemożliwe…
Spojrzała z przestrachem na Jo i Isaaka, ubranych jak na
biwak. Isaac założył dżinsy (i wyglądał w nich dobrze, chociaż ewidentnie mu
one nie odpowiadały), a Jo bojówki, solidne trapery i ciężką kurtkę. Obydwoje
mieli na plecach gigantyczne, górskie plecaki i popijali coś z piersiówek.
Co za szaleństwo…
— Co do diabła…?!
— Weź moją kurtkę, bo się przeziębisz – mruknął Isaac,
zarzucając na nią ciężki, gruby kawałek wełny. – Wszystko okej?
Lily wybałuszyła oczy. Znajdowała się w jakimś dziwnym,
nieokreślonym miejscu – może to był jakiś dziwny las, nie miała pojęcia –
daleko od Hogwartu i swojego dormitorium, razem z przebranymi za mugolskich
turystów Jo i Isaakiem, który zniknął bez śladu wieki temu…
W dodatku w środku nocy tkwiła w samej nieprzyzwoitej sukni,
kiedy na dworze temperatura spadła do jakiś minus dwanaście, czuła mdłości,
zawroty głowy i straszną migrenę i przed chwilą rozmawiała z martwą
czternastolatką i swoją przyszłą córką…
— Okej? – prychnęła, rzucając mu wściekłe spojrzenie. – To…
wy… — wzięła głęboki oddech. –
Porwaliście mnie!
Chociaż zarzut ten brzmiał dość poważnie, na Isaaku i Jo nie
zrobił najmniejszego wrażenia.
— Czekaliśmy na to – wzruszył ramionami Isaac. – Idziemy.
Jo odwróciła się na pięcie i zniknęła we mgle, podśpiewując
pod nosem jakąś harcerską piosenkę, a Isaac wyciągnął do niej ramię, oferując,
że może ją ponieść, jeśli czuje się słabo.
— Na co czekaliście? – spytała, rozglądając się wokół siebie
jak idiotka. Miała wrażenie, jakby ktoś zamroził jej mózg – żadne impulsy do
niego nie docierały, a ona z trudem łączyła wszystkie chaotyczne fakty, jakie
do tej pory udało jej się wyłapać.
— Na imprezę! – krzyknęła Jo, która choć zniknęła bez śladu,
najwyraźniej w dalszym ciągu wyśmienicie ich słyszała. – Jeśli coś pójdzie nie
tak, i ostatecznie cię dzisiaj zabijemy, to przynajmniej wcześniej trochę
poskakaliśmy.
Lily spojrzała na Isaaka z przestrachem. Ten roześmiał się
nerwowo i pociągnął ją za rękę w kierunku mgły, za którą wcześniej zniknęła Jo.
— Jo ma na myśli to, że czekaliśmy, aż ukończysz
siedemnaście lat – sprostował Isaac, przedzierając się przez mleczną poświatę.
Lily zmrużyła oczy i w oddali zauważyła Jo, która maszerowała teraz na skróty
przez jakieś pastwisko. Wyglądało na to, że znaleźli na jakieś górskiej hali.
— Jo wie, co Jo ma na myśli!
— Po co czekaliście na moje urodziny? – nie dawała za
wygraną Lily, zatrzymując się nagle. – Czy możecie łaskawie wytłumaczyć mi, co
się tutaj wyprawia?!
— Właściwie to wcale nie było to niesamowicie konieczne –
rzuciła Jo, przeskakując przez płot prosto na czyjąś posesję. – Isaac się
uparł.
— Wszystko wyjaśnimy ci w domu… nie ma sensu dłużej tkwić na
takim mrozie. Wyszliśmy tylko na chwilę, bo chciałem, żeby świeże powietrze cię
trochę ocuciło. To dobrze robi.
Lily chciała zapytać, na co takiego dobrze to robi, gdzie są, do jakiego domu idą i dlaczego nie ma ich
w Hogwarcie (przecież rano zaczną się lekcje, słodki Merlinie!). Ostatecznie
jednak nabrała wody do ust i skupiła się na drodze do jakiegoś ciepłego
miejsca. Chociaż kurtka Isaaka trochę pomogła, wciąż biegała po tym mrozie na
gołych nogach.
Kiedy obydwoje dotarli do płotka, przez który przeskoczyła
wcześniej Jo, Isaac pomógł Lily minąć go, nie niszcząc przy tym rajstop i
bezcennej sukni. Przeszli jeszcze kilka kroków, mijając wielką studnię, jakąś
altanę i stodołę, gdy nagle zatrzymał ich jakiś brudny, ciemnowłosy
młodzieniec, na oko Lily mniej więcej w wieku Isaaka. Łypnął na nią groźnie:
— Szlama –
mruknął, wciskając Isaakowi do rąk jakieś zioła. – Niezłe masz teraz
towarzystwo, kuzynie.
— Panuj nad słowami, Rookwood – odparował chłodno Isaac,
łapiąc Lily mocniej za nadgarstek. – Gdzie jest Shelby? Pozwoliła ci wyjść z
domu?
Rookwood mruknął coś o „śmierdzącym szlamie”, szturchnął
Lily w bok i zniknął w stodole, klnąc paskudnie. Dziewczyna zjeżyła się cała.
— Nie przejmuj się Rookwoodem – mruknął Isaac, uśmiechając
się niemal ciepło. – Jest nieokrzesany.
Lily skinęła tylko głową. Znowu poczuła silne mdłości i falę
znużenia, a do tego obawiała się, że jeszcze chwila i dostanie hipotermii.
— Ruszcie tyłki! Wile nareszcie poszły do lasu! – doszedł
ich krzyk Jo, a następnie skrzypienie otwieranych drzwi, których zawiasów ktoś
dawno nie naoliwiał.
Isaac zauważył, jak Lily słabnie, dlatego chwycił ją w pasie
i zarzucił sobie na ręce. Okropny, przeszywający ból głowy przychodził jej na
myśl klamerki, którymi ktoś szczypie jej mózg.
— Kim była ta dziewczyna? – wydukała Lily, kiedy zbliżyli
się do werandy domu. Brzmienie własnego głosu przyprawiło ją o drżenie. Jo
wyjrzała zza framugi, marszcząc czoło. – Była tu przed wami jakaś dziewczyna…
zanim mnie obudziliście… Stała tam, gdzie ty teraz, Isaac…
Wskazała palcem na mgłę, zupełnie jakby wyglądała
gdziekolwiek inaczej. Isaac zamilkł.
— To miejsce jest przeklęte – odpowiedziała jej Jo
sielankowym tonem. – Też ją widzę, za każdym razem, jak tu przyjeżdżamy. Jeśli
nęka nas jako duch, to na pewno jej się nie nudzi. Pakuj się z nią, Isaac.
Twoja matka zrobiła dla nas herbatkę.
Lily zapamiętała jeszcze, jak Isaac przenosi ją przez próg
domu i zamyka drzwi. W pewnym momencie musiała stracić przytomność, bo gdy
otworzyła oczy ponownie leżała na kanapie w wielkiej bawialni, tuż obok
kominka. Rozejrzała się wokół. Nie widziała nigdzie ani Isaaka, ani Jo, ani
tego okropnego Rookwooda. Leżała okryta kocem z owczej wełny i niemal odebrało
jej mowę, kiedy ogarnęła wzrokiem cały wielki, surowy salon. Na zewnątrz dom
wyglądał na zwykłą, drewnianą górską chatę, jednak w środku przypominał raczej
dziewiętnastowieczną rezydencję. Ściany zdobiła drogocenna boazeria wysadzana
dziwnymi kamieniami, inkrustowane stoliki przesunięto tuż pod drzwi, jakby w
celu zaryglowania ich. Posadzkę stanowiły ogromne marmurowe kafle, błyszczące
nienaturalnie. Śmierdziało kadzidłem.
Lily zbliżyła się do kominka, zabierając ze sobą kokon z
wełnianego koca. Jego gzyms w całości zastawiony był drewnianymi ramkami z
mozaikami czarno-białych, ruchomych zdjęć, przedstawiających tylko jedną osobę.
Z wahaniem wyciągnęła dłoń i sięgnęła po jedną z nich z wetkniętym doń kolażem
maleńkich zdjęć. Dreszcz przeszedł Lily po plecach, gdy jeszcze raz zobaczyła
tą kwadratową szczękę, te ostre, anielskie rysy, te bujne, ciemnobrązowe fale…
Obróciła ramkę na drugą stronę. Kolejny dreszcz.
Jilly – 1958 - 1973
— Macie bardzo podobne imiona – rzekł nastoletni głos. Lily
podskoczyła i z przerażenia upuściła ramkę na podłogę. Dzięki Merlinowi, szybka
wyszła z tego bez uszczerbku.
— Dzień dobry – powiedziała Lily, zwalczając przemożną chęć,
by powiedzieć „cześć”. Czuła się bardzo niepewnie. Nie wiedziała przecież, z
kim rozmawia. Czyżby Isaac miał jeszcze jedną siostrę? – Eee… kim jesteś?
— Jestem jej matką – powiedziała stojąca za nią dziewczyna,
wskazując palcem na zdjęcie Jilly. Lily poczuła, ze blednie.
Pani domu wyglądała na młodszą od niej – niewiele, może dwa
lata, ale nie było mowy o tym, że wkroczyła już w dorosłość, a co dopiero była
matką prawie dwudziestoletniego Isaaca. Miała ciemne, grube włosy, śniadą cerę
i czarne, puste tęczówki. Nie było widać źrenic, za to białka wypełniały
większą część oka niż normalnie. Przyniosła ze sobą tackę z herbatnikami,
ziołowym naparem i dziwną, szklaną kulką.
― Pani Monroe? – zdziwiła się Lily, szybko odstawiając ramkę
na swoje miejsce.
― Shelby – odparła po prostu. – Ja nie jestem Monroe.
Rozwódka, pomyślała
Lily, czując falę sympatii do Isaaka. Przepadała za wszystkimi dzieciakami,
których rodzice się rozstali – rozumiała ich bowiem doskonale, mając za życia
niebotyczną liczbę macoch i ojczymów.
― A pani nazwisko… rodzinne? – nie poddawała się, nie chcąc
powiedzieć „z domu”. Przecież nie będzie zwracała się do obcej kobiety per
„Shelby”!
― Nie mam nazwiska.
W tej chwili wielkie okno naprzeciwko kominka rozbłysło
bladą poświatą, bo błyskawica przecięła granatowe niebo. Lily momentalnie znowu
zrobiło się słabo.
— Kiedyś może i nazywano mnie Monroe – jedynie z kwestii
formalnych, daję słowo… nie życzyłabym sobie takiego nazwiska, chociażby czort
miał mnie nastraszyć… ale obecnie nie łączą mnie z tym łajdakiem żadne
koligacje, mogę cię o tym zapewnić.
— Ja jestem Lily Evans – odparła, nie chcąc wchodzić w ten
temat. – Jestem… hmm… koleżanką Isaaka.
― Weź przepowiednię, kochanieńka – rzuciła Shelby,
podchodząc do niej bliżej. – Możesz wziąć nawet kilka. Ona będzie wiedzieć.
— LILY! – Jo wpadła do salonu, ratując ją z opresji (chyba
po raz pierwszy w życiu! No, drugi, jeśli wliczyć pomoc na egzaminie z
transmutacji). – Och, na litość boską, niech pani zabierze stąd te kulki, pani
Shelby.
Zanim pani Monroe (cofnij: pani bez nazwiska) zdołała
cokolwiek na to odpowiedzieć, w pokoju pojawił się Isaac, zwabiony wrzaskami
Jo.
— Obudziłaś się, dzięki Merlinowi – westchnął, uśmiechając
się do Lily niepewnie. – Martwiliśmy się o ciebie.
Lily spojrzała na niego beznamiętnie. Jej myśli gnały w
zawrotnym tempie, teraz już nieco bardziej okiełznane, ale wciąż niespójne i
chaotyczne. Nie miała pojęcia gdzie jest, co się dzieje, dlaczego Isaac i Jo ją
tu zabrali, i dlaczego czuje się tak potwornie. Jedyne, czego była absolutnie
pewna, to to, że powinna w tej chwili spać w swoim dormitorium, wstać z samego
rana i przygotować się na transmutację, a potem iść na śniadanie i na lekcje.
Ponieważ te wnioski były jedynymi pewnikami, jakie miała, postanowiła wygłosić
je na głos:
— Nie wiem, co tutaj się wyprawia, ale musicie jak
najszybciej odesłać mnie do Hogwartu. Rano są lekcje, na Boga! Czy nie
mogliście zabrać mnie tutaj w jakiś weekend?
Jo wywróciła oczami:
— Nie.
Isaac podszedł do Lily, podbierając przy okazji z tacki
swojej matki herbatnika.
— To doprawdy niezwykłe – mruknął. – Budzisz się kompletnie
wyczerpana, po imprezie, a potem po podróży i transformacji, a pierwsze o czym
myślisz, to szkoła?
Po czym?!
— Nie martw się tym, Lily. Mamy jeszcze dużo czasu. Nie
wybiła jeszcze pierwsza.
Dziewczyna zamrugała.
— To niemożliwe – pokręciła głową. – Kiedy wracałam do
dormitorium, było już wpół do drugiej… nie spędziłam tu chyba całej doby?
Jo roześmiała się bałamutnie.
— A jeśli powiem, że w jednej rzeczywistości wciąż tańcujesz
sobie z Potterem w szklanej sali marzeń, a w drugiej z nami gadasz,
uwierzyłabyś w to?
Że co?! W jednej rzeczywistości, czy ta dziewczyna była
normal…
Nagle Lily wszystko zrozumiała.
Pojęła, że całe swoje obecne położenie jest tylko i
wyłącznie jej winą, a raczej – jej niedopatrzeniem.
Niech diabli wezmą Jo i jej durne pomysły!
— Zmieniacz Czasu – szepnęła, chowając twarz w dłoniach. –
Nikt nawet nie zauważy… nikt się nie dowie, że…
— Gdybyś nie wpadła na ten pomysł z Zaklęciem Proteusza,
istniałby jeszcze cień szansy, że kochana Hestia Jones zauważy swoją zgubę,
doda dwa do dwóch i nas przejrzy, ale kiedy cofnęliśmy się w czasie, wszyscy –
łącznie z tobą – już słodko spali w waszym dormitorium. Kiedy twoje kumpelki
się obudzą, będziesz już w szkole z powrotem.
Lily zaklęła. Czasami naprawdę zachowywała się zbyt
nieostrożnie i lekkomyślnie. Co ona sobie myślała, umożliwiając Jo tą kradzież?
Wtedy chciała jedynie, żeby ta dała jej spokój i przestała myszkować w
dormitorium numer cztery – no i, rzecz jasna, starała się pomóc Hestii. Teraz zaczynała
dostrzegać wady swojego planu.
Do diabła.
— A wiesz, co jest jeszcze lepsze? – kontynuowała Jo,
klepiąc ją po plecach. – Że dzisiaj jesteś już siedemnastką i zszedł z ciebie
namiar! Teraz nawet jeśli ktoś zauważy twoją nieobecność, nie będzie mógł nas
tak łatwo namierzyć!
Psiakrew. Minął jeden dzień bycia pełnoletnią, a Lily zdołała
nieźle za to oberwać.
Shelby spojrzała na nią krytycznie, rzuciła do syna, że
pójdzie po więcej herbaty i zostawiła ich samych. Lily odetchnęła głęboko. Isaac
poklepał ją po ramieniu i zaproponował herbatnika. Dziewczyna nadgryzła go
drżącymi rękoma.
Pomimo całej swojej antypatii do Jo, braku zaufania do jej
planów i znajomych, Lily naprawdę przepadała za Isaakiem. Jego ponura postawa,
niezwykła męskość, powściągliwość i takt przypominały jej
dziewiętnastowiecznego dżentelmena – o ile dżentelmen dopuszczałby się takich
niegodziwych uczynków jak panicz Monroe. Cieszyła się, że jest on tutaj, bo
miała wrażenie, że w jego obecności nie spotka jej nic bardzo niebezpiecznego.
Gdyby tylko pozbyć się jeszcze Jo…
— Lepiej usiądź, Lils – zaproponowała Jo, najwyraźniej będąc
w wyśmienitym humorze. – Mamy dla ciebie niezłe nowinki.
— Gdzie jesteśmy? – spytała zimno, nawet nie spoglądając na
kanapę, na której rozłożyła się w najlepsze Jo, oglądając swoje paznokcie.
— U matki Isaaka –odparła. Lily wzięła głęboki oddech.
Musiała zapanować nad gniewem, jeśli chciała dowiedzieć się czegokolwiek.
— Gdzie mieszka matka Isaaka?
— W górach.
Lily wywróciła oczami. Na pomoc i tym razem przyszedł Isaac,
przekazując jej prawdę jak najdelikatniej:
— Jesteśmy we Francji. W Alpach. To Alpy Delfinickie, w tej
części niewidzialne dla mugoli. Teren jest kontrolowany przez brytyjskie
ministerstwo.
Francja… Alpy… Oddychaj,
Lily.
— W porządku – powiedziała przeciągle, chociaż wcale nie
uważała, że to było „w porządku”. – To było pierwsze z moich wstępnych pytań.
Pytanie numer dwa – po co mnie tutaj
przyczołgaliście?
Jo chciała odpowiedzieć na to w swój prześmiewczy, złośliwy
sposób, ale Isaac nie dał jej dość do słowa:
— To długa historia, Lily. NIE DENERWUJ SIĘ! Wszystko ci z
Jo wyjaśnimy, ale najpierw – proszę cię – usiądź i zjedz. Będziesz miała dużo
do słuchania.
— Yhym – potaknęła Jo. – Na twoim miejscu rzuciłabym jeszcze
kilka pytań wstępnych, bo zapomnisz o nich bez wątpienia, kiedy wpadniesz już w
pytaniowy trans. Myślę, że to będzie jedyna twoja rozrywka przez całą naszą
długą noc – pytanie, pytanie, pytanie…
— No dobrze – zgodziła się Lily, bo chociaż Jo starała się
ją za wszelką cenę zdenerwować, miała trochę racji, co do tego zadawania pytań.
Przysiadła na wezgłowiu tapczanu i nadgryzła herbatnika. – Eee… Isaac? Nie chcę wyjść na niegrzeczną,
ale to chyba dobre pytanie wstępne…
Chłopak potaknął.
— To pytanie jest tylko
do Isaaka? – szepnęła konspiracyjnie Jo. – Osz kurczę, czy powinnam
zostawić was samych?
— Czym… jest twoja
matka? – wyrzuciła z siebie Lily, czując się trochę głupio, że nie potrafiła
sformułować swoich wątpliwości w bardziej wyszukany sposób.
Isaac uniósł brew do góry.
— To jest to intymne pytanie? – zakpiła Jo. – Przecież ty
już to wiesz.
— Nie zaczynaj znowu, Jo – westchnął Isaac, siadając na drugim
oparciu kanapy. – Widzisz, Lily… Nasza wycieczka tutaj miała pewien cel,
którego… od samego początku wolałem uniknąć. Moja matka odegrała w tym kluczową
rolę, bo jej kompetencje… znacznie przekraczają zwyczajowe umiejętności
czarodziejów – przełknął głośno ślinę. – Uwierz mi, że gdyby nie doszło do… ostateczności, wcale nie angażowałbym
cię w ten cały bałagan. Jednak niektóre sprawy uległy w zmianie i w
ostateczności musiałem powziąć specjalne eee… kroki i zdecydować się na…
- Uprowadzenie – dokończyła Jo.
Lily pokręciła głową.
— Podziwiam twoje umiejętności łagodnego… doboru słów,
Isaaku – mruknęła. – Ale cały czas nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
— Ona woli krótko i konkretnie, tak jak ja zawsze z nią
rozmaw…
— Wiesz co, Jo? – przerwał jej Isaac. – Czy mogłabyś pójść
po drzewo genealogiczne mojej rodziny? Wkrótce się nam przyda, a lepiej żebyś
choć trochę wspomogła tę sprawę, a nie bezustannie mi docinała…
Jo zerwała się na równe nogi, robiąc zarazem miejsce na
kanapie dla Lily i Isaaka.
— Docinała? Jestem
poważna jak śmierć! – zaprzeczyła gorączkowo i udała obrażoną. – Dobrze. Będę
już grzeczna.
Isaac mruknął coś o tym, że szczerze wątpi, ale nie nalegał
dłużej, żeby Jo dała im spokój. Spojrzał Lily w oczy i kontynuował swój
monolog:
— Nie chciałem, żebyś miała tak mało czasu. Powinienem ci
wcześniej wszystko wyjaśnić, wszystko lepiej zaplanować, żebyś była w stu
procentach bezpieczna. Jest jednak kilka nowych okoliczności, które zmusiły
mnie… mnie i Jo… do przyśpieszenia spraw.
— Twój chłopak przesądził sprawę – odezwała się ponownie Jo,
tym razem jednak nie przerywając Isaakowi, lecz uzupełniając jego wypowiedź,
gdy najwyraźniej zabrakło mu słów. Lily wybałuszyła na nich oczy.
— James?!
Wydarzenia z ostatniego wieczora (ech, z teraźniejszego
wieczora w innej rzeczywistości) stanęły jej nagle przed oczami. Przegrała
zakład. Pocałowała Jamesa i było to równoznaczne z akceptacją jego zaproszenia
na randkę. Oczywiście, jedno towarzyskie spotkanie nie czyniło z nich od razu
pary, jednak był to na tyle odważny krok naprzód, że chociaż w szklanej sali
wydawał jej się jak najbardziej naturalny i pożądany, to teraz przyprawiał ją o
dodatkowy zawrót głowy.
Jo zamrugała bez zrozumienia.
— Yyy… nie do końca? Mówiłam
o Dorianie.
Lily zarumieniła się wściekle i chwyciła następny herbatnik.
Isaac pozostawił tą sytuację bez komentarza.
— Och, serio? No to… co zrobił Dorian?
Jo pokręciła głową i szybko wrócił jej rezon:
— Co wy zrobiliście,
chciałaś powiedzieć. Bo ty sama – ty i
on – wepchnęliście się do tej sprawy i między innymi przez to ja i Isaac musieliśmy przyśpieszyć nasze odwiedziny u
Shelby. Zwykle nie przyjeżdżamy do niej o tej porze roku, bo Rookwood ma wtedy
wieczny zespół napięcia przedmiesiączkowego, a poza tym szaleją tu wile. No ale
mniejsza już o to – wywróciła oczami. – Gość wyrzucił cię z tego żałosnego
projektu, zanim udało wam się dokopać do czegokolwiek konkretnego. Cała ta
sprawa raczej nie doszłaby do mnie, gdyby nie ta mała spryciara, Mary.
Lily zmarszczyła brwi. Ile jeszcze osób było zamieszanych w
ten obłęd? Isaac, Jo, Dorian, teraz jeszcze Mary? Do drużyny największych
krętaczy brakowało im chyba tylko Blacka i Larissy Richardson.
— Mary jest lepsza w oklumencji niż większość hogwarckich
dzieciaków, ale nawet ona czasami spuszcza swoje myśli ze smyczy. Dowiedziałam
się, że Dorian grzebie w sprawach, które go nie dotyczą – GRZEBIE Z TOBĄ w tych
sprawach – ale nie spodziewałam się w ogóle, że w jego pseudonaukowym bełkocie
opartym o mity i bajeczki… — zawahała się – że w tym będzie chociaż źdźbło
prawdy. Ale wczoraj odkryłam, że on wie za dużo.
— Będziesz musiała zmodyfikować mu pamięć – poparł ją Isaac,
wpatrując się teraz w kominek.
— Totalnie będziesz musiała – potaknęła Jo, chociaż tamto
zdanie było skierowane raczej do niej, niżeli do Lily. – Chcieliśmy zrobić to
dzisiaj, ale nie starczyłoby nam czasu.
Lily zakręciło się w głowie.
— Chcesz powiedzieć, że zabraliście mnie tutaj, bo Dorian
dokopał się czegoś w Projekcie Absolwenckim? – powtórzyła. – Ja już nawet nie
pamiętam, o czym on był… mitologia magiczna?
Jo spiorunowała ją nieprzychylnym spojrzeniem.
— Już ty dobrze wiesz, o czym był ten projekt. W każdym
razie: nie. To znaczy… nie do końca. Dorian jest jednym z
powodów i w sumie to przez niego napadłam na ciebie kilka godzin temu, chcąc
zdobyć Zmieniacz Czasu… Ale dochodzi do tego jeszcze kilka innych wypadków. Na
przykład ta mała, smarkula, Colette Angelo.
Teraz Lily nic już nie rozumiała.
— A co ma do was kuzynka Marleny? – spytała. Chciała dodać
coś o tym, że wiecznie apatyczna Bree urodzona z poważnym niedoborem malaniny ,
nie mogłaby wejść w szyki nawet budującej gniazdo na szkolnym parapecie
jaskółce, a co dopiero złowieszczemu duetowi Jo i Isaaka.
— Wszystko. I nic – odparł zagadkowo Isaac, krzywiąc się na
samą myśl o niej.
— Panoszy się w Hogwarcie, żeby nas śledzić – uzupełniła Jo.
— I żeby na nas donieść.
— I żeby nas załatwić.
Lily pokiwała głową, udając powagę. Oczywiście.
Piętnastoletnia, aspołeczna dziewczyna, która piszczy jak gwizdek, to zwykle
przebiegły, tajny szpieg, który nic, tylko dniami i nocami czatuje na Jo i
Isaaka, zbierając dowody, by donieść na nich przed oblicze McGonagall…
— Oookej… - przeciągnęła sylabę. – Skoro tak uważacie…
Jo szturchnęła ją w żebra. Nie była głupia i w mig pojęła,
że Lily im nie wierzy, ale najwyraźniej doszła do wniosku, że sprawa Bree nie
jest na tyle istotna, by dłużej ją rozpatrywać, bo brnęła dalej:
— Po pierwsze: Dorian. Po drugie: Colette. Po trzecie: na
sabacie – czyli podczas Sylwestra – Isaac zapoznał mnie ze swoją nową ukochaną,
nieśmiertelną małą dziewczynką Luthien, która wie o starodawnych, opętanych
medalionach tyle, że mogłaby napisać na ten temat pracę magisterską.
Isaac spojrzał na nią bez zrozumienia, a Lily po raz kolejny
zadała sobie pytanie, skąd Jo bierze te wszystkie mugolskie porównania. Miała
nadzieję, że nie słyszy ich na bieżąco od jakiegoś biednego, mugolskiego kolegi.
Aż się wzdygnęła.
— I wreszcie – zakończył Isaac – mojego ojca wypuszczono z
Azkabanu.
— Niech podniesie rękę ten, kto uważa, że Minchum jest
najgorszym Ministrem w historii społeczeństwa czarodziejów!
Lily i Isaac nie podnieśli rąk.
— Dlatego właśnie przyjechaliśmy do mojej matki wcześniej
niż to było wcześniej zamierzone. Zdjęcie z ciebie namiaru było najszybszym
możliwym terminem. Zjawiliśmy się tutaj tuż po twoich urodzinach i poddaliśmy
cię przemianie.
— Że co proszę?! – podniosła wzrok Lily, ale natychmiast
umilkła, bo w tym momencie wróciła matka Isaaka z drugim dzbankiem pełnym
ziołowej herbaty.
Jo wykorzystała jej chwilowe rozkojarzenie i głośno
odetchnęła:
— Dobra, najgorsza część już za nami. Przełknęła to jakoś.
Teraz już z górki.
— Przestań błaznować, Jo – odezwała się tym razem pani
Shelby, wysyłając jej groźne spojrzenie znad imbryczka. – To nie jest coś, co
tak po prostu można przełknąć. Ta dziewczyna nie ma jeszcze pojęcia, w jakie
niebezpieczeństwo ją wplataliście.
Isaac spuścił wzrok na podłogę, Lily rozdziawiła usta
jeszcze szerzej, a Jo wzięła zarzut pani Bez Nazwiska najwyraźniej bardzo do
siebie, bo odparowała niegrzecznie:
― Wie pani, pani Shelby, jak bardzo panią uwielbiam –
uśmiechnęła się Jo. – Ale wie pani zapewne też, że jest pani w dużej mierze odpowiedzialna za całą naszą tragedię, i
to tylko dlatego, że nie mogła pani odmówić swojemu mężowi. Podobna lojalność
oczywiście zasługuje na podziw, ale… skąd mamy wiedzieć, czy nie wpędzi nas
przy okazji do grobu? Te drobne wypadki, chyba dyskwalifikują panią z matkowania mi.
― Mój mąż jest szatanem, a nie czarodziejem – odparła
chłodno Shelby. – Jilly mi to uświadomiła.
Ku zdumieniu Lily, Jo wcale nie wywróciła oczami na
rewelację, że pani Dawniej-Monroe rozmawia na bieżąco ze swoją zmarłą córką.
Sama zamilkła i spuściła wzrok na swoje paznokcie.
Shelby wysłała jej jeszcze raz wymowne spojrzenie i po raz
kolejny zostawiła całą trójkę w samotności, razem z herbatką i ciastkami. Isaac
zaczął mówić flegmatycznie, nie patrząc Lily w oczy:
― Opowiem ci w największym skrócie całą naszą historię – bo
od teraz jesteś już jej częścią, czy to ci się podoba, czy nie. Mam nadzieję,
że zrozumiesz… że nie było innej możliwości dla ciebie i pomożesz nam jak
najszybciej się ze wszystkiego wykaraskać.
― Powiedzmy sobie wprost: jeśli nam nie pomożesz, to sama
też zginiesz.
― Ja będę opowiadał, a Jo pójdzie po to drzewo
genealogiczne, dobrze, Jo? Rookwood pomoże ci je znaleźć.
♦♦♦
Brighton, 1966
W Brighton
istniało tylko jedno czarodziejskie osiedle. Żeby tam trafić należało iść przez
całe Ainsworth Avenue, aż do domu Tregennisów, gdzie schludnie utrzymany przez
domowników ogródek, nieoczekiwanie zlewał się z wielkim, zaniedbanym
ścierniskiem.
Starsze pokolenie mieszkańców alei kojarzyło to pełne
kontrastu miejsce ze starszym, zbzikowanym Ellisonem – pastorem pobliskiej
parafii, który w latach pięćdziesiątych postanowił przenieść swoją plebanię tam,
gdzie dzisiaj rozciągało się ściernisko. Według bogobojnych parafian został
opętany przez demona, postradał zmysły i w rezultacie zamordował żonę i swojego
jedynego syna. Obecnie przeniósł się do Kornwalii, bo w East Sussex nie miałby
już życia. Nikt nie wiedział jednak, że ten wielki kawał ziemi to w
rzeczywistości tylko iluzja, która skrywa jeszcze większą, i jeszcze bardziej
mizerną uliczkę Elves Close.
Chociaż roiło się tam od tanich budynków do wynajęcia, jedynie
pięć z nich znalazło swoich właścicieli. Najstarszy dom, z wielkim,
staromodnym, georgiańskim gmachem i odznaczającymi się olbrzymimi oknami z
wykuszami, należał do Monroe’ów. Naprzeciw mieścił się skromny domek Ellisonów
(mających naprawdę dużo wspólnego i z
pastorem, i z jego szaleństwem) z zupełnie niepasującą do reszty dobudówką. Na
samym początku ulicy stała najbardziej ponura, stara kamienica, którą
całkowicie zajęła nader liczna rodzina Walkerów. Niedaleko postawiono zgrabny,
drewniany domek letniskowy McDonaldów. Dość pozytywne (bo neutralne) wrażenie
robił najbardziej oddalony od reszty dom w stylu wiktoriańskim, który ze swoim
pustym ogródkiem i zasłoniętymi, tiulowymi firankami w oknach, wyglądał na
opuszczony. I właśnie, paradoksalnie, na jego schodach w zimny, listopadowy
dzień siedziała Jo Prewett, a działo się to wtedy, kiedy Isaac zobaczył ją po
raz pierwszy.
Miał wówczas dziewięć lat i razem z siostrą Jilly zmierzał w
odwiedziny do Walkerów, ich dalekiego kuzynostwa. Z początku nie tyle, co się
zdumiał, lecz również wystarszył nie na żarty – bowiem nigdy nie widział córki
państwa Prewettów, a było to co najmniej dziwne. W Elves Close mieszkało tak
mało osób, iż ciężko było się wzajemnie nie poznać, co więcej, pan Prewett i pan
Monroe znali się wyśmienicie i często między sobą rozmawiali, a nawet chodzili
razem do szkoły kilkanaście lat temu. Żona pana Prewetta, Lukrecja, bardzo
często w ciągu roku wyjeżdżała z Brighton, często nawet na parę tygodni, a
wtedy ojciec chodził do swojego jedynego przyjaciela na brandy i rum, a Isaac
zwykle mu towarzyszył. Jo musiała być więc albo trzymana w piwnicy i w ten
sposób zupełnie odcięta od towarzystwa, albo zupełnie tym towarzystwem
niezainteresowana, bo nigdy, przez całe długie dziewięć lat swojego życia, Isaac
nie natrafił na choć najmniejszy jej ślad, najmniejszy dowód jej istnienia w
domu Prewettów, a przecież miał wiele okazji, by zbadać większość ich pokoi.
Sama Jo najwyraźniej również nie zdawała sobie sprawy z
sąsiedztwa z Monroe’ami, bo chociaż siedząc na schodach nie zaszczyciła
rodzeństwa ani jednym spojrzeniem, w jej oczach odbywał się dziwny błysk
bezgranicznego zdumienia. Nie mogło być jednak mowy o tym, że dziewczynka
rezydowała w domu Prewettów przez chwilę i między nimi nie było żadnych
koligacji, ponieważ podobieństwo do pana Ignatiusa tak bardzo raziło w oczy, że
Isaac mógł założyć się o swój list z Durmstrangu, iż nie jest przypadkowe. Miała
nienaturalnie bladą cerę, jakby nigdy nie wychodziła na słońce, szklane,
zapadnięte oczy i specyficzny odcisk na twarzy, który wskazywał, że była
dzieckiem chorowitym i słabym.
─ To córka pana Ignatiusa ─ szepnęła mu do ucha jego Jilly,
która, jak wiele małych dzieci, uwielbiała wypowiadać na głos rzeczy oczywiste.
─ Wiesz, tego pana, co przychodzi tak często do taty.
Isaac potaknął. Odwiedziny Walkerów kompletnie wypadły mu z
głowy, a chociaż był osobą powściągliwą, jak każde dziecko nosił w sobie
wrodzoną ciekawskość. Wtedy właśnie obiecał sobie uroczyście, że najbliższej
przyszłości dowie się czegoś o małej, bladej dziewczynce, która pojawiła się w
domu jego najbliższych sąsiadów. Chcąc zwrócić na siebie uwagę dziewczynki,
pchnął bramę do wiktoriańskiej rezydencji Prewettów, ta jednak nie odskoczyła
ani nawet nie narobiła zbytniego poruszenia. Jilly zmarszczyła brwi i poszła o
krok dalej – przełożyła nogę przez płot, gotowa niegrzecznie włamać się do
ogródka Prewettów.
─ Jilly – upomniał ją, kiedy jego siostra przełożyła przez płot
jeszcze jedną nogę, w ten sposób, że siedziała tyłem do niego, rękami
podtrzymując się przed spadnięciem.
─ Prewettów nie ma! – zaśmiała się dziewczynka. – Widziałam
dzisiaj jak wychodzili z ulicy do mugoli.
– Jej ciemne warkoczyki kołysały się przy tym, jak machała głową. ─ A nawet
jeśli, to pan Ignatius się na nas nie pogniewa. Lubi mnie. Tatuś tak powiedział.
Isaac posłał jej zmęczone spojrzenie. Jilly w
przeciwieństwie do niego, nie posiadała za grosz ogłady i taktu – była
dzieckiem dzikim, trzpiotowatym i zupełnie nieokiełznanym, do której wychowania
ojciec nie przykładał najmniejszej uwagi. Isaac już wtedy czuł się za nią odpowiedzialny,
a ta odpowiedzialność rosła z roku na rok, kiedy on stawał się coraz bardziej
racjonalny i zrównoważony, a ona coraz bardziej nieokrzesana, aż do momentu
śmierci dziewczyny, za którą jej brat obwiniał się do końca swojego własnego
życia.
─ Zejdź na ziemię, Jilly.
− Och, proooszę –
zachichotała, podskakując na płocie. – Nic mi nie będzie, Isaac, zobacz, jak
tutaj jest bez… bez… aaa!
Chłopakowi na chwilę stanęło serce. Jeśli jakimś cudem Jilly
potrafiła utrzymać się na krzywym płocie Prewettów, to kiedy zaczęła się
wiercić, żeby z nim porozmawiać, nie miała na to szans. Zleciała z głośnym
krzykiem, takim, jaki wydają dziewczynki w jej wieku na diabelskim młynie. Isaac
wrzasnął jeszcze głośniej niż ona, wychylając się przez płot. Jilly wylądowała
niefortunnie na krzak białych róż, ulubionych kwiatów pani Lukrecji. Krew
odpłynęła jej z twarzy i chociaż nie płakała – nigdy tego nie robiła – to widać
było, że dziwnie wygięta prawa noga boli ją nieznośnie. Isaac krzyknął ponownie
i sam przeskoczył na drugą stronę płotu.
I tam czekała go druga niespodzianka.
Głośne przekleństwo wyrwało się z dziecięcych ust, kiedy
Isaac wpadł prosto na dziewczynkę widzianą wcześniej na schodach. Jilly
zachichotała, starając się ukryć ból, ale oczy zaczęły jej się szklić, co było
sygnałem, że traci kontrolę nad sobą. Ojciec zabraniał płakać Jilly i Isaakowi
i jedynie najbardziej nieznośny ból mógł sprowokować ją do utraty panowania.
― Chociaż jesteś dziewczynką, to zachowujesz się jak małpa –
powiedziała mała Jo Prewett, schylając się do Jilly i kiwając głową na Isaaka.
– A ty nie stój tu tak, tylko pomóż mi ją przenieść. Zaraz zemdleje, nie
widzisz?
Dziwna dziewczynka miała rację i chyba również trochę
rozumu, bo w trymiga udało jej się przywołać Isaaka do porządku. Przerzucił on swoje
zainteresowanie z Jo z powrotem na siostrę – i niestety, obawiał się, że
sytuacja maluje się o wiele gorzej niż przypuszczał na początku. Nie miał
pojęcia, jak wytłumaczy się ojcu, kiedy ten zobaczy złamaną nogę Jilly. Jeszcze bardziej głowił się nad samym
przetransportowaniem Jilly z powrotem do domu, bo jeśli faktycznie Prewettowie
opuścili ulicę, a również i Trevor wyjechał rano do Ministerstwa, nie było
nikogo, kto mógłby zanieść ją na rękach.
— Jilly? – zaczął łagodnie. Jilly zbladła jeszcze bardziej.
– Ja i… — zerknął w kierunku córki państwa Prewettów, oczekując na jej
przedstawienie, które jednak nie nastąpiło - …i ona spróbujemy cię przenieść do domu, w porządku? Jilly?
Jilly wyglądała na przerażoną perspektywą poszarpania jej z
powrotem do rezydencji Monroe’ów, chociaż było to tylko kilka zaułków dalej.
— Możesz zostać u mnie – odezwała się córka Prewettów
bezbarwnie. – Mój tata powinien wrócić niedługo.
Zdesperowana Jilly przystała na to, chociaż jęczała cichutko
przez całą podróż do bawialni Prewettów, wielkiego, przestronnego pomieszczenia
z ogromnym kominkiem, potężnymi lichwiarzami i kolekcją zakurzonych,
podejrzanych książek. Dziewczynka przyniosła swojej sąsiadce trochę oranżady, a
potem usiadła na wielki fotel swojego ojca, i znieruchomiała tak, nie
zamieniając ani jednego słowa z Isaakiem czy Jilly, aż do powrotu pana Ignatiusa
i Lukrecji, kilkanaście minut później.
— Mój Boże! – złapała się za serce piękna pani Prewett,
osuwając się wraz z torebką pod ścianę. Była najwyraźniej jedną z tych kobiet,
które zawsze reagowały przesadnie dramatycznie. – Kim oni są? Dlaczego to
dziecko leży w mojej bawialni?
Ignatius zmarszczył brwi z zaniepokojeniem, przenosząc wzrok
to na swoją córkę, to na zakłopotanego Isaaka, to na Jilly. W przeciwieństwie
do żony wydawał się poruszony nie tyle, co samą nieszczęśliwą sytuacją, ale
raczej losem i bólem małej córki swojego przyjaciela.
― Jak ty się załatwiłaś, panienko Monroe? – pokręcił głową,
uśmiechając się do Jilly życzliwie. Zbliżył się do kanapy, gdzie leżała
poszkodowana i z niemrawą miną przyjrzał się jej wygiętej pod dziwnym kątem
nodze. – Bardzo boli, co?
Jilly nie odpowiedziała. Nigdy nie płakała ani nie narzekała
na ból, a jeśli nawet, to na pewno nie przy obcych. Pan Ignatius pokiwał głową
i odwrócił się do żony:
— Lukrecjo, duszko, czy mogłabyś przynieść trochę eliksirów?
– pogłaskał Jilly po policzku. – Nie bój się, mała. Ciocia Lukrecja jest
uzdrowicielką, poskłada cię w trymiga.
— Ciocia Lukrecja –
kobieta pokręciła głową, zaciskając wargi w cienką linię. – JA! To śmieszne… Upadła na parapet
kominka, przeklinając niemal tak paskudnie, jak jej córka wówczas, gdy Isaac na
nią wpadł po drugiej stornie żywopłotu. – Jak to się stało, Jo? – warknęła w
kierunku swojej córki, która nawet nie drgnęła na to pytanie.
Chyba nie jest zbyt
rozmowna, pomyślał Isaac i sam poczuł się zobowiązany do udzielenia
odpowiedzi biednej pani Prewett:
— Moja siostra spadła z płotu.
Lukrecja nabrała głęboko powietrza.
— Z naszego płotu?
Isaac wyraźnie stracił rezon, Jilly spurpurowiała na
policzkach, zachowując przy tym absolutną bladość z bólu na innych częściach
twarzy, a Jo dla odmiany zaczęła chichotać, pysznie bawiąc się z krępacji
swoich rówieśników.
— Nie wolno się śmiać z takich sytuacji, Jo – zganił ją
ojciec, po czym wyciągnął różdżkę, złapał Jilly mocno za rękę i wyszeptał
jakieś zaklęcie. Dziewczynka pisnęła, ale sekundę później poczuła się już
lepiej, z niedowierzaniem obracając chorą nogą. – Dzielna dziewczynka –
pochwalił ją. – Jo zwykle dajemy Eliksir Przeciwbólowy.
— Dobrze, że dzisiaj nie musieliśmy tego robić – syknęła wściekle
Lukrecja i obdarzyła córkę sfrustrowanym spojrzeniem. – Dlaczego wychodziłaś z
domu bez mojej zgody? Czy nie mówiłam, że ci nie wolno?
Jo zignorowała matkę po raz kolejny, wlepiając swoje
wielkie, niebieskie oczęta w ojca, jakby doszukując się z jego strony pochwały
lub reprymendy. Ignatius uśmiechnął się smutno i wywrócił oczami na paplaninę
żony, co wprawiło jego córkę w dobry nastrój.
— Głupie, krnąbrne dziecko – warknęła Lukrecja. – Może wyszłabyś
na ludzi, gdyby twój ojciec nie był takim nieudacznikiem i nie pozwalałby tobie
na wszystko.
Ignatius odwrócił się, jakby chciał odpłacić się żonie jakąś
ripostą, ale jedno prychnięcie i spojrzenie Lukrecji natychmiast odebrało mu
resztki pewności siebie. Kobieta opuściła bawialnię, klnąc na cały głos, a gotowy
wybiec za nią Ignatius zapytał w roztargnieniu dzieci, czy chcą już wrócić do
domu, czy może jeszcze się pobawić.
Nikt mu nie odpowiedział.
— Ufam, że sobie poradzicie – uśmiechnął się i zamknął drzwi
bawialni, a Jo, Isaac i Jilly pozostali sami sobie, trwający w tak samym gęstym
i nieprzejednanym milczeniu, jak na początku. Jilly wciąż jeszcze była w
szoku po swoim wypadku (a może po prostu
po raz pierwszy w życiu doznała onieśmielenia?), dlatego wyjątkowo odpuściła
sobie zaczepianie Jo, z kolei Isaac sam nie wiedział, co może powiedzieć. Pan
Ignatius uznał najwyraźniej, że dzisiejszego dnia jego córka oraz rodzeństwo
Monroe zdołali nawiązać znajomość, z kolei Lukrecję ewidentnie doprowadziło to
do szału, a zresztą wyraźnie nie chciała ona, by Jo spotykała się z innymi
dziećmi. To wszystko znacznie przekraczało pojęcie i dziewięcioletni umysł
Isaaka, ale bez Jilly, głosu śmiałości w ich rodzeństwie, nie potrafił się
zebrać na zadanie odpowiedniego pytania.
Ciszę przerwała nieoczekiwanie dziewczynka, po tym jak
znudziło jej się baczne obserwowanie Isaaka:
─ Dlaczego zachowujesz się tak dziwnie? ─ zapytała z niewinnym
uśmiechem, wlepiając w niego swoje wielkie oczy z takim samym błyskiem i
ciekawością, jak wcześniej w swojego tatę.
─ Dziwnie? Przecież nic nie robię.
─ No właśnie. To dziwne.
Resztę popołudnia trójka sąsiadów spędziła na niezgrabnej próbie
rozmowy i chociaż męczyła ona każdego z osobna i w normalnych okolicznościach
znajomość z dziwaczną dziewczynką od Prewettów rozmyłaby się już po tygodniu,
to jednak Elves Close rządziło się swoimi prawami. Nie tylko brak towarzystwa, ale
i kwestie tak delikatne jak los i przeznaczanie, wymusiły utworzenie się między
nimi więzi, początkowo dziwnej i nienaturalnej, ale z czasem coraz bardziej
przyjacielskiej, silnej i trwałej. Tego zimnego, listopadowego wieczoru
powstała paczka przyjaciół, która na swojej ścieżce natrafiła na tyle
przeszkód, na ile nie miała natrafić żadna normalna relacja na tym świecie. Z
początku grupę tę tworzyli jedynie Jo, Isaac i Jilly, ale wkrótce dołączyli do
nich bracia Walkerowie – Tony i Dean, urocza blondynka Prim Ellison oraz jej
bliska koleżanka, ćwierćwila. Mary McDonald.
♦♦♦
Lily upiła łyk
herbaty ziołowej przygotowanej dla niej przez Shelby. Była tak nieznośnie
mocna, że aż skręcało się po niej w głowie – dziewczyna czuła się tak, jakby piła
wywar z marihuany (a przynajmniej przypuszczała, że to takie uczucie, bo
chociaż miała swoje przygody z substancjami odurzającymi, to trawki nigdy nie
paliła ani tym bardziej nie piła). Jo wydłubywała brud spod swojego paznokcia,
a Isaac wpatrywał się w nią w skupieniu, jakby oczekiwał, że już sam początek
tej opowieści – chociaż póki co niewiele do niej wnoszący – zrobi na Lily
olbrzymie wrażenie.
— W porządku – oświadczyła wreszcie. – Byliście sąsiadami. Jo
jako dziecko miała niezłe problemy z nawiązywaniem nowych znajomości –
uśmiechnęła się sztucznie. – Nic nie jest tu dla nie nowe. Powiedzcie tylko… co
z wami ma wspólnego Mary?
Chciała zapytać o to na samym początku, kiedy tylko Isaac
powiedział, że na Elves Close mieścił się dom McDonaldów, jednak pozwoliła
chłopakowi dojść do końca, łudząc się, że wróci do tego tematu jak najszybciej.
Isaac uśmiechnął się melancholijnie i skinął palcem na
zrulowany papirus, który Jo przyniosła przed paroma minutami z niezadowoloną
miną.
— Drzewo, Jo.
Jo nie wyglądała na zachwyconą, kiedy przypadło jej spełniać
kolejne polecenia Isaaka, ale wyjątkowo nie rzucała żadnych złośliwych
komentarzy. Razem z Isaakiem rozwinęła stare drzewo genealogiczne (o wiele
większe niż Lily początkowo przypuszczała). Momentalnie uderzyła ją wielka
różnorodność znajomych skądś nazwisk, gąszcz wymyślnych, celtyckich imion i
dziwnych przydomków.
— Tutaj jest moja matka – palec Isaaka wskazał na listek
odchodzący od jednej z gałęzi bocznych, podpisany SHELBY (bez nazwiska). – A
tutaj jest Mary.
Lily wciągnęła głośno powietrze.
— To twoja…
— Siostra cioteczna, tak.
To drzewo różniło się znacznie od wszystkich, jakie
kiedykolwiek widziała – nie rozumiała tych dziwnych, nieangielskich napisów i
niejasnych adnotacji, ale to, co pokazał
jej Isaac nie mogło znaczyć nic innego. Listek Shelby znajdował się na równym
poziomie z dwoma innymi listkami i łączyła ich jedna gałąź. Shelby miała dwie
młodsze siostry (czy ta ósemka przy jej dacie urodzenia to cyfra setek?) –
Brooke I oraz… Elizabeth, której listek opatrzony był licznymi nazwiskami, w
tym McDonald.
— Ale pani Nass nie jest taka jak… jak twoja matka.
Nie miała żadnych wariackich wizji, nie rozdawała wszystkim
kryształowych kul, nie piła marihuany, nie mieszkała w górach, a już na pewno
nie gadała z duchami, nie miała dwustu lat, wyglądając przy tym na
dziewiętnaście i nie miała syna, który zdawał się być od niej starszy. Matka
Mary była… normalną kobietą po menopauzie, kilkukrotną rozwódką, która przesadzała
z eliksirami przeciwzmarszczkowymi i spa.
— To wydaje się dziwne, no nie? – mruknęła Jo. – A to
dlatego, że Isaac rozpoczyna od jakiś sentymentalnych smutów, zamiast wyłożyć
ci kilka najważniejszych faktów.
— Od czego chcesz, żebym zaczął, Jo? – zapytał uprzejmie.
Jo wzruszyła ramionami.
— Od tego, co odkrył Chamberlain? Od alfy i omegi? No wiesz…
Od klątwy Patronatu, i od Globalnej Wojny Czarodziejów…
Lily zmarszczyła brwi.
— Globalna Wojna Czarodziejów? – powtórzyła. Słyszała
dotychczas jedynie o Pierwszej Wojnie Czarodziejów, czyli tej trwającej obecnie
(i chyba nazwa „pierwsza” sugerowała, że nie było nic wcześniej) i na historii
o licznych zamieszkach z goblinami w tle, ale skoro od Globalnej Wojny należało
zacząć, to musiała ona być nie tyle co istotna, ale też toczyć się stosunkowo
niedawno.
Chociaż, pomyślała.
W tej grze są dwustuletni gracze…
— Mugole mówili na to inaczej – rzucił niedbale Isaac. –
Druga Wojna Globalna? Druga Wojna Ogólna?
— Druga Wojna Światowa – poprawiła go Jo. Lily zamrugała.
— Hitler miał coś wspólnego z tym, że Mary jest kuzynką
Isaaka?
Jo parsknęła, a Isaac zapytał śmiertelnie poważnie, kim jest
Hitler.
— Pogadamy sobie o tym później – zdecydowała Jo, dopijając
swoją herbatkę marihuanową do końca. – Może niech gardełko Isaaka teraz
odpocznie, a ja, droga Lily, wprowadzę cię w podstawy tej historii, zamiast
skakać po latach:
Wszystko to zaczęło się w Rosji, bo wbrew propagandzie i
brytyjskim bzdetom, to właśnie my jesteśmy o wiele lat do przodu. A jeśli nie
teraz, to byliśmy w latach czterdziestych, kiedy mój ojciec i Trevor chodzili
do Durmstrangu. Powinnaś wiedzieć, że Durmstrang to szkoła o nieporównywalnie
wyższym poziomie i zupełnie innym podejściu do ucznia niż Hogwart. Tam nie ma
ograniczania wiedzy, tam każdy, kto ma jest głodny wiedzy i chce się
doskonalić, może to zrobić w każdej dziedzinie. Nie ma tabu na czarną magię, i
nawet jeśli większość nauczycieli odradza nam eksperymentowanie z nią, to
jednak podobne zabawy – według brytyjskiego prawa nielegalne – nie są
szczególnie zakazane w regulaminie. Mimo że mamy dostęp do wiedzy
czarnomagicznej, nie możesz myśleć, że panuje tam zupełna anarchia, bo drugim
imieniem tej szkoły jest surowa, rosyjska dyscyplina, ostra i zimna jak
uralskie zimy, bo Durmstrang znajduje się po zachodniej stronie Uralu, blisko
Permu. Mój ojciec i Trevor byli właśnie takimi uczniami – głodnymi wiedzy,
zwłaszcza tej alternatywnej i najbardziej pociągającej, a więc czarnomagicznej.
Na swoim siódmym roku, a więc w wieku szesnastu lat, bo u
nas wszystko jest cofnięte o rok i mamy osiem klas (dlatego pozwolono mi na
przeskoczenie jednej w Hogwarcie), postanowili utworzyć pewną złożoną i
skomplikowaną klątwę, zaklęcie jednorazowe, czy jak tam chcesz to nazwać.
Utworzyli wspólnymi siłami Patronat, który został przepisany na Trevora. I nie
otwieraj ust, i tak wiem, o co chcesz zapytać! Czym dokładnie jest klątwa
Patronatu? Powiedzmy, że powinnaś wyobrazić sobie armię inferiusów, potem
wyobrazić sobie, że te inferiusy są ślepo posłuszne jednemu człowiekowi, a
potem, że nie są inferiusami, tylko ludźmi, którzy na życzenie swojego guru się
w inferiusy zamieniają.
— Nie możesz nazywać nas inferiusami, Jo. To wymija się z
prawdą w każdym miejscu – wtrącił się Isaac, ale Jo zignorowała to i ciągnęła dalej:
— Każdy, kto oberwie klątwą Patronatu, a dokładniej dostanie
Znak – to coś jak tatuażo-run, wygląda paskudnie, tyle mogę powiedzieć na ten
temat, dołącza do tej armii. Inferiusy może nie nazywa się inferiusami, ale
zmiennokształtnymi, chociaż właściwie każdy ma na myśli to samo – no, może
jesteśmy odrobinę mniej śmierdzący. I żyjemy. I… och, nieważne! Dobrze, Trevor
i mój ojciec sami skonstruowali swój urok, bo wcale nie było łatwą – i legalną
– sprawą, a potem trochę się pozabawiali, przemieniając osoby, które im
podskoczyły, i tak powstał prototyp Patronatu Monroe’a. To wszystko miało
miejsce w roku czterdziestym drugim czy tam czterdziestym trzecim, a więc w
środku Globalnej Wojny Czarodziejów, kiedy to Ministerstwo Rosyjskie
niespecjalnie przejmowało się łamaniem prawa przez gówniarzy z Durmstrangu.
Minęło jeszcze sporo czasu, zanim ktoś zwrócił im delikatnie uwagę – „Hej, to
jest nielegalne!”, ale ta dziecinna zabawa zaczynała robić się dość
niebezpieczna, a Trevorowi wymarzyła się prawdziwa armia. Pamiętaj, że to były
czasy przed Czarnym Panem, mugole i ich zabijanie się nawzajem kradli naszym
złoczyńcom cały blask, i pojawiało się bardzo wiele oszołomów, którzy chcieli
się wybić i stać się wielkimi gangsterami. Mój ojciec potem dał już sobie
spokój, ale Trevor brnął w całe szaleństwo dalej niż było to komukolwiek
potrzebne, i skierował swoje badania na zgoła inne tory.
Nasi koledzy skończyli Durmstrang z wysokimi notami i
ruszyli w świat, a spotkali się dopiero w roku czterdziestym siódmym na
kotylionie u McDonaldów.
Lily jęknęła głośno. Przypomniała sobie rekomendację Jamesa,
co do podobnych imprez, i zaczynała powoli przyznawać mu rację – jak nie
spojrzeć, wszystkie szalone mordy, zaginięcia, zwroty akcji, spotkania i zdrady
miały miejsce na tych niewinnych balach dla młodzieży.
Jo uśmiechnęła się lekko.
— Ostatni kotylion znowu przypadł McDonaldom, teraz
nazywanych raczej Rowle’ami, z okazji trzydziestolecia tego z przełomu
czterdziestego szóstego i siódmego, niezwykle dla McDonaldom istotnego, bo
wtedy pozbyli się oni wszystkich swoich latorośli, zawierając lukratywne
małżeństwa… i niektóre słabsze. Ale o tym pogadamy, kiedy będziemy mieć więcej
czasu, w jakiś wybrany zimowy wieczór przy lekturce i herbatce, bo niestety,
Lily, kotyliony to temat-rzeka, a my niestety nie mamy tyle czasu.
Na kotylionie nie tylko doszło do spotkania mojego ojca i
Trevora, ale też Trevora i Shelby i – ach, te sentymenty! – mojego ojca i mojej
matki. Shelby przybyła tam z eskortą swoich siostrzyczek, i wtedy Elizabeth
Nass zakręciła się wokół najmłodszego i najzamożniejszego McDonalda, Nicka. W
każdym razie Trevor, który w dalszym ciągu prowadził Patronat, niemal zwariował
ze szczęścia, kiedy poznał Shelby – chociaż ciężko powiedziec mi, że wicher
namiętności i dzika, młodzieńcza miłość miały z tym cokolwiek wspólnego. Z
łatwością omamił Shelby i wykorzystał jej nietypowe umiejętności, które
przydały mu się bardzo w rozwijaniu się na ścieżce zimnego draństwa, a poza tym
ta kobieta dalej jest użyteczna, chociaż już dawno się od niego wyniosła – po
prostu dobrze się z nią ustawił, i tyle.
Pytałaś się, dlaczego matka Mary – chociaż jest siostrą
Shelby i równie porąbanej Brooke – zachowała pozory normalności. Po pierwsze –
Shelby, Brooke i Elizabeth to nie prawdziwe siostry, bo wszystkie mają innego
ojca, a łączy je jedynie matka. Ojciec Elizabeth był wilą-czarodziejem, a
ojcowie Shelby i Brooke pochodzili z Ilsurich, a więc zgarnęły one więcej… genów rodowych. A po drugie, kiedy
doszło do wielkiej tragedii, przewrotu i skandalu, a Lizzy chciała ratować
swoją córunię, wykluczyła siebie z rodu.
— Jakiego rodu? – zapytała Lily, czując, że mętlik w głowie
– który paplanina Jo zaczęła nieco rozwiewać, znowu się tworzy. Palec Isaaka
ponownie wskazał na drzewie genealogicznym listek z imieniem SHELBY, następnie
MARY MCDONALD, a potem ELIZABETH NASS. Lily wciągnęła powietrze, zaskoczona, że
wcześniej tego nie zauważyła – nazwisko Nass było przekreślone fioletowym
iksem, a jej listek w porównaniu z zielenią innych, zdawał się być jakiś…
wystchnięty.
— Zaraz do tego dojdę – fuknęła Jo, spychając drzewo
genealogiczne na podłogę. – Minęło dziesięć lat, zanim mój ojciec spotkał się
ponownie z moją matką, chociaż od kotyliona byli zaręczeni. Wiesz, musiała mieć
ona czas dla swoich mugolskich gachów – puściła do niej oczko, a Lily wywróciła
oczami. – W końcu jednak do tego małżeństwa jakoś doszło, ale już wtedy moja
matka postawiła przed nim szereg warunków. Jednym z nich było to, żeby zostali
w kraju – to znaczy, w jej kraju, w Anglii. Ona ma lekkiego hopla, żeby robić
wszystkim na złość, bo kiedy jej mąż był przy niej, to wzgardzała Rosją, a
kiedy wywalili go na zbity pysk do Azkabanu, to przeniosła się do Leningradu –
kto tak postępuje, powiedzcie mi? Wczęsniej jednak zamieszkaliśmy na na
czarodziejskiej uliczce w Brighton, obok Trevora i Shelby.
— Na Elves Close – wtrącił Isaac.
— Dokładnie. To dosyć znaczący fakt.
— Dlaczego?
— Bo to dosyć prorocze.
Lily pociągnęła łyk z herbatki marihuanowej, chcąc w ten
sposób stłumić tępy ból w głowie. Prorocze?
O co tej Jo znowu chodzi?
— Można jaśniej? – poprosiła słabo. Jo uśmiechnęła się
słodko.
— Mój ojciec wybrał to miejsce, żeby trzymać się bliżej
Trevora. Z kolei Trevor zamieszkał tak na życzenie Shelby. Która wymyśliła to
sobie, ponieważ Elves Close od wieków należała do rodów elfickich.
Rodów elfickich.
Shelby i Brooke
zgarnęły więcej genów rodowych.
Lizzy chcąc ratować
córkę, wykluczyła się z rodu.
Genów elfickich. Rodu elfickiego.
— Słodki Merlinie – jęknęła Lily. – To musi mi się śnić.
Proszę, niech ktoś mnie uszczypnie.
Zaiste, przypominało to urywek z głupiego snu. Bo właściwie
to Lily miała Jo i Isaaka za poważnych ludzi, a pletli teraz takie bzdury, że
nie mogło to dziać się naprawdę. W środowisku hogwarckim o elfach gadało się
jedynie w żartach, a osoby, które w nie wierzyły, równie dobrze mogły
zadeklarować, że wierzą w Wróżkę-Zębuszkę, Świętego Mikołaja i to, że
Kennedy’ego porwali kosmici. Owszem, ostatnio prowadziła rozmowę na ten temat z
Dorianem, z Lukiem i z Dorcas, ale jeśli dwoje ostatni byli na tyle… nierozsądni, by wierzyć w podobne
bzdury, to Dorian wybrał ten temat jedynie dla dobra projektu i wiedział równie
dobrze, jak Lily, że wszystkie analizowane przez nich dokumenty, to jedynie
mitologia.
Wiedział?
Dlaczego Lily miała modyfikować mu pamięć, a Jo i Isaac
mówili o jego badaniach, jak o poszukiwaniach Arki Przymierza? I dlaczego Mary
zareagowała tak nienaturalnie, kiedy kilka dni temu podsłuchała, co było
tematem na Zadanie Absolwenckie dla Lily i Doriana? Dlaczego Shelby była taka
młoda? Dlaczego mieszkała w jakimś magicznym lesie, handlowała kryształowymi
kulami i była jakby przedstawicielką innej rasy? I czy do tej pory nie działo
się wystarczająco dziwnych rzeczy z udziałem Isaaka, Mary, tej całej Jilly
siostry-ducha i reszty „członków” tego całego rodu elfickiego?
Lily zmarszczyła brwi. Spojrzała na Isaaka, przypuszczając,
że jeśli Jo może nabijać ją w butelkę, to Isaac na pewno nie zniży się do jej
poziomu.
— Czyli cały projekt mój i Doriana… to, czego się uczyliśmy,
to…
— … prawda? – dokończył z uśmiechem. – No, niezupełnie.
Dobra, jeszcze nie
zwariowali.
Lily zadarła brwi do góry.
— Elfy istnieją?
— Istniały – poprawił ją Isaac. – Zostały dwie linie, co nie
jest żadną tajemnicą. Mamy elfy brytyjskie i francuskie, blisko spokrewnione z
wilami.
— Są też elfy słowiańskie – odparła Jo. – Ale to z kolei
bliżsi kuzyni skrzatów domowych. I rusałek.
Lily roześmiała się z trudem. Jo i Isaac milczeli. Naprawdę
myślała, że z tymi rusałkami to dowcip.
— Mimo tych dwóch linii, żyje obecnie chyba z…
— Sześcioro elfów? – Jo wzruszyła ramionami. – Większość to
mieszańce.
— To nie jest żadna tajemnica – powtórzył swoje słowa Isaac.
– Ministerstwo prowadzi nawet Rejestr Mieszańców.
Rejestr Mieszańców? Brzmiało
to co najmniej nieprzyjemnie dla mugolaczki i Lily nie miała zamiaru udawać, iż
jest inaczej.
— To…
— Nie chodzi tutaj o ludzi półkrwi, o wilkołkaków, półbrzymów ani nic podobnego! – przerwał jej
szybko Isaac. – To jest błąd. Status krwi mieszanej to krew czarodziejska
pochodząca od eflów albo od wil. W Wielkeij Brytanii nie ma raczej wil ani
żadnych ich kuzynów i kuzynek, dlatego rzadko mamy do czynienia z prawdziwymi
mieszańcami… ale chociażby w Bauxbatons albo w Durmstrangu – i mogę zaręczyć,
że w amerykańskim Instytucie również – takich dzieciaków jest na pęczki… no
dobrze, może nie na pęczki, ale w każdej klasie jest przynajmniej jedna taka
osoba. Nikogo to już tam nie dziwi i świadomość u tych uczniów jest o wiele
większa niż u was, w Hogwarcie. Oczywiście, i poza Hogwartem nie roi się od
półelfów, ćwierćelfów ani elfów z jednej dwudziestej, ale uczniowie innych
szkół zwykle wiedzą o tym, że takie osoby w ogóle istnieją. W Anglii z jakiegoś
powodu milczy się na ten temat.
— Mieszańców z genem elfickim jest znacznie mniej w
porównaniu z potomkami wił czy rusałek… — kontynuowała Jo, ciągle akcentując te
swoje „rusałki” i mówiąc to bardzo radziecko. – Isaac, pamiętasz może tę
półrusałkę Rozaliję? Uczepiła się w czwartej klasie Tony’ego, a on ćwiczył na
niej zaklęcia o…
Isaac odchrząknął.
— Jak już mówiliśmy, zostało sześcioro elfów… może
siedmioro… Znam tylko dwójkę elfów, nie-mieszańców. Jedną z nich jest Luthien.
— To jego nowa dziewczyna – szepnęła konspiracyjnie Jo. – A
słyszałam, że to obciach mieć młodszego chłopaka, Isaac.
— Zwłaszcza o sześćset lat? – zażartował dosyć swobodnie.
Lily zaśmiała się, ale spojrzenie Jo dało jej do zrozumienia, że po raz kolejny
wzięła za dowcip coś, co było powiedziane całkiem na serio.
— Myślisz, że ma sześćset lat? – zapytała Jo, mrużąc oczy.
— Lub więcej. W każdym razie – ona jest jedną. Drugą elfką,
jaką znam osobiście jest babcia Tony’ego i Deana. Nie mam pojęcia o innych. Za
to ich potomków, mieszańców, jest trochę więcej, jednak są skumulowani zwykle w
swoich kręgach, stronią od czarodziejów, magii uczą się w domach, a poza tym
zwykle i tak pobierają nauki zupełnie inne niż takie, które wykładają w
Hogwarcie.
— Dean Walker nie chodził do szkoły – rzuciła Jo.
— Za to jego młodszy brat, Tony, chodził z nami do Durmstrangu.
— Tak samo rodzina Prim Ellison – jej siostry – Jude i
Silena uczyły się w domu. Prim posłano do Durmstangu tylko dlatego, że pan
Ellison znał mojego ojca – wtedy dyrektora. Inaczej w życiu nie wysłała by jej
do obcych ludzi.
Lily westchnęła:
— Bardzo fajnie jest mi posłuchać o waszych kolegach, ale te
nazwiska i tak nic mi nie mówią i wołałabym, żebyśmy przeszli do sedna.
Jo już otwierała usta, by jakoś się odgryźć, gdy Isaac
wszedł jej w słowo:
— Rodziny elfickie zwykle mieszkają obok siebie i się
wspierają. Jeśli chodzi o ich brytyjską odmianę, to w Anglii osiedlili się
głównie w Brighton, małych miasteczkach Kornwalii, no i na Wyspie Mann.
— Shelby jest półelfką – powiedziała Jo. – Isaac i Jilly
wychowywali się z innymi mieszanymi dzieciakami, bo jak zdążyłaś się już
zapewne zorientować, na Elves Close w Brighton wszyscy byli mieszańcami –
siostry Ellison, bracia Walker, Isaac i Jilly, Kenny i Mary…
Lily zaczerpnęła gwałtownie powietrza i uniosła ręce na znak
protestu.
— Hola, hola, hola! Przystopuj trochę, Jo. Czy ty próbujesz
mi wmówić, że Mary McDonald, najbardziej inteligentna i roztropna dziewczyna,
jaką znam, jest elfem?
Isaac uśmiechnął się szczerze, chociaż nieco pobłażliwie.
Lily wywróciła oczami, bo bardzo nie lubiła podobnej protekcjonalności, tym
bardziej, że okazywał ją jej chłopak gadający jak opętany o elfach. Jeśli wiara
w elfach równała się posiadaniem bzika, to bycie elfem czyniło z człowieka
kogoś tak świrniętego jak chociażby Shelby, a Mary miała z nią możliwie tak
mało wspólnego, jak Lily z tancerkami ulicznymi.
— Wiem, Lily, że elfy kojarzą ci się z ezoterycznymi
historyjkami, mitologią, legendami i bajeczkami dla dzieci, ale spróbuj
spojrzeć na to, co mówimy, bez przyrównywania tego do swoich skojarzeń, w
porządku? – Lily tylko machnęła ręką, zaciągając się wonią herbatki. Isaac
powtórzył jej gest względem Jo, na znak, by kontynuowała swój świergot:
— Odwołam się tylko szybko do tego, co powiedziałaś do Mary
– no więc nie jest ona elfem, tylko ćwierćelfem. I nie wywracaj oczami, bo to
jest znaczna różnica, o której zaraz sobie powiemy. No więc na Elves Close w
Brighton roiło się od mieszańców. Pewnie zdołałaś też zauważyć, że ja byłam
jedyną dziwaczką wśród tego mieszanego towarzystwa. To nic szokującego, że
Isaac zna tylu typków swojego sortu, ale ja jestem wyjątkiem, bo zwykle rodziny
elfickie nie otwierają się na czarodziejów. Mieszkanie na jednej z komun
elfickich…
— Komun elfickich? – przerwał jej Isaac. – To jest fatalne określenie, Jo.
— Och, zamilcz już lepiej. Mieszkanie na jednej z komun
elfkickich wiele mnie nauczyło i dlatego mogę podzielić się bardzo szczegółową
wiedzą z tobą w sposób przystępny, wiesz… taki z zewnątrz. Najczęściej uogólnia
się wszystkie dzieciaki-mieszańce, dlatego nawet o potomkach elfów mówi się, że
są w ułamku wilami… co jest oczywiście błędem. Każdy mieszaniec to albo
elf-w-jakimś-ułamku, albo wila-w-jakimś-ułamku, albo też i-to-i-to, a taką
mieszanką wybuchową jest nasza kochana Mary, jej braciszek, i jej mamusia.Elfy
żyją bardzo długo – są niemal nieśmiertelne. Półelfy – czyli choćby Shelby, już
znacznie krócej, ale zwykle dożywają czterystu, pięciuset lat. Na chwilę obecną
jest ich jakaś dziesiątka… z kolei ćwierćelfy i jeszcze drobniejsze ułamki
zwykle osiągają podeszły wiek, ale dbający o siebie czarodziej może często
dotrzymać im kroku. Isaac czy Mary na pewno nie będą wyglądali na piętnaście
lat po pięćdziesiątce, tego możesz być pewna.
Mieszańce to gatunek tak rzadki, i coraz rzadszy, a w
dodatku żyjący w komunach i stroniący od ludzi, więc to właściwie nic
zaskakującego, że pogłoski o nich zaczynają stawać się mitami, bujdami, a
społeczeństwo nadużywa termin „mieszaniec”, określając byle likantropa, wampira
czy dziecko półkrwi. Ministerstwu bardzo odpowiada ten brak wiedzy czarodziejów
o elfach, bo to znacznie ułatwia nie do końca poprawne interesy z nimi. I
mieszańcom to odpowiada, bo większość z nich nie przepada za wścibskimi
czarodziejami i wolą żyć sobie w spokoju z dala od nich. Umowa wiązana pomiędzy
Ministerstwem a elfami jest bardzo dobrze przemyślana. Departament opłaca im
życie, mieszkanie, świadczenia zdrowotne, wypłaca pokaźne zasiłki, a oni mogą
zajmować się sobą, wykonywać robotę dla Departamentu i żyć sobie godziwie przez
kilka stuleci.
— Robotę dla Departamentu?
Jo i Isaac wymienili spojrzenia. Chłopak chwycił teraz
ostrożnie drugi prezent Shelby dla Lily – oprócz narkotycznej herbatki, rzecz
jasna. Była to wyśmiana już przez nią wiele razy w myślach kryształowa kula,
przypominająca te śmieszne kulki, które po wstrząśnięciu zasypują się sztucznym
śniegiem w środku.
— Czy wiesz, jak to się nazywa?
Lily spojrzała na Isaaka jak na wariata.
— Hmm… pomyślmy, kula?
Isaac uśmiechnął się w ten sam pobłażliwy sposób.
— A wiesz, co to jest?
— Pewnie bryła.
Isaac nie wytrzymał i roześmiał się szczerze, a Jo szybko do
niego dołączyła, aż klaszcząc z uciechy.
— Ona chyba musi to
wszystko jeszcze przetrawić, nie sądzisz, Isaac? – puściła oczko. – Myślę, że
czas na twoje kolejne sentymentalne smuty, bo gołe fakty już wyłożyliśmy. No… a
przynajmniej zaczęliśmy coś wykładać. Przypomnij nam, Lily, na czym
skończyliśmy?
Dziewczyna nie odrywała wzroku od kryształowej kuli idealnie
leżącej w dłoni Isaaka, chociaż w głębi duszy czuła ulgę, że na chwili oderwie
się od tych wszystkich szalonych teorii spiskowych, irytującego głosu Jo i
posłucha swobodnych, ciepłych wspomnień opowiadanych łagodnie przez Isaaka.
— Przeprowadziliście się do elfiej komuny – rzuciła, lekko
nieprzytomnym głosem.
Merlinie, czy ona naprawdę powiedziała „elfia komuna”,
zachowując powagę? Jo klasnęła w głonie.
— Isaac, przejmuj pałeczkę, bo moje gardło musi odpocząć.
Chłopak pokiwał głową, zerknął ukradkiem na Lily, jakby
chcąc sprawdzić czy jest gotowa na kolejną porcję informacji, po czym zaczął
głębokim głosem:
— Do lat pięćdziesiątych, sześćdziesiątych, wiele zdążyło
się zmienić, a przede wszystkim – nastał pokój. Skończyła się Globalna Wojna,
świat doszedł do siebie i szybko zmniejszyła się tolerancja na bezkarne
uprawianie czarnej magii. W Rosji, Anglii, Francji, i właściwie na całym
świecie, uruchomiono specjalne oddziały Brygady Uderzeniowej, która sprawdzała
podejrzanych o uprawianie czarnej magii, wtargała do ich domów i szukała
nielegalnych przedmiotów, eliksirów, spisów klątw i uroków. W takiej sytuacji
Patronat musiał zawiesić swoją działalność, przynajmniej dopóki Brygada
przestałaby nawiedzać Elves Close. Po raz kolejny mojego ojca uratował jego
najlepszy przyjaciel, który zadeklarował, że może oddać mojemu ojcu swój rodowy
medalion. Rodowe medaliony otrzymały wiele lat temu najznamienitsze rody
czystokrwiste, w tym Prewettowie, i były one całkowicie dziełem elfów.
Znajdowały się w nich silne, staromagiczne zaklęcia ochronne, a wielkim atutem
tych amuletów był fakt, że pochłaniały wszystko, co mogło je wzmocnić, a więc
również i zaklęcie jednorazowe Patronatu. Zaklęcie to zostało schowane i
zapomniano o nim na wiele lat, podczas których mój ojciec poświęcił się innym
zajęciom. Wszystko zmieniło się w roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym,
czyli w roku, gdy rozpętała się obecna wojna.
Mój ojciec został jednym z pierwszych zwolenników Czarnego
Pana, opowiedział mu o swoich niezwykłych kompetencjach i umiejętnościach, o
eksperymentach czarnomagicznych i o swojej zakazanej edukacji zdobytej w
Durmstrangu. Czarnego Pana bardzo zainteresowały jego autorskie, jednorazowe
zaklęcia, a zwłaszcza klątwa Patronatu. Poczuł się on bezpiecznie pod
skrzydłami Czarnego Pana, a Brygada Uderzeniowa dała nam spokój już od
dłuższego czasu, dlatego doszedł do wniosku, że nadchodzi moment, w którym
odwiedza swojego sąsiada i prosi go o medalion, w którym schowane jest jego
zaklęcie.
♦♦♦
1970, Brighton
Lukrecja Prewett
darzyła Trevora Monroe tak głęboką pogardą, że na początku w ogóle odmówiła
zaproszenia go do domu, a trzeba przyznać, że był to niesamowity akt odwagi,
bowiem jej sąsiad był dzisiaj w niewątpliwie podłym nastroju.
— Ile mam ci powtarzać, brutalu, że Ignatiusa nie ma w domu!
– warknęła, tupiąc nogą ze złości, tak, że jeden z papilotów, na którym
zawinęła kosmyk włosów, spadł gdzieś w krzaki białych róż. — A ja nie będę cię
gościć, bo jestem zajęta przemeblowywaniem domu. Czy mógłbyś już się wynieść?
— To nie jest twoja sprawa, paskudna babo – syknął
nienawistnie, prześlizgując się przez bramę. Lukrecja prychnęła i wyciągnęła
różdżkę.
— To mój dom, i moja sprawa!
Tego wzburzony (i chyba czymś odurzony) Trevor nie mógł już
zdzierżyć. Chwycił ją za szyję jedną ręką, a drugą zacisnął w pięść nad jej
głową. Z dziką przyjemnością przyglądał się, jak oczy Lukrecji Prewett powoli
gasną, twarz szarzeje, a powieki opadają…
— TREVOR? Co ty, u diabła, wyprawiasz?!
Trevor puścił kobietę, która zatoczyła się na ziemię,
brudząc swoją bezcenną jedwabną suknię.
Na ganku stał Igantius Prewett, trzymający dłoń na ramieniu
małej, bladej Jo, nieśmiało salutującej tacie jej jedynych przyjaciół. Trevor
roześmiał się buńczucznie, przybliżając się do Ignatiusa. Ten – biorąc przykład
ze swojej żony – wyciągnął przed siebie różdżkę i zagrodził Trevorowi drogę. Jo
nakazał czym prędzej udać się do swojego pokoju. Opór ze strony przyjaciela
zrobił na Trevorze niewątpliwie większe wrażenie niż śmieszne pogróżki jego
wiecznie niezadowolonej żony, ale w dalszym ciągu nie spowodowały, że nieco
okrzesał.
— Gdzie jest medalion? – fuknął, spluwając prosto w krzaki
białych róż Lukrecji. – Czekam już trzeci dzień, Ignatius, i nie zamierzam
czekać ani chwili dłużej.
— Twój pan jest cierpliwy – zripostował Prewett, zamykając
drzwi do swojego domu, razem z tkwiącą w przedpokoju Jo, po czym wyminął
niegdysiejszego przyjaciela i zbliżył się do leżącej, bladej żony. Ledwie
schylił się, by pomóc Lukrecji wstać na równe nogi, ta już zamachnęła się
pisnęła, jakby jego dotyk ją parzył.
— Nie dotykaj mnie!
Wzięła głęboki, ostry oddech, jakby tłumiła szloch, po czym
wycofała się w boczną alejkę i klnąc wściekle i trzymając się za szyję zrobiła
rundkę wokół domu, by wejść do środka przez drzwi kuchenne. Ignatius i Trevor
zostali sam na sam, słowem – doszło do tego, czego Prewett najbardziej się
obawiał.
— Czy ty zgłupiałeś już do reszty? – westchnął i przejechał
otwartą dłonią po twarzy. – Wpraszasz się do mojego domu, straszysz moją córkę
i próbujesz zamordować mi żonę? Jak ty byś zareagował, gdybym rzucił się na
Shelby?
Trevor wyszczerzył zęby w szaleńczym, obsesyjnym uśmiechu.
— Podziękowałbym ci. Ja sam staram się bezskutecznie skrócić
jej żywot od wielu lat.
Ignatius odetchnął głęboko. Jego przyjaciel sprawiał
wrażenie uspokojonego po odejściu Lukrecji, lecz nie dał się zwieść – Trevor
udowodnił już dzisiaj, że jest zupełnie niepoczytalny, i zamydlenie oczu
Ignatiusowi nie przyjdzie mu tak łatwo. Tym bardziej, że musiał przekazać mu
raczej niezbyt fortunną wiadomość:
— Medalionu nie ma – odparł bez ogródek, a twarz Trevora
poszarzała. – Mówiłem ci to już ostatnio, i chociaż razem z Lukrecją
przekopaliśmy cały dom i kazałem mojej matce sprawdzić dokładnie naszą
rezydencję w Leningradzie, ale nie znaleźliśmy go i przypuszczam, że już nie
znajdziemy – wysłał mu spojrzenie pełne nagany: — Czy mógłbyś przestać
nachodzić już moją rodzinę, Trevorze? I, na starego Merlina, dać sobie spokój z
tymi szczeniackimi zabawami? Eksperymenty z patronatami to zabawa dla
gówniarzy, a nie dla dorosłych czarodziejów, co już ci…
— Czarny Pan nie bierze go za dziecinadę – warknął Trevor,
jakby to zamykało całą sprawę. – Zawiodłeś mnie, stary przyjacielu… Zachwalałem
ciebie przed Czarnym Panem i zapewniam, że bardzo liczył na spotkanie z tobą i
twoją żoną.
— Nie prosiłem cię o to – odparł z siłą Ignatius. – Już mnie
nie bawią podobne zajęcia – mam rodzinę, mam córkę i mam reputację, o którą
powinienem dbać. Litości, Trevorze – myślisz, że Ministerstwo nie usunie mnie z
dyrektorstwa w Durmstrangu, kiedy rozniesie się plotka, że wspieram śmiesznego
prowodyra i jego grupkę opętaną na punkcie czystej krwi?
Trevor napiął mięśnie, jak przygotowujący się do skoku wilk.
— Czarny Pan nie jest jakimś tam prowodyrem – syknął pogardliwie.
– Posiada potęgę i moc, o której śnić może się tobie, mnie, Ministerstwu i
każdemu innemu magikowi po tej stronie świata. Nie wierzę, że stanąłeś przeciwko
mnie…
— To co mówisz jest możliwe
– sprostował natychmiast Prewett. – I cieszę się, jeśli nareszcie dojdzie od
jakiegoś przesiewu czarodziejów i przestanie się stawiać szlamy na
piedestałach, ale…
Trevor burknął, a jego oczy zaczęły dziko błyskać, jak u
wielkiego, niebezpiecznego zwierzęcia. To nie był dobry sygnał i z pewnością
nie zwiastowało to przemyślnego finału ich rozmowy.
— To ona –
powiedział nagle, głosem gardłowym, twardym i nieludzkim. – Wiem, że to ona…
Ignatius zmarszczył brwi.
— Kto? – Nie otrzymawszy odpowiedzi, a jedynie następne
dzikie spojrzenie przełknął ślinę i zapytał: — L…Lukrecja?
— To ona ukradła medalion – potaknął i splunął wprost na
krzaki białych róż, jakby chcąc w ten sposób wyrazić swoją pogardę do ich
właścicielki. – Wszystkie twoje problemy rozpoczęły się, kiedy ta nieszczęsna,
brudna zdrajczyni krwi przekroczyła próg twojego domu…
Ignatius zamilkł. Określenie jego żony „brudną zdrajczynią
krwi” nie tyle co dotknęło go i obraziło, ale przede wszystkim zatrwożyło. Co
Trevor o niej wiedział? Sam Ignatius o przeszłości Lukrecji wiedział bardzo
mało, jedynie kilka informacji, które udzielił mu szwagier Orion. Był jednak inteligentnym
człowiekiem i wiedział, że Lukrecja zgodziła się za niego wyjść tylko po to, by
udobruchać swoją rodzinę po wielkim skandalu, wielkim upadku, jaki przytrafił
się jej w przeszłości i którego ona nie potrafiła zostawić za sobą.
Zdrajczyni krwi…
Ukradła medalion…
— Wygadujesz głupoty – rzekł z lekkim wahaniem w głosie. –
Lukrecja nie miałaby najmniejszego celu w kradzieży medalionu. A poza tym
czysta krew jest dla niej największą cnotą. Przecież…
Nie dokończył zdania, tylko spojrzał na Trevora z wyraźnym
bólem, tym, który zalewał go zawsze, gdy coś wiązało się z Lukrecją. Pomimo jej
licznych wad, chronicznego niezadowolenia i oziębłości, a nawet pomimo tego, że
to uczucie nie było odwzajemnione nigdy, szczerze kochał i szanował swoją żonę.
Chociaż miał o niej jak najlepsze zdanie, to trudno było mu ją bronić, bowiem
brakowało mu jakiejkolwiek wiedzy o jej przeszłości i osobowości, bo Lukrecja
nigdy się przed nim nie otwierała, a jedynie narzekała i truła, zmęczona swoim
życiem, swoim małżeństwem i swoim losem.
Trevor uśmiechnął się z triumfem, dumny, że udało mu się
zasiać ziarno niepewności w sercu swojego przyjaciela, po czym oddalił się i
rzucił, że daje Ignatiusowi jeszcze tydzień na odzyskanie Medalionu.
— A jeśli nie, to wiedz, że czekają cię przykre
konsekwencje!
***
Wieczorem
Ignatius znalazł swoją żonę w bawialni, zajętą szydełkowaniem i czytaniem
starych listów od swojej przyjaciółki i szwagierki, Walburgi Black.
Najwyraźniej wypociny Walburgi sprzed wielu lat obecnie doprowadzały Lukrecję
do szału, bo rzucała ona je prosto do otwartego kominka, gdzie zostawały trawione
przez tańczące, czarne płomienie gorąca. Ignatius przysiadł się na sąsiedni
fotel, próbując zerknąć przez ramię na korespondencję albo chociaż robótkę, ale
to rozsierdziło jego żonę jeszcze bardziej – cisnęła wszystkie pozostałe listy,
łącznie z powtórnie nieprzeczytanymi, robótkę oraz szydełko do kominka, po czym
wrzuciła jeszcze kawał drewna i zatrzasnęła drzwiczki. Ignatius wziął głęboki
oddech.
— Wybacz, jeśli cię zdenerwowałem…
— Nie powinieneś przepraszać mnie za zdenerwowanie, ale w
ogóle za swoją obecność! – pisnęła i opadła z powrotem na fotel, uskarżając się
na nerwy. Robiła tak od samego początku ich małżeństwa, chociaż liczni
znachorzy i uzdrowiciele, których Ignatius do niej sprowadzał, zaręczali, że
jest zdrowa jak ryba, jedynie charakter ma zepsuty i nie radzi sobie z samą
sobą.
— Przestań dramatyzować, to dla ciebie niezdrowe – odparł łagodnie.
Spojrzał na stolik, na którym parę chwil temu spoczywały stare listy Walburgi.
Stał tam również imbryk i brudne szklanki, bo zarówno Lukrecja, jak i ich
skrzatka, zupełnie nie przykłady wagi do czystości naczyń. — Napij się –
nakazał i nalał jej trochę herbaty ziołowej z imbryka. – Wiem, że to dla ciebie
przykry temat, ale musimy kiedyś o tym porozmawiać i lepiej, żeby to miało
miejsce jak najszybciej.
Lukrecja drżącymi rękami chwyciła szklankę i pociągnęła łyk
herbaty, krzywiąc się przy tym straszliwie.
— Przysięgam, że jeśli wymówisz w tym domu jego imię, to
dzisiaj będziesz spać za bramą.
—Lukrecjo – zaczął miękko, łapiąc ją za rękę. Kobieta
natychmiast ją wyrwała, a jej oczy się zaszkliły. – Nie mam na celu w żadnym
wypadku oskarżania ciebie – ale sama widzisz, jak bardzo niepoczytalny jest
teraz Trevor…
— Niech was wszystkich piekło pochłonie! – warknęła
Lukrecja, ciskając z wściekłością szklankę prosto na podłogę. Szkło rozbiło się
i przeturlało odłamami na całą długość bawialni. – Myślałam, że wyszłam jedynie
za dziwaka – a teraz, tyle lat po ślubie, dowiaduje się, że jest jeszcze zbirem
i niegodziwcem – pociągnie na dno mnie i to biedne dziecko…
Ignatius nie poddał się tym razem, chociaż zwykle po tego
typu atakach dawał sobie spokój z rozmawianiem z żoną, z obawy o jej domniemane
nerwy.
— Nie musisz martwić się o siebie ani o Jo – odparł. –
Trevor nic nam nie zrobi – i, na litość boską, ja tym bardziej – jeśli tylko
damy mu to, o co prosi. Czy na pewno nie masz nic wspólnego z medalionem mojej
rodziny? – Lukrecja nie patrzała mu oczy, tylko wlepiła wzrok w kominek i
powoli znikające listy od Walburgi. – Nie podejrzewałbym cię o to, ale istniały
pewne… okoliczności. Lukrecjo,
przypomnę ci, że mieszkałaś w Leningradzie przez pewien czas sama z moją matką,
dla której ten medalion miał szczególne znaczenie i może…
— Nie widziałam medalionu twojej rodziny ani żadnych innych
szataństw – odparła uroczyście, a mała łza pociekła jej po policzku. – Pytaj
się o niego swojej matki albo tego oprycha, z którym się trzymasz – Borgina. On
jest łasy na takie plugastwa. Obydwoje przestawili mnie z kąta w kąt, kiedy
musiałam ciężarna znosić ich w tym
brudnym mieście, w tym dzikim kraju.
— Borgina? – powtórzył, a Lukrecja pokiwała żywo głową. –
Myślisz, że on mógł go zabrać?
— Myślę, że jest obrzydliwym opojem, z którym nigdy nie
powinnam mieć do czynienia – a, niestety, musiałam – bo zmusiłeś go, by mnie
pilnował… jakbym już nie była niewolnicą w tej wielkiej, zimnej twierdzy… —
skrzywiła się. Nagle jej wzrok zamarł i zrobił się pusty, jak gdyby w kominku,
w który tak usilnie się wpatrywała, pojawiło się coś przerażającego.
— Lukrecja…
Kobieta porwała się na równe nogi, podbiegła do kominka i,
szlochając już na cały głos, otworzyła drzwiczki. Nim Ignatius zdołał ją powstrzymać,
wygrzebała strzępy listów, które jeszcze nie spłonęły, parząc sobie przy tym
dłonie.
— Pogrzebacz! – krzyknął, sięgając po narzędzie leżące obok.
– Weź pogrzebacz, Lukrecjo!
Kobieta zdawała się zupełnie nie zauważać czerwonych,
pulsujących ran na swoich dłoniach, zdawała się zupełnie nie czuć pieczenia ani
bólu, przyciskając listy do piersi. Ignatius zamknął za nią kominek i pokręcił
głową. Nie miał już siły na walczenie z żoną i przypuszczał, że jej
samookaleczenie to wystarczający sygnał, by zostawić ją samą.
Ledwie pan Prewett opuścił pokój, Lukrecja już zebrała się
do kupy, opatrzyła swoją ranę i – co najważniejsze – zabrała się za
korespondencję. Błagała w myślach, byle tylko grzechy tego szatana, Trevora
Monroe, nie odbiły się na bezpieczeństwie Ethana.
♦♦♦
1960, Cokeworth w
Surrey (retrospekcja z rozdziału ósmego)
Przez brzydkie, zaśnieżone ulice Cokeworth
przechodziła dostojna, trzydziestoletnia kobieta, tuląca do piersi śpiące
niemowlę. Miała ona zatroskany wyraz twarzy i co chwila spoglądała na dziecko,
jakby z obawy, ze nagle zniknie. Wychodząc z nędznego Spinner’ s End, dotarła
nareszcie do ładniejszej i bardziej zadbanej ulicy, której bieda nie pukała tak
bardzo do okien.
Ethan powiedział jej, że się przeprowadził, ale gdzie, nie
wiedziała do końca. Poprosiła go co prawda o szczegółowy adres, ale nie
otrzymała odpowiedzi – bidulek zapewne obawiał się, że Lukrecja będzie go nachodzić.
I całkiem słusznie, pomyślała. Szkoda tylko, że nie domyślił się, iż nie
odpuszczę tak łatwo.
Właśnie wracała od Ryana Steele’a, najlepszego kumpla
Ethana, a także i jej dobrego znajomego, z którym utrzymywała bliski kontakt
kilka lat temu. Otrzymała jedynie nazwę ulicy, do której dopiero co dotarła.
Jeśli chodzi o numer domu, Ryan podrapał się tylko po głowie i radził szukać
jakiegoś ładnego, białego budynku ze sporym ogródkiem. Opis ten pasował do
niemal każdego domu na Golden Road. Lukrecji nie pozostawało
nic, jak rozglądać się za domem po tabliczkach z nazwiskami. Steele- Ted i Esther. Clearwater-
Anna i Jared. Prince- Lissa. Fell- Elizabeth i Mark. I… Evans- Ethan i Mary. To tutaj.
Faktycznie ładny to był domek, usadowiony wśród jego sobowtórów
na jednej ulicy, emanował własnym, niezaprzeczalnym urokiem. Śnieg opatulił
dach i wszystkie kiełkujące wokół rośliny, jakoby słodka, puszysta wata
cukrowa. Ze środka dało się słyszeć pojedyncze nuty – Ethan pewnie znów
przygrywał na pianinie – pomieszane z odgłosami dnia codziennego – łoskotem
przesuwanych przedmiotów, śmiechem dziecka, jego płaczem, lamentem Mary,
szelestem telewizora. Uśmiechnęła się w duchu, czując przyjemne ciepło
rozchodzące się od jej serca przez całe ciało. Zawsze robiło jej się miło,
kiedy przyglądała się z boku ciepłej, codziennej, rodzinnej sielance, takiej,
jakiej ona i Ignatius za nic nie potrafili roztoczyć w swoich czterech
ścianach. Stojąc pod domem, zastanawiała się, czy nie wypadałoby zadzwonić. (
Bo do tego chyba służył ten śmieszny przycisk przy bramie!) Stwierdziła jednak,
że przecież równie dobrze może otworzyć jej ta przebrzydła ruda zołza, a wtedy
ciężko będzie wytłumaczyć, dlaczego nachodzi jej męża z niemowlakiem na rękach.
Zdecydowała, że lepiej zrobić to po swojemu.
― Alohomora – mruknęła, uciszając dziecko. Drzwi
otworzyły się natychmiast, więc bezzwłocznie je przekroczyła i udała się w
kierunku tarasu. Wtedy uświadomiła sobie, że lepiej przejść przez wejście od
strony kuchni, skąd dobiegały dźwięki pianina. Po co zawracać głowę wszystkim
domownikom?
W podskokach udała się na tyły budynku. Wyglądając przez
okienko, zobaczyła samotnie siedzącego blondyna o zielonych, migdałkowych
oczach zajętego gryzdaniem po blokach nutowych, raz po raz sprawdzając na ogromnym
instrumencie jak brzmi utworzona przez niego całość. Ethan. Serce
zaczęło łomotać w jej piersi, jak za każdym razem, gdy go widziała.
Czy ten urok kiedykolwiek przestanie na nią działać? Trzykrotnie stuknęła w
okno, dając znać, że to tylko ona. Mężczyzna odwrócił się, podrapał się po
głowie i wstał jej otworzyć, ale nie wyglądał na zadowolonego z tej wizyty. Tym
bardziej, kiedy zobaczył dziecko.
― Lukrecja.
― Cześć – przywitała się oschle i niezaproszona weszła do
środka. – Ładnie się urządziłeś.
― Czego chcesz? – spytał z przekąsem, nie dając się zaślepić
tanimi komplementami. Jego oczy nie spuszczały wzroku z małej istotki
płaczącej w ramionach kobiety.
Ach, no tak. Przecież to ich pierwsze spotkanie. Usiadła
przy stoliku, spychając łokciem zapisane na papierze pięciolinie i upiła łyk przygotowanej
przez niego herbaty. Momentalnie poczuła się jak u siebie w domu.
Ethan dosiadł się naprzeciwko, uprzednio zamykając drzwi i
wysyłając żonę po kilka rzeczy do miasta. A kiedy z okna zobaczyła, że rudowłosa
i nadąsana jak zawsze Mary Oldisch opuściła już Golden Road, zebrało jej się na zwierzenia.
― Ignatius wraca – zaczęła cicho, głosem pozbawionym emocji.
– Pod koniec tego roku szkolnego. Brat załatwił mu fach w naszym Ministerstwie,
więc rzucił pracę w ZSRRze.
― Żartujesz – szepnął Evans z przestrachem w oczach.
Nigdy nie lubili się z jej mężem. Ich ostatnie spotkanie,
dwa lata temu, zakończyło się bójką. Gorzej, że było to wesele jej przyjaciółki
Walburgi, której druhna wyrzuciła obydwu panów z przyjęcia, bo „wszystko miało
być idealnie!”. Narobili jej wstydu, ale w głębi serca cieszyła się, że Ethan
nareszcie uświadomił sobie, że nie jest mu obojętna i pokazał jej, wtedy
jeszcze narzeczonemu, na co go stać. Stare, dobre czasy. Jak
to możliwe, że teraz i ona, i on mają pozakładane rodziny, małżonków, i że
jedyne, co ich łączy to dziecko? Dziecko, o którym i tak nie wie ani Mary, ani
Ignatius i nie zapowiada się, żeby się w ogóle dowiedzieli – a to oznaczało, że
wszelkie szanse na huczne rozwody, rozstania i separacje diabli wzięli, a ona i
Ethan już nigdy nie skończą razem, chociaż to zawsze było ich przeznaczenie.
I chociaż Lukrecja wiedziała, że są sobie zapisani w
gwiazdach, los nigdy nie był dla nich łaskawy. Po wielkie kłótni w tysiąc
dziewięćset pięćdziesiątym ósmym, po oświadczynach Ethana niewłaściwej
kobiecie, po powrocie Lukrecji do rodzinnego domu i – co za tym idzie – zgodzie na ślub z
czystokrwistym Prewettem, żadne z nich ani śmiało odpuścić tego sporu. Kochali
się cały czas, spotykali potajemnie, ale trzymali się na siłę swoich nowych
partnerów i czekali, aż to drugie ustąpi. Niestety, nic z tego nie wyszło. Mary
zaszła w ciążę, a Ethan musiał się z nią ostatecznie ożenić. Z rozpaczy
Lukrecja oddała się Ignatiusowi, wyniosła z nim do ZSRRu, urodziła Jo, i
kompletnie przekreśliła swoje najmniejsze szanse na szczęście. Romans jej i
Ethana trwał nadal, bo oboje nie odnaleźli spełnienia w swoich małżeństwach,
ale żaden przełom nie przechodził, i nie zapowiadało się, że spotka ich jeszcze
szczęśliwe zakończenie.
Kiedy dzisiaj jechała do Cokeworth, urosła w niej nadzieja,
że może Ethan ucieszy się z wyjścia ich romansu na jaw (czy dziecko nie było
wystarczającym powodem do zdradzenia tego sekretu?!). Wtedy Mary i Ignatius
dostaliby szału, zażądali rozwodów, a Ethan i Lukrecja byliby wolni i byliby
razem. Niestety, Evans chyba wcale nie dzielił z nią takich nadziei. Czyżby po latach
użerania się z tą rudą mugolką, naprawdę coś do niej poczuł?
― Co zamierzasz zrobić? – zapytał, przerywając jej
rozmyślenia.
― A co mam? – wzruszyła ramionami. – Jak mam mu wyjaśnić, że
w czasie jego nieobecności przybyło do nas jedno dziecko? – ściszyła głos do
szeptu i zawahawszy się przez chwilę, dodała: ―Musisz się nim zająć.
― CO?!
Wywróciła teatralnie oczami i wzruszyła ramionami, jakby przyjęcie
z dnia na dzień niemowlęcia pod swój dach nie było niczym niecodziennym i
niespotykanym.
― Dla mnie to też nie jest łatwe – przyznała, choć po jej
tonie dało się wywnioskować coś zupełnie innego. – Ale ty masz większe pole do
przykrywki…. Możesz powiedzieć, że, no nie wiem, to dziecko twojej siostry.
― Czy ty siebie słyszysz?! Powiedziałaś mi niedawno, że
zająć się nim, to ja będę mógł po twoim trupie. Był cały ten plan z Amandą i
moim ojcem, ale zupełnie nieoczekiwanie się z niego wycofałaś! A teraz, kiedy
nadchodzą kłopoty i przestaje się to robić dla ciebie wygodne, przychodzisz do
mnie i dajesz ultimatum. Zdajesz sobie sprawę, jak bardzo jesteś zadufana w
sobie i egoistyczna? Wszystko było zaplanowane tak, żeby prawda nie wyszła na
jaw, ale musiałaś zrobić po swojemu i pogrążyć nas…
W pewnym momencie przestała go słuchać – niektórzy ludzie
muszą wypowiedzieć wszystko, co leży im na wątrobie, bo inaczej nigdy nie
zaakceptują swojej obecnej sytuacji i nie będą w stanie ruszyć dalej. Lukrecja
znała Ethana od dawna – wiedziała, że musi się wygadać, zanim znów wróci do
roli posłusznego pantoflarza. To właśnie różniło go od reszt – zachowywał się
jakby mieszkały w nim dwie, zupełnie różne osoby.
W końcu jednak ignorowanie jego słowotoku zaczęło ją nużyć i
męczyć, dlatego przyłożyła mu palec do ust, uśmiechnęła się nieśmiało i
wyrzuciła z siebie pomysł, który wpadł jej do głowy już dawno:
― A może, skoro nie chcesz sam wychowywać dziecka,
zrobimy to razem?
***
― Przepraszam – powiedział Ethan, siadając na
schodach werandy, gdzie schowała się przed nim niebieskooka blondynka. –
Naskoczyłem na ciebie, a… nie wiedziałem, że cały czas masz nadzieję.
Lukrecja spojrzała mu w oczy ze wściekłością. Nigdy nie
spodziewała się, że usłyszy od niego takie słowa! Przecież byliby wspaniałą
parą, mieli być wspaniałą parą. Przyjazd Ignatiusa wbrew
pozorom wcale nie był taki feralny – mógłby stać się dla nich błogosławieństwem!
Ethan był przywiązany do swojej córki z Mary, Petunii czy jak-jej-tam, a ona do
Jo, to oczywiste, ale przecież małżeństwa ze względu na dzieci są zupełnie
bezcelowe – ani nie uszczęśliwiają rodziców, ani wbrew pozorom ich pociech.
Ethan z pewnością pokochałby Jo i choć nie byłby jej prawdziwym ojcem, na pewno
lepiej sprawdziłby się w tej roli niż ten biologiczny. Ona też mogła
zaakceptować Petunię! Wtedy wszystko na nowo byłoby idealne – szczęśliwa
rodzina, kochający ją mąż i ciepły, rodzinny dom. To wszystko teraz miał na
wyciągnięcie ręki! Dlaczego więc wolał zostać ze swoją beznadziejną żoną?
― Kiedy zaszłam z tobą w ciążę – szepnęła cicho – sądziłam,
że nareszcie będziemy razem. Mówiłam, że teraz wszystko się zawali i naciskałam
na ten cały cyrk, który zaproponował nam twój ojciec, ale... wcale tak nie
myślałam… ― Wlepiła wzrok w swoje paznokcie. Ethan schował twarz w dłoniach. –Trzymałeś
się związku z Mary tylko ze względu na córkę, a skoro my też spodziewaliśmy się
dziecka, to pomyślałam, że znowu szanse moje i twojej żony byłyby… równe.
Westchnął ciężko.
― Zbyt długo się zwodziłem, Lukrecjo. I przepraszam za to.
Przywiązałem się do rodziny i… nie chcę ich teraz zostawiać. Nie potrafiłbym.
Ale chcę, żebyś doświadczyła tego samego z Ignatiusem i Jo, więc… zajmę się
dzieckiem. Zaopiekuję się nim i powiem Mary prawdę. Nie powinno tak być, że tylko
w twoim przypadku nasz romans wyjdzie na jaw, i tylko ty poniesiesz jego
konsekwencje. Ja… wezmę wszystko na siebie – wydusił. – Jestem ci to winien. Będziesz
miała świeży start z Prewettem.
Zabawne, tyle lat minęło, a on wciąż mówi do niego po
nazwisku. Podciągnęła nosem i kiwnęła głową. Dobrze, że nie zdążyła
się przywiązać do tego dziecka. Co jeśliby byłoby podobne do Ethana? Nigdy nie
mogłaby o nim zapomnieć. Tak jak on niemal zapomniał o niej… teraz przynajmniej
do końca życia to dziecko mu to uniemożliwi.
Przypomniała sobie poprzednie lata. Dzień, w którym poznała
Ethana Evansa, studenta Królewskiej Akademii Muzycznej w Londynie, syna
emigranta z Ameryki, który założył najmodniejszy klub muzyczny w Londynie.
Pracowała wtedy jako uzdrowicielka w św. Mungu i razem z koleżankami czasem
chodziła tam na imprezy, bo mimo iż klub był mugolski, Lissa Prince, siostra
jej najlepszej przyjaciółki Eileen, znalazła tam zatrudnienie.
W Cubie roiło się od niezwykłej młodzieży, ale wśród nich
wyraźnie wyróżniał się Ethan i paczka jego znajomych, sami młodzi artyści –
tacy nieprzeciętni, tacy kreatywni, tacy pełni pasji. Zakochała się w nim od
pierwszego wejrzenia. W mugolu. Wtedy nie wyobrażała sobie innego wyjścia, jak
związać się z Ethanem na zawsze i porzucić wszelkie sztywne, arystokratyczne
konwenanse.
Niestety, jej czystokrwiści rodzice, kiedy tylko dowiedzieli
się o jej „zauroczeniu”, postanowili wtrącić się do jej życia uczuciowego. Zaaranżowali
jej małżeństwo z Ignatiusem Prewettem – bogatym nauczycielem czarnej magii w
Durmstrangu. Uciekła z domu, tuż przed ślubem. Cały rok spędziła razem z
Ethanem – był to rok pełen szaleństwa i dobrej zabawy. Nie ukrywała przed nim,
kim naprawdę jest, przedstawiła mu swoich czarodziejskich przyjaciół. Chociaż
znaleźli się i ci, którzy kręcili nosem na ich związek, znaczna większość dała
im swoje błogosławieństwo – między innymi jej ukochany brat, Orion… wtedy
jeszcze nikt nie wyprał mu mózgu.
Sielankę zepsuła mała, siedemnastoletnia smarkula – Mary
Oldisch. Zakochała się w Ethanie, skłóciła go z Lukrecją, a potem z nim wpadła
(pewnie dobrze to sobie zaplanowała!), a Ethan się z nią ożenił. Lukrecja poszła
w odstawkę i pozbawiona dachu nad głową, musiała zgodzić się poślubić
Ignatiusa. Smutna, beznadziejna historia, która źle się zaczęła i źle się
skończyła. Miała ona jednak bardzo szczęśliwy, choć burzliwy środek, który
pozostanie w ich życiach nie tylko ze względu na piękne wspomnienia, ale i na
cienie z przeszłości, jakie zapewne będą prześladować ich przez wiele lat.
Szczególnie Ethana. Jak on sobie poradzi w zderzeniu z magią? Nie będzie
nikogo, kto go obroni, kiedy już zerwie się zupełnie kontakt pomiędzy nim a
Lukrecją… Czy mogła zaufać Eileen, która obiecała, że będzie miała na niego
oko?
Eileen może w ogóle
nie dożyć jakiegokolwiek niebezpieczeństwa, pomyślała melancholijnie. Lada dzień i jej mężulek zatłucze ją na
śmierć…
Lukrecja musiała go jakoś na to przygotować. Jak dobrze, że
zawsze miała ułożony plan awaryjny.
― Posłuchaj – szepnęła, zdejmując sobie coś z szyi. – Obok
osiedlili się Princowie, na Spinner’ s End gnije jeszcze Eileen z Tobym Snape’
em, i kręci się tu bezustannie Marius Black… będziesz miał sąsiadów
czarodziejów czy ci się to podoba, czy nie. Może dramatyzuję, ale chcę, żebyś
był bezpieczny – wślizgnęła mu w dłoń medalion, zaciskając na niej palce – noś
go. Z nim nic ci się nie stanie.
Wyciągnęła różdżkę, wytarła łzy i puuf… zniknęła.
Zniknęła raz na zawsze. Zniknęła z jego życia na dobre. Nie zdołał nawet się z
nią pożegnać. Fala smutku ścisnęła go za gardło, jednak nie mógł pozwolić sobie
na chwilę sentymentu. Usłyszał płacz dziecka z kuchni i odgłos otwieranych
drzwi. Mary wróciła. Ścisnął mocno medalion. W myślach już ułożył plan
działania. Przykre, że musiał pozbyć się nawet jego – ostatniej pamiątki po
swojej największej miłości.
♦♦♦
— Dobra, powoli
zaczynam rozumieć, do czego zmierzasz – odparła Lily, pocierając sobie zmęczone
oczy. – Pozwól, że podsumuję: kiedy twój ojciec i ojciec Jo razem szaleli po
Durmstrangu i zabawiali się czarną magią, wiele lat przed Voldemortem, kiedy
panowało kompletne bezprawie i wszyscy robili to, na co przyszła im ochota –
zrobili rzecz niesamowicie nielegalną, czyli utworzyli klątwę – Patronat.
— Potem zmieniły się czasy, zmieniły się przepisy, zmienił
się szef Departamentu Przestrzegania Prawa, rozszerzono funkcje Brygady
Uderzeniowej i zwiększono ilość miejsc pracy dla aurorów – uzupełnił to Isaac.
– Mój ojciec narobił wiele złego, a że niespecjalnie uśmiechało mu się trafiać
do Azkabanu zaraz po ukończeniu szkoły – wszyscy mieli obsesję na punkcie
pokoju, bo było świeżo po Globalnej Wojnie Czarodziejów – postanowił jakoś
rozwiązać swój problem, a kiedy tylko nadarzyła się ku temu okazja: czyli
poznał półelfkę, szybko rozkochał ją w sobie, by zdobyć parę niezbędnych
informacji. Szybko pojął, jak łatwo kierować moją matką – a Shelby nauczyła go,
jak „schować” zaklęcie Patronatu w elfickim medalionie, bardzo starym, bardzo
solidnym i bardzo potężnym.
— Wykorzystano medalion rodowy Prewettów, a użyczył go
oczywiście pan Ignatius Prewett – kontynuowała Lily. – Jakieś dziesięć lat
później ożenił się z Lukrecją…
— …i od tego zaczęły się wszystkie nasze kłopoty… — szepnęła
konspiracyjnie Jo.
— …a ona znalazła się w wielkim domu w Leningradzie, gdzie zewsząd
kipiało od czarnej magii, bo gniła tam, zanim przeniosła się z panem Prewettem
do Brighton…
— Postanowiła uchronić swojego gacha. Nie wiedziała, że w
medalionie przechowano zaklęcie patronatu, a znała historię rodowych medalionów
i przypuszczała, że po prostu chroni swojego właściciela przed złymi urokami. Był
to bardzo pomysłowy prezent, przyznaj sama Lily, doskonale to sobie
przemyślała. Jak na czymś jej zależy, to potrafi użyć swojego mózgu. Problem w
tym, że twój ojciec prawdopodobnie nie pojął wagi tego prezentu, dlatego szybko
znalazł się on w rękach jego żony, a twojej matki.
— Nikt nie zabierał nam medalionu – zauważyła trzeźwo Lily.
– Moja matka miała go od wielu lat. Ale ona rzuciła mojego ojca i wyjechała do
Stanów.
— A potem została zamordowana – uzupełnił Isaac.
Lily kiwnęła głową.
— Tak.
Isaac wyglądał, jakby chciał coś jeszcze dodać, ale
ostatecznie się rozmyślił i rzekł:
— Nie wnikajmy, jak do tego doszło – w każdym razie na
chwilę obecną medalion należy do ciebie, jego zaklęcia ochronne skupiają się
wokół ciebie, a ty oficjalnie jesteś rozgrywającą w tej grze.
Lily potaknęła, przez chwilę również wyglądała, jakby
chciała coś powiedzieć, ale się rozmyśliła. Rozgrywającą
w tej grze… O, choliba.
Jeśli Jo i Isaac byli na etapie gdybania i zastanawiania
się, jaki jest system dziedziczenia dóbr medalionu, to ona dobrze o tym
wiedziała. Medalion należał do niej, do Lily, już kilka miesięcy przed śmiercią
Mary Oldisch i teraz – niestety – dla dziewczyny zaczęło być już jasne, że był
z nią bardzo, bardzo powiązany.
♦♦♦
West End, Londyn,
Nowy Rok 1974 (fragment rozdziału 3)
─ Co masz na
myśli, mówiąc, że wyjeżdżasz? – spytała Lily, ściągając podejrzliwie brwi.
Zaraz po tym, jak pytanie wypadło z jej ust, dziewczyna odczuła jego absurd. W
końcu jej matka nie mogła wyjeżdżać w jakiś inny, osobliwy, nieznany jej sposób
czy chociaż wyjechać tak, jak dotąd tego nie robiła. Pytaniem chciała chyba po
prostu zmusić kobietę do gorliwego usprawiedliwiania się.
Grzecznie odczekała pół minuty, a kiedy nie usłyszała żadnej
odpowiedzi, a co dopiero gorliwego usprawiedliwiania się, stwierdziła, że ma
teraz prawo, a wręcz obowiązek, naskoczyć na matkę.
W pierwszym odruchu zbliżyła się do Mary Oldisch, całej
obładowanej swoimi torbami, walizkami i recyklingowymi reklamówkami z rzeczami,
których nie upchała w torbach i walizkach, wyrywając jej wszystko, co tylko
dosięgły jej ręce. Kiedy rudowłosa kobieta spojrzała na nią z naganą, ale i z
podobną wściekłością jak córka, i spróbowała ją wyminąć, Lily poczuła, że łzy
napływają jej do oczu, a ona, naprawdę już zbulwersowana, zaczęła wyrzucać z
siebie kolejne oskarżenia:
─ Po tym wszystkim, co przeszliśmy? Ja, i tata, i Tunia, i
ty?! Po tym wszystkim po prostu znowu tchórzysz
i wszystkich nas, kurwa, zostawiasz?! Odezwałabyś się w ogóle słowem o tym, że
wracasz na Manhattan, gdybym cię dzisiaj tu nie odwiedziła? Odczekałabyś, aż
wrócę do Hogwartu? A może i to masz w dupie, bo prawda jest taka, że jedyne, co
ma jakiekolwiek dla ciebie znaczenie, to nowy, nadziany facet? – krzyczała, z
początku do ściany, potem odwróciła się na pięcie do matki, która zastygła w
drzwiach swojego mieszkania. – ODPOWIEDZ MI! Ile razy masz zamiar jeszcze
wracać, jakby nigdy nic, i sprzedawać mi bajeczki o tym, że się zmieniłaś i że
od teraz rodzina będzie dla ciebie najważniejsza?! Ile razy jeszcze myślisz, że
to kupię? No, odpowiedz mi!
Cała ta sytuacja znowu zatoczyła koło. Odkąd Mary Oldisch
rzuciła swojego męża i nędzne rólki w The
Pheonix Theatre na rzecz nowego, schludnego mieszkanka z kochankiem na
Manhattanie i, oczywiście, świetnej pracy na Broadwayu, do Cokeworth albo
Londynu wracała parokrotnie i za każdym razem niby robiła to „na dobre”, bo
stęskniła się za córkami. Ale za każdym z tych razy, kiedy instynkt
macierzyński i tęsknota za rodziną budziły się w jej zlodowaciałym sercu, nagle
znowu Lily i Tunia przegrywały z jej artystycznym życiem i miłością do
nowojorskich bajgli. Ojciec i Petunia ostatnio przestali już zaprzątać sobie
nią głowę, ale najmłodsza Evansówna wciąż wierzyła w to, że wróci do niej
matka. Prawdziwa matka, ta, która ją
urodziła, a nie Caroline, jej macocha.
Przez całe ferie ona i Mary Oldisch zaciskały więzy rodzinne, i spędziły
naprawdę tyle uroczych chwil razem, że Lily serce się krajało na myśl, że dla
jej matki nic to nie znaczyło, i że znowu wróci ona do Stanów. Poczuła się,
jakby ktoś okrutnie ją oszukał i wykorzystał.
Rudowłosa kobieta wciąż stała z walizkami w drzwiach, ale
chyba odezwało się w niej sumienie, bo jej dłoń stopniowo zaczęła wyślizgiwać
się z rączki walizki.
─ Posłuchaj, Lily – zaczęła, wcale na nią nie patrząc. ─ Ja
wiem, że ta sytuacja jest dla ciebie trudna, ale musisz zrozumieć – mam niesamowitą okazję. Zadzwonili do mnie z
Broadhurst Theatre, chcą wznowić Hair!. Przecież
uwielbiasz ten musical, kochanie. Na pewno postąpiłabyś, czy raczej postąpisz tak samo, kiedy w przyszłości
będzie chodziło o ciebie.
─ Ale ja wcale nie chcę być aktorką musicalową! ─ wybuchnęła
Lily. ─ Jestem czarownicą. W moim
świecie nie ma teatrów!
Mary westchnęła ciężko.
─ Tu nie o to chodzi. Jesteś niezależną dziewczyną – odparła,
podchodząc do niej bliżej i dotykając jej policzka ─ są na tym świecie kobiety
od gotowania obiadków i takie – jak ja czy ty – które naprawdę mogą coś
osiągnąć, a… a Londyn i West End tylko mnie ograniczają.
─ A więc mówiąc ściślej, my cię
ograniczamy! – fuknęła Lily, strzepując matczyną dłoń. ─ Po co ci było zakładać
rodzinę, skoro nawet psa nie można oddać ci pod opiekę?
Jej matka przygryzła dolną wargę, uśmiechając się słabo w
stronę swojej najmłodszej pociechy. Coraz częściej dostrzegała w niej młodą
wersję siebie - Lily była tak samo stanowcza i pewna siebie jak niegdyś ona, a
w dodatku w identyczny sposób wierzyła, że wszystko się ułoży i jej marzenia
się spełnią.
Z Mary tak było. Jej marzenia częściowo się spełniły. Z
pewnością zaistniała w świecie teatru, jej nazwisko stało się rozpoznawalne i
znane na cały Manhattan, a jednocześnie miała dwie wspaniałe córki w Londynie,
których osiągnięcia w dziedzinie muzyki napawały jej dumą. Czasami do nich
przyjeżdżała, robiła parę zdjęć i wracała, by pochwalić się, jaką to ona jest
dobrą matką. Dopiero teraz zrozumiała, że z rodziną faktycznie najlepiej
wychodzi się na zdjęciach. Chociaż była matką Petunii i Lily, to ta pierwsza w
ogóle w podobny sposób jej nie traktowała, a w tym momencie traciła również
respekt młodszej córki.
Co mogła zrobić? Zostanie w Londynie absolutnie nie
wchodziło w rachubę. Lily do Ameryki zabrać też nie mogła, po pierwsze, tamta
miała przecież tu szkołę, a po drugie, znając Ethana i jego nową żoneczkę,
Caroline, tamtym szybciej kaktus wyrośnie na ręce, niż pozwolą Lily opuścić
Cokeworth. W sądzie nie miała szans, biorąc pod uwagę to, że rozwód z Ethanem
był całkowicie z jej winy, a ona przed sądem wyrzekła się praw
rodzicielskich.
Jednakowoż, podczas tych kilku tygodni spędzonych w jej
małej kawalerce pomiędzy nią a Lily powstała swoista więź, a Mary poczuła się
nawet lepiej niż gdy wygrała nagrodę Tony osiem lat temu. Poczuła się
potrzebna.
Przez parę sekund stała wpatrując się w córkę, a jej dwie
strony - snobistyczna i ta nie do końca zepsuta - walczyły ze sobą. Patrząc w
migdałowe oczy Ethana, przypomniała sobie o nim i głośno przełknęła ślinę.
Nic innego nie przychodziło jej do głowy.
Wyciągnęła ręce do tyłu, wymacała maleńki zamek od
medalionu, po czym ściągnęła go z szyi i podała córce na dłoń.
─ Twój ojciec dał mi go tuż po twoim urodzeniu ─ wyznała,
przełykając głośno ślinę. Lily wlepiła w nią swoje wielkie, zielone oczy. ─ Chyba
nie zasłużyłam, żeby go nosić.
Lily usłyszała jak radio rozbrzmiewa dobrze znaną jej
melodię, ulubioną piosenkę jej i matki. Jej słodkie tony zadziałały na nią jak
strzał w głowę:
„Ludzie rozmawiali bez
mówienia.
Ludzie słyszeli bez
słuchania.
Ludzie pisali
piosenki, którymi nigdy nie podzielili się z głosami.
I nikt nie śmiał
zakłócić dźwięku ciszy.*”
Trzymając w dłoni medalion cała gorycz, złość i
rozczarowanie zdawały się w niej potęgować. Z drżącymi rękami wcisnęła go z
powrotem w matczyne ręce, czując, że jak choć chwilę dłużej będzie musiała go
trzymać, to ktoś – ona lub medalion – roztrzaska się na drobne
kawałki.
─ Zabierz go – wydukała. – Nie chcę na niego patrzeć.
♦♦♦
Zapach kadzidła
szybko przywołał Lily z powrotem do porządku, chociaż wolałaby mieć trochę
czasu na przeanalizowanie wszystkiego w spokoju. Zaczynała już rozumieć, dlaczego
medalion miał tak strategiczne znaczenie, a chociaż do tej pory prócz całej tej
dygresji o elfach, nie usłyszała niczego nowego, to dopiero teraz, kiedy
wszystko zostało poukładane po kolei, przestała szamotać się w chaosie i
bezmiarze nowych informacji. Owszem, podczas swoich legilimencyjnych rozmów z
Isaakiem w zeszłym semestrze, odpowiedział on jej na kilka pytań na temat
medalionu i nawet Jo, w całym tym jej szale, coś się wymsknęło, ale jednak cała
ich paplanina była niespójna i mętna, a Lily zdawało się, że albo oni kłamią,
albo są niespełna rozumu. A teraz wiele rzeczy nabierało sensu…
Kiedy Jo próbowała odebrać medalion Lily, zaklęcia
jednorazowe autorstwa ojca Isaaka, a także niektóre zaklęcia ochronne
wprowadzone pierwotnie przez elfów, zaczynały wyciekać i atakować potencjalnych
złodziei. Dopiero kiedy Jo odpuściła, w Boże Narodzenie, i kazała Lily
zatrzymać medalion, wszystkie te dziwne przypadki ustały. Czy czegoś podobnego
doświadczyła Mary Oldisch, po tym jak przetrzymywała medalion u siebie, w Nowym
Jorku? Skoro należał on do Lily, odkąd Mary dobrowolnie jej go przeznaczyła, to
niejako potraktował on swoją niedoszłą właścicielkę, panią Oldisch, jako
złodziejkę. Należał on do Lily od początku siedemdziesiątego czwartego, a jej
matka zginęła kilka miesięcy później. Czy to możliwe, że… że jakieś zaklęcie
opuściło medalion i skierowało się przeciwko niej?
Czy to znaczyło, że odpowiedzialność za jej śmierć ponosi
Lily?
— Lily, my doskonale słyszymy twoje myśli, wiesz? – odezwała
się Jo. Evansówna oblizała wargi. – I twoja teoria byłaby całkiem śliczna i
pasująca – och, Isaac, nie patrz tak, jestem szczera! – to jednak ma w sobie
pewne pęknięcie.
— Od dawna wydawało nam się, że ktoś depcze nam po palcach –
wtrącił miękko Isaac, uśmiechając się do Lily delikatnie. – Mnie i Jo. Na razie
nie będę ci tego tłumaczył, bo musimy zachować ciągłość w opowiadaniu, ale nie
wyciągaj żadnych wniosków, dopóki nie skończymy, w porządku?
Lily pokiwała głową, bo nie pozostawało jej w końcu nic
innego. Isaac dopił resztki swojej herbaty i ponownie popadł w monolog, chociaż
wydawać by się mogło, że teraz kolej na Jo:
— Kiedy Czarny Pan zaczął wzrastać w siłę, a chaos w
ministerstwie znacznie otępił siły porządkowe, takie jak wspomniana już Brygada
Inkwizyjna, mój ojciec postanowił uderzyć. Został jednym z pierwszych
Śmierciożerców i chciał służyć Czarnemu Panu swoim Patronatem – jak to
powiedziała Jo: wielką, ślepo posłuszną armią inferiusów. Oczywiście wiemy, że
cały ten zwrot z Borginem był jedynie kredytem czasu dla Lukrecji, która
chciała odzyskać medalion, bo obawiała się, że sprofanowany czarną magią może
zaszkodzić twojemu ojcu. Nie wiem, czy udało im się nawiązać kontakt czy nie, w
każdym razie medalion nie został odzyskany, a mój ojciec wymyślił coś zupełnie
innego i wtedy właśnie po raz ostatni rozmawiał z moją matką.
♦♦♦
1970, Francja
— Jilly niedługo
do mnie przyjdzie. Tutaj.
Trevor zostawił ten temat w spokoju, bo wolał nie odbierać
Shelby tej ostatniej nadziei, że jej córka nie ma jej zupełnie gdzieś. Chociaż
był człowiekiem niecierpliwym i zdecydowanie nie uśmiechało mu się plotkowanie
z Shelby i miłe, grzeczne rozmowy o zdrowiu całej rodziny, wiedział, że dzisiaj
musi wyjątkowo się jej przypodobać, bo inaczej nie uzyska niezbędnych
informacji.
— Mogłabyś rozwiać kilka moich wątpliwości, duszko? –
zapytał przymilnie, wskazując na medalion. – Twój dar jest na tyle osobliwy, że
nie wiem do końca, jak z niego… korzystać.
Shelby uśmiechnęła się przebiegle, ujęła ogniwo łańcucha w
swoje zwinne, chude palce i rozejrzałą się po całej stodole, jakby w
poszukiwaniu podsłuchujących myszy i pająków.
— To dosyć osobliwe, nazywać kopię darem – odparła
nieprzytomnie. – W mojej opinii podobne podarunki są bezwartościowe.
— Dla mnie jednak to istna gwiazdka z nieba – uśmiechnął się
z zadowoleniem. – Wiesz… tu nawet nie chodzi o te wasze elfickie uroki, bo
niespecjalnie mi na nich zależy. Dawno temu przelałem moje zaklęcia jednorazowe
do medalionu Ignatiusa… a teraz on się, nie uwierzysz, zagubił.
Shelby zadarła gniewnie jedną brew.
— Skalałeś dzieło elfickie czarną magią? – przez moment
wydawała się bardzo tym poruszona, ale szybko się zreflektowała i ponownie
zatoczyła niezdrowym, obsesyjnym chichotem. – A myślałam, że nie możesz być już
bardziej zhańbiony, Trevor…
Mężczyzna uśmiechnął się szczerze, jakby usłyszał niezły
komplement.
— Oczywiście mam nadzieję, że nie uraziłem ciebie ani rodu
Ilsurich, dewastując ich dzieło, ale byłem w potrzebie… sama rozumiesz. Kopie
zawierają odbicie dokładnie wszystkich uroków z tego medalionu?
Shelby kiwnęła głową bez przekonania.
— Odbicia to nie jest do końca dobre słowo… to po prostu
kopie. Nie mają pamięci cielesnej, nie są subtelne ani nawet w połowie tak
potężne jak oryginały. Owszem, wszystkie twoje uroki i klątwy odcisnęły się na
kopiach, jeśli szalałeś z oryginałem, ale to idzie tylko w jedną stronę. Jeśli
zmodyfikujesz kopię, to nie obejmie ona oryginału ani żadnych innych kopii. A
jeśli oryginał zostanie zniszczony, to twoja kopia również będzie bezużyteczna.
— Całe szczęście nie musimy się tym przejmować, bo medalion
zaginął i prawdopodobnie sieje teraz postrach u mugoli jako diabelski pomiot.
Moje uroki tam są – i klątwa Patronatu również?
Shelby dotknęła ogniwa i zamknęła oczy, mrucząc i kiwając
głową:
— Wyczuwam czarną magię, i wyczuwam też moc tak silną, jak
twój Patronat. Powiedziałabym, że to niemal imponujące, co stworzyłeś, mężu –
otworzyła oczy i schowała rękę za siebie. – Ale będziesz musiał zacząć zupełnie
od początku. Wszyscy członkowie patronatu, nad którymi dotychczas panowałeś, są
ulegli wobec oryginału. Kopia zawiera twoje zaklęcia, ale jednak nie ma pamięci
cielesnej, a więc jej uroki nie uchronią tych, którzy byli chronieni magią
oryginału – a w twoim przypadku ich nie przeklną. Jeśli chcesz utworzyć armię,
musisz zbudować ją od początku – z tym medalionem.
Trevorowi mina lekko zrzedła, ale ostatecznie przełknął i
to, gdyż był dzisiaj w tak wybornym nastroju, że nawet na tyle poważne
nieudogodnienia nie mogły wybić go z rytmu. Uśmiechnął się do żony i pogłaskał
ją po wierzchu dłoni.
— To może nawet i lepiej, wiesz? Chociaż Patronat stworzyłem
razem z Ignatiusem i sam nie jestem w stanie utworzyć klątwy od początku, to
teraz nie będę musiał dzielić się z nim swoją potęgą. On i jego nędzna żonka
mnie rozczarowali… a myślę, że przemiana w ślepo posłusznych mi
zmiennokształtnych będzie odpowiednią karą za ich głupotę, nie uważasz?
Shelby uśmiechnęła się szeroko i złowieszczo i roześmiała
ponownie, a tym razem Trevor podzielił jej humor, tak, że stara stodoła niemal
trzęsła się w rytm ich jowialnego, złowieszczego śmiechu, typowego jedynie dla
osób o zniszczonych umysłach i sercach, takiego, który nie niesie radości, a
jedynie trwogę.
♦♦♦
— Nie muszę nawet
zaglądać ci do głowy, żeby wiedzieć, co myślisz o moich rodzicach – uśmiechnął
się melancholijnie Isaac. – Banda szaleńców.
Lily nie zaprzeczyła, bo nie było sensu kłamać na ten temat.
Nie przypuszczała, że negatywna opinia o państwu Monroe w jakikolwiek sposób
obrazi Isaaka. On sam wydawał się być zniesmaczony i zawstydzony zachowaniem i
obejściem swoich rodziców.
— Trevor w plebiscycie na najgorszego rodzica roku wygrałby
nawet z moją matką – dodała Jo i zabębniła paznokciem o kryształową kulę. – Nie
sądzisz, Isaac, że już czas na kolejną porcję wiedzy nadprogramowej?
Lily ponownie
przyjrzała się kuli, którą podarowała jej Shelby i której przeznaczenia do tej
pory Isaac i Jo nie chcieli jej zdradzić. Miała zaczekać, aż te przedmioty
pojawią się w opowieści Isaaka czy przynajmniej zostaną tam wspomniane, ale do
tej pory nic takiego nie miało miejsca.
Chociaż…
Przypomniała sobie jeszcze raz rozmowę Shelby i jej męża
oraz wcześniejszą wizję, jaką zesłała jej w głowie Jilly, jej duch, czy
jakiekolwiek inne widmo, wtedy, kiedy obudziła się na zewnątrz i o mało nie nabawiła
się hipotermii. Trevor nie zdobywszy medalionu, udał się do swojej żony po
kopię elficką, a także o wskazówki, co do jej zastosowania i…
Aż przymknęła oczy z niedowierzania.
…i poprosił Shelby, by udzieliła mu kilka odpowiedzi, co do
przyszłości.
To nie mogło dziać się naprawdę.
— Czy wy próbujecie mi powiedzieć – zaczęła z wahaniem,
wlepiając wzrok w kryształową kulę. – Że ta… przepowiednia… zawiera informacje, co wydarzy się w mojej…
przyszłości?
Jo i Isaac wymienili zakłopotane spojrzenia, niczym dwóch
profesorów, którzy nie potrafią udzielić odpowiedzi w kwestii dość mętnego
zagadnienia.
— Informacje to za dużo powiedziane – rzuciła Jo, lekko się
krzywiąc. – W tej przepowiedni zamknięty jest po prostu symboliczny wierszyk,
który można interpretować na sto dwadzieścia trzy sposoby, bo…
— Zaczekaj chwilę – przerwała jej Lily. – Ja i Dorian…
przerabialiśmy przepowiednie na Projekt Absolwencki. Luke Davis mówił coś o
tym, że jego wujek był Niewymownym i w malignie przed śmiercią opowiadał o
przepowiedniach pozamykanych w… w kulkach – zerknęła jeszcze raz na kryształową
bryłę, którą zabawiała się Jo. – Ponoć były zamknięte w…
— W Departamencie Tajemnic w Ministerstwie – uzupełnił
Isaac, tonem zadowolonego z ucznia nauczyciela. – Zgadza się.
— W takim razie nie rozumiem – powiedziała z wahaniem – co
one robią u twojej matki. Czy ona je… — ściszyła głos do szeptu – ukradła?
Isaac roześmiał się szczerze, a Jo poszła w jego ślady. Lily
zastanawiała się, czy śmieją się oni z nietrafności jej hipotez czy też w taki
sam maniakalno-niebezpieczny sposób, w jaki zataczali się Shelby i Trevor.
— Ukradła? – powtórzyła Jo, kręcąc głową. – Och, droga Lily,
zupełnie tym razem nie trafiłaś. Ona nie kradnie przepowiedni z Departamentu – Merlinie,
ona je dla tego Departamentu wytwarza.
— Ona co? – powtórzyła
Lily, starając się przypomnieć cokolwiek na ten temat z projektu jej i Doriana.
– Elfy wytwarzają przepowiednie?
— Na skalę hurtową – potaknął Isaac. – Chociaż najczęściej
jednak przepowiednie dostarczają mieszańce, jak moja matka półelfka. Część z
nich pracuje w konspiracji dla Ministerstwa, ukrywając się chociażby w takich
magicznych, francuskich lasach – a niektórzy – wręcz przeciwnie, bardzo się
afiszują ze swoją robotą.
— Ostatnio popularna zrobiła się Kasandra Trelawney –
wtrąciła się Jo, a Lily potaknęła, bo słyszała o tej szarlatance z całą
pewnością. – Ona nazywa siebie czarodziejką z darem jasnowidzenia, ale naprawdę
ma elfickie korzenie. Dlatego w jej jasnowidzenie jestem skłonna uwierzyć.
— Czyli mówicie – zaczęła powoli Lily, ponownie czując
straszliwy chaos. – Że wszyscy jasnowidze są w jakimś ułamku elfami?
— Niekoniecznie – pokręciła głową Jo, chociaż nie wyglądała
na przekonaną. – Wiesz, to jest kwestia wiary. Na pewno mnóstwo wśród
jasnowidzów szarlatanów, chociaż ja nie wykluczam tego, że niektórzy
czarodzieje mogą być jasnowidzami bez… elfickich genów. Ale ilu z nich
faktycznie je ma?
— Nie znam żadnego prawdziwego jasnowidza – odparł poważnie
Isaac. – Chociaż uwierz mi, Lily, rozmawiałem z wieloma. Wierzę jedynie w
przepowiednie mojej matki, chociaż nie we wszystkie. To jest bardzo delikatna
sprawa z przepowiadaniem przyszłości. To wszystko zależy od interpretacji, a i
żadna przepowiednia nie jest ostateczna, bo czarodzieje nauczyli się władać
czasem i mogą zaburzyć jego delikatną strukturę.
— Powiedział facet, który cofnął się dzisiaj w czasie o
cztery godziny – rzuciła z przekąsem Jo. – A ja ci powiem, Isaaku, że znam
jedną osobę, która nie ma nic wspólnego z elfami, a jest jasnowidzem. Ty też ją
znasz, Lily. Ale to nie jest…
— …istotne – dokończył Isaac. – Prawda jest taka, że
prawdziwy jasnowidz – taki, który ma dar…
— …wewnętrzne oko…
—…musi pochodzić od elfów. U nich jest to umiejętność wrodzona,
chociaż też muszą już trenować i pielęgnować. Czarodzieje – jeśli są w stanie
przepowiedzieć coś prawdziwego – to muszą się znacznej większości jasnowidzenia
nauczyć.
— Czy profesor Powell pochodzi od elfów? – rzuciła nagle
Lily, wymawiając nazwisko swojej nauczycielki wróżbiarstwa. Isaac zmarszczył
brwi, a Jo uśmiechnęła się do niej pobłażliwie:
— Czy Powell przewidziała kiedykolwiek coś prawdziwego?
Lily nie odpowiedziała. Pomimo tego, że w szkole przylgnął
do nauczycielki pseudonim „Blagierka” Evansówna była kiedyś świadkiem jej
transu. Miało to miejsce w zeszłym semestrze, kiedy została w pracowni by
posprzątać, a wcześniej prowadziła telepatyczną rozmowę z Jo. Profesor Powell
nakazała jej się strzec się „dziewczyny z hebanowymi włosami”, która rzekomo miała
zapędzić ją w jakiś kozi róg. Tego samego dnia Jo napadła na Lily, powiedziała
jej, że są siostrami i zmodyfikowała jej pamięć. A kilka tygodni później
okazało się, że dziewczęta wcale nie są spokrewnione i teoria Jo faktycznie
była „kozim rogiem”.
— Wiesz co, Lily? – odezwał się nagle Isaac, podrywając się
na równe nogi. – Skoro zaczęliśmy rozmawiać o Przepowiedniach, to chciałbym ci
coś pokazać. To będzie sypialnia mojej matki. No, chodź.
Wyciągnął do niej rękę i uśmiechnął się zachęcająco, chociaż
Lily nie miała najmniejszej ochoty zwiedzać tego wielkiego domu w środku lasu,
a już na pewno wchodzić do sypialni elfickiej matki Isaaka, która była
praktycznie nieśmiertelna i miała nierówno pod sufitem.
— Nic ci się nie stanie – mruknęła z przekąsem Jo. – Nie będziemy
mogli nawet udusić cię poduszką, bo ich tam nie ma.
Chociaż miało to zapewne uspokoić Lily, jedynie zasiało w
jej sercu więcej wątpliwości. Brak poduszek? Cudownie. A już łudziła się, że to będzie na pewno zwykła sypialnia…
Shelby ulokowała swój salon na parterze, tuż obok kuchni i spiżarni.
Dom miał jeszcze dwa piętra, poddasze i piwnicę, i chociaż prawdopodobnie nikt
normalny przy takiej ilości pomieszczeń nie zdecydowałby się na sypianie pod
ziemią, właśnie tam Shelby ulokowała swoją sypialnię.
Lily zeszła po spiralnych schodach za Isaakiem i przed Jo, czując coraz silniejszą woń kadzidła i tego silnego zioła, na którym parzona była narkotyczna herbatka. Na końcu schodów, w piwnicy, nikt nie kłopotał się nad utworzeniem korytarza – spiżarnie ulokowane zostały na parterze, tak że piwnicę w całości mogła zająć Shelby i jej zabawki.
Lily zeszła po spiralnych schodach za Isaakiem i przed Jo, czując coraz silniejszą woń kadzidła i tego silnego zioła, na którym parzona była narkotyczna herbatka. Na końcu schodów, w piwnicy, nikt nie kłopotał się nad utworzeniem korytarza – spiżarnie ulokowane zostały na parterze, tak że piwnicę w całości mogła zająć Shelby i jej zabawki.
Kobieta siedziała na końcu wielkiego pomieszczenia, u stropu
sufitu, gdzie przyniosła sobie fotel bujany i z zamkniętymi oczami
szydełkowała. Kiedy tak bujała się do tyłu i do przodu, ślady młodości zaczęły
powoli ustępować z jej twarzy, i chociaż złudzenie to było bardzo ulotne, Lily
przez parę chwil ujrzała kobietę, którą Shelby powinna być w swoim wieku – z lekkimi
zmarszczkami, siwizną przy skroniach i dojrzałych rysach. Przez moment wydawało
jej się, że oprócz robótki, Shelby i fotela bujanego w piwnicy nie ma niczego i
nikogo – i wtedy przez moment przed nią pojawiła się iluzja lub też iluzja na
chwilę zniknęła: wzdłuż ścian ciągnęły się długie rzędy regałów pełne kryształowych
kul.
Rozbłysk.
Kule zniknęły, ale regały pozostały.
Rozbłysk.
Kule zawisły w powietrzu, a regały pod nimi się rozpłynęły.
Rozbłysk.
Ciemność.
Rozbłysk.
Shelby otworzyła oczy. Skrzypienie fotela ustało, robótka
upadła na podłogę, a rzędy regałów razem z przepowiedniami przestały przenikać
powietrze. Lily otworzyła usta z niedowierzania. Dopiero teraz, kiedy jej
otoczenie przestało przypominać stopklatkę z horroru, pojęła, jak wielka jest
ta piwnica i ile przepowiedni się tu znajduje. Podeszła do najbliższego regału.
Wielka, złota tabliczka z wygrawerowanymi monogramami J.P (czyżby Jo Prewett?)
ciągnęła się przez całą długość regału, a kolejne półki wyrażały lata. Lily
przełknęła ślinę. Półka najbardziej na lewo, podpisana 1976 świeciła pustką. W
1977 brakowało jednej kuli, a tuż obok znalazła dwie następne półki, obejmujące
lata, które jeszcze nie nadeszły.
Spojrzała na następny regał, podpisany T.M (Trevor Monroe?).
Przeszła kilka kroków dalej – I.M, T.W, V.D, A.R i… L.E.
— Od dłuższego czasu spodziewałam się twojej wizyty –
szepnęła konspiracyjnie Shelby tuż przy
jej uchu. Lily pisnęła. Nawet nie zauważyła, kiedy pani Monroe przemierzyła
odległość z końca piwnicy i swojego bujanego fotela, aż do niej.
— Weź przepowiednię, kochanieńka – wskazała palcem na półkę
zaopatrzoną tabliczką z rokiem 1977. – Możesz wziąć nawet dwie. Tylko nie
ruszaj tych z sąsiednich półek, bo to się może… źle skończyć.
Lily wpatrywała się w matkę Isaaka jak sroka w gnat, czując
z sekundy na sekundę coraz większą zgrozę. Shelby w tym czasie nachyliła się i
spojrzała głęboko w jej oczy, o wiele za głęboko i o wiele zbyt przytłaczająco…
— Wystarczy, że patrzę w twoje oczy, a już widzę twoją przyszłość
– powiedziała Shelby. Lily nawet nie zauważyła, kiedy po nią sięgnęła, ale
sekundę później stała z przepowiednią w lewej dłoni. Zobaczyła, jak w oczach Shelby pojawiają się szerokie,
nieistniejące wcześniej źrenice…
— Już wystarczy – odparła Jo, która pojawiła się obok niej
równie bezszelestnie jak wcześniej Shelby. – Nie chcemy jej przecież
wystraszyć. Wystawiła dłoń po przepowiednie Lily, patrząc na nią
protekcjonalnie. – Lepiej jej nie stłucz. Daj, przechowam ci ją – Lily z
wahaniem oddała Jo zaklętą kulę, trochę niepewna i trochę wdzięczna. –
Przepowiednia odezwie się w odpowiedniej chwili, a jeśli ją potłuczesz to zrobi
to o wiele szybciej niż to konieczne.
Jo schowała przepowiednię do swojej torby, a drugą ręką pociągnęła
Lily w kierunku jednego z regałów, ustawionego najdalej pod ścianą i zupełnie
już pustego. Według złotej tabliczki osobą, której zabrane przepowiednie
dotoczyły, był T.M.R.
— Kim jest T.M.R? – szepnęła Lily, chociaż podświadomie
czuła, że wcale nie chce znać odpowiedzi na to pytanie.
Jo wzruszyła ramionami:
— Voldemort. Tak przypuszczam.
Lily mimowolnie zadrżała, słysząc to imię w ciemnej,
cuchnącej kadzidłem piwnicy.
— Była jakaś przepowiednia o Voldemorcie? – szepnęła, rozglądając
się po „sypialni”. Shelby wyparowała, a Isaac stał kilka jardów dalej, przyglądając
się regałowi z monogramem J.M.
— Było ich całkiem sporo – odrzekł, odwracając się w
kierunku Lily. – Pierwsze pojawiły się jeszcze przed jego narodzinami. Moja
matka przepowiedziała kilka z nich – wskazał palcem na pusty regał i wzruszył
ramionami.
— Gdzie one teraz są? – spytała z niepokojem Lily.
— Pewnie w Departamencie – rzucił niedbale. – Albo i Czarny
Pan sam się o nie upomniał.
Lily poczuła dreszcz na plecach i znajome drżenie wargi.
Obawiała się, że to o wiele za wiele – że to, czego dowiedziała się dzisiejszej
nocy przekracza jej pojęcie i przede wszystkim – że nigdy nie powinna się tego
wszystkiego dowiadywać. To przeczucie było czymś więcej niż zwykłym niepokojem
i trwogą – całe te elfickie misteria i sekrety Departamentu Tajemnic pewnie
bardzo by ją interesowały, gdyby mogła zgłębić je na własną rękę, gdzieś w
Hogwarcie, w bezpiecznych, starych murach. W domu Shelby obcowała z tajemnicą
zbyt blisko i wydawało jej się, że nie jest to dla niej ani wskazane, ani
bezpieczne.
Chciała wrócić już do zamku. Zobaczyła zbyt wiele.
— Och, a więc nie wiecie! – głos jej zadrżał. – Matka Isaaka
przepowiedziała przyszłość i zamknęła ją w magicznej kulce, być może oddała ją
szalonemu czarnoksiężnikowi, ale w sumie to wcale nie jest tego pewna i nie
obchodzi jej, jak on tę wiedzę wykorzysta?! – poczuła, że łzy napływają jej do
oczu – nie były to jednak łzy smutku, gniewu ani poruszenia, tylko łzy
najczystszego, paraliżującego strachu.
— Wiesz, Lily… — zaczął miękko Isaac. Dziewczyna zauważyła,
że jego wzrok wyraża podobne przytłoczenie i strach. – Jest kilka rzeczy,
którym nie możemy zapobiec. Przepowiadanie przyszłości leży w naturze elfów.
Muszą oni przekazać przepowiednię każdemu, kto ich odwiedzi… tak po prostu to
działa – kiwnął na nią głową. – Nie pamiętasz już? Ledwo tu weszłaś, już
sięgnęłaś po swoją przepowiednię – pewnie nawet nie zauważyłaś kiedy, co?
Lily pokręciła głową, nie wiedząc już, co ma na to
odpowiedzieć.
— Chce wrócić do Hogwartu – powiedziała pusto. Isaac
uśmiechnął się melancholijnie.
— Och, Lily, uwierz mi… nie chcę cię tutaj przetrzymywać.
Ale nasza opowieść nie jest jeszcze skończona i dochodzę teraz do bardzo
ważnego momentu, nie możemy…
— Opowiedzcie mi ją do końca w Hogwarcie! – uniosła się. –
Nie wytrzymam ani sekundy dłużej w tym miejscu! Tu jest… — Łza pociekła jej po
policzku. – To miejsce jest nawiedzone!
— Masz rację – wzruszył ramionami. – Czuję się równie
paskudnie jak ty za każdym razem, jak tu wracam. Ale nie możemy teraz po prostu
odejść.
Spojrzał na nią ze smutkiem i sięgnął po kryształową kulę z
regału J.M., z roku 1972. Lily jęknęła. J.M jak Jilly Monroe. Tylko nie to! Nie
zniesie kolejnej historii o tragicznej przepowiedni, o duchach i
nieszczęśliwych zdarzeniach, z którymi mieli coś wspólnego jej znajomi.
— Wracajmy na górę, Isaac – poprosiła również Jo. – Lily nie
może znieść aury tego miejsca, i nic dziwnego. Uspokoi się jak tylko wrócimy do
bawialni.
— Nie uspokoję się, dopóki nie wrócę do Hogwartu! –
zaprotestowała. Isaac zignorował tę uwagę i potaknął, zabierając przepowiednię
Jilly na schody.
— Żebyś trochę doszła do siebie, Jo opowie ci dalszy ciąg
historii, dobrze? – rzucił przez ramię. – Przemianę, Jo. Tuż przed śmiercią
Jilly. Dopiero, kiedy rozpocznie się przesiew nas wszystkich, zapoznamy cię z
treścią przepowiedni – bo niestety, ona może dotyczyć wkrótce również i ciebie,
droga Lily.
♦♦♦
Brighton, 1970
U Prewettów tego
dnia roiło się od młodzieży. Rodzeństwo Walkerów, Monroe’ów i siostry Ellison –
a właściwie to tylko jedna z nich, bo Jude i Silena dość szybko musiały sobie
pójść – a także Mary McDonald i Jo, od samego rana zabawiali się na poddaszu
rezydencji Prewettów. Oprócz zabaw typowych dla społeczeństwa w przedziale
wiekowym od dziesięciu do piętnastu lat, takich jak tańce, śmieszne, grupowe gry i wymiana plotek,
umilali oni sobie czas na swój osobliwy sposób – warząc czarnomagiczne
eliksiry, eksperymentując z tojadem, a także grzebiąc w zaklętych starych
przedmiotach pana Ignatiusa, które ten składował na strychu.
— Hej, Jilly! – syknął czternastoletni dryblas z
łobuzerskimi iskierkami w oczach, Anthony Walker. – Masz coś na bluzce!
Dziewczyna pisnęła, kiedy chłopak wypuścił jej pod koszulkę
wielkiego pająka, trzymanego przez Ignatiusa w wielkim, magicznym słoiku. Tony,
Mary i Jo zachichotali.
— To nie jest zabawne, Tony – zrugała go Prim, po czym
podeszła do Jilly i pomogła jej uporać się z pająkiem pełzającym jej po
plecach. – Czy nie uważasz, że jesteś trochę za stary na takie zabawy?
Tony Walker, chociaż był rówieśnikiem Isaaka i Prim,
zdecydowanie lepiej czuł się w towarzystwie młodszych o dwa lata Jo i Jilly, a
nawet całkiem przepadał za najmłodszą z towarzystwa Mary. Szczególna więź
łączyła go z młodszą siostrą Isaaka, która posiadała usposobienie niezwykle do
niego zbliżone. Zarówno bowiem Tony, jak i Jilly, byli nieokrzesani, porywczy i
niewychowani, a ich zachowanie czasem nie zasługiwało na miano inne niż
szaleństwo. Podobnym, lecz może nieco bardziej poważnym afektem, pałali do
siebie Isaac i Prim. Parą byli praktycznie od piaskownicy, ale dopiero
przyjaciele w Durmstrangu zaczęli nazywać ich relację związkiem, jakimś
partnerstwem. Sztywny i nieprzyjazny Isaac jedynie względem Prim okazywał
oblicze bardziej serdeczne i uczuciowe, pragnął przychylić swojej ukochanej
nieba, a chociaż panienka Ellison bardzo często wątpiła w jego miłość, prawie
każdy, kto znał Isaaca wiedział, że dla niego słońce wschodzi i zachodzi na
ślicznej główce dziewczyny, a cały środek dnia nie ma znaczenia, jeśli jej nie
ma w pobliżu.
Siedmioosobowa paczka przyjaciół w przeciągu pięciu lat od
swojego powstania, podzieliła się więc na dwa podzespoły, dobrane niekoniecznie
wiekiem, ale raczej obejściem. Racjonalni, powściągliwi i diabelnie
inteligentni Dean, Prim i Isaac często widziani byli z Mary, podczas gdy
emocjonalni, dzicy i nierozważni Tony, Jilly i Jo nie tyle, co przebywali
razem, ale i spajali całe towarzystwo, wzbudzając u drugiego podzespołu troskę
na tyle głęboką, iż uniemożliwiającą zupełny rozpad paczki. Isaac i Dean czuli
się odpowiedzialni za swoje młodsze rodzeństwo, a Jo wzbudzała litość u Prim,
jedynej w tej paczce, która zachowała jeszcze czystość serca.
Wszyscy – prócz Mary i Deana– uczęszczali do Durmstrangu,
gdzie nauczyciele nazwali ich całkiem rezolutnie Spadochroniarzami – często
bowiem pakowali się w jakieś tarapaty, zostawali zawieszeni, wyjeżdżali na wymiany
i gubili się pomiędzy kolejnymi klasami. Mimo że wszyscy posiadali własne dary
i ogromną moc magiczną, w swoim natłoku konspiracyjnych zajęć często spychali
naukę wykładaną w klasach na dalszy plan, a sami zajmowali się zagłębianiem
magii nadprogramowej, czarnomagicznej i niebezpiecznej.
Mimo tego, że mijali się codziennie miliony razy na
korytarzach w szkole, a w wakacje zamknięci byli na jednej, ciasnej ulicy Elves
Close, bardzo rzadko spotykali się w pełnym, siedmioosobowym składzie, a kiedy
już udawało im się zgromadzić, zawsze było to wielkie święto, nazywane przez
nich sabatem. Sabat tego popołudnia, w lipcu siedemdziesiątego roku, był jednym
z ostatnich, jakie odbyły się w pełnym składzie. Potem co prawda ustalono, że
banda spotykać się będzie w każdego Sylwestra, to jednak kolejni
Spadochroniarze kończyli marnie – ginęli, zostawali odsyłani na antypody albo
tracili zmysły – a to znacznie utrudniało zachowanie zasady pełności sabatu.
Jilly, po tym jak uporała się z pająkiem i wyrównała
rachunki z Tonym (nałożyła mu na policzki starą, obślizgłą maź, która szczypała
go jak sól w oku), została rzucona prosto na parapet okienny, i chociaż nic jej
się nie stało, spotkanie z oknem miało mieć wielkie znaczenie tego wieczora.
— Isaac? – zwróciła się brata, chichocząc pod oknem. – Chodź
coś zobaczyć.
Chociaż zaproszenie skierowane było wyłącznie do Isaaka,
natychmiast podbiegła do niej Jo, Mary i Tony, i jeśli dwójka ostatnich
podzieliła rozbawienie Jilly, co do sytuacji za oknem, to Jo mina wyraźnie zrzedła.
Okno na poddaszu wychodziło na bramę rezydencji Prewettów i
znaczną część podwórka, zdominowaną przez krzaki białych róż. Pomiędzy jednym a
drugim ich rzędem stał ojciec Isaaka Jilly, a naprzeciwko niego – wyraźnie
wzburzony pan Prewett.
— Czy oni wyciągają różdżki? – zapytała Jilly, śmiejąc się
pod nosem z zatroskanych min jej brata i Jo. Dała przyjaciółce kuksańca, ale
nie udało jej się w ten sposób poprawić jej humoru. – Słodki Merlinie! Oni będą
się pojedynkować!
— Dean – odezwał się cienkim głosem Isaac. – Musisz iść ich
rozdzielić. To nie wygląda dobrze.
Dean Walker jako jedyny z grupy był upoważniony do używania
magii w wakacje, chociaż nie skończył jeszcze nawet szesnastu lat. Uczył się
magii w domu, pod nadzorem swojej ciotki, i w związku z tym nie obejmował go
zakaz na czarowanie poza szkołą. Chłopak łypnął na Isaaka z rozbawieniem, po
czym doczołgał się do okna i zagwizdał:
— No, no. Powiedziałbym, że zaraz polecą Avady.
Twarz Jo poszerzała, a Jilly roześmiała się ponownie.
— On ma rację, Dean – poparła Isaaka Prim. – Ktoś musi
między nimi stanąć.
— Niech wyrównują rachunki na własną rękę – prychnął Walker.
– Jestem ciekawy, czym stary Prewett tak rozsierdził twojego ojca, Isaac.
— Myślisz, że tata miał może romans z panią Lukrecją? –
roześmiała się Jilly i udała, że wymiotuje. Tony również się roześmiał.
— Czy tak mogło być, Isaac? – zapytała Jo, biorąc
podejrzenie przyjaciółki jak najpoważniej. Chłopak wywrócił oczami.
— Oczywiście, że nie, Jo. Idę na dół – zadeklarował się. –
Ktoś musi przemówić im do rozsądku. Prim, przypilnuj dzieciaki, żeby nie
wychodziły.
— Odbiło ci do reszty? – prychnęła Mary. – Chcę zobaczyć
pojedynek z bliska.
Oczy Jilly rozbłysły na samą myśl o tym.
— Idę z tobą, braciszku.
Powiedziawszy to, odwróciła się od okna w kierunku schodów i
wyminęła Isaaca, chichocząc wściekle. Brat złapał ją za ramię.
— Wykluczone, Jilly. Zostajesz u góry, i nawet się nie
wykłóc…
Korzystając z nieuwagi Isaaka, schodów dopadli już Tony i
Mary, a za nimi poruszona Jo i lekko rozbawiony Dean. Prim odwróciła się na
pięcie.
— Zwariowaliście?! Tony, zatrzymaj ich!
Tony jednak ani nie zatrzymał towarzystwa ani sam nie
zawrócił na strych. Nim Jilly zdołała wyszarpać się Isaakowi, zaciekawiona
grupa zbiegła już na sam dół. Isaac spojrzał z rozpaczą na Prim.
— Lepiej już tam chodźmy – powiedziała łagodnie. – Jilly
zaraz dostanie nerwicy, jeśli jej nie puścisz.
Isaac westchnął ciężko i pozwolił siostrze ruszyć przodem, a
sam popędził po schodach tuż za nią. Prim zamknęła ich orszak. Na dole czekała
już na nich blada jak ściana Jo.
— Wszyscy zeszli do sutereny – powiedziała drżącym głosem. –
Isaac, twój ojciec ma jakiś dziwny przedmiot…
Monroe wyminął ją bez słowa i zbiegł ze schodów do
podziemia. Suterena Prewettów mieściła się tuż pod werandą, z okienkami u
stropu sufitu wychodzącymi na zewnątrz. Jedna z szyb była wybita, w ten sposób,
że siedząca Tony’emu na barana Mary mogła patrzeć dokładnie, co dzieje się na
zewnątrz.
— W porządku, siedźcie tutaj – zgodził się Isaac, po czym
bezceremonialnie chwycił Deana za ramiona i wypchnął przez schody na parter.
Prim ruszyła za nimi.
— Wystarczy jeśli wytrącisz im różdżki Expelliarmusem – warknął, otwierając drzwi od tylnego wejścia w
kuchni. Ledwie wypadł z Deanem na tyły ogrodu Prewettów, już dopadł go wściekły
okrzyk Prim:
— Cholera jasna, Jilly!
Isaac usłyszał jeszcze trzask zatrzaskiwanych drzwi
frontowych i zaklął na cały głos. Czemu ta dziewczyna zawsze musiała wszędzie
się pchać?
Pognał do przodu, zostawiając Deana, Prim i chowającą się za
nimi Jo w tyle. Jilly, Tony i Mary usiedli sobie na najwyższym stopniu schodów
na werandę, śmieli się i pokazywali palcami na pojedynkujących czarodziejów.
Isaac wrzasnął na całe gardło:
— OJCZE! PANIE PREWETT!
Ignatius zrobił unik przed grotem zaklęcia Trevora i
odwrócił się w stronę Isaaka. Ruchem dłoni nakazał mu jak najszybciej wracać do
domu. Twarz mu pobladła, kiedy zobaczył śmiejącą się na jego schodach Jilly, a
niemal zemdlał, gdy Prim, Dean i jego córka pojawili się z drugiej strony
ogrodu. Zawahał się on z rzuceniem zaklęcia na Trevora o moment za długo, bo
ten zdołał zauważyć, kto pojawił się w ogrodzie. Na twarz wkradł mu się
straszliwy wyraz triumfu.
— Co ja tu widzę – roześmiał się Trevor, nagle opuszczając
różdżkę. – Córuchna wyszła do tatusia!
Uniósł on owy dziwny przedmiot, o którym mówiła Jo – a był
to staroświecki, raczej nieładny medalion z długim, srebrnym łańcuchem i wzorem
ze szmaragdów. Ignatius otworzył usta i rzucił się na sąsiada i medalion,
wrzeszcząc coś po rosyjsku.
Ziemią wstrząsnął nagły wybuch, wokół rozniosła się
magiczna, dusząca mgła, a przerażający promień światła rozszerzył się na całą
długość ogrodu Prewettów. Wszystkie białe róże pani Lukrecji opadły z krzewów,
zwęglone i martwe.
— Medalion wyciekł czy po prostu Trevor
trochę przesadził z zaklęciem na Jo? – spytała Lily tonem nieco bardziej
zrelaksowanym, kiedy już usiadła na wygodnym fotelu przed kominkiem i poczuła
się trochę lepiej.
Musiała przyznać rację Jo – jej napad paniki i chęć ucieczki
z domu matki Isaaka natychmiast ustał, kiedy tylko wróciła na parter. Albo więc
w sypialni Shelby panowała naprawdę niegościnna i złowieszcza atmosfera, albo też
w jej kominku, narkotycznej herbatce i ciastkach było coś uzależniającego.
Oderwanie się od atmosfery niesamowitości i obcowania z
jakąś niepojętą dla ludzkości tajemnicą, którą nasiąknęła cała sala przepowiedni,
wpłynęła na nastawienie Lily bardzo pozytywnie, dlatego też z chęcią i
zainteresowaniem dopytywała o dalsze koleje losu swoich znajomych. Przemiana
całej siódemki w Zmiennych nie zrobiła na niej najmniejszego wrażenia, ale nie
dlatego, że zdołała zobojętnieć na ludzką krzywdę i niegodziwość po kilku
godzinach zapoznawania się z sylwetkami Trevora Monroe, państwa Prewett czy też
Shelby. Na samym początku, odkąd tylko w opowieści padło słowo: medalion, już
przeczuwała, że zdarzy się jakaś tragedia z nim w roli głównej, inaczej
przecież ani Isaac, ani Jo nie byliby do tego stopnia opętani chęcią zdobycia
tego przedmiotu i zmiecenia go z powierzchni ziemi. Również potem, kiedy Trevor
poprzysiągł Ignatiusowi zemstę, Lily wyczuła, że wymierzy on ją w Jo. To było
typowe zagranie czarnych charakterów.
Jo uśmiechnęła się krzywo.
― Myślę, że Trevor szykował na mnie coś mocnego, ale
ostatecznie lekko mu to nie wyszło, dlatego zaklęciem oberwaliśmy wszyscy.
― To popołudnie zmieniło całe moje życie – pokiwał głową
Isaac. – Wiesz, Lily… czasem zastanawiam się, co bym ze sobą zrobił, gdybym
nigdy nie musiał użerać się z moim ojcem, biegać za jego czarnomagicznymi
zabawkami i odpowiadać za jego występki. Myślę, że upadłbym wtedy znacznie
niżej.
Lily uniosła do góry jedną brew, bo ta konkluzja była nieco
paradoksalna. Jo potaknęła.
― Chociaż Trevor zgotował nam niezłe piekło na ziemi, to
wydaje mi się, że uratował przy okazji nasze dusze przed kompletnym zatraceniem
– zaśmiała się bez humoru. – Gdyby nie jego bezwzględność i szaleństwo, i gdyby
nie to, co nam zrobił… wydaje mi się, że poszlibyśmy wszyscy jego śladem. Przed
tymi… wydarzeniami wszyscy byliśmy na
tej samej drodze – grzebaliśmy zbyt głęboko w czarnej magii (chociaż tego nie
żałuję), nasza ciekawość zaczynała przekraczać granicę rozsądku, pojęcia czy
etyki. Byliśmy skazani na własne towarzystwo i każdy z nas działał negatywnie
na tego drugiego. Gdyby nie Trevor… gdyby nie śmierć Jilly… i gdyby nie ta
przepowiednia… ― Jo spojrzała na szybę kominka, jakby w ten sposób chciała zakończyć
swoje refleksje – wizją ognia. Piekielnego ognia.
― Gdyby nie przyszło nam tak szybko dojrzeć, na pewno
bylibyśmy teraz oprawcami, a nie na odwrót – pokiwał głową Isaac i odwrócił się
w stronę Lily. Dziewczyna wiedziała już, co zaraz nastąpi. – Jo zaczęła mówić o…
― Ale ja w dalszym ciągu tego nie rozumiem! – przerwała, bo
chociaż czuła się już znacznie lepiej, wolała nie wracać tak szybko do
nieszczęsnego tematu przepowiedni. – Czy wasz ojciec nie mógł zdjąć z was klątwy
Patronatu? Skoro miał medalion i mógł go kontrolować, a sami twierdzicie, że
wystarczy jedynie tyle…
― Tobie cały czas wydaje się, że mój ojciec jest w gruncie
rzeczy człowiekiem – przerwał jej Isaac, kręcąc głową. – I doskonale cię
rozumiem, bo przez większą część życia również w to wierzyłem. Ale mój ojciec
nie ma człowieczeństwa. Nie zna zahamowań, honoru ani przyzwoitości. Jest
jedynie marionetką w rękach Czarnego Pana i ofiarą swojej chorej ambicji. Ten
człowiek śmiał się z podobnego obrotu sytuacji. Zachwyciła go wizja posiadania
nas jako swoich niewolników, nawet mimo tego, że ja i Jilly byliśmy jego dziećmi.
A poza tym – bo to wszystko sprowadza się do tej najbardziej przerażającej
rzeczy – Czarny Pan zabronił mu uwalniać z Patronatu kogokolwiek z naszej
siódemki.
Lily poczuła gęsią skórkę na ramionach.
― Dlaczego Sam-Wiesz-Kto zabronił twojemu ojcu zniesienia
klątwy z małych dzieci? – spytała cicho, głosem poruszonym i cienkim. Isaac
spojrzał jej głęboko w oczy i podniósł przed sobie kryształową kulę, tę, którą
zabrał z regału J.M. Z regału Jilly Monroe.
― Powstała przepowiednia, którą on osobiście odebrał od
jakiegoś półelfa... być może nawet od mojej matki, chociaż wydaje mi się, że Przepowiednia
Siedmiu była autorstwa jej siostry, Brooke I. Wyobraź sobie, że przewidziała
ona, iż do Patronatu Monroe’a wstąpi siedmioro „niedorosłych”.
Lily kiwnęła głową. Zdecydowanie wolałaby nie poznać żadnego
przykładu przepowiedni, która faktycznie się sprawdziła.
― A jakie znaczenie ta przepowiednia miała dla
Sami-Wiecie-Kogo? – zapytała. – Dlaczego została ona przeznaczona na jego
nazwisko?
Jo uśmiechnęła się chytrze.
― Bo mówiła o jego kresie.
Lily opadła głośno na oparcie fotela. Wpatrywała się w małą,
ciemną kulkę w rękach Isaaka, jakby nie dowierzała, że drzemie w niej taka
tajemnica, że ma ona tak wielkie znaczenie dla całego społeczeństwa
czarodziejów.
Przepowiednia określiła dokładnie upadek Voldemorta! To była
pierwsza dobra wiadomość, jaką usłyszała, odkąd przekroczyła próg tego domu!
Spojrzała na twarze Jo i Isaaka. Owszem, zdążyła się już zauważyć, że ci dwoje
nieszczególnie stronią od czarnej strony mocy i chyba nie należą do
największych fanów Dumbledore’a, mugolaków i pokoju na świecie. I owszem, ich
poglądy w niektórych momentach zupełnie pokrywały się z przekonaniami Tego,
Którego Imienia Nie Można Wymawiać, a oni sami nazywali go Czarnym Panem, tak
jak zwykli Śmierciożercy. Jednak kiedy zaczęli rozwodzić się nad zadaną im
krzywdą, nad swoim utrapieniem i nędznym losem, zdawało jej się, że o ciemne
plamy w swoim życiorysie częściowo obwiniają również Voldemorta. Czy zapowiedź
jego upadku nie powinna ich cieszyć?
― Czyli ktoś z patronatu ojca Isaaka zada Voldemortowi
ostateczny cios? – spytała najbardziej entuzjastycznym tonem, na jaki było ją
stać. Jo skrzywiła się mimowolnie, a Isaac sposępniał.
― Tak – potwierdził. – O to mniej więcej tam chodzi.
Przepowiednia mówi o kresie, który pojawi się z Siedmiu.
― Właściwie to to proroctwo, jak wszystkie inne przepowiednie,
jest strasznie Są chaotycznie sformułowane… - wtrąciła Jo. – Miało pojawić się
siedmioro niedorosłych nowicjuszy w Patronacie Monroe’ – to przynajmniej była
preambuła całego elfickiego poematu. Potem zaczęły się opowieści o jakiś tam
żywotach i rozterkach Czarnego Pana, a dopiero w ostatniej zwrotce napomniano
cokolwiek o jego końcu. W każdym razie, przyjść on miał ze strony jakiegoś
mieszańca.
― Mieszańca czyli ze strony półelfa albo półwili? –
domyśliła się Lily, bo pamiętała jeszcze, jak Isaac i Jo narzekali na nadużywali
tego określenia w stosunku do innych gatunków.
― No niekoniecznie – wzruszyła ramionami. – Tam nie
powiedziano wprost: mieszaniec, tylko
użyto elfickiego słowa, które oznaczało hybrydę, skrzyżowanie czegoś, a potem
dodano jeszcze określnie: przeklęty. Czarny Pan dodał dwa do dwóch, połączył
początek przepowiedni z jej zakończeniem i wysnuł teorię, co do tego, że kres
przyniesie mu jakiś nowicjusz w Patronacie, ktoś z Siedmiorga niedorosłych.
Kilka tygodni po wygłoszeniu tej przepowiedni zdarzył się incydent z
przemienieniem naszej paczki.
Jo umilkła i spojrzała ze zmęczeniem na Isaaka. To był
pierwszy raz w ciągu tej nocy, kiedy jej wigor zaczął lekko podupadać. Lily
zamknęła oczy. Starała się poukładać nowe wiadomości w sensowną całość i
poszerzyć je o tę wiedzę, którą zdobyła już wcześniej. Zawahała się chwilę, po
czym spytała półszeptem:
― Czyli… to wy zostaliście tą siódemką z przepowiedni? To wy
przyniesiecie kres Voldemortowi?
― To może mieć znaczenie metaforyczne albo zostać jedynie
tak przesadnie wzniośle nazwane – wtrącił Isaac, chociaż jego ton mówił co
innego. – A poza tym, szóstką.
Lily otworzyła oczy.
― Jak to: szóstką? Ty – to raz, Jo – to dwa, twoja siostra –
to trzy, Walkerowie – to cztery i pięć, twoja dziewczyna – to sześć, no i Mary
– to siedem.
― To… - Isaac zarumienił się wściekle przy wymienieniu
numeru „sześć”. – To nie do końca tak… i nie po kolei…
― Mary nie jest w naszej drużynie marzeń – odpowiedziała jej
krótko Jo. – Pamiętasz jak zapytałaś o panią Nass? Dlaczego nie jest taka jak
Shelby?
Lily potaknęła, chociaż miała wrażenie, że to pytanie zadała
już wieki temu.
― No więc w przepowiedni jest mowa o Siedmiu, a jednak…
przypadku Mary transformacja się nie dokonała. To znaczy – z początku była ona
jedną z nas, ale kiedy tylko jej matka odebrała ją od ojca z Brighton i
odkryła, co się wydarzyło… Mary wykluczono w Patronatu.
Evansówna wybałuszyła oczy.
― Czy Voldemort przypadkiem tego właśnie Trevorowi nie
zabronił?
― No tak… ale Trevor chyba nie miał w ogóle nic do gadania.
Wiem tylko tyle, że pani Nass dostała furii, kiedy odkryła całe to zamieszanie.
Już nigdy więcej nie spotkaliśmy się z Mary – no, nie licząc kilku wpadnięć na
siebie na zjazdach rodzinnych czy kotylionach – w każdym razie Mary już nigdy
nie przyjechała do Brighton. Natomiast pani Nass utraciła całą swoją półelifcką
aurę, a także urok wili, co oznacza w praktyce, że przestała być niemalże
nieśmiertelna, wyrzekła się daru jasnowidzenia i nie utraciła wiele innych
umiejętności typowych jedynie dla elfów – jak chociażby biegła znajomość
prastarej magii. Ale nie wiem nic więcej na ten temat. Mary nie chce z nami
rozmawiać i ma teraz nowe towarzystwo – chociażby tą całą kuzynkę Deana,
panienką Marceau.
Lily poczuła się jak kopnięta prądem po raz kolejny
dzisiejszej nocy.
― Serenę Marceu? Ona jest kuzynką waszych Walkerów?
― Właściwie to oni nie mają nazwiska – wtrącił się Isaac. –
Nazywamy ich Walkerami ze względów praktycznych, tak samo jak moją matkę
niekiedy nazywają „Ilsuri”. Ród Ilsurich to francuska linia elfów, z kolei ród Walkerów
– brytyjska.
― To nieistotne – machnęła ręką. – Po prostu… ― westchnęła
głęboko. – Magiczny świat jest strasznie mały. W jaki sposób ten cały „Siódmy”
miał zniszczyć Voldemorta? – zmieniła temat, chcąc zająć myśli sprawami innymi
niż Serena, Mary i ich koligacje z elfami i Jamesem (jak to możliwe, że był on
powiązany z całym tym bałaganem?!).
― Konstruując jakąś broń – odpowiedział Isaac rzeczowo. Lily
zmarszczyła czoło.
― Broń?
― Ta osoba – którą on nazwał „zdrajcą”, bo uznał, że będzie wychodzić
z jego szeregów – miała skonstruować jakąś broń przeciw niemu... stanąć po
drugiej stronie jego własnej potęgi, sięgnąć po magię, jaka nie jest mu
znana... proroctwa nie są co do tego spójne.
― W każdym razie Czarny Pan wolał wiedzieć, kto mu
zagraża... – wtrąciła się Jo. – Postanowił
przeciągnąć nas na swoją stronę – przyjrzeć się rodzajowi magii, którą
dysponujemy i której ponoć on nie posiada, uzależnić nas od siebie i - w razie
konieczności - unicestwić. Wolał wiedzieć, z czym przyjdzie mu się zmierzyć, bo
lepszy stary, poznany wróg niż nowy i zgoła nieokiełznany, nie uważasz?
Lily nie odezwała się, bo właściwie to wcale nie dostrzegała
sensu podobnego postępowania. Najwyraźniej trzeba osiągnąć jakiś poziom w
niecności, żeby rozumieć poszczególne punkty złowieszczych planów.
― I udało mu się przejąć was... wszystkich? Całą… szóstkę?
― Owszem – uśmiechnął się Isaac. – Chociaż z początku nie
chcieliśmy dać się mu tak łatwo. Pierwsza uległa Jilly – ale właściwie to wcale
nie przeszła ona na jego stronę. Pozwoliła nazwać się Pierwszą i wytatuować
sobie Znak, ale tak naprawdę nie działała po stronie Śmierciożerców. Zależało
jej tylko na jednym: na wykradnięciu medalionu i zniszczeniu go, po to, żeby
cały Patronat, który nas wiązał, został zniszczony. I muszę przyznać, udało jej
się dokonać tego dość szybko. Szkoda tylko, że poniosła za to tak wielkie konsekwencje…
♦♦♦
Ostatni dzień wakacji
1973, Brighton
— Jilly! – wrzasnął
Trevor, podnosząc pięść nad głowę swojej piętnastoletniej córki. – Coś ty
zrobiła, głupia dziewczyno?!
Jilly zrobiła unik przed ciosem ojca, śmiejąc się z niego
tym samym osobliwym, pustym chichotem, jaki towarzyszył jej ponad trzy lata
temu na schodach werandy Prewettów, tuż przed tym, jak została przemieniona. Śmiech
ten odziedziczyła po swojej matce, chociaż wychodząc z jej młodzieńczych ust
nie miał jeszcze tego wyrodnego, trwożnego wydźwięku.
― Nie denerwuj się tak bardzo, tatusiu! – parsknęła, kiedy
ojciec złapał ją za kaptur bluzy i szarpnął do góry. – Byłam grzeczna!
― Dobrze wiem, że to twoja sprawka, parszywa jędzo – splunął
jej na twarz. Jego wargi drżały, a na całym ciele pojawiły się ciemnoczerwone
plamy gniewu. Szarpnął Jilly mocniej, tak, że musiała stanąć na palce, by
złapać oddech. – Jeśli tobie i twoim koleżkom wydawało się, że możecie zniknąć z
medalionem i sprofanować go w nędznej szkółce Ignatiusa Prewetta, a ja i Czarny
Pan tego nie zauważymy…
― Medalion zniknął? – pisnęła, krztusząc się i z braku
powietrza, i ze śmiechu. – Co za… stra…
tra… ta!
Trevor puścił jej kaptur, a dziewczyna upadła jak szmaciana
lalka prosto na korzeń starego drzewa, wychodzącego z lasku tuż za posesją
Monroe’ów. Odetchnęła głęboko i przeturlała się o kilka jardów, najwyraźniej
łudząc się, że jeśli ucieknie do lasu, to uda jej się zgubić szalonego ojca.
W oczach Trevora lśnił szał, obsesja i ślad odurzenia po
opium, które zaczął brać kilka lat temu, a teraz zupełnie już zatracił się w
swoim uzależnieniu. Złapał on pobliski kamień i cisnął prosto w brzuch
tarzającej się na ziemi dziewczyny, klnąc na nią po rosyjsku i w jakimś innym,
słowiańskim języku. Jilly przymknęła oczy i otworzyła szeroko usta. Cios
odebrał jej dech.
― Ukatrupię cię, durna krowo, przysięgam, że to zrobię!
Cisnął kolejnym głazem, który przeleciał tuż obok głowy
Jilly. Na chwilę przestała się ona dziko uśmiechać, chociaż nieokrzesane
iskierki płonęły w jej oczach, tak jakby sama została zamroczona narkotykami.
― To już słyszałam – syknęła, łapiąc się za brzuch. – Mówisz
tak niemal codziennie.
Trevor zamachnął się i kopnął ją w skulone plecy, a Jilly
wygięła się z bólu w drugą stronę.
― Wstydzę się przed Czarnym Panem za taką córkę – splunął. –
Czasem wydaje mi się, że twoja zdzirowata matka zdradzała mnie z samym szatanem,
kiedy ty przyszłaś na świat!
Z każdym słowem kopał
córkę w inne miejsce, a śmiech Jilly robił się coraz mniej przekorny, a coraz
bardziej pusty, zrozpaczony i nerwowy. Nie płakała jednak, bowiem od lat
dzieciństwa nie zmienił się jej stosunek do znoszenia bólu. Jej łzy zdawały się
przeniknąć do oczu Trevora, jednak nie nosiły w sobie jej bólu ani przerażenia,
a jedynie zimną furię i obłęd ojca.
― OJCZE! Ojcze, opanuj się! – wrzasnął jakiś głos za plecami
Trevora. Chwilę później młodzieńcze, silne dłonie złapały go w pasie i
odciągnęły od zakrwawionego ciała Jilly. – Ona nic nie ukradła, do cholery! Uspokój
się!
Trevor zamachnął się i powalił Isaaka jednym uderzeniem w twarz.
Stróżka gęstej, brunatnej krwi pociekła mu z nosa.
― I nawet ty, Isaaku – syknął mężczyzna nieludzkim tonem. –
Mój jedyny syn… moja jedyna pociecha na tym świecie… i ty jesteś przeciwko
mnie!
Isaac wyciągnął różdżkę zza pazuchy. Dopiero za kilka
miesięcy kończył siedemnaście lat, jednak w obecnych okolicznościach wydalenie
ze szkoły było jego najmniejszym zmartwieniem.
― Odsuń się od niej – powiedział twardo. Krew kapała mu
prosto na cholewkę buta. Trevor roześmiał się szaleńczo i jednym szarpnięciem
podniósł Jilly z ziemi. Dziewczyna wrzasnęła po raz pierwszy od początku
zadawanych przez niego ciosów – dopiero jego bezpośredni dotyk zdawał się
zadawać jej ból – palić do żywego, zwęglać skórę cal po calu, jak uścisk samego
Złego.
― To to go masz, czyż nie, Isaaku? – warknął i pociągnął córkę
za włosy. – Ta sekutnica ukradła medalion, ale to ty go przechowujesz…
wiedziałeś, że nie można jej zaufać… że ona go splugawi… oddaj mi go.
Isaac łypnął na niego spode łba.
― Ojcze...
— ODDAJ GO W TEJ CHWILI! – ryknął, a Jilly wrzasnęła, kiedy
grot jego zaklęcia wypalił jej dziurę obok nosa. Trevor wziął głęboki oddech i
przytknął różdżkę do jej głowy. – Jeśli nie oddasz mi medalionu, skręcę jej
kark – powiedział śmiertelnie poważnie, wpatrując się w syna z zimną furią.
Jilly roześmiała się bałamutnie, tym swoim głośnym, dziewczęcym, naiwnym
chichotem, i chociaż chciała w ten sposób sprawiać, by groźba ojca wydała się
niemożliwa i niedorzeczna, Isaac sposępniał.
― To twoja córka – powiedział cicho. – To twoje dziecko…
― Masz ostatnią szansę – przerwał mu Trevor. Teraz również i
jemu krew ciekła z nosa – i z uszu – chociaż nie doznał żadnego urazu. – Liczę do
trzech. RAZ!
― Ojcze…
― DWA! – Jilly zamknęła oczy. – T…
― Już dobrze! – krzyknął Isaac, wyjmując medalion z
kieszeni. – Zostaw ją w spokoju.
Siostra spojrzała na niego z wyrzutem, chociaż teraz, kiedy
jej twarz była cała we krwi i brudzie, utraciło to najmniejszą moc przekazu.
Oczy Trevora rozbłysły dziko na widok swojej własności. Spojrzał z dumą na
Isaaka, ale…
Ale wcale nie wyciągnął dłoni po medalion.
— Od dawna o tym marzyłem, zepsuta dziewucho.
Oczy Jilly urosły do rozmiarów pięści, zabrało jej dech, a
ciało całe zesztywniało, kiedy Trevor szarpnął ją za kark z całej siły, a
dźwięk łamanych kości zawisł w gęstym, duszącym powietrzu, przepełnionym
ostatnim tchnieniem tej nieokrzesanej, żywiołowej dziewczynki.
♦♦♦
W tym samym czasie,
Hogwart, gdzieś w Szkocji
Emmelina
pomyślała, że powinna jak najszybciej wrócić do łóżka, bo niedobór snu wyraźnie
zaczynał dawać jej się we znaki. Prawie przez całą noc nie zmrużyła oka,
bezustannie przejmując się Chase’em, Eliksirem Miłosnym, Chase’em, swoją
nadwyżką kilogramów, Chase’em… Postanowiła więc wstać wyjątkowo wcześniej i iść
pobiegać dookoła zamku – nie dość, że dzięki temu spali trochę kalorii, to
jeszcze dotleni mózg, sprowokuje go do pracy i być może wynajdzie magiczne
rozwiązanie wszystkich swoich problemów. Ale teraz doszedł do nich jeszcze
jeden: najwyraźniej rozwijająca się u niej choroba nerwowa.
— Cześć, Emmelino! – przywitała się z nią serdecznie Bree
Angelo, która razem z Remusem siedziała na sofie pod kominkiem w Pokoju
Wspólnym Gryfonów, śmiejąc się, gawędząc i (chyba) flirtując.
To musiał być sen.
— Eee… no cześć – przywitała się, schodząc ze schodów z
dormitoriów krokiem przypominającym bieg mumii.
Remus aż wstał, żeby się z nią przywitać. Jego twarz błyszczała wyrazem
tak u niego rzadkim, że aż wyglądającym nienaturalnie – wyrazem szczęścia i
zadowolenia.
Ciekawe, ciekawe…
— Jak wam minął ten… cudowny poranek? – zapytała, wskazując
na okno, za którym gęsta mgła przysłaniała szare niebo, słońce i zlodowaciałą,
bezśnieżną ziemię.
— Bardzo miło – uśmiechnął się Remus, zerkając mimowolnie na
Bree. Ta poderwała się z kanapy i otrzepała elegancko swoją mundurkową spódniczkę.
— Robi się późno – stwierdziła błyskotliwie. – Może
przyniosę dla nas coś do zjedzenia? Co ty na to, Emmelino?
Emma zamrugała bez zrozumienia.
— Yyy… nie – powiedziała dość niegrzecznie, ale była zbyt
skonsternowana i zmęczona, żeby skleić zdanie brzmiące bardziej sympatycznie.
— Jak byś mogła to przynieś dla mnie kakao i chleb z serem –
poprosił Bree Remus. – I wracaj szybko!
Dziewczyna roześmiała się i zniknęła za dziurą w portrecie.
Jej dobry nastrój niemal przytłaczał powietrze.
— Co to miało znaczyć? – spytała Emmelina, natychmiast po
tym, jak nabrała pewności, że Bree nie zawróci. – Od kiedy kręcisz z kuzynką
Marleny?
— Nie kręcę z kuzynką Marleny – zaprotestował Remus, co
zabrzmiało niemal tak, jakby poczuł się tym dotknięty. Emmelina uniosła prawą
brew i skrzyżowała ręce na piersi.
— Widziałam co innego.
Remus roześmiał się i wzruszył ramionami, jakby chciał się w
ten sposób usprawiedliwić. Emma dawno nie widziała tego łobuzerskiego – niemal
huncwockiego! – błysku w jego oku.
No, ładnie.
— Ale poważnie – uniósł ręce do góry. – Nie kręcę z Bree. Po
prostu… musieliśmy nadrobić parę ładnych lat.
Emma spojrzała na niego nieprzytomnie i padła na sofę,
czując zawroty głowy przez ten natłok informacji. Remus dosiadł się obok niej i
otoczył ramieniem, tak jak przedtem Bree. Dziewczyna uśmiechnęła się w duchu.
Ile czasu minęło, odkąd ostatnio siedzieli tak sobie z Remusem i mogli
swobodnie porozmawiać! Jak ona za tym tęskniła!
— Wiesz, kim jest ojciec Bree? – zaczął Remus. Emma chciała
powiedzieć coś uszczypliwego, ale ugryzła się w język i pokręciła jedynie
głową. — To stary przyjaciel mojego ojca i jego szef w Ministerstwie. Pan
Angelo… Todd Angelo… Nie wierzę, że nie skojarzyłem od razu – uderzył się
otwartą dłonią w czoło. – Ja i Bree widywaliśmy się dość często w dzieciństwie,
kiedy nasi ojcowie odwiedzali siebie nawzajem, ale potem Angelowie przenieśli
się do rodzinnej posiadłości do Paryża i kontakt nieco osłabł, ale…
— Czekaj, czekaj, czekaj! – przerwała mu Emmelina. – Chcesz
mi powiedzieć, że Bree Angelo to twoja kumpelka z piaskownicy?
Remus pokiwał głową, uśmiechając się szeroko. Emma
roześmiała się szczerze.
— Czuję się normalnie zazdrosna, Remmy! – uderzyła go w
ramię. – Co za marna podróba mnie samej! Też blondyna – i…
—…i tak samo kochana – uzupełnił Remus, całując Emmelinę w
czubek głowy. Dziewczyna zmierzwiła mu przyjaźnie włosy.
— Wiesz, że przy takiej ilości przyjaciółek z dzieciństwa,
powinieneś być teraz niezłym playboyem? – spytała zaczepnie, krzyżując ręce na
piersi. – Od kołyski zaznajamiałeś się z damską psychiką.
— Przepraszam bardzo, Emmie – zrobił obrażoną minę. – Czy
chcesz powiedzieć, że ja nie jestem playboyem?
Dziewczyna zatrzepotała rzęsami i dowcipnie chwyciła się pod
boki:
— Wiesz… Nie mam tu na myśli nic złego, ale kiedy policzę w
myślach, ile czasu poświęcasz swoim dziewczęcym przyjaciółkom, a ile
nieokiełznanej bandzie samców, to zaczynam wątpić w twoje obcowanie z
dziewczętami w dzieciństwie. Powinieneś teraz mimowolnie otaczać się
koleżankami i czuć się w ich towarzystwie swobodniej, tak jak…
—…twój Chasey? – dokończył uszczypliwie Remus, czym
natychmiast sprowadził Emmę na ziemię.
Dziewczyna otworzyła szerzej oczy, pobladła i oblała się szkarłatnym
rumieńcem. Lupin zagwizdał, chociaż jego dobry humor również nieco ustąpił.
Wyraźnie wyczuwał jakieś problemy.
— Co się wydarzyło? – zapytał, mrużąc oczy. Emma rzuciła
nieprzytomne „nic” i zagryzła wargę, chyba nie mogąc już bardziej potwierdzić,
że do czegoś doszło. Remus spojrzał na nią ostro. — Spowiadaj się natychmiast,
Emmelino Isabello Titanic albo już nigdy nie obejrzymy razem „Śniadania u
Tiffany’ego”.
Oczy Emmy rozszerzyły się do niebotycznych rozmiarów.
— Nie możesz mnie tak szantażować – rozdziawiła usta z
oburzenia. – Remmy!
— Te słowa z trudem przeszły mi przez gardło – przyznał i
teatralnie pociągnął nosem. – Ale to wszystko z troski…
—Ale…
—Koniec z Audrey Hepburn! – przerwał jej gwałtownie. – Co za
ulga!
— Nie możesz…
— Emmelina.
— Przecież…
—Ja nie żartuję.
— Och, już dobrze! – poddała się i wywróciła oczami. –
Wygrałeś, głupi durniu. Po prostu jak zwykle zepsułam wszystko i nawaliłam –
ukryła twarz w dłoniach. – Pocałowałam go.
— Co?! – powtórzył Remus. – Hmm… to… świetnie!
—Nie, to
beznadziejnie! – jęknęła Emma, uderzając go poduszką. – O mało nie umarłam ze
wstydu.
— Wściekł się? – syknął ze współczuciem chłopak, odrzucając
poduszkę z powrotem w Emmelinę. – Chcesz, żebym mu przyłożył?
—Nie i nie – odpowiedziała, wlepiając wzrok w kominek. – Nie
nakrzyczał na mnie. W sumie to nie wiem, jak zareagował, bo uciekłam niemal
natychmiast.
— Uciekłaś? Emmelina!
Blondynka pokiwała głową z niemrawą miną.
— Mówiłam – to beznadziejne.
Remus podrapał się po głowie. Nie miał pojęcia, jak poprawić
przyjaciółce humor, co więcej, nie mógł sobie nawet przypomnieć, co mówił w
podobnych okolicznościach w przeszłości – bo przecież podobne zwroty akcji u
kochliwej i dramatycznej Emmeliny stanowiły chleb powszedni. Dziewczyna w dalszym ciągu przyglądała
się tańczącym ognikom w kominku, chyba
wcale nie oczekując ze strony Remusa słów pocieszenia.
— Co masz zamiar teraz zrobić? – zapytał cicho.
Emma zamarła. Co miała zamiar zrobić? Nie mogło być mowy o
unikaniu Chase’a, bo już o dziesiątej miała z nim pierwsze zajęcia –
transmutację. Mogła udawać, że pocałowała go po pijaku, że tego nie pamięta
albo w ogóle z nim nie rozmawiać, jeśli nie będzie to absolutnie konieczne.
Niestety, wszystkie te pomysły wydawały się niezwykle trudne do zrealizowania.
Zagryzła dolną wargę.
—Teraz? – powtórzyła, kiwając w zamyśleniu głową. – Mam zamiar
uciec stąd, zanim wróci Bree , a ja zepsuję wam poranek, zaszyć się w kuchni i
zjeść naprawdę dużo wysokocukrowych rzeczy.
Remus wywrócił oczami, ale pozwolił jej wstać z sofy i
oddalić się pod dziurę pod portrecie.
— Tylko nie przesadź, dobrze, Emmie?
— Pod jednym warunkiem, Remusie! – odrzekła, uśmiechając się
ponuro. – Pamiętaj, że twój ojciec nigdy nie szanował swojego szefa.
♦♦♦
— Twój ojciec…
twój ojciec zamordował własną córkę gołymi rękami? – spytała z niedowierzaniem
Lily.
— Skręcił jej kark, potem medalion lekko eksplodował – w
końcu Jilly go wykradła, a medaliony w takich okolicznościach szaleją – a z jej
ciała nie zostało nic oprócz popiołu – uzupełnił Isaac, uśmiechając się
sztucznie. – Dokładnie tak.
Lily mimowolnie przeżegnała się i rychło pożałowała
wszystkich swoich nieprzychylnych myśli, jakie dzisiejszego dnia wymierzyły w
godność Jilly Monroe – a odkąd ta zaatakowała jej umysł i napędziła niezłego
stracha, trochę się ich nazbierało. Cała ta historia przekraczała już powoli
ludzkie pojęcie. Były w niej elfy, proroctwa, klątwy i prawdziwi socjopaci,
tacy, o których zwykle się nie opowiada, bo na tym świecie nie ma nic bardziej
przerażającego niż obraz człowieka skrajnie upadłego, jak Trevor.
Bezskutecznie próbowała znaleźć cokolwiek na jego
usprawiedliwienie, oprócz tego, że musiał być zwyczajnie psychicznie chory.
Nawet uzależnienie od narkotyków nie mogło wyjaśniać takiego zachowania,
takiego obłędu.
A nasz minister
wypuścił go kilka dni temu z Azkabanu!, pomyślała ze zgrozą.
― Oczywiście podobnego mordu nie można było zatuszować,
nawet na ulicy tak ciemnej i mrocznej jak Elves Close – zabrała głos Jo. –
Wśród ludzi zaczęło krążyć przekonanie, że wszyscy zmiennokształtni są
niebezpieczni i zdegenerowani (co za absurd, nie sądzisz Lily? Przecież ja i Isaac
nie skrzywdzilibyśmy nawet muchy!) i cały patronat – prócz nas, „niedorosłych,
wylądował za kratkami. Do czasu, he-he.
― Mimo to krążyło wiele plotek – uśmiechnął się ponuro
Isaac. – A chociaż były one raczej niepodstawne, zaczęto oskarżać mnie i Deana
o morderstwo Jilly.
― Co proszę?! – krzyknęła Lily, szczerze wzburzona.
No ładnie! Szalony ojczulek morduje swoją córkę, a jej brat
musi brać za to odpowiedzialność!
― Proces Isaaka trwa od kilku lat – roześmiała się na widok
jej miny Jo. – Cała sprawa ciągnie się jak krew z nosa, a trzeba przyznać, że
trochę przedłuża ją pan McDonald, czyli szef Departamentu Przestrzegania Prawa
Czarodziejów, tatuś Mary i – nie wiem, czy zdążyłaś już zajarzyć – wujek Isaaka.
― Słyszałam, że w Ministerstwie coraz częściej się go
krytykuje – mruknęła Lily, bo sama kręciła nosem na wymiar sprawiedliwości, o
jaki dbał Nick McDonald – jego priorytetem było ratowanie całej swojej
zdegenerowanej rodzinki, z synkiem-dystrybutorem narkotyków na czele. Ratowanie
Isaaka było chyba jego pierwszą dobrą decyzją. – Ale dlaczego Dean?
— Bo Dean uległ Voldemortowi jako pierwszy – odezwał się
Isaac, jego ton stał się teraz bardzo wzniosły i patetyczny. – Właściwie to pierwsza była Jilly, ale
przecież dołączyła do Czarnego Pana jedynie po to, by zdobyć medalion i go
zniszczyć, więc ciężko uznać to za „uległość”. W każdym razie ona była Pierwszą
z przepowiedni, a Dean był Drugim. Przez całą swoją dwuletnią służbę
Voldemortowi, zaplątał się on w wiele skandali i uprzykrzył życie paru bogatym
dzieciakom – jak chociażby Colette Angelo. W mediach zaczął krążyć jego
wizerunek jako „diabelskiego nasienia”, który ponoć był nieślubnym synem mojego
ojca czy coś podobnego… Chociaż właściwie w tych głupich plotkach znaleźć można
źdźbło prawdy, bowiem to właśnie ojciec Deana był bezpośrednią przyczyną jego
przejścia na stronę Czarnego Pana oraz jego szybkiego upadku.
Pewnego dnia okazało się, że Dean nie jest bratem Tony’ego –
a ściślej, obydwoje mają dwóch różnych ojców. Opętała go chęć odnalezienia
swojego biologicznego ojca, tym bardziej, że wychowywała go babcia i spora
linia starszyzny brytyjskiej linii elfickiej, a on nigdy nie poznał swoich
rodziców. Matka Deana i Tony’ego zmarła na chorobę weneryczną, bo była prostytutką.
Lily pokiwała głową, nieco przytłoczona tym, że Isaac
opowiada jej kolejną smutną historię, ale tym razem osoby, której ona nawet nie
znała.
— Biologiczny ojciec Deana zhańbił ją i porzucił, bo był
żonaty, a pani Walker musiała utrzymać siebie i syna, dlatego właśnie… podjęła
się najstarszego zawodu na świecie, mówiąc delikatnie. Myślę, że Dean pragnął
nie tyle co poznać ojca, ale przede wszystkim pomścić matkę i samego siebie, bo
czuł się skrzywdzony i nieco… żałosny.
Postanowił dołączyć do Voldemorta, pod warunkiem, że jego ludzie pomogą mu
odnaleźć faceta, którego obwiniał o każdą swoją życiową porażkę. I w ten sposób
Dean stał się Drugim. Ponoć udało mu się dokonać zemsty, chociaż zginął podczas
realizacji swojego planu, a nowa rodzina jego ojca, czystokrwista arystokracja,
postanowiła wytoczyć proces Walkerom, bo na Deanie zemścić się już nie mogli.
— Dean zginął podczas sabatu – powiedziała cicho Jo. –
Wszyscy byliśmy nieźle odurzeni opium, dlatego…
— Dlatego nie wiemy dokładnie, jak… — wtrącił Isaac, ale
pokręcił jedynie głową i kontynuował dalej, nie rozwijając tego tematu. — W
każdym razie było dokładnie tak, jak Czarny Pan chciał, żeby było. Nie zabił
nas wszystkich od razu, bo nie wiedział, jaką mocą dysponujemy – a miał to być
przecież rodzaj magii, którego on sam nie zna. Jednak udało mu się przekabacić
na swoją stronę już dwoje z nas – Jilly i Deana – którzy zginęli bardzo szybko po
tym fakcie i zauważ, że Czarny Pan bezpośrednio nie podniósł na nich ręki.
Jilly i Dean wykończyli się sami.
Zapanowało milczenie, ale tym razem przesiąknął ono nie tyle
co trwogą i smutkiem, ale czymś w rodzaju... wstydu. Isaac poderwał się ze
swojego fotela i podciągnął rękaw kurtki, odsłaniając swoje przedramię.
— Ja… ja zostałem Trzecim. I teraz kolej na mnie.
Lily wybałuszyła oczy, kiedy przed oczami stanął jej Mroczny
Znak. Jeszcze nigdy nie widziała go na żywo. Przeniosła zszokowany wzrok na Jo,
jakby w oczekiwaniu, że ona też zacznie się rozbierać.
― Ja nie mam tatuażu – powiedziała z niewinną miną. ― Bałam
się, że będzie bolało.
Evansówna pokręciła głową.
― Dobry Boże… Nie miałam pojęcia… W ogóle nie podejrzewałam,
że wy… że…
― Nie wszyscy Śmierciożercy są sobie równi, Lily –
uśmiechnął się do niej ponuro Isaac. – I chociaż pewnie od teraz będzie
patrzała na mnie inaczej, chciałbym coś wyjaśnić: kiedyś może i podzielałem
poglądy mojego ojca i całego rodu, co do czystości krwi. Ale… nienawiść i
uprzedzenie ludzkie za bardzo dały mi się za życia we znaki – rzekł pusto. –
Ludzie chcą skazać mnie nie tylko na Azkaban. Pojawiają się głosy za tym, żeby
pocałował mnie dementor… i cała ta nagonka na mnie, i na Deana, i potem też na
Tony’ego… to nigdy nie nabrałoby takiego wymiaru, gdybyśmy nie byli Zmiennymi. Gdybyśmy
nie mieli… brudnej krwi.
Lily zastanowiła się przez chwilę na jego słowami, ale nic
nie odpowiedziała. Nigdy nie brała Isaaka za czystokwistego świra i on nigdy
nie dał jej powodów do jakiejkolwiek antypatii. Owszem, był tego rodzaju
człowiekiem, na którego sam widok już czuje się bliżej nieuzasadnioną nieufność
i na pewno znajdował się on raczej po ciemnej stronie mocy niż na odwrót, ale…
dlaczego miałby ją okłamywać? W jakim celu byłby dla niej taki miły i wyrozumiały,
gdyby faktycznie uważał ją za zwykłą szlamę?
Nic już z tego nie
rozumiem, westchnęła. Niby wiem coraz
więcej, ale jestem coraz bardziej zagubiona…
— Postanowiliśmy dokończyć dzieło Jilly – kontynuowała
opowieść Jo, po tym jak stwierdziła, że zostało im bardzo mało czasu. –
Chcieliśmy odnaleźć oryginalny medalion, ten, który moja matka zaprzepaściła
wiele lat temu, bowiem Ministerstwo zamknęło kopię Trevora w swoich tajnych
skrytkach, a jego samego odesłało na odsiadkę. Tak jak już mówiliśmy, a raczej –
jak utrzymywała Shelby – oryginalny medalion włada wszystkimi kopiami. Jeśli
udałoby nam się go zniszczyć, ten duplikat – przechowywany gdzieś w
Departamencie Tajemnic – również przestałby istnieć. Gdyby nam się poszczęściło
i – oczywiście – gdybyś zechciała nam pomóc… chociaż chyba nie masz i tak już
zbytniego wyboru… to być może zdążylibyśmy uporać się z nim przed tym, jak
Trevor wykradnie z Ministerstwa swoją kopię albo wykorzysta kolejną i zbuduje
następny Patronat od podstaw.
Przez wiele miesięcy po śmierci Jilly staraliśmy się wpaść
na jakiś trop. Przeglądaliśmy prastare dokumenty elfickie, ja grzebałam w
rzeczach mojej matki i całego rodu Prewettów, bo po tym, jak mój ojciec razem z
Trevorem i całym patronatem trafił za kratki, przeniosłam się z nią do
Leningradu, do naszego pierwszego domu. Ale dopiero w zeszłe Boże Narodzenie
uczyniliśmy znaczny krok naprzód i drogi twoja i nasza skrzyżowały się po raz
pierwszy…
♦♦♦
Boże Narodzenie 1975. Leningrad, ZSRR, Dom
Prewettów (retrospekcja z rozdziału 15)
Jo wpatrywała się w swoją zapachową świecę, po której
leniwie spływały gorące krople stopionego wosku. Płomień ognia trawił czarny
knot, unoszący się z na pozór małego źródła dym, skutecznie przyćmiewał zmysły,
a z minutę na minutę dziewczyna robiła się coraz bardziej senna. Był to
bowiem specjalny rodzaj świecy, który Isaac przysłał jej jako pamiątkę z jednej
ze swoich wielu podróży. Jej wosk rozmywał dokumenty zabezpieczone jakimiś mało
złożonymi zaklęciami i w naturalny sposób odsłaniał ich prawdziwe oblicze, ale
przy tym niesamowicie męczył i otumaniał właściciela. Dziewczyna nie mogła
zasnąć, bo w innym wypadku przegapiłaby odsłonięcie się skryptu od Isaaca i nie
dowiedziałaby się, czy są na dobrym tropie.
Stary zegar w salonie wybił drugą nad ranem, ale ani nic nie
było gotowe na wizytę jej dwóch przyjaciół, a i ich samych nie było
widać. W radiu rozbrzmiała jakaś świąteczna piosenka, lecz dziewczyna nie zwracała
na nią uwagi. Od zawsze nienawidziła Bożego Narodzenia, głównie dlatego, że
każde związane z nimi wspomnienie wracało do powrotu do tego przeklętego domu i
jej żałosnej matki, której ostatni czasy nie mogła nawet tolerować. Poza tym
znów mijała kolejna rocznica od wtrącenia jej ojca do Azkabanu, bo stało się to
właśnie tego dnia, w Boże Narodzenie – członkowie Brygady Uderzeniowej
zapukali do nich podczas świątecznego obiadu, oszołomili Ignatiusa Prewetta i
więcej Jo go już nie widziała. A to wszystko przez Trevora, ojca Isaaka i
zabójcę Jilly. Miejmy nadzieję, że zbliża się koniec jego żywota na tym
świecie.
Nagle dziewczyna usłyszała donośne dudnienie w jej okno, co
lekko ją ożywiło. Rozsunęła białe firanki z tiulu, podniosła siatkę na owady i
zobaczyła znajomą, łobuzerską twarz żywiołowego chłopaka wyglądającego na
osiemnaście lat. Jo uśmiechnęła się promiennie, po czym otworzyła okno i
wpuściła go, jak również drugiego chłopaka, mniej sympatycznego, o kwadratowej
szczęce i posępnym wyrazie twarzy.
Tony bardzo różnił się od Isaaka, ale jej zdaniem był o
wiele bardziej niebezpieczny od Monroe’ a. Tamten może i nie należał do
wyrozumiałych osób, z którymi pije się herbatkę, ale nie miał w oczach takich
szalonych ogników i nie postępował w sposób tak porywczy i impulsywny. Tony
Beznazwiska, jak wszyscy go nazywali, niewątpliwie charakteryzował się
sympatycznością, ale również niepoczytalnością, co podtrzymywał fakt, że był
zbiegiem z amerykańskiego szpitala dla psycholi.
— Mimo że w twoim kraju jeszcze trochę do Bożego Narodzenia,
i tak wesołych świąt, J – przywitał się Tony, ujął jej dłoń i złożył na niej
krótki pocałunek. – Czarny Pan kazał cię uściskać.
— Dobrze wiem, że ostatnio z nim nie gadałeś, elfie –
prychnęła dziewczyna, przybierając wyniosły wyraz twarzy. — Nawet po tej
stronie muru berlińskiego mówi się o tym, jak wściekł się, kiedy dostarczyłeś
dla niego przepowiedni swojej babki – wywróciła oczami, jakby bycie Numerem
Jeden na czarnej liście Voldemorta nie robiło na niej wrażenia. – Cześć, Isaac.
Słyszałam, że wywalili cię ze szkoły w Sydney.
— Och, wywalili go! – zgodził się Tony i nakręcony
przygotował się do streszczenia całej tej opowieści: –Dyro skapnął się, że
organizuje schadzki z Voldemortem w wakacje i ferie, zrobił aferę na apelu i…
gdybyś to widziała, Jo, och, gdybyś to widziała! – poklepał ją po plecach i
zaśmiał się bez powodu.
— Domyślam się, że ciebie też wywalili – uśmiechnęła się
lekko.
— No jasne – pochwalił się Tony. – Nie mogłem przecież
pozwolić Isaacowi na samotne wałęsanie się po tym świecie… więc trochę go
obroniłem i popyskowałem… Facet nie miał akurat humoru i… od razu mi
podziękowano. I tak nie lubiłem tamtej szkoły. Kangury mają na mnie zły wpływ.
Kiedy Tony zdawał jej swoją subiektywną relację i nakręcał
się bardziej i bardziej, Isaac zdążył dopaść już świeczkę i topiący się z niej
magiczny wosk. Zmarszczył brwi.
— Coś zaczyna się powoli odsłaniać… W tym świetle nic nie
zobaczę – mruknął, po czym wyjął zza pazuchy różdżkę i wyczarował imponującą
kulę światła, która przypomniała trochę wielką, okrągłą lampę bez klosza.
Jo i Tony zbliżyli się do kuli, chłopaka i manuskryptu,
który stopniowo zaczął się już odsłaniać. Rządki przechylonych zawijasów
formowały się znikąd, zupełnie jak atrament sympatyczny, pojawiający się po
podgrzaniu papieru.
Ostatnia kropla wosku spadła na manuskrypt, a wyblakłe
litery zaczęły przybierać przeróżne kolory, na marginesach odsłoniły się też
cudowne inicjały i miniatury. Isaac wziął dokument gwałtownie do ręki i zabrał
się za czytanie, chcąc pochłonąć całą jego treść, bez obawy, że zniknie
ponownie. Jego oczy biegły po linijkach w niezwykłym tempie, a Jo szczerze
wątpiła, że cokolwiek z tego zrozumiał, nie mogła jednak dowiedzieć się więcej,
bo chłopak zamknął swój umysł.
— Co tam jest napisane? – pytała co chwila, jak
podekscytowana, mała dziewczynka. Gdy zerkała chłopakowi przez ramię widziała
tylko jakieś niezrozumiałe symbole, język, który rozumiał jedynie Monroe i
Tony. Żaden z nich nie chciał jej jednak wtajemniczyć.
W końcu, po kilku minutach pozornie jałowego czytania, oboje
skończyli i wymienili bardzo szczególne spojrzenia.
— No i? – spytała. Ponownie nikt jej nie odpowiedział.
— Myślisz, że lista właścicieli jest aktualna? – spytał
Monroe.
Tony zamyślił się przez chwilę, po czym potaknął.
— Są nawet daty. Te kreski to miesiące, a kropki dni,
widzisz? – wskazał mu coś na manuskrypcie. –Kalendarz jest inny, ale go
rozpoznaję. Mogę nawet się kogoś dopytać, czy to nie podróbka.
— Nie sądzę, żeby była – zaoponował Isaac. – Dobrze wiesz,
że wolę nie chcę wciągać w to nikogo obcego.
— No tak, ale sam dobrze wiesz, że coraz częściej krążą tak…
Jo odchrząknęła niegrzecznie i spojrzała na dwójkę
przyjaciół. Nienawidziła być pomijana i ignorowana. Isaac i Tony lekko się
speszyli, po czym potulnie dali jej zobaczyć manuskrypt.
Słowa, które czytała, nie przypominały żadnego języka
świata, bardziej egipskie hieroglify, bo były to rządki dziwnie pochylonych
obrazków i symboli, których nigdy w życiu by nie zapamiętała, a już na pewno
nie przepisała. Gdzieniegdzie wyłapała jakieś angielskie słowo, ale nie pomogło
jej zbytnio w rozszyfrowaniu dokumentu. W końcu poddała się i mimowolnie
poczuła narastający szacunek do swoich towarzyszy. Musieli naprawdę dużo
poświecić, żeby nauczyć się czegoś takiego.
Z grymasem na twarzy oddała Tony’ emu manuskrypt i siląc się
na zaintrygowaną minę, spytała, co z tego wyczytali.
—Wiemy, gdzie szukać – rzucił Isaac. Brunetka zmarszczyła
brwi.
— Przed tym jak mój ojciec nas przemienił w zmiennokształtnych,
zniknął na kilka dni, pamiętasz? – Jo potaknęła. – W przedmiocie, który gdzieś
zaprzepaściła twoja matka, znajdywało się zaklęcie, które pomogłoby mu nie
tylko dorobić sobie członków patronatu, ale też go poskładać i nim władać.
Wydaje mi się, że skorzystał z duplikatu tej rzeczy, który zawierał jednak
tylko to jedno zaklęcie… a w oryginale jest ich więcej.
— A więc są duplikaty? – zainteresowała się.
— Mnóstwo elfickich — zgodził się. – Możliwe, że moja
matka jeden z takich mu dała - spojrzał jeszcze raz na pergamin. – Cóż, to
powinno być łatwiejsze, niż można przypuszczać. Nie wiem dokładnie, czym
to jest. Ale wiem, gdzie szukać.
— Czyli wiesz, gdzie znaleźć coś, co pomoże nam rozprawić
się z twoim ojcem, tak? – wolała się upewnić. Monroe parsknął i kiwnął głową.
—Wiem, gdzie znajduje się oryginalny przedmiot, który twoja
matka komuś oddała.
— Mamy adres – uściślił Tony. – A raczej wiemy, kto jest obecnym
Panem tej rzeczy. To może być jakiś pseudonim, ale obstawiałbym raczej grę
słów, bo obok nazwiska Evans, napisanego po angielsku, widzę
wyraźnie znak kwiatu… to chyba konwalia, może tulipan… Albo lilia.
Cała trójka wymieniła spojrzenia. W oczach Jo kipiało od
rozdrażnienia, Isaaca od przesadnego, bijącego spokoju, a w Tony’ ego od
szczerego rozbawienia. Możliwe, że chłopak źle coś przetłumaczył, bo przecież
jakiś kwiat nazwany na cześć pospolitego nazwiska, nie mógłby być
posiadaczem tak strategicznego przedmiotu.
Zegar wybił czwartą nad ranem. Lukrecja Prewett z reguły
wstawała wcześnie i przychodziła przeszukać pokój Jo. Dziewczynę niezmiernie to
irytowało, ale jej matka trwała przy swoim, mimo że Jo nie szczędziła jej
uszczypliwych komentarzy. Jak zareaguje, jeśli znajdzie tu Isaaca, którego cała
Anglia okrzyknęła socjopatą, który zabił rodzoną siostrę, oraz Tony’ ego, typa,
który już na pierwszy rzut oka wygląda jak kompletny szaleniec? Głośno
przełknęła ślinę.
— Może pokażesz ten manuskrypt swojej matce – zaproponowała
cicho, zwracając się do Monroe’ a. –Ona chyba bardziej orientuje się w takich
rzeczach.
—Na niej nie można polegać - zaoponował chłopak. – Ale postaram
się trochę powęszyć. Mamy jeszcze trochę czasu, ojciec wychodzi na wolność
dopiero za półtora roku – według przepowiedni. Musimy znaleźć Pana tej rzeczy –
tego całego tulipana czy lilię – i przekabacić go na naszą stronę, bo wolałbym
nie robić skandalu… W ostatnich latach wmieszano mnie w kupę zabójstw.
Mówił to tak spokojnie, że Jo miała wrażenie, że rozmawia z
prawdziwym rozpruwaczem.
— To nie zadziała – stwierdził Tony i wskazał kolejny symbol
na manuskrypcie. – Małe komplikacje.
Isaac zrobił duże oczy i wyrwał pergamin z rąk chłopaka.
Prewett ze szczerym zainteresowaniem przyglądała się poczynaniom Isaaka, który
nagle zaczął głośno przeklinać. Tony zaśmiał się z satysfakcją.
— O co chodzi? - zainteresowała się dziewczyna.
— To linia dziedziczenia – szepnął jej na ucho elf. – Ktoś
rzucił czar dekoncentrujący… Przedmiot nie przechodzi z zabójcy na zabójcę,
tylko w sposób podobny do różdżek –
trzeba go dobrowolnie oddać…
— Czyli nie mamy wyboru – podsumował Monroe. – Kimkolwiek
jest kwiat od Evansów, w tej chwili musimy traktować ją jak kompletnie
nietykalną.
— Nie możemy go atakować, szantażować, torturować ani nic w
ten deseń – podsumował Tony. – No i po zabawie.
— A jak inaczej mamy ją skłonić do oddania nam strategicznej
broni? Za „Bóg zapłać”? – zakpiła Jo. –Wasz wymysł jest niewykonalny.
— Niekoniecznie – odezwał się nagle Tony. Isaac i Jo
gwałtownie odwrócili się w jego stronę. –To, co może nas zbliżyć do…— zawahał
się – niej to wspólny cel. Wiecie, musimy uczynić ją jedną z nas. Wtedy
zrozumie eee… naszą rozterkę –
zakończył teatralnie.
Jo z powrotem padła na krzesło. Zrobić z niej
zmiennokształtną? Czy to nie pogwałciłoby wszystkich ich honorowych zasad?
Kiedy sami stali się cząstką patronatu, przeżyli istne piekło na ziemi, nie
życzyliby tego nikomu, nawet największemu wrogowi, a przecież nie byli osobami
miłosiernymi i empatycznymi. Może i było to rozwiązanie, ale nie najlepsze – Jo
wcale nie zdziwiłaby się, gdyby ta… dziewczyna,
bo chyba nią była, odmówiła pomocy swoim prześladowcom. Oczywiście wchodziło w
grę zwykłe nawiązanie miłej znajomości, ale nikt z nich nie sprawiał ani przyjemnego
wrażenia, ani nie był zbyt przyjacielski. Krok Tony’ ego mógł zadziałać, ale
nikt z nich nie miał serca postąpił tak niemoralnie, nawet jeśli rozwiązałoby to
tyle ich problemów.
Brunetka spojrzała na Isaaca. Stał z bardzo zamyśloną miną,
jego umysł był, jak zwykle, zamknięty, ale szósty zmysł podpowiadał
dziewczynie, że mu też to wyjście się nie podoba. Był on przecież znacznie
bardziej moralny niż Jo, znacznie bardziej spokojny i znacznie bardziej
honorowy. Do Jo rzadko odzywało się sumienie, a gdy już to robiło, gryzło tak
niemiłosiernie, że dziewczynie brakło woli, by je zagłuszyć. Tak było i tym
razem. Chociaż bardzo zależało jej na zdobyciu medalionu, nie potrafiła skazać
tej dziewczyny na taki los. Tu przecież nie chodzi jedynie o to, że Ministerstwo
czyhało na zmiennokształtnych od lat i chciało ich wszystkich pozamykać w
Azkabanie, ale i na proroctwa i przepowiednie, na ten niepokojący Krąg Siedmiu
i na niezwykłe zainteresowanie Czarnego Pana całym ich patronatem. Czy to… nie było za wiele?
— Pomyślimy o tym, Tony – usłyszała głos Isaaca.
Jo przysięgła sobie w duszy, że to wyjście będzie kompletną
ostatecznością. Nie przypuszczała, że za niespełna rok zdecyduje się na nie bez
mrugnięcia okiem.
♦♦♦
— Wkrótce po mnie
do Czarnego Pana przyłączył się Tony i został Czwartym – powiedział uroczyście
Isaac, tracąc humor coraz bardziej.
— I zwariował niemal natychmiast – uzupełniła Jo. – Być może
na skutek dogłębnej legilimencji Czarnego Pana. Obecnie gnije w jakimś
psychiatryku. Nie wiemy, gdzie jest. Nie mamy z nim kontaktu. W sumie nie wiemy
nawet, czy żyje.
— A potem grupka Śmierciożerców uprowadziła siostry Prim –
Jude i Silenę, które potem poddano straszliwym torturom i – oczywiście –
zgwałcono. Prim zgodziła się na ślepą służbę Voldemortowi pod warunkiem, że jej
siostrom zostanie zwrócona wolność.
Twarz mu poszarzała, a oczy momentalnie zrobiły się o wiele
mniej niebieskie, i o wiele bardziej czarne.
― Oczywiście cała jej ofiara poszła na marne, bo Silena i
Jude powiesiły się zaraz po powrocie do Brighton. Terror kilku tygodni
spędzonych w rezydencji najwierniejszych zwolenników Czarnego Pana nie pozwolił
im o sobie zapomnieć.
Lily odczekała na koniec opowieści, chociaż losy reszty
Spadochroniarzy przestały ją obchodzić odkąd Jo przytoczyła słowa wypowiedziane
rok temu w Boże Narodzenie przez Tony’ego:
To, co może nas
zbliżyć do niej to wspólny cel. Musimy uczynić ją jedną z nas.
― Co to miało znaczyć? – szepnęła, starając się uczynić
swoje myśli jak najbardziej swobodnymi, aby Isaac i Jo nie mieli problemu z
legilimencją. Być może wcale nie musiała zapraszać ich do swojego umysły, bo
niemal od razu pojęli, o co jej chodzi.
Isaac przełknął głośno ślinę.
― Jo nie została jeszcze Szóstą, chociaż Czarny Pan ma wobec
niej plany… Miała zadeklarować się, że weźmie na siebie edukację jego
zwolenników w Hogwarcie, tak, żeby już w szkole wyszkolono ich w dziedzinie
Czarnej Magii i…
― Przestań zmieniać temat! – prychnęła głośno ślinę. – I przestań
mydlić mi oczy! O to właśnie chodziło, tak? Przecież Jo sama to powiedziała,
zaraz jak się obudziłam! Przecież powiedziała to przed chwilą…
Pokręciła głową z niedowierzaniem.
― Ta cała opowieść o waszym losie, o Patronacie,
wtajemniczanie mnie w treść Przepowiedni, w tajemnice rodów elfickich…
zrobiliście to nie tylko dlatego, że jestem wam potrzebna do zniszczenia
medalionu, czyż nie? Przyjechaliście tutaj dzisiaj w tym samym celu, co ojciec
Isaaka w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym. Przyjechaliście tutaj po kopię
medalionu, żeby uczynić mnie jedną z was. Żeby… żeby zrobić ze mnie
zmiennokształtną.
Zapanowało milczenie. Jo mruknęła coś w stylu, że jednak
szybko łączy fakty, a Isaac kilka razy otworzył i zamknął usta, jakby nie
wiedząc, jak się usprawiedliwić:
― To było konieczne – powiedział z wahaniem Isaac. –
Konsultowałem to z pewną elfką, imieniem Luthien.
― Tą samą Luthien, z której już się… śmieliśmy – mruknęła Jo,
wlepiając wzrok w swoje paznokcie. – Chyba nie powinnam mówić przy okazji
zeszłorocznego Bożego Narodzenia o naszych licznych wątpliwościach… to mogło
lekko napędzić ci stracha, co nie, Lily?
Dziewczyna roześmiała się pusto.
― Chyba nie jesteś zaskoczona, Jo. Po tym wszystkim, co
dzisiaj usłyszałam… po „ślepo posłusznej armii inferiusów”, po tym, że siostra
Isaaka dała się zabić, byle tylko nie
być dłużej częścią Patronatu, po tym jak wszyscy wasi znajomi tracili zmysły, ginęli
albo upadali na dno… ― aż przytknęła dłoń do skroni, ale wymieniała dalej
dzielnie: ― Po tym jak wszystkich Zmiennych wtrącono do więzienia, a
Ministerstwo zaczęło was ścigać… i po tej przeklętej przepowiedni! Na Boga,
zostało w dalszym ciągu jedno miejsce! Krąg SIEDMIORGA. A do tej pory uległo
tylko SZEŚCIORO.
― Wypraszam sobie! – obruszyła się Jo. – Ja jeszcze nie mam
znaku.
Lily wysłała jej wymowne spojrzenie.
― Isaac powiedział mi o tym planie w Sylwestra – mruknęła Jo.
– I brzmiał sensownie – sensownie, a nie desperacko, Lily! Podjęliśmy tę
decyzję, jeszcze zanim w ogóle wypuszczono Trevora. Zanim w Hogwarcie pojawiła
się Colette Angelo, a twój były zaczął bawić się w Herkulusa Poirota. Zrozum,
że mamy do czynienia z czymś potężniejszym niż wcześniej – mnie i Isaaka
przemieniono z kopii medalionu, kopii dawnego zaklęcia. A ty panujesz nad
medalionem oryginalnym, którego poszukiwał Trevor.
― Każde zaklęcie, które zostanie wywołane podczas otwarcia
medalionu, musi obejmować w zasięgu ciebie – uzupełnił Isaac. – Nie wiem, co
powsadzał tam mój ojciec, dlatego wywołamy jedynie dwa zaklęcia – łączące,
które skrępowało ciebie i Jo – Lily skrzyżowała ręce na piersi – no i zaklęcie
Patronatu. A potem go zniszczymy. Mimo to obydwa zaklęcia muszą przejść przez
ciebie, bo jesteś Panią medalionu. Tak został skonstruowany. Luthien
powiedziała, że to jest zabezpieczenie przed złodziejami.
— Och, dziękuję ci bardzo, Isaac! – prychnęła Lily. – Jeśli jakiś
złodziej będzie grzebał w medalionie, to padnie trupem, dlatego lepiej, żebym
ja – przecież nie złodziejka! – to zrobiła, i zobaczymy, co się stanie!
— To nie do końca tak – zaprotestowała Jo. – Isaakowi o co
innego chodziło z tymi złodziejami. Zauważ, że Medaliony Rodowe jako dzieło
elfickie były dobrymi przedmiotami – moja matka przecież dała go twojemu ojcu,
żeby go ochraniał, a nie zabił. Konstrukcja medalionu zakłada, że
wszystkie zaklęcia, które skrywa, obejmują jego Pana, a więc go chronią. Gdyby jakiś złodziej otworzył
medalion, i przecież nie chroniłyby go żadne z tych zaklęć – po otwarciu uroki
przeszłyby na niego i wywołały efekt odwrotny, a więc doprowadziły do… kresu. Oczywiście
konstruktorzy Medalionu nie wzięli pod uwagę, że urodzi się taki Trevor, który
wszczepi do niego mnóstwo czarnej magii.
— Posłuchaj, Lily – przerwał jej Isaac, nie dając Evansównej
dojść do głosu. – Dotknęłaś medalion. Zostałaś jego właścicielką. Jedno z
zaklęć nie pokrywało się z tobą. I co się stało?
— Zaklęcia zaczęły atakować jak się dało – przyznała. – Ale to
nie dlatego, że nie byłam zmiennokształtną, tylko dlatego, że Jo próbowała mi
go odebrać.
Jo rozdziawiła usta z oburzenia i gorliwie zaprzeczyła:
— To tylko jeden z powodów! Nie możesz zwalać wszystkiego na
mnie!
— W każdym razie medalion zaczął świrować – podsumował Isaac.
– Nie byłaś zmiennokształtna, a władałaś medalionem. Coś się nie zgadzało.
Zostałaś wzięta za intruza. Za złodzieja. Dlatego zaklęcia zaczęły rąbać
wszystkich na prawo i na lewo.
Lily pokiwała głową, uśmiechając się sztucznie:
— Okej. To brzmi sensownie i można nawet uznać, że
przemieniliście mnie dla mojego… dobra. I że to potrwa jedynie chwilę, bo zaraz
zaklęcie zostanie ze mnie zniesione. Ale jaka gwarancja, że podczas otwierania Medalion
ponownie nie zwariuje i cała ta obłędna sytuacja z „wyciekaniem zaklęć” nie
zatoczy koła?
Jo i Isaac wymienili spojrzenia.
— No… w sumie nie ma takiej gwarancji – przyznała Jo.
— Mamy zapewnienie Luthien. A ona naprawdę zna się na
rzeczy.
Jo wywróciła oczami i udała, że wymiotuje.
— W każdym razie chcemy otworzyć go w następną pełnię.
Luthien będzie z nami. Młody Black uwarzył dla nas Blancharda i właściwie to
wszystko jest gotowe.
— A jeśli stanie się coś nieprzewidywanego, to natychmiast
skończymy – zapewnił ją Isaac. Jo potaknęła gorliwie:
— Jasne.
Lily przyglądała się im bez słowa. Miała złe przeczucia, co
do całego tego ceremoniału i przedsięwzięcia, ale piwo zostało już rozlane, ona
przeszła przez transformację (swoją drogą, czuła się przez to naprawdę
beznadziejnie, zupełnie jakby czołg przejechał jej po wszystkich narządach
wewnętrznych) i nie pozostawało jej nic innego, jak przeżyć otwarcie medalionu.
Musiała dowiedzieć się jak najwięcej i poznać całą historię do końca, bo to
jedyne, co jej jeszcze pozostało.
Odpuściła, bardziej z powodu potwornego samopoczucia i
zmęczenia (a może to ślepe posłuszeństwo już się włączyło, a ona nie potrafiła
przeciwstawić się Jo i Isaakowi?) niż faktycznego przekonania o ich racji, po
czym poprosiła swoich kolegów o kontynuowanie.
Jo spojrzała na nią bez zrozumienia.
— Resztę historii już znasz.
— Do diabła – zaklęła, patrząc na nią wściekle. – Wiem, że
znam! Ale dalej nic z tego nie rozumiem i chcę, żebyś mi to łaskawie wyjaśniła.
Prewettówna wyglądała na dotkniętą jej napadem gniewu, ale
szybko wróciła jej pewność siebie. Odchrząknęła i wróciła do świata swoich
wspomnień:
— Czarny Pan zlecił mi wyedukowanie Ślizgonów i zrobienie z
nich… ludzi. Ja przeniosłam się do Hogwartu. Utworzyłam
Łowców Śmierci i kazałam Snape’owi, żeby przekazał ci list ode mnie… i tutaj
zaczyna się cykl wypadków, których w pełni nie pojmuję ani ja, ani Isaac:
♦♦♦
29 września 1976
(fragment rozdziału 7)
— Skończyłeś ostrzegać Lily Evans przede
mną? – spytała sarkastycznie Jo, zakładając ręce na piersi i uśmiechając się w
swój specyficzny, sztuczny sposób. Deszcz
nie zmazał wymalowanych na jej policzkach godeł Slytherinu, nie rozwiązała też
swoich dziewczęcych warkoczyków ani nie zdjęła cylindra kibica.
Na ustach Severusa Snape’ a zagościł grymas, równie
fałszywy, jak całe obejście Jo. Był na tyle bystry, żeby zorientować się, jaka
jest ranga tej dziewczyny w kręgu jego znajomych, jak wielkie jest jej
znaczenie w całym śmierciożerczym ruchu, a także, jak bardzo jego własny los
powiązał się z jej widzimisię. Zdawał sobie sprawę, że jest ona bardzo, bardzo
potężną czarownicą i chociaż on sam był jednym z najlepszych uczniów w szkole,
nie mógł się z nią równać swoich umiejętnościami. Znajomość czarnej magii,
umiejętność odczytywania cudzych intencji, co coraz bardziej przypominało mu
czytanie w myślach, stanowiły razem tak druzgocącą przewagę, że choćby nie
wiadomo, jak się starał, nie był w stanie bez jej pomocy osiągnąć podobnej
biegłości w czarnomagicznym kunszcie.
Musiał, po prostu musiał,
przekonać ją w jakiś sposób, żeby pozwoliła mu pozostać w Łowcach Śmierci,
pomimo tego, że nie przekazał Lily tego przeklętego listu i dzisiaj nakłonił ją
do trzymania się od Jo możliwie jak
najdalej. Nie przechodziło mu do głowy żadne wystarczająco sprzedajne kłamstwo,
a poza tym obawiał się, że Jo przejrzy go i tak w trymiga, bo jej oczy
odczytywały ludzkie intencje lepiej niż niejeden fałszkoskop.
I wtedy stwierdził, że wcale nie musi kłamać. Wystarczy
jeśli powie jej to, co dzisiaj sobie uświadomił i co próbował uzmysłowić Lily,
a z czego najwyraźniej jeszcze nie zdawała sobie sprawy.
— Dlatego tu jesteś, prawda? – spytał cicho. – Chcesz
znaleźć to co jest w tym ukryte.
To nie było pytanie. Jo również to zauważyła. Przystanęła na
chwilę i pozwoliła sobie na ukazanie prawdziwej emocji – zdziwienia. Zbił ją z
pantałyku i chyba zrobił to jako pierwszy w jej całym życiu. Na pewno doskonale
wiedziała, co chciał wyrazić przez tą osobliwą grę słów.
— O czym ty mówisz? – warknęła, starając się by to
zabrzmiało zdawkowo. – To, dlaczego tu przyjechałam, nie powinno cię
interesować. Zadałam ci pytanie.
— Bo widzisz, Jo – kontynuował. – Wydaję mi się, że coś
przegapiłaś. Że stało się coś, czego nie przewidziałaś.
Najwyraźniej brunetce znudziło się już udawanie, że nie ma
pojęcia, o czym mówi. Ciekawska,
pomyślał. Warto to zapamiętać. Rozejrzała się wokół, jakby chciała sprawdzić,
czy nikt ich nie podsłuchuje i zbliżyła się do niego, ruchem głowy nakazując,
by zaczął mówić.
— Kiedy Avery dał mi list od ciebie, który miałem
dostarczyć…
— …czego nie zrobiłeś – ze złośliwym uśmieszkiem.
— …tak. Ale zdążyłem go sprawdzić. Bałem się jego
zawartości. Rzuciłem wszystkie znane mi zaklęcia, które mogły zdradzić mi jego
zawartość –Jo roześmiała się pobłażliwie, niemal wzruszona jego naiwnością i
brakiem wiedzy. – I… Po kilku bezskutecznych próbach, wypróbowałem swoje własne
zaklęcie. Nie namierzyłem co prawda, co jest w środku, ale odkryłem coś innego.
Siła, która płynęła z niego, była… nieprawdopodobna.
Uważałem, że jest tam potężna klątwa, która mogłaby wybić w pień wszystkich
mieszkańców Hogwartu, dlatego właśnie nie odważyłem się dostarczyć go mojej…
byłej przyjaciółce.
Jo spojrzała na niego krytycznie.
— Gówno prawda – przeciągnęła sylaby. – Nie było tam
niczego, wyjątkowo. Chciałam ją tylko trochę postraszyć, to tyle. Nie rzuciłam
żadnych zaklęć.
— Ty może i nie – wzruszył ramionami. –Ale ktoś inny – tak.
To co tam było… Należało do Mary Oldisch, prawda? Może miała jakieś kontakty z
czarodziejami…
Właściwie to spodziewał się, że Jo go wyśmieje, ponownie. Że powie, że żaden czarodziej
nie rzucałby nie wiadomo jak skomplikowanych zaklęć, by zabawić trochę mugolską
aktorkę z Nowego Jorku. Spodziewał się wszystkiego, ale nie tego, co tamta
zrobiła:
Jo przyłożyła dłoń do ust, kompletnie przerażona. Jej oczy
rozpoczęły szalony taniec w każdym kierunku – jakby spodziewała się, że
rozwiązanie tego spisku zapisano w ciężkim, wrześniowym powietrzu. Prewettówna
nareszcie zrozumiała, że popełniła ogromny, strategiczny błąd. Przybyła tu, by
pozyskać coś, co zostało wydane z jej własnych rąk. W akcie rozpaczy spytała,
szczerze roztrzęsionym głosem:
— Skąd mam wiedzieć, że nie kłamiesz?
— Ty wiesz wszystko – odparł z uśmiechem. –To ty tu
rządzisz.
♦♦♦
— Byłam w szoku –
wyznała Jo. – Po tym, jak przez tyle miesięcy uganialiśmy się za tym przeklętym
ustrojstwem i wreszcie wpadliśmy na twój ślad, ktoś wyciął nam taki numer!
Wysłałam do ciebie zwykły, stary medalion, który kupiłam na rynku w
Leningradzie, żeby… no nie wiem, wprowadzić
cię w temat. Zapakowałam go w list i oddałam Avery’emu, aby ten przekazał
go Snape’owi, a on tobie. Poczta pantoflowa to beznadziejny środek przekazu,
teraz już to wiem – ale nie mam pojęcia, jak mogło dojść do czegoś podobnego.
Na litość boską! Medalion Prewettów, oryginalny medalion Prewettów, został
wrzucony do koperty, a moje rosyjskie gówno przepadło bez śladu.
— Ktoś deptał nam po piętach – potaknął Isaac. – I podrzucił
ten medalion, jawnie sobie z nas kpiąc. Właściwie wydaje mi się, że ta osoba
cały czas wchodzi nam w szyki – że to ona stoi za zniknięciem Tony’ego i za
wieloma innymi porażkami, jakie ponosimy chronicznie od początku tego roku
szkolnego.
— Myślisz, że to Avery? – szepnęła Lily, marszcząc czoło. –
List w końcu przeszedł tylko przez niego i Seva, a nie sądzę, żeby miał on
cokolwiek wspólnego z waszymi porachunkami.
— Avery? – powtórzyła Jo i prychnęła głośno. – Ten idiota?
Nawet mnie nie rozśmieszaj. Pewnie wymachiwał tą kopertą na prawo i na lewo,
albo ktoś podmienił ten list podczas podróży do Hogwartu… naprawdę nie mam
pojęcia.
— Korzystając z okazji, chciałbym uświadomić ci jeszcze
jedną rzecz… — mruknął Isaac, lekko marszcząc czoło. – Temat śmierci twojej
matki jakoś napatoczył się nam kilka godzin temu, a teraz jest chyba idealny
moment, żeby do niego wrócić… Bo jeśli ja i Jo się nie mylimy – i naprawdę jest
tu ktoś, kto depcze nam po piętach i bezustannie wchodzi w szyki… to
prawdopodobnie ma on naprawdę wiele na sumieniu — zrobił tu dramatyczna pauzę –
a chodzi mi w tym momencie o to, że śmierć twojej matki mogła nie być… kwestią
przypadku. Ktoś zamordował ją, żeby w ten sposób uzyskać panowanie nad
medalionem. Ta osoba nie zdawała sobie sprawy – tak zresztą jak ja czy Jo – że medaliony
mają inną linię dziedziczenia, tak jak zauważył Tony, analizując manuskrypt.
Myślał, że morderstwo wystarczy, aby zapanować nad całą mocą medalionu.
Lily poczuła, jak krew szumi jej w uszach. Myśli zaczęły
gorączkowo tańczyć wokół wszystkiego, co dzisiaj usłyszała i nareszcie łączyć
się w całość… przypomniała sobie momentalnie wszystkie te przypadki z zeszłego
semestru, w które wmieszany był ten nieszczęsny przedmiot i dopiero teraz uświadomiła
sobie, do jakiego stopnia wszystko było ze sobą powiązane:
Rozdział 3:
Dorcas spojrzała na Lily bez zrozumienia. Jeden rzut oka
wystarczył by stwierdzić, że Lily jest zbyt rozentuzjazmowana, żeby rozmawiać o
idioctwie lub jego braku u Jamesa Pottera. Z ciężkim sercem (ciekawość zżerała
ją do niewyobrażalnego stopnia) zostawiła rozmownik bez odpowiedzi i wróciła do
szkicowania spódniczki, lecz gdy przewracała techniczne kartki swojego
szkicownika, list do Lily wypadł i niskim lotem wylądował tuż przed jej oczami.
Dziewczyna zmarszczyła brwi, patrząc na Dor wymownie.
─ Przyszło rano – wyjaśniła szeptem. Lily obejrzała kopertę
tak uważnie, jakby w środku mogła znajdować się bomba masowego rażenia.
Niepewnym ruchem rozdarła ją, ale ku jej zdumieniu ze środka nie wypadła
zwinięta kartka papieru.
To był medalion.
Lily zbladła. Z osobliwym przerażeniem sięgnęła po „prezent”
i obejrzała go z każdej strony. Zajrzała do środka, otwierając go jak puzderko.
Upuściła naszyjnik prosto na ławkę, zastygając w szoku. Dorcas szturchnęła ją z
rozbawieniem, widząc, że kolejno – Clemence, John, Marley, Emma, Syriusz i w
końcu James, zwracają na nią uwagę. Lily nie reagowała.
Apatycznie, działając praktycznie jak robot, sięgnęła po
pióro, zamoczyła je w atramencie i robiąc parę kleksów nabazgrała:
DO KOGO BYŁ TEN LIST?!
Dor spojrzała na nią bez zrozumienia. Zaczęła poważnie się o
nią obawiać.
Ja... nie wiem, o
czym mówisz, napisała, gotowa w każdej chwili wykrzyczeć do profesora
Fitwicka, że Lily oberwała jakimś dziwnym zaklęciem.
Ruda głośno prychnęła i kręcąc głową, jakby w niedowierzaniu,
sięgnęła po swoją torbę, cisnęła medalion do środka, po czym wybiegła z klasy,
zostawiając skonsternowane towarzystwo.
Kiedy przyszedł do niej medalion jej martwej matki, ten sam,
który od niej nie przyjęła, kiedy widziały się po raz ostatni, uznała, że to
jakiś okrutny żart. Cały czas pamiętała swój ból i swój wstyd, i cały czas
miała wyrzuty sumienia po tym, jak się zachowywała.
Rozdział 4:
— Dobra! – krzyknęła nagle, patrząc na niego jak na
gąsienice znalezioną w bucie. Frustracja odbijała się w jej zielonych oczach. —
Skoro naprawdę chcesz wiedzieć, proszę bardzo: dostałam w liście to coś –
uniosła na wysokość jego oczu medalion – bo nadawca chciał mnie ośmieszyć…
— To już wiem – przerwał jej James. Lily kontynuowała:
— Tu nie chodzi o jego… wygląd. On mi po prostu coś, kogoś,
przypomina.
James wciąż wiercił z boku jej głowy wielką dziurę.
Dziewczyna zadrżała.
— To medalion mojej mamy, dobra? – powiedziała po prostu. –
Kiedyś chciała mi go oddać, ale ja… ja byłam zła i…
— Lily – powiedział spokojnie James, marszcząc
niepewnie czoło. – Nie możesz jej go po prostu odesłać?
Wciąż nie dostrzegał związku z ośmieszeniem, kawałem,
wagarami i jej mamą, chociaż – z drugiej strony – nigdy też nie potrafił
rozgryźć Lily Evans. Tym razem rudowłosa lekko zawahała się z odpowiedzią,
otwierając i zamykając usta, jakby wymówienie następnego zdania kosztowało ją
bardzo wiele wysiłku:
— O…ona już go nie odbierze – głos jej zadrżał, jakby
powstrzymywała łzy. – Nie żyje od dwóch lat.
Uśmiechnęła się w myślach, kiedy ta historia zaangażowała
również Jamesa. Po tej rozmowie udali się razem na nie-randkę do Hogsmeade i w
sumie bawiła się tam całkiem dobrze do czasu, aż spotkała Jo Prewett po raz
pierwszy…
Rozdział 5:
Jo i
Peter rozepchali się na ławce, uśmiechnięci na dwa zupełnie różne sposoby –
Peter był wyraźnie zachwycony, że może zaprezentować się w tak szerokim kręgu
znajomych razem z Jo, z kolei uśmiech jej towarzyszki był nieco sztuczny,
tajemniczy i jakiś… niepokojący. Usiadłszy, rozejrzała się po towarzystwie, na
chwilę dłużej zatrzymując się na Jamesie – i Lily.
— To ona – powiedziała Jo z dziwnym triumfem w głosie. Lily
uniosła brwi wysoko:
— Co proszę?
Jo rozszerzyła oczy. Nikt z zebranych nie włączył się do tej
wymiany zdań, a Evansówna miała dziwne wrażenie, że nikt nawet jej nie usłyszał.
Na początku Lily zupełnie nie wierzyła i nie uznawała tej
„zintegrowanej więzi” pomiędzy umysłem jej i Jo, i chociaż Severus ostrzegał ją przed
dziewczyną Petera (kiedy to było!), a Jo zadawała niedelikatne (i mentalne)
pytania o jej rodzinę, nie traktowała jej jak zło wcielone. Potem zaczynało
robić się niebezpiecznie – Prewettówna nacierała na nią, żeby oddała medalion,
a ten zaczął wyciekać – dziwne uroki dotknęły Marlenę, Remusa, Hestię… Początek
opuszczania zaklęć z medalionu miał miejsce dokładnie po tym, jak Severus
uświadomił Jo, że przysłała do Lily przedmiot, który sama szukała latami.
Dziewczyna popełniła błąd na tyle poważny, że potraktowała medalion jako swoją
własność i możliwe, że gdyby w Boże Narodzenie z niego nie zrezygnowała, to ta
szalona machina uciekających uroków trwałaby nadal.
Rozdział 8:
— Ten medalion nie należał do twojej matki –
powiedziała Jo, uśmiechając się sztucznie.
No chyba, że do biologicznej.
— Ten medalion należał do naszej matki. Do mojej
matki i do twojej prawdziwej matki.
— O czym ty mówisz? – spytała Lily, marszcząc czoło w sposób
bardzo zbliżony do Jo.
— Nie udawaj głupiej, siostrzyczko..
Listopad 1976,
rozdział 12
Grzmotnęło. Biała
błyskawica rozdarła niebo, a puste okno biblioteki rozbłysło oślepiającym
blaskiem. Zaraz potem do Jo na nowo doszły odgłosy dudniącego o parapet
deszczu. Pogoda tej nocy była pod psem, a Prewettówna szczerze zazdrościła
każdemu, kto mógł przespać tę okropną burzę. Dobiegała druga nad ranem, a
dziewczyna wciąż nie przybliżyła się do swojego dzisiejszego celu. Z głośnym
westchnieniem sięgnęła po następną książkę i, mamrocząc coś pod nosem,
przeciągnęła palcem po linijkach łacińskich zwrotów, odręcznie przepisanych
kilkaset lat temu.
Nie znała się za dobrze na tym języku, ale dzięki bukietowi
własnych zaklęć mogła częściowo przetłumaczyć formułki. Kiedy natrafiła na
bardziej intrygujący fragment, wyciągała z kieszeni zmiętoloną karteczkę
zapełnioną rządkami ładnych literek układającymi się w jakieś zaklęcie.
To na nic, pomyślała
Jo i przetarła ręką zmęczone oczy. Należała jej się chwila odpoczynku… Udało
jej się dzisiaj przeszukać kolejne trzy regały w Dziale Ksiąg Zakazanych, ale w
żadnej z tych okropnych ksiąg nie znalazła wzmianki o odczynieniu zaklęcia
jednorazowego. Najwyraźniej inny (niż ten znany przez nią, którego pod żadnym
pozorem nie wolno jej było wykonać) sposób po prostu nie istniał. Grzmotnęło
znowu. Dziewczyna przysiadła na stoliku, czując, że uginają się pod nią nogi…
Dlaczego była ostatnio taka słaba i niemrawa? Ostatnią pełnię zniosła przecież bardzo
dobrze… Przytknęła palec do skroni, starając się stłumić jakoś to okropne,
wiercące pulsowanie… Żałowała, że nie zna żadnego zaklęcia, które mogło pomóc
jej w tej sytuacji.
Trevor ją wzywał, czuła to. Każdy nerw w jej ciele, każda
komórka, tkanka i kropla krwi, dążyły do jednego – stracić panowanie, przestać
się kontrolować i połączyć z Patronatem… Opadała coraz niżej i niżej… Odpływała
w przestworza, unosiła się gdzieś pomiędzy rzeczywistością a snem… Nie mogła z
tym dłużej walczyć. Nawet tego nie chciała…
— Jo – szepnął ktoś. – Hej, Jo!
Otworzyła jedno oko ze złością. Jeśli to jeden z tych
głupich, tępych Ślizgonów, jej chłopaczków na posyłki, to mógł się już godzić z
dalszym żywotem bez języka. Czemu przeszkadza jej w tej chwili? Czy nnie należy
jej się moment odpoczynku i zapomnienia? Już otwierała usta, by nawrzeszczeć na
nieszczęsnego człowieka, który o tej godzinie wałęsał się po bibliotece, gdy…
Przełknęła głośno ślinę. Poznała tego chłopaka, nawet teraz,
w egipskich ciemnościach, kiedy znajdowała się na pograniczu przemiany.
Widywała go zbyt często. Tę kwadratową szczękę, wielkie, niebieskie oczy i
ciemną czuprynę, razem z wyuczonym, pustym wyrazem twarzy poznałaby nawet po
oberwaniu Obliviate.
— Isaac…— szepnęła. – Co ty… co tu robisz?
Natychmiast podniosła się na nogi, rozmasowując sobie przy
okazji kark. Nie mógł zobaczyć jej w takim stanie… Przecież pozwolił jej tu
przyjechać tylko dlatego, że ufał, iż pełnia nie ma na nią już zgubnego wpływu,
że wyzbyła się niewolniczego uścisku Trevora już na dobre…
Swoją drogą, to było całkiem zabawne – czekała na wizytę przyjaciela już tak długo( odkąd
zobaczyła runy na ramieniu młodego Lupina i odkąd dostała zeszycik pogróżek),
lecz teraz, gdy stał przed nią w całej swojej okazałości, dokonała możliwie
najgorszej prezentacji, na jaką było ją stać. Przecież powinna być przygotowana
na podobne wejście smoka, bez jakiegokolwiek uprzedzenia, możliwe śledzenie jej
przez cały dzień i zakradanie się tutaj w środku nocy. Isaac zawsze zaczajał
się w cieniu, bowiem nie cieszył się dobrą opinią nawet wśród obcych ludzi.
Należał do takich typów, na widok których przechodzi się na drugą stronę ulicy,
byle tylko uniknąć z nimi jakiekolwiek styczności. Przerażający wyraz twarzy,
puste oczy, muskularna budowa ciała i brak jakichkolwiek zapanowań stanowiły
obraz, który raczej nie przechylał się na jego korzyść. Jo znała chłopaka już
tyle lat, ale wciąż nie wiedziała o nim za dużo. Najwięcej ze wszystkich,
niewątpliwie, ale w i tak były bardzo
skromne informacje – takie jak imię, nazwisko, kilka faktów z przeszłości i
imię jego siostry… no i ojca. Przełknęła głośno ślinę.
— Zaprosiłaś mnie – odparł cicho chłopak i przysiadł na
stołku, obok Jo. – Prosiłaś, żebym przesłał ci listę zaklęć jednorazowych.
— Racja… z dwa miesiące temu – uśmiechnęła się słabo. Isaac
nie odwzajemnił uśmiechu. — Ale… nie zrobisz tego? – domyśliła się.
Jej głos wciąż słabo brzmiał. Isaac na pewno domyśli się, co
jest przyczyną jej tak fatalnego samopoczucia. Psiakrew. Chłopak wzruszył ramionami.
— Myślisz, że zasłużyłaś?
Czy zasłużyła? Jasne,
że nie. Zawaliła sprawę na całej linii. Miała medalion już w garści, a
potem pozwoliła go sobie odebrać. Niemal zdobyła już zaufanie Lily Evans, a
potem dała ponieść się emocjom i zrobiła sobie z niej wroga. Ale… pomimo tych
wszystkich niepowodzeń, naprawdę się starała! Chciała doprowadzić swoją misję
do końca. Sporo ryzykowali, ona, Isaac i pozostali, powierzano jej bardzo odpowiedzialne
zadanie, kluczowe do rozpoczęcia następnych kroków, a ona zawiodła wszystkich –
wiedziała o tym.
Gdyby podobna porażka przytrafiła się komuś innego, Isaac z
pewnością sprawy by nie darował. Chodziło tu przecież o resztki honoru Jilly… O
pozostałych, cały patronat, który został pozamykany w zimnych celach w
Azkabanie… oni wszyscy gniją teraz wśród morderców i szumowin, stopniowo tracąc
zmysły w towarzystwie dementorów, oni, wśród których były osoby tak niewinne
jak pan Prewett, podczas gdy po tym świecie wciąż wałęsają się prawdziwi złoczyńcy. Trevor powinien
zginąć – mało! – dementorzy powinni wyssać jego duszę, ale sprawiedliwości nie
stanie się zadość, jeśli Jo i Isaac nie uwolnią się od jego ciżma i nie
wykorzystają medalionu. Jo tak bardzo chciałaby powiedzieć, że są na dobrej
drodze!
— Ja… Panuję nad tym – odparła szorstko. – Popełniłam kilka
błędów, ale nie mogę ruszyć dalej, jeśli to zaklęcie cały czas będzie mnie
krępować, rozumiesz?
Isaac zmarszczył brwi.
—Jakie zaklęcie?
Przez moment poczuła się zbita z pantałyku. Jak to: jakie? Przecież to on, Isaac, uświadomił
ją w tym, co zaszło. Przecież to poprzez jego wiadomość zrozumiała, że dwa
umysły, jej i Evans, się połączyły na skutek opuszczenia medalionu przez
Zaklęcie Łączące. Wiedziała jedynie o nim i zaklęciu zmiennokształtności
ukrytym w medalionie, dlatego poprosiła go o listę pozostałych. Cholera
wiedziała, ile jeszcze przerażających formułek kryło się w przeklętym
naszyjniku.
— Łączące – wyjaśniła zniecierpliwiona. – No wiesz, to
zaklęcie jednorazowe, które wyciekło z medalionu.
— ZAKLĘCIE ŁĄCZĄCE WYCIEKŁO Z MEDALIONU? – uniósł głos,
niezwykle zbulwersowany Monroe. W jego oczach kąpała się zimna furia. – DLACZEGO
NIC NIE POWIEDZIAŁAŚ?!
— Bo… myślałam, że wiesz –zaczęła naprędce tłumaczyć.
–Przecież napisałeś do mnie… Na ramieniu Lupina…. Te runy…
Chłopak schował bezradnie twarz w dłoniach.
— Popełniasz te same błędy, wiesz? – wyjaśnił ze sztucznym
spokojem. –Najpierw w poszukiwaniu medalionu, sama się go pozbyłaś, a teraz
przez złą interpretacje cudzych intencji dopuściłaś do straty Zaklęcia
Łączącego. Wiedziałaś chyba, że ono jest
nam potrzebne? Jak teraz mamy się kontaktować? Cała nasza czwórka?
— Przepraszam… — mruknęła strapiona. – Ja… nie zdawałam
sobie sprawy, że…
— Nie obchodzi cię wcale śmierć Jilly, prawda? Nie obchodzi
cię to, co Trevor robi z nami wszystkimi? Nauczyłaś się zapobiegać
zmiennokształtności, więc jesteś wolna, tak sobie myślisz, prawda? W ogóle nie
liczysz się, co się stanie z…
— NIE! – krzyknęła rozpaczliwie. – Jilly była moją
przyjaciółką. Najlepszą – szepnęła. Gorąca łza spłynęła jej po policzku. – Wszyscy
jesteście. Ty, Tony, Prim… Nigdy bym was nie opuściła. Skończę zadanie. Musisz tylko pomóc mi uwolnić się od więzi z
Evans. Wtedy dowiemy się, gdzie jest medalion i wykorzystamy zaklęcia…
Zniszczymy Trevora i uwolnimy pozostałych. ON
obiecał nam pomóc.
— Nie bądź głupia – warknął. – Czarnego Pana nie obchodzą nasze problemy. Nigdy nie dołączyłbym do
Śmierciożerców, gdybym nie wiedział, że to ostatnia szansa na ratunek. Wiesz, że
mam proces, prawda? Ministerstwo tylko czeka, aż kilkanaście mugoli z tamtej nocy odzyska zmysły, żeby mogli
mnie pogrążyć. Już grzeją dla mnie celę, Jo. Dementorzy na mnie czekają.
— Nie trafisz do Azkabanu.
— Azkaban? – parsknął.
– To najlepsze, co może mnie spotkać. Jestem podejrzany o utworzenie Patronatu.
To grozi pocałunkiem dementora.
—Nie skażą się na wyssanie duszy! – podniosła głos, który
potoczył się echem po pustym pomieszczeniu. Pozostawało kwestią czasu, aż ktoś
ich tu znajdzie.
— Dobrze wiesz, Jo, że te zaklęcia są moją ostatnią nadzieją
– rzekł bez ogródek. – Nie mam alibi,
przynajmniej nie w ich mniemaniu. Osoby, które mogą za mnie poręczyć albo już
na mnie czekają w psychiatryku czy w Azkabanie,
albo mają tam rodzinę – wskazał na nią głową – albo nie żyją. Według nich jestem wariatem,
który zabił własną siostrę.
— Nie zabiłeś Jilly! – podniosła głos, jakby chciała sama
się w tym utwierdzić. –Twój ojciec to zrobił.
— Wiem – westchnął ciężko. – Ale… Musisz zrozumieć, J, że
nie mogę już na tobie polegać… Jesteś moim człowiekiem – zawsze będziesz, ale…
chcę zdobyć ten medalion sam, w porządku? Wyduszę to z Lily Evans. Nie masz
wystarczającej odwagi, żeby nakłonić ją do współpracy.
— Przecież nie mogę jej zaatakować! – rozzłościła się
Ślizgonka. – To moja misja! To ja mam
zdobyć ten medalion! Od początku tak było i świetnie dawałam sobie radę! Mogę
to zrobić. Udało mi się, rozumiesz? Wiem,
gdzie on jest – szepnęła. – Widziałam ten
pokój milion razy w głowie Evans i Pottera. Tylko… co mi daje jego dokładny
wygląd, skoro nie znam jego położenia?
— Nie pytam cię o zdanie – odpowiedział szorstko. – Nie
obchodzi mnie, co udało ci się osiągnąć. Lily
Evans sama mi go da.
Zapanowało milczenie. Jo głośno przełknęła ślinę. W
sytuacjach, gdy jej towarzysz był tak stanowczy, nikt, nawet tak pewna siebie
osoba jak ona, nie miał odwagi mu się sprzeciwić. Dziewczyna całym sercem
pragnęła dokończyć swoje zadanie… Czarny Pan sam jej je powierzył. Powiedział,
że tylko ona może to zrobić. Że jako
osoba w pewnej mierze z Lily spokrewniona, potrafi najlepiej postawić się w jej
sytuacji. Zrozumieć psychikę Evansówny, której znajomość jest wbrew pozorom bardzo
im potrzebna, jeśli chcą doprowadzić swój plan do końca. Isaac również o tym
wiedział, a więc na pewno nie zamierzał wyrządzić Lily żadnej krzywdy, ale…
może wcale nie postara się o zerwanie telepatycznej więzi pomiędzy nią a Jo, bo
uznana to za… przydatną umiejętność?
Co wtedy?
Jeśli nie przerwie działania Zaklęcia Łączego teraz, mogą
rozwinąć się następna studia – przekazywanie zdolności, talentów, pragnień i to
w obie strony! Nie mogła do tego dopuścić. W jej głowie pomału kiełkował się
zalążek intrygi. Nie obchodziła jej w tej chwili wielkość ceny, którą poniesie,
realizując swój plan.
Chłopak uśmiechnął się smutno i już odwracał się na pięcie,
by wyjść, gdy…
— Poczekaj! – zatrzymała go. Jej głos nie był już tak drżący.
– Zapominasz o czymś. Jeśli tkniesz moją siostrzyczkę, która aktualnie
najwyraźniej jest Panią Medalionu, zaklęcia obrócą się przeciwko nam.
— Nie mam zamiaru nic jej robić – odparł, na pozór
łagodnie. Roześmiała się. Wszystko szło
zupełnie, jak zaplanowała.
— Przecież ty jesteś tym złym – zauważyła. — A ja złudnie
milutką. I, nie obraź się, ale śmiem twierdzić, że skoro mi się nie udało, to
tobie tym bardziej.
— Źle do tego podeszłaś – podsumował. –Wiesz, być może,
gdybyś nie spanikowała, po tym jak Snape powiedział ci, że medalion… no, jest
przedmiotem, którego szukamy, udałoby ci się. Przyznaję to. Ale… W obecnej
sytuacji, kiedy ty kompletnie się już poddałaś i zminimalizowałaś swoje
działanie do przerwania Zaklęcia Łączącego…
— Bo to nasz priorytet!
— …już na nic się nie zdasz. A ja – roześmiał się lekko – obserwowałam
was… twoje poczynania i życie Lily Evans od dłuższego czasu i wiem, gdzie
uderzyć. Mamy kogoś z jej przyjaciół po
swojej stronie.
Oczy Jo rozszerzyły się i zaczęły błyszczeć jak dwa,
niebieskie monety. Ktoś z nich jest po ich stronie? Ale… To chyba najbardziej
niesłychana historia, jaką Isaac kiedykolwiek jej opowiedział. Paczka Gryfonów
z szóstego roku idealnie się dobrała, każdy z nich miał w gruncie rzeczy
identyczne przekonania i poglądy, a to, że któreś z nich sprzymierzyło się z
bandą, w której siedzieli Jo i Isaac (generalnie nie miała pojęcia, jak powinni
się nazywać, ale chyba najdogodniej powiedzieć, że to grupka przyszłych
Śmierciożerców)… nie, to nie jest możliwe. Wrodzona ciekawość dała jej się we
znaki.
— Co ty pleciesz, Monroe? – spytała. – Mają pośród siebie zdrajcę? Który pomaga nam?
— Pomoże – poprawił ją Isaac. – Na pewno pomoże, jak dobrze
to rozegramy. Ba, zdaję mi się, że potencjalnych zdrajców wśród nich jest
naprawdę całkiem sporo.
— Kto? – wyrwało jej się. Isaac uśmiechnął się tajemniczo.
Jeśli naprawdę łudziła się, że po tym jak trochę na siebie pokrzyczeli, ten
zdradzi jej swoją najnowszą tajemnicę, to musiała doznać wielkiego zawodu.
A potem… Jego już nie było, a Jo ocknęła się, leżąc na
stołku w bibliotece. Zupełnie jakby cała jego wizyta była zwykłym snem…
♦♦♦
— Że
co?! - Lily podniosła się na równe nogi. W porównaniu do zaciekawienia i
niedowierzania Jo w listopadzie, o mało nie padła na serce, kiedy Isaac
oświadczył, że wśród Gryfonów jest zdrajca. – Że kto?!
Isaac uśmiechnął się do niej spokojnie.
— Nie domyślasz się?
— Mówisz o Mary? – zmarszczyła czoło. – No cóż, po niej
można się tego spodziewać, ale przecież cały zeszły semestr przesiedziała we
Francji i nie mogła udzielić wam żadnych aktualnych informacji… Chociaż… z nią
to nigdy nic nie wiadomo…
— Nie mówię o Mary – uśmiechnął się lekko Isaac. – Ale o jej
kuzynce.
Lily otworzyła oczy jeszcze szerzej.
— O BREE? O ALICJI? O TWOJEJ SIOSTRZE?
— Nie – wywrócił oczami. – O Marlenie McKinnon.
Tego było już dla Lily za wiele. Straciła równowagę w nogach
i upadła jak długa, tuż pod stolik Shelby. Kręciło jej się w głowie, a krew
szumiała w uszach, ale omdlenie wyjątkowo nie przyszło jej z taką łatwością jak
zwykle.
Marley…
Najbardziej roztropna z jej koleżanek, najbardziej lojalna,
neutralna i zrównoważona. To z Marley Lily przyjaźniła się najdłużej – z nią
i z Mary, jeśli musiała być perfekcyjnie
szczera – i chociaż w tym semestrze ich kontakty nieco się pogorszyły, bo
Marley dopadły demony przeszłości, przyszłości i teraźniejszości, to nie był
jeszcze powód… to nie usprawiedliwiało jej przed…
— Zanim zaczniesz przeklinać ją na niebo i ziemię, daj mi
skończyć, dobrze? – poprosił cierpliwie Isaac. – Nazwanie jej „zdrajcą” jest w
dużej mierze niesprawiedliwe, bo nie była ona do końca świadoma tego, że mi
pomaga. Wręcz przeciwnie – roześmiał się. – Uważała mnie za swojego
dobroczyńcę, za swojego bohatera… Myślała, że ją uratowałem, podczas gdy ja
jedynie… wyciągnąłem od niej parę ciekawych informacji.
Lily wstała z podłogi i rozdziawiła usta. Jak przez mgłę
przypomniała sobie, że faktycznie, Marlena tuż przed ferią świąteczną przyznała
się, że poznała i rozmawiała kilka razy z Isaakiem, ale… ale nie mogła
przypomnieć sobie, o co w tym chodziło.
Uważała mnie za
swojego bohatera…
A kiedy ona w ogóle potrzebowała ratunku?
— Czy zapomniałaś już, Lily, co takiego przytrafiło się
twojej przyjaciółce Marlenie w zeszłym semestrze? Przecież wszyscy żyliście tą
tragedią – ona, ty, wasza pielęgniarka, i ten jej biedny, były chłopak… jak mu
tam? Remus?
Lily rozdziawiła usta.
— Słodki Merlinie – uderzyła się otwartą dłonią w czoło. –
No jasne! Jak mogłam o tym zapomnieć… jak mogłam być taka głupia!
Tuż po meczu Quidditcha we wrześniu, po tym, jak Severus
ostrzegł Lily przed Jo, ale jeszcze przed tym, jak Prewettówna zorientowała
się, że wysłała w liście do Lily swój Medalion Rodowy, Marlena i Lily odbyły
rozmowę w łazience, którą podsłuchał Remus.
Marlena podejrzewała u siebie likantropię, bo na jej ciele
pojawiły się dziwne znaki, poza tym w pierwsza noc szóstej klasy natknęła się na
Remusa, i zaczynała tracić nad sobą panowanie… ale ten temat strasznie szybko
wyparował, a Marley powiedziała, że była jedynie chora i nic jej nie dolega.
Czy oby faktycznie?
Isaac okazał się jej bohaterem… jej dobrończyńcą.
— Marlena została zmiennokształtną – wyszeptała. Isaac pokiwał
głową. – O mój Boże…
— To było niesamowite, nie uważasz? Kiedy spotkałem Marlenę
McKinnon po raz pierwszy, natychmiast zorientowałem się, co jej dolega.
Wiedziałem, że Jo nawaliła na całej linii, medalion zaczął wyciekać i cały nasz
plan diabli wzięli. Na początku obawiałem się, że Marlena oberwała zaklęciem
jednorazowym – klątwą Patronatu – które wyciekło z medalionu. Ale to nie miało
sensu. Nie mogła nią zostać, bo nasz patronat zamknięto, a nie wystarczy
oberwać zaklęciem, żeby automatycznie stać się Zmiennym – trzeba być jeszcze mianowanym. Mój ojciec gnił w Azkabanie
i nie mógł tego zrobić. Pod jego nieobecność ja przejąłem część obowiązków Patrona,
i teoretycznie mógłbym ją mianować, ale nie przypominałem sobie, żebym coś
podobnego dokonał – uśmiechnął się łobuzersko.
Lily zamrugała bez zrozumienia i ruchem ręki poprosiła, żeby
kontynuował:
– Przypadek Marleny
otworzył mi oczy. Ktoś depta nam po piętach.
— Mówiłeś to już.
— Ale dopiero niedawno mnie olśniło – po tym, jak długo
omawiałem cały rozwój wypadków z moją kuzynką, Luthien (Jo ziewnęła). Marlena
wcale nie oberwała zaklęciem jednorazowym. Ona została członkinią innego
Patronatu.
Ta rewelacja była nowością i dla Jo, która zakrztusiła się
herbatniczkiem pani Shelby i ogarnęła Isaaka zszokowanym spojrzeniem.
— Gdzie?! —
pisnęła. – Czy drugi Patron krąży po Hogwarcie?!
— Kiedy?! – dodała
Lily. – Chyba nie w pierwszą noc roku szkolnego.
Isaac pokiwał głową z melancholijnym uśmiechem.
— To niezła zagadka, nie uważacie? Wydaje mi się, że
pierwsza noc tego roku szkolnego to jedyny termin, który możemy brać pod uwagę.
A co do osoby drugiego Patrona… To wydaje mi się, że jest to ta sama osoba,
która podmieniła medalion Jo, który kupiła na rynku w Leningradzie z
oryginalnym Medalionem Prewettów.
— I ta sama, która zamknęła gdzieś Tony’ego – dopowiedziała Jo.
Isaac potaknął.
— No, no, Isaac… przyznam,
że najlepsze zostawiłeś na koniec – pokiwała z uznaniem Prewett. – Jak zawsze
zachowałeś klasę… — przejechała otwartą dłonią po twarzy. – Drugi Patron.. To
nie może być prawda…
Isaac nie wdawał się w dalsze dyskusje, co do autentyczności
swoich teorii, a jedynie zerknął na zegarek i uśmiechnął się z trudem.
— Powinniśmy się już zbierać, Jo, jeśli chcemy, żeby Lily
zdążyła na lekcje. Powiedz jej tylko o animagii, i chyba zamkniemy całą sprawę.
Lily zamrugała.
— No więc Lily – zaczęła uroczyście Jo. – Musisz poćwiczyć
animagię.
— Co?
— Animagia jest przeciwieństwem zmiennokształtności. To ty
decydujesz czy zamieniasz się w zwierzę, czy nie. U zmiennokształntego przemiana
następuje nie z jego woli, lecz z woli Patrona. Jeśli nauczysz się panować nad
animagią, to nauczysz się także panowania nad zmiennokształtnością. To jest
właśnie wielka tajemnica moja i Isaaka, dzięki której do tej pory zachowaliśmy
zdrowie umysłowe.
Lily rozdziawiła usta z niedowierzania.
— Chcesz żebym uczyła się animagii? Na litość boską, Jo,
przecież wiesz jaką jestem nogą z transmutacji! A poza tym – spojrzała z
przestrachem na Isaaka – ponoć jestem w Patronacie tylko na chwilę… aż otworzymy
medalion w następną pełnię. Prawda?
Isaac uśmiechnął się enigmatycznie, ale nic nie
odpowiedział.
—Załatwisz to raz dwa, Evans. Poćwiczysz profilaktycznie –
prychnęła Jo. – Tylko kilka podstaw. Chciałabym zobaczyć cię jako wściekłą,
małą, zmiennokształtną wiewiórę.
♦♦♦
Po tym jak
pierwsze emocje opadły, Lily bardzo ciężko było obwiniać Isaaka i Jo.
Wyrządzili oni niewątpliwie wiele złego, uprowadzili ją bez jej zgody do
Francji i przemienili w zmiennokształtną, co czyniło z niej w jakiś zakręcony
sposób niewolnicą Isaaka, i poza tym z pewności dostarczyli jej wystarczającą
ilość powodu do wściekania się. Jednak w tym wszystkim zachowali olbrzymią
klasę, a to doszczętnie dewastowało ich wizerunek czarnych charakterów. W końcu
jacy antagoniści opiekowaliby się Lily tak troskliwie po przemianie i tak nad
nią nadskakiwali („Boli cię coś jeszcze? Jak chcesz to dam ci w Hogwarcie
Eliksir Wzmacniający, on naprawdę działa… może chcesz zatrzymać tę kurtkę?
Przynieść ci coś z kuchni? Ojej, Lily na pewno niczego jeszcze nie
potrzebujesz?”), w dodatku odprowadzili prosto pod drzwi dormitorium i to – ku
zdumieniu chyba wszystkich – w samą porę?
— Możesz do mnie pisać, jakbyś miała jakieś wątpliwości –
powiedział jeszcze Isaac do Lily. – Jo da ci na mnie namiary, prawda, Jo?
— Isaac, nie bądź taki wstydliwy – odparła tamta przekornie.
– Daj dziewczynie swój adres, a nie wysługujesz się mną.
Lily zaśmiała się grzecznie. Właściwie to wątpiła, że
kiedykolwiek napisze do Isaaka, nieważne, jak fatalnie i nerwowo by się czuła –
a musiała przyznać, że po zabiegach dwójki jej znajomych oraz herbatce Shelby
nie dokuczało jej nic prócz zmęczenia po nieprzespanej nocy.
— Nie musisz się o mnie martwić – powiedziała po prostu. –
Czy jest możliwość, że cofniemy się w czasie jeszcze na kilka godzin, żebym
mogła się wyspać?
Isaac spojrzał na nią ze współczuciem.
— Zsynchronizowalibyśmy się, niestety… Faktycznie
niefortunnie się to złożyło… musisz być wypompowana po całej nocy pełnej
wrażeń.
— Wypiję kawę – zdecydowała Lily, machając ręką. – Przed egzaminem
z transmutacji spałam o wiele mniej, więc przeżyje i to.
— Co do tego sprawdzianu, o którym myślałaś – wtrąciła się
Jo. – Na twojej transmutacji ja mam runy. Mogę wysłać ci telepatycznie
odpowiedzi.
Lily pokręciła głową.
— Już nigdy nie będę wykorzystywać tego w taki sposób.
Egzamin u McGonagall to był jednorazowy wyskok – uniosła ręce do góry, a Jo
tylko zaśmiała się i puściła do niej oczko.
Towarzystwo zamilkło. Nastał jeden z tych pełnych napięcia
momentów, kiedy należy się pożegnać, ale nikt nie wie do końca, co powiedzieć
ani jak się zachować. Relacje pomiędzy Lily a Isaakiem i Jo poprawiły się
znacznie tej nocy, jednak w dalszym ciągu nie ufała im, ich intencjom i uprzejmościom,
dlatego wolała zachować rozsądny dystans. Z Jo i tak zobaczy się pewnie
dzisiejszego dnia kilka razy, więc pozostawała kwestia pożegnania Isaaka.
Odwróciła się w jego kierunku i zdobyła na delikatny uśmiech, jednak gdy już
miała życzyć mu powodzenia na rozprawie i wszystkiego dobrego, stało się coś,
przez co natychmiast straciła rezon:
Drzwi do dormitorium numer dwa otworzyły się na oścież i
wyleciała z nich ubrana przesadnie schludnie i wyprostowana przesadnie sztywno
Bree Angelo.
Isaac wybałuszył oczy. Jo otworzyła usta jak ryba.
— Cześć, Lily! – rzuciła Bree całkiem sympatycznie. –
Spóźnionego wszystkiego najlepszego! I cześć… wam też – kiwnęła głową do Jo i
Isaaka, tak jak wita się osoby, których się nie zna. Jo zamknęła usta. –
Powinnaś się pospieszyć, bo za pięć minut będzie dzwonek.
Puściła do niej oczko i w podskokach zbiegła ze schodów. Nie
obróciła się już ani razu, chociaż Jo i Isaac odprowadzili ją spojrzeniem aż do
samej dziury w portrecie. Isaac spojrzał na Jo, prawdziwie poruszony.
― No co? – wzruszyła ramionami Jo. – Mówiłam ci przecież, że
Colette Angelo się tu panoszy.
— Zachowuje się tak jakby nas nie znała – zdziwił się i
pokręcił głową. – To coś nowego.
— Powiecie wreszcie o co chodzi z wami i Bree? –
przypomniała o sobie Lily. – U Shelby mówiliście coś o tym, że chce was
pogrążyć.
— Mieliśmy z nią niemiły incydent w przeszłości – machnął ręką
Isaac. – Myślę, że ona już wie o tym, co się stało i teraz nie będzie spuszczać
cię z oka.
— Ona pomaga swojemu ojcu w jego szalonej inkwizycji –
uzupełniła Jo, wywracając oczami. – Obydwoje mają niezły kompleks na punkcie supernaturalności,
jeśli wiesz co mam na myśli…
— Ścigają wszystkich,
którzy ich zdaniem odbiegają od normy – dodał Isaac. – Mieszańce. Wampiry. Likantropy.
Wile. Rusałki. Elfy. Półolbrzymy.
— Próbowała zwalczyć całą naszą grupkę – roześmiała się Jo. –
I powiem ci, że prawie by jej się to udało, gdyby nie to, że Dean i Tony nieźle
się na niej odegrali i poćwiczyli trochę zaklęcia opętujące..
— Co proszę? – powtórzyła Lily. Isaac wysłał Jo karcące
spojrzenie i szepnął kilka słów, których Evansówna nie mogła dosłyszeć. Jo
machnęła ręką.
—To historia na inny dzień – podsumował Isaac, uśmiechając
się na odchodne do Lily. – Póki co jej podchody nie powinny cię martwić, po
prostu… uważaj, dobrze, Lily?
Nim Lily zdołała cokolwiek odpowiedzieć, zasalutował, co
rozwiązało problem pożegnania, i zniknął za dziurą pod portretem, tak jakby był
zwykłym, przeciętnym uczniem Hogwartu, który nie ma matki półelfki i
ojca-socjopaty, usiłującego zamordować go, tak jak wcześniej jego siostrę. Tak
jakby był taki jak Lily… przed jednym z największych zakrętów jej życia,
wyznaczonych tej nocy, w rezerwacie elfickim w Alpach.
Dziewczyna uśmiechnęła się w duchu. Zerknęła na zegarek.
Trzy minuty. Musiała spakować się, przebrać i dopaść klasę transmutacji, a i
tak wątpiła, że zdąży na pierwszą godzinę. W końcu przeszła przez
super-niebezpieczną tranformację i przetworzyła milion informacji wiedzy
nadprogramowej w ciągu tej nocy, a za to należał się odpoczynek. Czy Skrzydło
Szpitalne było już otwarte?
Zerknęła w stronę Jo.
— Wiesz co, Prewett? Jednak zmieniłam zdanie. Czuję się faaatalnie. Naprawdę pomogłoby, gdybyś
przyniosła mi trochę kawy na mleku sojowym i ciastko morelowe. Och, i Eliksir
Przeciwbólowy! I może trochę czasopism dla zwykłych, przeciętnych nastolatek.
_____________
Dawno nie komentowałam, ale wierzę, że zajęcie sobie miejsca mnie do tego zmobilizuje :D
OdpowiedzUsuńMartwa, ale jednak żywa...
Moony ^.^
Rezerwuje sobie tą przestrzeń *-*
OdpowiedzUsuńŁał
UsuńJa potrzebować więcej
UsuńTrzecia?
OdpowiedzUsuńHej,
OdpowiedzUsuńnigdy nie komentowałam żadnego bloga, ale dla ciebie zrobię wyjątek. Kiedy znalazłam twojego bloga od razu pochłonęłam go w całości i z niecierpliwością czekam na dalszy rozwój wydarzeń. Śmiało mogę powiedzieć, że jest to mój ulubiony blog o Jily & huncwotach, jeśli nie ze wszystkich powiązanych z Potterem. Urzekł mnie w nim cały wątek medalionu i to, że postacie są takie oryginalne i twoje. Już wczoraj przeczytałam ten rozdział, ale dopiero dziś mam czas na skomentowanie go. Od dawna się do tego zabierałam i w końcu się udało. Rozdział jest wspaniały, zresztą jak wszystkie. Dużo się wyjaśniło, ale i tak jest jeszcze milion pytań, na które nie mam odpowiedzi. Zastanawia mnie tylko czy Harry dalej będzie wybrańcem, bo skoro jest przepowiednia, że kres Voldemorta przyniesie siódemka niedorosłych, którzy wstąpili do patronatu? Wiem, że to takie zagmatwane, nie mam poprostu doświadczenia w pisaniu komentarzy, ale poprostu chciałam coś napisać. To tyle...
~ U.P.Z.K.C.N
A jeszcze o samym rozdziale najlepsze sceny z Jily i tym jak Isaac, Jo i reszta zostali dołączeni do patronatu.
UsuńJeszcze raz ja:
~ U.P.Z.K.C.N
Hej, kochana :*.
UsuńStraaasznie się cieszę, że zrobiłaś dla mnie wyjątek i skomentowałaś, i że przeczytałaś wszystko, i że się spodobało <3. Nie masz pojęcia, jak bardzo poprawiłaś mi humor swoim komentarzem :D.
Co do twojej wątpliwości... mimo kilku "nagięć" ten blog mimo wszystko zachowuje kanonowość (przynajmniej w tych najważniejszych kwestiach) i nikt nie odbierze Harry'emu chwały zgładzenia Voldka :D. Ale "niedorosły zmienny" będzie miał w tym swój udział, tyle mogę powiedzieć :D.
Jeszcze raz dziękuję za komentarz i za lekturę ♥
Trzymaj się :*
Abigail
OMG! Ten rozdział kompletnie zrąbał mi mózg... A miałam kończyć moją pracę mgr... Przepadło, nie napiszę dzisiaj już ani zdania, bo w głowie ciągle rozwalam na czynniki pierwsze całą tą historię! Aaaach!!! Normalna osoba by tego nie wymyśliła!
OdpowiedzUsuńW ogóle jakoś Jo w tym rozdziale obdarzyłam sympatią, taka słodka wariatka :) Ta cała sprawa z elfami, przepowiedniami... aż mi się włos zjeżył na karku. Na Lily spadło ciężkie jarzmo... Czy sprosta wyzwaniu? I jak ta akcja skacze, mamy niewinną zabawę urodzinową, love love love i nagle wszystko pryska jak bańka mydlana, to było brutalne!
Właśnie... niesamowite jest to, że mimo wszystko trzymasz się w głównej mierze kanonu, jako tego wyznacznika dalszych wydarzeń. Ale jak to wszystko co się teraz dzieje będzie miało się z tym co w przyszłości spotka Harrego... Tylko ty to wiesz ;) Albo i jeszcze nie xD
W każdym razie powodzenia i w dalszym tworzeniu ;)
P.S. Coraz bliżej premiera PLL <3
Hahah :* Życzę powodzenia w analizowaniu całego plotu ;> Podziel się jakimiś teoriami, jeśli coś ci zaświta :D. Co racja, to racja - jak czasami składam do kupy, to co do tej pory zaplanowałam/wymyśliłam/napisałam, to zastanawiam się, czy oby wszystko na pewno ze mną okej xD.
UsuńTrochę faktycznie zabolał ten upadek na ziemię... Lily jeszcze w kiecce, jeszcze przed paroma godzinami (eee... w tych samych ggodzinach?) bawiła się na swojej imprezie, a tu nagle - BUM! Witamy w swiecie Jo i Isaaka.
Co do Harry'ego, kwesti przepowiedni to tutaj akurat sprawa jest peeewna, i właściwie to wszystko wyjaśni się dość szybko, bo Lily dość szybko pozna pełną treść tej przepowiedni o Siedmiorgu.
Dziękuję ślicznie za komentarz <3.
Masaaakra... mam taki wyschnięty mózg po finale zimowym, że teraz kupię wszytsko, co mi podstawią pod nos. Widziałam już promo, chyba Ali serio zaczyna już lekko bzikować... cudownie *_*.
3maj się i powodzenia z pracą magisterską ;>
Abby
Ta historia coraz bardziej mi się podoba. Wszystko tak dobrze się ze sobą układa, więc pewnie musiałaś zaplanować to wcześniej, prawda?
OdpowiedzUsuńNajbardziej spodobał mi się wątek Jilly. Nie wiem, czemu, ale strasznie ją polubiłam. Tak po prostu i mam szczerą nadzieję, że jeszcze kiedyś się pojawi. Jo i Isaak tak pięknie snuli swoją opowieść. No i w końcu mamy jakieś choćby marne pojęcie o całej sprawie i o stawce o którą toczy się gra.
Dobrze, czuję, że zaczynam pisać bez sensu, więc nie będę cię zanudzać, a powiem tylko, że czekam na kolejny rozdział.
P.S. Jak ty potrafisz się zmotywować do pisania? Ja przez tydzień potrafię unikać klawiatury!
Pozdrawiam
Heeej :*.
UsuńTak, tak, tak, cała ta sprawa Jo i Isaaka zaplanowana była bardzo, bardoz dawno temu, właściwie to na samym początku opa, co - mam nadzieję - udało mi się udowodnić, wklejając tu moje stare sceny (nooo, może trochę podrasowane).
Mogę chyba zdradzić, że Jilly jeszcze się pojawi - oczywiście w retrospekcjach, bo inaczej nie da rady :D. Cieszę się, że udało mis się coś rozjaśnić... pisząc obawiałam się strasznie, że tylko niechcący jeszcze bardziej namieszam xD.
Kochana, ja klawiatury czasami unikam przez miesiąc... po prostu porzeba pisania zawsze jakoś mnie dopadnie i wtedy jestem w stanie napsiać w ciągu dnia 20 stron, nie robiąc nic innego :D. Dużo zależy od komentarzy, które dostaje, bo moja wena jest wprost proporcjonalna do ich ilości, dlatego zawsze, kiedy czytam następny, dostaje skrzydeł i kończę kolejny fragment <3. Dziękuję bardzo za twój komentarz, jak zwykle bardzo mi pomógł :D/
Pozdrawiam,
Abby :*
Rozdział wyczesany w kosmos *.* Twoja koncepcja na napisanie tego opowiadania jest mega!! Czytając to opowiadanie wciągam się na maksa :3 Tyle intryg i nie jasności ciągle do odkrycia :D
OdpowiedzUsuńDziękuję bardzo <3. Cieszę się strasznie, że udało mi się ciebie zaciekawić ;*.
UsuńTwoje opowiadanie, jest tak boskie i genialne, że czekanie na kolejny rozdział poprostu boli (': Dlatego czekam dalej cierpliwie, a jest to trudne po przeczytaniu spojlerów na kolejne rozdziały :D Życzę inwencji twórczej (:
OdpowiedzUsuńO.
Dzięki za koma, przyśpieszył moje pisanie :*. Rozdzialik pisze się całkiem przyjemnie i myślę, że coś całkiem fajnego z tego może wyjść ;D.
UsuńPozdrawiam,
Abby
Weszłam na twojego bloga przypadkiem i jestem bardzo mile zaskoczona :) Świetnie piszesz. Masz lekkie pióro i fajnie się to czyta, tylko mój jedyny problem polega na tym, że teraz będę musiała przeczytać wszystkie twoje posty. Ajajaj. Módl się żebym tego nie zrobiła bo jak się już wciągnę to będę cię gnębić o jak najszybsze publikacje :D pozdrawiam
OdpowiedzUsuń