Poprzednio
James i Syriusz
zapraszają dziewczyny na Sylwestra do siebie. James spotyka się z Mary
McDonald, swoją byłą dziewczyną, z którą w przeszłości zerwał w tajemniczej
przyczyny, ale teraz sądzi, że Mary się zmieniła, chociaż to lekko mija się z
prawdą. Marlena przyjeżdża na kotylion, gdzie zostaje ośmieszona. Dowiaduje
się, że na ekskluzywnym balu znalazła się tylko dlatego, że jej rodzina chce
znaleźć dla niej kandydata na męża, którego majątek mógłby uratować McKinnonów
przed bankructwem. Z kolei Belle Potter bez zgody swojej podopiecznej, wydaje
zgodę na niebezpieczny zabieg dla Hestii, który może uszkodzić jej pamięć.
„W obliczu prawdziwej miłości nie można się poddawać , nawet jeśli jej obiekt Cię o to błaga.”
- Josh Schwartz & Stephanie Savage (twórcy Plotkary)
Bree i Marlena wpadły do Huncwotów dosłownie kilkanaście
minut po pierwszej fali niezaproszonych przez gospodarzy gości, i kilka przed
drugim podobnym nalotem, a więc zostały delikatnie mówiąc niezauważone przez towarzystwo. Bree, przyzwyczajona do tego, że zwykle gospodarze każdego domu, w którym postawiła swoją stopę, nic tylko próbowali jej udogodnić, z mniejszym wyczuciem określiła zaistniałą sytuację, do której ni w ząb była przygotowana:
─ Oni nas tak jakby
kompletnie olali – szepnęła, marszcząc czoło. – Nie wiedziałam, że tu będzie
taka impreza.
─ Ja też – wydukała
Marley, rozglądając się bez zrozumienia po tym, co niegdyś nazywano korytarzem domu Potterów.
Naprawdę dawno temu,
kiedy jeszcze jej matka pracowała w Mungu jako recepcjonistka i przyjaźniła się
z panią Potter, Marlena odwiedziła ową wspaniałą rezydencję w samym środku Doliny Godryka.
W tamtym czasie holowi tego domu również brakowało wiele do perfekcyjnej czystości, ale
teraz, po tylu latach – pomimo tego lekkiego, domowego bałaganu – skłaniała się
do nazwania go wtedy idealnie uprzątniętym, bo niedoskonałości bagatelizowało to, jak
wyglądał on teraz. Szkło na podłodze, multum porozlewanych cieczy, w większości
klejących, okruchy, papierki, porozbijane przedmioty codziennego użytku, porzucone przez właścicielki torebki, dziwny smar na ścianach – to
wszystko tworzyło kompletnie nie adekwatny do czasu trwania imprezy, bałagan.
Wiedziała,
że James i Syriusz są typami, którzy lubią się zabawić, ale cała ich gryfońska
paczka z rocznika miała zwyczaj spędzania Sylwestra w swoim ścisłym, dziewięcio- lub – jak w tym
roku – dziesięcioosobowym składzie. Spotkali się już przecież u Emmeliny, u
Dor, u Remusa, i za każdym razem lista zaproszonych nie ulegała zmianie. Marlena była
przekonana, że jak dotrze tu z Bree, to czekają na nią jedynie klasyczne, pozbawione
sensu kłótnie, ewentualnie niemądra gra prowadzona pomiędzy najlepszymi znajomymi. A tutaj…
─ Wow – trafnie
podsumowała to Angelo. Jej twarz jak zwykle nie wyrażała żadnych uczuć.
Taa… wow, pomyślała Marley.
Nigdy
nie przepadała za wielkimi imprezami. Zgiełk, hałas i towarzystwo ledwo
trzymających się na nogach ludzi, kłopotało ją, a jeśli dodać do tego fakt, że
gdzieś tu kręci się Remus, któremu Black zapewne zdążył wyśpiewać pikantne
szczegóły jej związku z Gią Davis, oraz to, że zawarła dziwne przymierze z Alicją i
Frankiem, które zobowiązywało ją do chociażby udawania, że wcale nie jest singielką, to ten wieczór nie zapowiadał się zbytnio obiecująco.
─ Hej, widziałaś
gdzieś Hestię Jones? – szturchnęła ją nagle w ramię jakaś rozemocjonowana
blondynka, trzymająca w rękach specyficzną paczuszkę. Marlena pokręciła głową.
Dziewczyna
kiwnęła głową, jakby wcale nie była nieusatysfakcjonowana tą odpowiedzią, a
wręcz z nią pogodzona, i szybko wyminęła Marę i zdziwioną Bree, kiedy –
zgoła nieoczekiwanie – odwróciła się na pięcie i, celując w nie palcem, zrobiła
minę charakterystyczną do pewnej osoby. Sekundę zajęło Marley na rozpoznanie w
niej Emmelinę Titanic.
─ Marley? – szepnęła, przeciągając sylaby, jakby
rozmawiała z kimś martwym.
─ Cześć, Emma –
odszepnęła, ale w tym samym czasie, ktoś głośno krzyknął: DOBIJ! i Emmelina
zmarszczyła brwi, nadstawiając ucho. Marlena z ciężkim westchnięciem podjęła
próbę przekrzyczenia tłumu: ─ CO. SIĘ. DZIEJE?
─ e… RY! – usłyszała
w ospowiedzi, a potem Emmelina z kwaśną miną, popukała w swój zegarek na pasku, by
dać znać, że musi już iść, szukać dalej.
─ Kim jest ‘Ery? –
spytała Bree, kiedy Emma zniknęła już w tłumie. ─ I kim była ta
dziewczyna?
Marlena pokręciła
głową.
─ Nie wiem, o co
chodziło Emmelinie… a ona jest… moją hmm… koleżanką
– rzuciła niepewnie, bo wciąż miała problem ze zdefiniowaniem, czy między
nią i Emmą jest już dobrze, czy wciąż się nie lubią.
─ Jakie to oschłe –
zauważyła Bree, a skoro nawet ona wyłapała tak subtelny detal jak oschły ton,
to przez Marlenę musiało pobrzmiewać mnóstwo goryczy.
Ery…
Ery.. Ery…
─ Wiesz… ─
zawahała się. – Ona poniekąd rozbiła mój związek… kiedyś.
Kiedyś a pół roku temu to
faktycznie niewielka różnica.
─ Pocałowała mojego
byłego chłopaka – wyjaśniła, odkrywając, że jej kuzynka wpatruje się nią z
nieukrywanym zaciekawieniem.
Ery…
Ery… Jerry… Larry…
─ Chłopaka? – powtórzyła jak automat Bree,
marszcząc brwi. – To znaczy… Wiesz, Sid… kotylion… myślałam, że jesteś… no, inna bramka.
Inna
bramka? Marlena musiała pomyśleć kilka sekund, zanim skojarzyła fakty. Kotylion
i Sidney, i Gia, i zdjęcie, i jej debiut, i Syriusz, i jego ostrzeżenie, i…
Ery…
ery… MARY!
─ Jestem bi – odparła
tylko, po czym pośpiesznie chwyciła kuzynkę za rękę. Nie mogła stać tu
bezczynnie, bo, nie daj Bóg, Mary ją znajdzie i… zrobi jedną z tych
nieprzewidywalnych rzeczy, o których strach nawet wspominać.
Podczas
przeciskania się przez tłum, Bree raz po raz wspominała o czymś swoim piskliwym
głosem, ale Marlena nawet nie starała się jej słuchać. Chciała jak najszybciej
znaleźć kogoś odpowiedzialnego za to piekło – najlepiej Syriusza albo Jamesa –
i zapytać się jakim cudem Mary McDonald w ogóle jest teraz w Dolinie Godryka.
Powinna siedzieć w towarzystwie osób równie wyrachowanych jak ona w obrzydliwie eleganckiej rezydencji jej ciotki od siedmiu boleści... zaraz, zaraz. McKinnon zaklęła w myślach, nie mogąc uwierzyć poziom swojej głupoty. Mary nie mogła znajdować się teraz w Paryżu, bo przecież poniekąd jej miejsce zajęła Marlena. Nie mieściło jej się to w głowie - spędziła całe ferie, równiutkie siedem dni we Francji - niegdyś kraju jej marzeń, teraz raczej koszmarów - i nie połączyła elementów układanki. Nie zadała sobie pytania, gdzie jest jej niedoszła przyjaciółka, która nie powinna opuszczać Paryża do końca tego roku szkolnego. A przecież to było takie oczywiste.
By być przynajmniej na tę chwilę perfekcyjnie dokładną, Marlena starała się utworzyć w myślach listę, gdzie Mary mogłaby jeszcze tkwić przez ten tydzień. Przychodziło jej go głowy jedynie Falaise, gdzie przez krótki okres pomieszkiwała z matką i nowym ojczymem, aż do chwili, gdy Elizabeth Nass ponownie się rozwiodła albo Brighton, miejscowość dzieciństwa McDonald, w której obecnie żył jeszcze jej ojciec i brat... lecz po co miałaby tam wracać? To logiczne, że skoro już postanowiła gdzieś wyemigrować padło na Dolinę Godryka. Na Jamesa.
Powinna siedzieć w towarzystwie osób równie wyrachowanych jak ona w obrzydliwie eleganckiej rezydencji jej ciotki od siedmiu boleści... zaraz, zaraz. McKinnon zaklęła w myślach, nie mogąc uwierzyć poziom swojej głupoty. Mary nie mogła znajdować się teraz w Paryżu, bo przecież poniekąd jej miejsce zajęła Marlena. Nie mieściło jej się to w głowie - spędziła całe ferie, równiutkie siedem dni we Francji - niegdyś kraju jej marzeń, teraz raczej koszmarów - i nie połączyła elementów układanki. Nie zadała sobie pytania, gdzie jest jej niedoszła przyjaciółka, która nie powinna opuszczać Paryża do końca tego roku szkolnego. A przecież to było takie oczywiste.
By być przynajmniej na tę chwilę perfekcyjnie dokładną, Marlena starała się utworzyć w myślach listę, gdzie Mary mogłaby jeszcze tkwić przez ten tydzień. Przychodziło jej go głowy jedynie Falaise, gdzie przez krótki okres pomieszkiwała z matką i nowym ojczymem, aż do chwili, gdy Elizabeth Nass ponownie się rozwiodła albo Brighton, miejscowość dzieciństwa McDonald, w której obecnie żył jeszcze jej ojciec i brat... lecz po co miałaby tam wracać? To logiczne, że skoro już postanowiła gdzieś wyemigrować padło na Dolinę Godryka. Na Jamesa.
Pozostaje tylko pytanie, kto jej na to pozwolił i jak bardzo był wtedy nietrzeźwy.
─ I… czy mogłabym go zobaczyć, Marley? – doszło nagle do jej uszu, bo jej kuzynka najwyraźniej podniosła głos.
─ I… czy mogłabym go zobaczyć, Marley? – doszło nagle do jej uszu, bo jej kuzynka najwyraźniej podniosła głos.
Kogo? Spojrzała na nią bez zrozumienia. Zaskakujące, jak bardzo przez sekundę nieuwagi mogła spaść z toru myślenia osoby, nawet jeśli tą osobą był ktoś tak powściągliwy i niekomunikatywny jak Bree.
─ No… twojego chłopaka. Byłego. Tego… co, ta
blondynka…
─ Chcesz poznać się z
Remusem? – przerwała jej, wytrzeszczając oczy.
Nie
miała pojęcia, co działo się dzisiejszego dnia z jej kuzynką. Najpierw
zaaranżowała fikcyjny związek Marleny i Franka Longbottoma, aby pomóc jej i
Alicji. Następnie zaproponowała, że obydwie uciekną z balu na przyjęcie do
Huncwotów, z którymi rozmawiała mniej więcej ze trzy razy w życiu, kłamiąc
swojej matce, że wybierają się do Hayesów. Angelowie darowali jej bankiet, bo
przecież z Hayesów był Luis, chłopak, który został wytypowany przez nich jako
przyszły mąż Bree, a to bardzo dobrze się składa, że ci dwoje chcą spędzać ze sobą czas poza
dniami, kiedy są do tego zmuszani. Teraz ta sama dziewczyna, która zrobiła
dzisiaj już tyle niepodobnych do siebie rzeczy, chce poznać jej znajomych. To wszystko było tak bardzo
niezwykłe, a jeszcze bardziej zaskakujące, bo Bree czyniła to bez najmniejszego trudu.
I w
dodatku to wyjaśnienie… jak to szło? Nigdy nie byłam u nikogo na Sylwestrze?
Nigdy nie była u nikogo na Sylwestrze.
Właśnie wtedy – kiedy Bree wyskoczyła z pomysłem
poznania Remusa Lupina – Marlena doszła do wniosku, że jednak źle oceniła ją, a
nawet Sidneya. Ta dwójka od urodzenia była praktycznie pozamykana na cztery
spusty we własnym domu. Nie chodzili nawet do szkoły, bo uczyła ich matka.
Jedyne towarzystwo, które mieli, to wybrani przez ich rodziców czystokrwiste,
wyrachowane dzieciaki. Marlena nie mogła wytrzymać ferii w domu wujostwa. A co ma powiedzieć Bree, która spędza tam każdy, pojedynczy dzień? McKinnon
natychmiast porzuciła plan znalezienia i przyskrzynienia Pottera albo Blacka i,
wracając na ziemię, obiecała sobie, że zrobi wszystko, żeby jej kuzynka nie
była dzisiaj samotna. Mimo wszystko były przecież rodziną. Dla rodziny Marlena
powinna być w stanie przełknąć wstyd i stanąć twarzą w twarz z Remusem, Mary
czy Emmeliną. W końcu dla Ann została w Paryżu na całą przerwę świąteczną. Czy
dla Bree nie mogła zapomnieć o starych konfliktach?
─ Jasne – obiecała i
uśmiechnęła się serdecznie, a twarz Bree w odpowiedzi po raz pierwszy wyraziła
coś poza obojętnością. ─ Poszukaj tylko ze mną Syriusza Blacka, przy nim Remus
będzie się pewnie kręcił.
─ Twój były kumpluje się z
Syriuszem? – zarumieniła się Angelo.
Marlena potaknęła ochoczo, przypominając sobie nagle kotylion,
onieśmielenie Bree osobą Blacka, a potem… Syriusz powiedział do Sidneya, że
dziękuje mu za pomysł, co skończyło się, jak się skończyło, ale jednak zwrócił
się do niego tak bezpośrednio, jakby… jakby się znali. Wcześniej nawet przez
myśl jej nie przyszło, że Black może znać się z jej kuzynostwem, chociaż teraz wydało
jej się to oczywiste. Świat czarodziejów, zwłaszcza czystokrwistych, był taki
mały, że praktycznie wszyscy tworzyli wielką rodzinę. Rowle’ owie pochodzili
przecież od McDonaldów, a pomiędzy nimi a Rosierami – a co za tym idzie –
Blackami – chyba też istniało jakieś pokrewieństwo. Ciekawe tylko, jak wielkie…
─ Znasz go? – spytała, niby
to zdawkowo. Bree poróżowiała jeszcze bardziej.
Ile emocji nagle okazała!
─ Poniekąd – odparła
niechętnie, wcale nie patrząc jej w oczy. Marlena zmarszczyła brwi. – Możemy
ich już poszukać?
─ Okej – przystała na to,
lekko zdezorientowana nagłym powrotem oschłej, opanowanej osobowości jej
kuzynki.
Przez następne parę minut Marley i Bree nie
rozmawiały, ta pierwsza zastanawiała się, dlaczego jej towarzyszka tak
nieoczekiwanie zmieniła humor, a ta druga wciąż odtwarzała i odtwarzała w
pamięci widok, który dostrzegła w momencie, gdy Marlena spytała ją o Syriusza
Blacka:
May Potter nie dość, że miała się świetnie i wciąż
przebywała w rodzinnym domu, to jeszcze zeszła na dół, trochę się zabawić.
***
─ Jakim cudem ona załatwiła tyle alkoholu? – zapytał nagle
Remus, kiedy Syriusz ogłosił, że wypił już swoją whisky w plastikowym,
piknikowym kubeczku.
─ To Mary McDonald –
wzruszył ramionami. – Działa jak mafia. W ukryciu, ale skutecznie. Widzisz
gdzieś Evans, Luniaczku? – zmienił temat, uważnie lustrując wzrokiem każdą choć
odrobinę rudą dziewczynę, jaką mógł zobaczyć z miejsca, gdzie siedział.
Remus
zmarszczył brwi i spojrzał na przyjaciela sceptycznie.
─ Czego chcesz od Lily?
– zapytał ostrożnie, posyłając ku niemu pytające spojrzenie.
Mimo
że przez ostatnie kilka tygodni relacja Blacka i Evans nieco się ociepliła, ten
wciąż nie szalał za ową dziewczyną, a już na pewno nie rwał się do pogawędek o
niczym z jej osobą. Śmierdziało podstępem.
─ Muszę z nią
pogadać.
─ Yhym – potaknął. –
A o czym?
─ O Jamesie.
─ Yhym. To gorzej.
Syriusz
westchnął ciężko. Nie chciał nikogo wtajemniczać w zakład, bo zwycięstwo miał
murowane, to po pierwsze, i nie chciał się nim dzielić z nikim, to po drugie. Z
drugiej jednak strony nie mógł dłużej wytrzymać i musiał zdradzić komuś plan,
który udało mu się zarysować przez te dwie wolne godziny, podczas których mógł
skupić się tylko na myśleniu.
─ Chodzi o zakład –
skapitulował wreszcie. – Muszę… muszę wygrać
zakład.
─ Z nią? – spytał
głupio Remus, nie nadążając za tokiem myśli jego przyjaciela. ─
Lily rzadko się z kimś zakłada.
─ Nie z nią… -
prychnął Syriusz. ─ Z Rogasi… o,
Meadowes! – nagle zerwał się z miejsca i z szarmanckim uśmiechem odstąpił jej
miejsca. Dorcas z zakłopotaniem usiadła na kanapie.
─ Nie… - westchnęła
ciężko, przygryzając z zakłopotaniem wargę. – Usłyszałam imię Lily i to, że
ktoś się z kimś zakłada i po prostu… ja nie podsłuchiwałam ani nic, ale…
Remus
roześmiał się w duchu, widząc jak oczy Blacka rozszerzają się z każdym jej
słowem. Dobrze wiedział, że Dorcas jest celem Syriusza na dzisiejszy wieczór i
będzie on obchodzić się z nią niezwykle delikatnie, a w obecnej sytuacji tych
dwojga wszystko, nawet zmawianie się za plecami najlepszej przyjaciółki
Meadowes, mogło przesądzić o rezultacie jego dzisiejszego wyzwania.
─ Może… zatańczysz,
kochanie? – zaproponował i, nie czekając na zgodę, chwycił ją za nadgarstek,
umiejętnie posadził na ziemi, układając dłoń tak, żeby szatynka zrobiwszy
piruet, wylądowała prosto w jego objęciach.
Remus,
który pomimo kilku przechodzących obok kanapy dziewcząt, nie miał ochoty
zaprosić żadnej do tańca, wziął do ręki kolejny piknikowy kubeczek i wlał do
niego trochę whisky, bo już się kończyło. Kiedy dopijał już drugą dolewkę, ktoś
zasłonił mu oczy zimnymi, delikatnymi dłońmi.
─ Poddaję się –
podniósł ręce do góry na znak kapitulacji. Nie mógł pojęcia, kto to mógł być.
Kiedy odzyskał już widzenie, natychmiast miał ochotę ponownie zamknąć oczy.
Marlena.
Mój Boże.
─ Cześć, Remusie –
uśmiechnęła się lekko, aczkolwiek bardzo uroczo. – Chciałam… cóż, chcę
przedstawić ci moją kuz…
─ Myślałem, że nie
przyjdziesz – wypalił, czując, że krew napływa mu do policzków. ─
Syriusz mówił, że… że zostałaś we Francji.
Syriusz… Syriusz, Syriusz,
Syriusz…
Rozmawiał
z Syriuszem, pomyślała. Wiedział.
─ Mo… może zatańczysz? – palnęła, zainspirowana pomysłem
Blacka, któremu przyglądała się z daleka.
Ten
chłopak miał dobre pomysły. Nawet bardzo dobre pomysły.
I długi
język. Tak, posiadał dobre pomysły i długi język.
Przez
który wszyscy kopiowali jego dobre pomysły.
─ Eee… - bąknął Lupin, patrząc na nią dziwnie. Wtedy
kolejny pomysł wpadł jej do głowy. Chwyciła za nadgarstek biedną Bree, która w
dalszym ciągu nie wiedziała zbytnio co się dzieje, a następnie ujęła za rękę
również Remusa i sprawnie splotła dwie, wyciągnięte dłonie – jej byłego
chłopaka, i jej teraźniejszej kuzynki.
─ …z Bree? – dokończyła, popychając ich na parkiet, nim
którekolwiek zdążyło zaoponować.
Tak
właśnie Remus Lupin poznał się z Bree Angelo, dziewczyną, od której potem już
nie mógł się odpędzić. Przez Marlenę.
***
Syriusz i Dorcas z pewnością wyróżniali
się spośród tańczących par. Obydwoje od urodzenia uczeni byli tańca i można by
pomyśleć, że opanowali tę sztukę znakomicie, jednak nie prezentowali się tego
wieczoru idealnie. Po pierwsze, pomimo wielu lekcji tańca, żadne z nich nie
przepadało za podobną rozrywką i – co za tym idzie – niespecjalnie przykładało
się do nauki. Po drugie, atmosfera pomiędzy nimi była raczej gęsta, z dwóch
zupełnie różnych powodów – Syriusz wciąż lekko ubolewał nad tym, że Meadowes
usłyszała jak knuł przeciwko Lily Evans, chociaż zapewne gdyby wiedziała, jak
szlachetny przyświecał mu cel (chodziło o los dwóch samotnych, przeznaczonych
sobie osób!), a Dorcas… Dorcas zawsze czuła jakieś skrępowanie w towarzystwie
Łapy, które ostatnio osiągnęło punkt kulminacyjny.
Dlatego
właśnie ta dwójka bujała się bezwładnie w rytm muzyki, raz prowadziła Meadowes,
raz prowadził Black, raz prowadzili oboje, a raz żadne z nich nie musiało tego
robić, bo jego partner wykonywało w tym czasie ruch z zupełnie innej parafii.
─ To… ─ jęknęła Dor, przygryzając z zażenowaniem dolną
wargę. ─ O co chodziło z Li…
─ O nic – przerwał
jej Black i uśmiechnął się tak rozbrajająco, że dziewczyna nie miała już nic do
powiedzenia. Chcąc odwrócić do końca jej uwagę od tej sprawy w przypływie
pewności siebie, podniósł splecione ręce jego i Dor do góry, a potem spróbował
zrobić obrót, ale jego nędzne taneczne umiejętności, znowu dały się we znaki.
─ Oj! – pisnęła dziewczyna, potykając się o własne nogi i
wpadając prosto w ramiona Blacka. ─ Odbiło ci? – spytała, łapiąc się za serce.
Całe życie przeleciało jej przed oczami.
─ Przy mnie nic ci nie grozi, kochanie! – zacmokał
Syriusz, obejmując dziewczynę w talii, zanim się wyrwała. Dorcas westchnęła
ciężko i – udając, że bardzo jej się to nie podoba – założyła ręce wokół szyi
swojego partnera.
─ Och, mi może
faktycznie nic nie grozi, ale każdemu innemu to i owszem, prawda?
Musicie
wiedzieć, że Meadowes nie należała do osób, które wciągały w swoje problemy
inne osoby lub posługiwały się ich przykładami we własnej obronie. A kiedy już
tak postępowała, znaczyło to tylko jedną rzecz – jej sytuacja była na tyle
rozpaczliwa, że Dorcas zaczynała zachowywać się wielce nietypowo.
Syriusz
zmarszczył brwi.
─ Nie mam pojęcia, o co ci…
─ O Emmelinę! – wysyczała mu prosto do ucha. – Miała
nawrót bulimii, wiesz? Po tym, jak twoje
zdrady wyszły na jaw!
─ Moje zdrady?!
– roześmiał się Black. Jego głos opuściła charakterystyczna pobłażliwość,
aczkolwiek wciąż rozmawiał z nią z lekkim przymrużeniem oka. ─ Z tego co
pamiętam, to ty też miałaś w nich pewien czynny
udział. A nawet więcej niż czynny, bo
to ty poniekąd je zaczęłaś.
─ I tego żałuję! – wybuchnęła, wbijając lekko paznokcie w
kark chłopaka. Syriusz się skrzywił. ─ Emma była wtedy nie do wytrzymania i nie
próbuje ukrywać, że porządny kop w tyłek wyszedł jej na dobre, ale to wciąż
moja przyjaciółka, Black i…
Chłopak
parsknął śmiechem tak złośliwym i tak pełnym zwątpienia, że zapiekł Dor do
żywego. Poczuła się tak źle, jak czuła się od całej tej paskudnej sytuacji z
końcówki listopada i słynnej już epidemii mononukleozy. We wcześniejszych
latach również nie była najlepszą przyjaciółką dla Emmeliny, a wręcz traktowała
ją w bardzo lekceważący sposób. Nie ukrywajmy, popełniła wiele błędów i
wyrządziła Titanicównej różne świństwa, które w końcu przelały szalę goryczy i
sytuacja z tego roku stała się tego skutkiem. Miała do siebie żal za wiele
sytuacji, ale jednak to nawrót bulimii sprawił, że obudziła się i zrozumiała,
że to zaszło za daleko. Spowodowała, że Emmelina znowu przeżywa to samo, że
znowu ma poważny problem ze sobą, a… a poniekąd sytuacja zataczała koło, bo
Dorcas wiele razy przyczyniła się do powrotu tej choroby.
Tak
wiele razy, że aż Black przestał traktować ją tak, jak powinien, i zaczął dostrzegać
w niej osobę dla której najważniejsze jest obmacywanie się z nim…
Spojrzała
zimno w jego oczy.
─ Jeśli uważasz, że ta sytuacja jest zabawna, to
powinieneś przestać tańczyć i kilka razy zdzielić się porządnie w głowę.
─ Och, nie tak ostro, skarbie. Przecież i ja, i ty wiemy,
gdzie masz Titanic i gdzie ona ciebie. A to, że znowu zaczęła rzygać na pewno
nie jest twoim problem – stwierdził beznamiętnie, pochylając się nad nią. Dor
wyszarpała się z jego uścisku.
Nie
wiedziała dokładnie, co się z nią działało. Black nie przystawiał się do niej
ani nic podobnego, a wytykanie mu jego błędów niespecjalnie do niej pasowało.
Uderzyło ją tylko to, że mówił o Lily jakieś rzeczy, których nie chciał jej
powiedzieć i… i…
Nie, zgasiła się natychmiast dziewczyna.
To niemożliwe.
A
może jednak? Czy to byłoby bardzo dziwne, gdyby Syriusz nagle zainteresował się
Lily? Co z tego, że na przeszkodzie stał James! Potter i Black niejednokrotnie
kradli sobie sprzed nosa dziewczyny,
czasem bardzo ich to dzieliło, ale koniec końców zgodnie z ideą
„dziewczyny za Huncwotami” godzili się, bo przyjaźń była dla nich ważniejsza
niż panienki do zaliczenia. Dokładnie! Panienki do zaliczenia! W tym jednym
Evansówna miała rację – oboje, i Potter, i Black, ścigali się w łamaniu innym
serc, a czy Lily nie była idealnym wyznaniem dla Syriusza? Czy… czy nie o tym
rozmawiali wtedy, w szpitalu? Czy to wszystko nie obracało się wokół trzech
zetek, ich dewizy życiowej?
Czy
dlatego Syriusz nie chciał jej o tym powiedzieć? Bo rozmawiał z Remusem o
metodzie „zdobyć, zaliczyć, zostawić”? Czy… czy ona też była temu poddana?
Wielka
ręka ścisnęła jej serce.
Syriusz
patrzał się na nią ze zdumioną miną.
─ Dobrze się czujesz, Meadowes? – spytał.
─ A tak wyglądam?! – prychnęła, odwracając się na pięcie.
─ Je… jesteś egoistą, wiesz?! – wybuchnęła, odwracając się na pięcie. ─ I nie
jestem kolejną do kolekcji, Black!
Chłopak
zacisnął pięści ze złości.
─ Oczywiście, że jesteś – wysyczał. ─ Już się dałaś
złapać.
Ale
Dorcas nie została, żeby wysłuchać, dlaczego dała się złapać. Już po paru
sekundach zniknęła mu z oczu, ukrywając się w tłumie innych tańczących par. Z
początku chłopak chciał za nią pobiec, zatrzymać i udowodnić, jak bardzo się
myli. Jak bardzo jest jak wszystkie inne
dziewczyny i jak bardzo jest głupia, robiąc z siebie kogoś wyjątkowego. Chciał
ją dogonić, nawrzeszczeć i najlepiej jeszcze ją pocałować, ale natychmiast zdał
sobie sprawę, że byłoby to po prostu żałosne i po drugie, zaprzeczało jego
słowom – jak niby mógł mówić dziewczynie, że jest dla niego nikim, skoro ganiał
ją po całej rezydencji Potterów?
Nie mógł. Właśnie w tym problem.
Syriusz nienawidził, kiedy nie mógł czegoś zrobić.
Zamiast biegania,
ganiania, latania i wrzeszczenia, wrócił po prostu na kanapę, gdzie parę minut
wcześniej z Luniem pił whiskey. Jego przyjaciela – ani whiskey, nawiasem mówiąc
– już tu nie było. Za to sofę zajmowała inna osoba, na której widok aż się
ucieszył. Tylko dokuczanie tej małej jędzy mogło sprawić, że poczuje się teraz
lepiej.
─ Lily Evans! – ucieszył się sztucznie. – Osoba, której
szukałem!
─ W to nie wątpię – westchnęła rudowłosa, odwracając
głowę w jego kierunku. Na jej twarzy jak zwykle gościł wyraz wyższości, a
przynajmniej zirytowany Syriusz tak odebrał jej dziwaczną minę. Zupełnie jak Dorcas, pomyślał.
A
zresztą, czego on się spodziewa! To oczywiste, że one wszystkie – Meadowes,
Titanic i Evans – zachowują się identycznie. Spędziły razem ferie. Ta ruda
wariatka zdążyła już zrobić swoim towarzyszkom pranie mózgu (a dokładniej Dorcas,
bo jego skromnym zdaniem z Emmeliną i jej emocjonalnością zawsze było coś
bardzo nie w porządku). To od niej zaczęło się to całe szaleństwo. To ona
pociągnęła to wszystko.
Poczuł,
że zaciska pięści ze złości. Nigdy nie przepadał za Lily Evans, ale tego
wieczoru miał wrażenie, że zaraz powyrywa jej te rude kłaki z głowy! Nie żeby
coś mu zrobiła, z wyjątkiem istnienia, ale potrzebował osoby, którą mógł
obarczyć za swoją porażkę, którą odniósł kilka minut temu. A czy istniał ktoś
odpowiedniejszy niż ona?
Ucieszył się z
zakładu zawiązanego dzisiaj z Jamesem. Tu już nawet nie chodziło o pięćdziesiąt
galeonów, Meadowes czy samą satysfakcję. Teraz zależało mu na tym, żeby
zobaczyć jak Evans odchodzi od zmysłów z wściekłości, nawet jeśli miał przez to
przegrać.
Wyciągnął
do niej rękę. Lily spojrzała na nią tak, jakby pomiędzy palcami schował coś, co
zgniecie jej rękę.
─ Obserwowałam twój taniec z Dor – oznajmiła. – I nie mam
zamiaru umierać przez kilka twoich lewych nóg.
─ Wszyscy musimy się czegoś wyrzec, Evans – odparł,
wzruszając ramionami. – Mi też nie uśmiecha się tańczyć z najbrzydszą
dziewczyną w promieniu dwudziestu mil, ale mam tyle taktu i nie mówię tego na
głos – wycedził. Lily spiorunowała go spojrzeniem. – Ups! Chyba coś mi się
wymsknęło…
Dziewczyna
z głośnym prychnięciem ujęła jego dłoń i wstała z kanapy. Jedną rękę wplotła w
jego włosy, a drugą przytrzymała się ramienia. Poruszała się z o wiele większą
pewnością niż Dorcas, aczkolwiek zdarzyło jej się kilka razy nadepnąć na stopę
Syriusza, zapewne specjalnie. Tańczyli w milczeniu przez kilka minut, ale kiedy
taniec zaczął coraz bardziej przeobrażać się w konkurs, kto mocniej kopnie kogo
w kostkę, Lily zaczęła się niecierpliwić:
─ Nie będę się dłużej z tobą bawić, Black.
─ Och, no tak! Bo przecież masz wybrane specjalne osoby
do zabawy, no nie, Evans? A zwłaszcza
do dręczenia.
Syriusz
doskonale wiedział, jak wygrać zakład, bo Evans – w przeciwieństwie do pewnych
efemerycznych i skrajnie bipolarnych osób – należała do osób śmiesznie łatwych
w użyciu, o ile tylko – oczywiście – znało się instrukcję obsługi. A Syriusz
musiał ją znać, bo wręcz sam ją opracował.
Jeśli
chciał popchnąć Lily w ramiona Rogacza, musiał jej tego odradzić. Nic bardziej nie motywowało ją do czynów, niż zakaz.
Dziewczyna
roześmiała się szyderczo.
─ Wybacz, ale nie
będę rozmawiać o dręczeniu z chłopakiem, który dziennie dla sportu rzuca z piętnaście uroków na pierwszoroczniaków.
─ Wybacz, ale nie będę rozmawiać o urokach z dziewczyną,
która ma kij w tyłku – odgryzł się. Lily kopnęła go w kostkę tak mocno, że
chyba zbiła sobie palec.
─ Lepiej zamiast bawić się w parafrazy i metafory powiedz
mi prosto w twarz, o co ci chodzi – zaproponowała, uśmiechając się sztucznie.
Syriusz odpowiedział jej tym samym.
─ O twoje zwodzenie Jamesa.
─ Nie zwodzę go! – zaprzeczyła niemal natychmiast.
Dobrze,
może całowanie się z nim w wigilię w jej
domu, a potem unikanie podczas przebywania na Sylwestrze w jego domu można było nazwać na upartego zwodzeniem, ale to wszystko
było złą interpretacją. Lily nigdy nie chciała zwodzić Jamesa. To wychodziło
samo z siebie, dlatego że on kręcił się wokół niej i robił dziwne rzeczy,
których nie rozumiała. A potem… pojawiało się zwodzenie.
─ Jasne. A ja
jestem prawiczkiem – zironizował Black, wywracając oczami.
─ To sobie nim bądź.
─ To był sarkazm, Evans.
─ Nowe słowo, Black? Ile je ćwiczyłeś, zanim twój marny
iloraz inteligencji zdołał je udźwignąć?
─ Dwa razy mniej niż ilość twoich pocałunków w ciągu
życia… To jest ZERO na DWA. Prosta matematyka, Evans.
Prychnęła
jak rozjuszona kotka. Wściekłość zalała jej umysł, ręce zaczęły drżeć, a zęby
niebezpiecznie zgrzytać. Gdzieś tam pomiędzy jej próbami zachowania spokoju
przewinęła się nutka satysfakcji, bo jeśli Black myślał, że nikogo nie
całowała, znaczy to, że nie wiedział o
pocałunku sprzed tygodnia z Jamesem. A to znaczy, że jego kumpel, za którym
teraz z takim przejęciem się stawia, nie jest z nim perfekcyjnie szczery…
Już
miała napomnieć o tym małym incydencie, gdy stała się najbardziej niemożliwa
rzecz sylwestrowego wieczora, a jako że była to noc naprawdę obfita w
niesamowite rzeczy, a to wydarzenie umieszono na samym apogeum, jest już chyba
niezgodne z prawymi natury. A o to co się stało:
─ Odbijany! ─ krzyknęła głośno Mary McDonald, naskoczyła
na Syriusza i popchnęła jego Lily prosto w ramiona swojego niedoszłego partnera.
Z początku zdezorientowana dziewczyna, z przerażeniem wpatrywała się jak jej
nowy partner uśmiecha się, a w końcu parska śmiechem. Jej tożsamość była po
prostu nieprawdopodobna, biorąc pod uwagę fakt, że to MARY zaaranżowała ich
taniec:
─ Lily Evans – ucieszył się James i sprawnym ruchem
nadgarstka przyciągnął dziewczynę blisko siebie, tak, że praktycznie zderzali
się nosami. Oczy rudowłosej przypominały w tym momencie wielkie, rozszerzone,
zielone galeony. – A wiesz, że szukałem dobrej tancerki?
─ Czy… czy MARY właśnie…?
─ Odbiło jej – wzruszył ramionami James, podnosząc rękę i
zmuszając ją do zrobienia piruetu. ─ Ale wszystkie szaleństwa należy wykorzystywać, czyż nie?
─ Mówisz to w ten sposób, jakbyś w ciągu życia
wykorzystał naprawdę dużo różnych wariactw – zauważyła, mrużąc oczy.
Chłopak
puścił do niej oczko i znowu zrobił obrót, tym razem zakręcając ją tak, że jej
głowa znalazła się tuż pod jego brodą, i nie widziała nic, oprócz jego rąk,
trzymających ją w pasie. W przeciwieństwie do swojego przyjaciela, był
znakomitym tancerzem. Chociaż Lily i jego chętnie kopnęłaby w kostkę.
─ Chętnie wykorzystam dzisiaj i twoje, kochanie – szepnął
jej do ucha lubieżnie. Ruda uderzyła go łokciem w brzuch.
─ Jeśli powiesz jeszcze jedno słowo, to przysięgam, że
zafunduje ci piekło na ziemi – obiecała.
─ Może być – potaknął James, i zakręcił ją tak, że znowu
znajdowali się twarzami do siebie. ─ Niebo,
piekło - to taka kwestia, o którą
mógłbym się z tobą pokłócić.
─ A nie moglibyśmy mieć choć jednej rozmowy, która by się
tak nie skończyła? – spytała retorycznie. ─ No wiesz, kłótnią.
James spojrzał na
nią jak na wariatkę.
─ Para, która ma tyle chemii, co my, miałaby się nie
kłócić… och, to chyba nie wyjdzie.
─ Ale spróbować nie zaszkodzi, co nie? – naciskała. – No
wiesz, za… kilka godzin będziemy
rocznikowo pełnoletni i w ogól…
─ Jimmy, whiskey poszło! – jęknęła Mary, która nagle
oprzytomniała i przypomniała sobie, że po drodze oddała swoją drugą połówkę
największej rywalce. Lily spiorunowała ją nieprzychylnym spojrzeniem.
Oczywiście
nie chodziło, o to, że była zazdrosna o Jamesa – co za absurd! Po prostu
przeszkadzało jej, że Mary nie miała pojęcia nic a nic o prywatności i obmacywała
go przy tych wszystkich osobach, które pozapraszała bez zgody gospodarzy! Poza
tym nigdy nie odpuszczała, kiedy mogła dopiec komuś, kogo nie lubiła tak bardzo
jak Mary. Spojrzała na nią krzywo.
─ Yyy… to idź dokupić? – zaproponowała ironicznie.
McDonald,
jakby chcąc bardziej ją zdenerwować, włożyła swoje
wścibsko-zaglądające-gdzie-nie-wypada ręce pod jego koszulkę, po czym odparła
lubieżnie:
─ Wolę, żeby James mnie podprowadził. No wiesz, o tej
porze chodzi na zewnątrz mnóstwo meneli.
─ To byłby uczciwy układ – przyznał James, który nawet
nie ukrywał, że bawił się znakomicie. Lily wywróciła oczami.
Co
za pajac.
─ Mary pozapraszała tych wszystkich gości, to niech teraz
o nich zadba – zauważyła trzeźwo.
─ Goście dbają sami o siebie – zripostowała Mary, patrząc
Lily wyzywająco w oczy.
─ James może iść sam.
─ Wolę mieć towarzystwo! – zaprzeczył James. – Monopolowy jest aż piętnaście minut stąd.
Co ja będę robił przez tyle czasu sam?
─
Liczył kroki? – zaproponowała. Potter poruszył sugestywnie brwiami, a
Mary odpowiedziała mu tym samym.
Co oni wyprawiają?!
Czy ta cała wyprawa po alkohol nie jest zwykłym pretekstem, żeby zaszyc się
gdzieś i trochę poobmacywać? Lily nie mogła do tego dopuścić! To było… to było…
niepoprawne. Oni… Mary na pewno lekko
sobie podpiła, a w tym stanie nie wie, co robi! Gdyby zostawiła ją samą z
Potterem, który – nie ukrywajmy – jest niewyżytym, nastoletnim chłopcem,
zdominowanym przez własne hormony! Tylko Lily dzisiaj nie piła. Tylko ona mogła
ich przypilnować… tylko ona…
─ To JA dotrzymam ci kroku, James – wysyczała, wcale nie
patrząc w kierunku swojego rozmówcy. Zbyt zajęła się piorunowaniem Mary
najgorszym z zestawu jej najpaskudniejszych spojrzeń.
Gdyby
tylko wiedziała jak zwykła, niewinna wyprawa po alkohol się zakończy!
***
Sprzedawczyni była dosyć młoda, zapewne sama niedawno
skończyła Hogwart. Miała na sobie świecącą i nieprzyzwoicie obcisłą bluzkę oraz
krótką miniówkę. Jaskrawość jej makijażu prawdopodobnie łamała prawa natury, a
Lily mogła postawić galeona o to, że popijała szampana i mocniejsze trunki na
koszt firmy przez całą swoją dzisiejszą zmianę, bo ledwie stała na nogach.
James posłał ku niej
rozbrajający uśmiech, a kobieta, której plakietka zdradzała imię Millie, cała
rozpromieniała. Dopiero po kilku głębszych wdechach i ukradkowych spojrzeniach,
udało jej się pisnąć:
─ James… Dawno cię tu nie było.
Powiedziała to takim
tonem, jakby liczyła dni od jego ostatniej wizyty, a wyrywając kartkę z
kalendarza, notowała na niej z rozczarowaniem wypisanym na twarzy- JESZCZE GO
NIE MA. James nie zdawał się być z tego powodu zniesmaczony, a wręcz
wyszczerzył zęby jeszcze bardziej. Chyba takie tanie teksty mu schlebiają,
pomyślała Lily i wywróciła oczami, sprowadzając towarzystwo na ziemię:
─ No raczej go nie było. UCZY się. A kiedy ktoś się UCZY,
to raczej nie spędza każdego popołudnia w monopolowym, nie zgodzisz się? Tak
mogą robić ewentualnie osiedlowe pijaczyny.
Millie zaśmiała się
krótko i sztucznie, mamrocząc do siebie coś w stylu „a co ty tam wiesz, ruda
wywłoko”. Lily bardzo chciała powiedzieć jej, jak wiele tym wie, ale Potter
uspakajająco złapał ją za nadgarstek, co przypomniało jej o tym, że wykłócanie
się o takie rzeczy, mogłyby zostać przez niego sprzecznie odebrane. Najlepiej
nie zniżać się do rozmowy ze zwykłą tanią siłą społeczną, postanowiła.
─ Słuchaj, Mills – zaczął James. ─ Organizuję z Syriuszem
domówkę, ale skonfiskowano nam szampana w ostatnim tygodniu, więc… Co polecasz?
─ spytał, podpierając się o ladę i niby to przypadkiem dotykając swoją dłonią jej
dłoni.
Mills? Czy Potter naprawdę musi się ze wszystkimi tak
spoufalać? Czy naprawdę jest „na ty”
każdym sprzedawcą alkoholi w Dolinie Godryka? Lily nie potrafiła ukryć
swojego zażenowania jego infantylnym sposobem na zdobycie upragnionego szampana.
─ A na pewno chcecie tylko szampana? ─ spytała Millie. W
jej głosie dało się doszukać trochę kokieteryjnego zabarwienia.
─ A umiesz czytać między wierszami? ─ odpowiedziała jej
retorycznie Evans.
James
parsknął i – puszczając do Millie perskie oko – zabrał swoją dłoń. Dziewczyna
odpowiedziała tym samym i bez gadania czy powtarzania zawieszonej nad ladą
formułki: NIETRZEŹWYM I NIELETNIM ALKHOLU NIE SPRZEDAJEMY, zabrała się do
ściągania z półek szampanów, whisky i innych trunków, które dyktował z pamięci
Potter.
Po tej krótkiej, aczkolwiek treściwej wymianie zdań i otrzymaniu alkoholu,
James wziął wszystkie butelki z nieprzeciętną zręcznością, jakby codziennie
chwytał sześć butelek jedną ręką, a siedem drugą. Sprzedawczyni Millie uśmiechnęła się do niego raz
jeszcze, pomachała i odetchnęła ustami, wydając z siebie zduszony dźwięk, który
można było zinterpretować jako: „papa, Jaaaaames” albo „trzymaj się przy
mnieeee”.
Lily wywróciła
oczami i zabrała chłopakowi kilka butelek, bo zaczął się już popisywać, puszczając
jedną z nich i łapiąc sekundę przed jej rozbiciem o chodnik. W milczeniu doszli
na rynek miasteczka, ze skwerem, fontanną, jakąś restauracją i kilkoma sklepami
z podświetlonymi wystawami, na których stały stare manekiny z oderwanymi
głowami i modele najnowszych mioteł. Tam rudowłosa rozpoczęła rozmowę, bo
bardzo nie lubiła krępujących milczeń, uważając, że takowe robią z niej słabego
rozmówcę, na co – naturalnie – nie mogła pozwolić:
─ Ta baba kompletnie jadła ci z ręki ─ stwierdziła
zdawkowo. Brew Pottera powędrowała ku górze.
─ Tak działam na dziewczyny, skarbie.
Lily prychnęła i
kopnęła chłopaka mocno w łydkę. Ten zaśmiał się w odpowiedzi, jakby
opowiedziała mu świetny żart. Ledwo już znosiła te jego ciągłe humorki, a wręcz
skrajne zmiany w zachowaniu, jakby miał jakieś sympatyczne alter-ego, które co
jakiś czas się budziło i próbowało walczyć z dominującą osobowością
idioty-Jamesa, czy coś takiego. Nie znała bowiem żadnej innej osoby, która
jednego dnia mogła być tak lojalna, bystra i zabawna, a drugiego znowu stać się
gruboskórna, jowialna i rozwiązła.
I jeśli jego zdaniem
bipolarność jest atrakcyjną cechą dla płci przeciwnej, to Lily czuła się
zobowiązana sprowadzić go na ziemię:
─ Nie na wszystkie ─ odparła wreszcie.
─ Czyżby, kochanie?
Ruda przystanęła i
zacisnęła wargi z wściekłości. Jej oczy szaleńczo śmigały to w prawo, to w
lewo, co było oznaką, że w tej chwili gorączkowo wyszukała odpowiednio
przemądrzałej riposty. W końcu zadowoliła się pospolitym:
─ Przestań. Nie
jestem żadnym twoim „kochaniem”.
─ Skarbem? –
droczył się James, kładąc ramię na jej barki i wykorzystując bezmyślność Lily w
chwili, gdy zabierała mu butelki. Przecież to oczywiste, że teraz, kiedy ma
jedną rękę wolną, będzie mógł spokojnie ją nią torturować, pomyślała.
─ Nie.
─ Słoneczkiem?
Strzepnęła
jego rękę. James założył ją ponownie.
─ Wal się.
─ Ślicznot…
─ Dlaczego
właściwie z tobą gadam? – fuknęła, z całej siły uderzając pięścią w jego
nadgarstek. James najwyraźniej nic nie poczuł, bo nie zabrał swojej ręki.
Cóż,
to chyba niepodważalny dowód na to, że James Potter jest poważnie chory na
analgezję czy inną chorobę, przez którą nie jest w stanie odebrać ludzkich
uczuć.
Chłopak
wzruszył ramionami i uśmiechnął się do niej huncwocko:
─ Odpowiedź jest prosta- nie chciałaś zostawiać mnie
samego z osobą tak nieobliczalną jak Mary i z czystej troski – zaakcentował to słowo, jakby troska nie była wyrazem do
końca obrazującym jej uczucia – postanowiłaś ocalić mnie przed nieuchronnym
molestowaniem.
─ Jasne – prychnęła. – Myślę, że chciałbyś być
molestowany.
─ Wiesz… Zależy przez kogo. Jeśli ty masz mi to do
zaoferowania, to się skuszę.
─ Wydaje ci się,
że jesteś zabawny z tymi tekstami?
─ Nawet nie
próbuję. Ale jeśli o wydawaniu mowa, to wydaję mi się, że na mnie lecisz.
Lily
przetarła dłonią twarz. Z nikim tak trudno jej się nie rozmawiało jak z
Jamesem. Posiadał on podobny do niej upór i determinację, a jeśli dodać do tego
wrodzone zamiłowanie do gier słownych i zdolność do odwracania wszystkiego na
swoją korzyść, to jej domena, czyli wykłócanie się, które z każdą inną
denerwującą osobą robiło porządek, na Pottera działało wręcz motywująco.
Dlatego
tak beznadziejnie było być Evans dla
Jamesa. Bo James traktował ją inaczej. Lily oczywiście nie wierzyła w to, że
jest on w niej zakochany czy nawet zadurzony, ale wiedziała, że ma jakąś
znaczącą rolę w jego życiu. Rolę, której jeszcze nie potrafiła do końca
scharakteryzować. Przypuszczała wcześniej, że Potter wykazuje chęć do umawiania
się z nią dla kpin, bo nikomu innemu nawet przez myśl by nie przeszło, by
umówić się z taką sztywniarą i histeryczką jak ona. Taki numer bardzo by do
niego pasował. Do niego i jego beznadziejnego poczucia humoru. Teraz… na chwilę
obecną nie była pewna niczego. A musicie wiedzieć, że nic bardziej nie
wyprowadzało Lily z równowagi niż niewiedza i niepewność.
─ Chciałbyś –
wysyczała tak zjadliwie, że aż sama się siebie przestraszyła.
Jamesa,
jako szesnastoletniego mieszkańca wioski, chyba opętał duch Godryka
Gryffindora, bo ani trochę ów syk go nie zniechęcił do dalszego napierania i
działania jej na nerwy:
─ Czy.. to
rumieniec? – zapytał, przejeżdżając opuszkiem palca po jej policzku.
─ Rumieniec? Jest
dwadzieścia na minusie, debilu! Policzki mi zmarzły.
─ Jasne –
powiedział sceptycznie. – Nie musisz się wstydzić, kotku, wyglądasz przeu…
─ JESZCZE RAZ NAZWIESZ MNIE KOTKIEM, TO ZADBAM O TO,
ŻEBYŚ WIĘCEJ NIE OTWORZYŁ SWOJEJ PRZEBRZYDŁEJ GĘBY, POTTER! – wybuchnęła i w
przytłaczającym napadzie agresji, zaczęła okładać go najtwardszą – w jej mniemaniu
– butelką szampana.
─ Nie tak ostro, skarbie… – zaśmiał się James, próbując
złapać jej ruchliwy nadgarstek. Ruda wzmocniła atak. ─ …Evans
– poprawił się, kiedy już złapał ją za przegub z dłoni z refleksem absolutnie
godnym szukającego. ─ Uspokój się, okej? Chcę dożyć do północy.
Po
tych słowach puścił jej nadgarstek, a potem znowu zapanowało milczenie. Lily
zastanawiała się, czy znowu go nie przerwać, ale zaraz potem doszła do wniosku,
że zapewne znowu się pokłócą. Z pewnych powodów wcale nie chciała mieć wrogich
stosunków z Jamesem Potterem. Przynajmniej nie tej nocy.
Lily
i James szli ramię w ramię przez następne uliczki, zakręcając prawie zawsze w
lewo (czy też w prawo – rudowłosa od zawsze miała problem z odróżnieniem tych
dwóch kierunków) oraz – co było bardziej dziwne – w pewien sposób oddalając się
od miasta, chociaż dziewczyna dałaby sobie rękę uciąć, że uliczka, na której
mieszkali Potterowie znajdowała się w samym centrum.
Z
tymi sprzecznymi sygnałami, biedna, zagubiona Evansówna szła ufnie przy boku
wieloletniego mieszkańca Doliny Godryka, licząc, że zaraz zobaczy jakiś punkt,
dzięki któremu skojarzy, gdzie się obecnie znajdują.
─ Masz zerową orientację w terenie – zaśmiał się James,
po kilku minutach obserwowania miny Lily i jej charakterystycznie zmarszczonych
brwi. Co do niego podobne – ani trochę już jej nie zaczepiał, a jego głos
brzmiał po prostu sympatycznie, a nie złośliwie, jak kiedy nazywał ją
kochaniem, skarbem i raczył innymi takimi afektonimami .
Lily westchnęła. Dla odmiany
teraz jej brakowało energii i chęci na pogawędkę.
Nie może mnie zmusić do odpowiedzi, zauważyła,
mocniej zaciskając wargi. Do sklepu monopolowego szli jakieś dziesięć minut, a
szósty zmysł podpowiadał jej, że mniej więcej tyle już minęło. Muszą być gdzieś
w pobliżu domu…
─ Nie możesz zabronić mi ze sobą rozmawiać – zauważył
chytrze James. ─ Tak zachowują się tchórze, a ja nigdy cię za podobną
osobę nie uważałem.
Cóż za dziecinna prowokacja, oburzyła
się w duchu. Wiedziała, że Potter dobrze zdawał sobie sprawę, że mimo jej
niezwykłej asertywności (a przynajmniej to ona
myślała, że jest asertywna), tekst
rodem: „jesteś tchórzem” albo „po prostu przyznaj, że się boisz” zwykle
nagabywał ją do zrobienia wszystkiego, nawet jeśli bardzo jej nie odpowiadało.
Lily, zupełnie jak James, nosiła w sobie wielką dumę i tego typu infantylny
komentarz nie mógł zostać przez nią zignorowany.
Dlatego,
chociaż wiedziała, że daje się zaczepić, odwróciła głowę w jego kierunku i –
dbając o to, żeby jej wzrok dosłownie zabijał – wycedziła:
─ O co ci znów chodzi? Przecież rozmawiamy.
─ No tak, ale… na
taki nieciekawy temat. Ja chętnie
podyskutowałbym o… ─ zastanowił się
James, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że irytuje swoją towarzyszkę ─
…na przykład, jak ci minęły Święta? A szczególnie Wigilia? – poruszał
sugestywnie brwiami.
Lily
otworzyła usta z oburzenia. Oczywiście! Można by pomyśleć, że James będzie miał
w sobie na tyle taktu, żeby nie przypominać tego horrendalnego (chociaż powiem wam uczciwie, że w tym przymiotniku
było naprawdę dużo przesady) doświadczenia, czyli pocałunku u niej w domu.
Do
tej pory dziewczyna myślała o nim bardzo dużo, nawet więcej niż o fakcie, że
Chase jest jej bratem, co było niepokojące, ale przecież musiała przewijać i
przewijać ten moment w swojej głowie! Chciała przecież znaleźć przyczynę
swojego psychicznego zachowania. Napisała nawet listę przyczyn, które mogły ją
do tego podkusić, a wyglądała ona tak:
POWODY
MOJEGO SZALEŃSTWA:
napisane
przez Lily Annabeth Evans dnia 29.12.1976 r.
1. Z psychologicznego
punktu widzenia – prawdopodobnie zaczęłam objawiać zachowania znacznie
odchylające od normy przez: stres, nadmiar nauki, nacisk zewnętrzny, problemy w
domu, brak nikotyny, której zażywanie rzuciłam, bo nie mam ochoty zginąć z tak
żałosnego powody jak rak płuc (chyba pójdę kupić sobie Camele), źle
zbilansowaną dietę, bezsenność lub nadmiar snu, oraz przez przebywanie w
nieodpowiednim dla mnie towarzystwie (jak moja siostra, macocha albo James
Potter), które negatywnie odbija się na moim samopoczuciu.
2. Miałam w organizmie
ogromną ilość endorfin przez ten czekoladowy tort, jaki zjadłam, kiedy wszyscy
skakali wokół tej imitacji choinki, która stoi u nas w salonie, jakby było nad
czym się rozpływać. Jestem prawie pewna, że mam uczulenie na cukier, bo inaczej
nie zachowywałabym się tak szalenie.
3. Prawdopodobnie po
tym, jak dowiedziałam się, że jednak rodzina Evansów nie jest w połowie tak
psychiczna jak myślałam, bo Jo Prewett się do niej nie zalicza, ulga przyćmiła
mój umysł, euforia i inne chwilowe wariactwa kompletnie mnie ogarnęły, że aż…
cóż, że aż zrobiłam, co zrobiłam.
4. Nie mogę zapominać,
że jestem dojrzewającą nastolatką, w której organizmie szaleją te wszystkie
hormony i inne zło. Zaatakowała mnie fenyloetyloamina czy coś podobnego, co
widziałam w książce od biologii Tunii.
5.
Ktoś zatruł mnie eliksirem miłosnym. To pewnie Black, bo
tylko on ma takie kretyńskie pomysły i tylko on warzy takie badziewie eliksiry,
że skłoniły mnie TYLKO do pocałunku. Ja oczywiście nic tutaj nie sugeruję, ale
jako miłośniczka eliksirów, wiem, że zazwyczaj działają one trochę inaczej. I
ponownie mam ochotę zabłysnąć tymi dziwnymi terminami, które teraz przepisuję
to znaczy, które zapamiętałam z podręcznika Tunii.
6. Potter zwodzi mnie
swoją chorobą dwubiegunową, a mój mózg fiksuje, idąc w jego ślady.
7. To wszystko
równocześnie.
Lily czuła się więc
przygotowana na tę rozmowę, bo przygotowane przez nią wymówki naprawdę były
sprzedajne.
─ Nie będę o tym z
tobą rozmawiać – oświadczyła jedynie, czując, że już przegrała tę wojnę.
─ W takim razie ja
będę mówić – zadeklarował się James. – A ty będziesz potakiwać na znak, że się
zgadzasz.
─ Zwykle nie
potakuje, kiedy ktoś gada bzdury.
─ O to się nie martw, kochana, nie powiem niczego, co nie
byłoby prawdą.
Zabrzmiało złowieszczo, pomyślała.
Westchnęła ciężko.
Jedyną rzeczą gorszą od rozmowy o pocałunku, było wysłuchanie monologu Jamesa
na jego temat. Znała już tego chłopaka i jego niepowtarzalne wiercenie dziury w
brzuchu. Potrafił zmusić kogoś do przyznania mu racji, nawet jeśli sam
wiedział, że jej nie ma.
─ W takim razie będę
rozmawiać – skapitulowała. ─ Ale tylko przez
pewien czas.
─ Bardzo dojrzałe –
pochwalił ją Potter, jakby miał jakiekolwiek pojęcie o dojrzałych rzeczach. –
Świat byłby o tyle lepszy, co nie, gdyby wszyscy mogli przestać gadać w tym
momencie, kiedy już wiedzą, że przegrywają.
─ Po prostu nie chcę zdeptać
sobie mózgu przez tę rozmowę, ale bardzo się cieszę, że usłyszałam twoją
hipotezę, bo teraz wiem, jak mój pomysł odebrał ktoś chory na głowę.
─ Dobrze, Lily – poddał się
James. ─ Nie będziemy o tym teraz rozmawiać.
Ale – jak sama zaproponowałaś, możemy dać temu czas.
Nie do końca o to jej chodziło. Dziewczyna chciała
zakończyć rozmowę równie szybko i niespodziewanie, jak się zaczęła, czyli po
jakiś pięciu minutach. James jak zwykle wszystko odwrócił na własną korzyść,
ale… czy faktycznie jedynie na jego korzyść? Lily, jeśli dostałaby ten czas, o
którym mówił, mogłaby przygotować się psychicznie na tę rozmowę i – co za tym
idzie – ostatecznie ją wygrać. Ostatnie, czego sobie życzyła, to to, że Potter
odwróci kota ogonem, ona chwilowo zgłupieje i „dojdą” do tak przerażającego
wniosku, jak… jak że on jej się podoba czy coś takiego.
─ Czas? – wydukała
głupio. James kiwnął głową. Towarzyszył mu charakterystyczny błysk w oku, który
zazwyczaj zwiastował tragedię:
─ No wiesz… nie
poruszymy tego tematu aż… aż będziesz chciała, żebyśmy go poruszyli –
zaoferował wspaniałomyślnie. Lily nie chciało się wierzyć w to, co usłyszała.
James Potter rezygnujący z gierek słownych? To jakiś sen?
─ A… a gdzie jest
haczyk? – spytała nieufnie.
─ Pogadamy o tym
przed północą.
─ C…co?
Ta
propozycja nie trzymała się kupy. O ile pamięć jej nie myliła, z domu Pottera
wychodzili około dwudziestej. W sklepie tej dziwnej baby siedzieli około
piętnastu minut. Rozmowa o pocałunku, nawet jeśli zostanie odłożona teraz, to
dosłownie za kilka chwil, znowu do niej wrócą. Ale… Jeśli rozegrałaby to wystarczająco zmyślnie, być może do
północy nawet by się nie spotkali. W końcu u Potterów siedzi jakieś
pięćdziesiąt osób, a podczas ich nieobecności mogło ich nawet trochę dojść.
Nietrudno wtopić się w tłum… a gdyby postawiła przed nim jeszcze jeden warunek.
─ Nie obchodzi mnie
czy to będzie teraz, czy o dwudziestej trzeciej pięćdziesiąt dziewięć, Evans –
powtórzył spokojnie James. Jego oczy podejrzanie się błyskały. – Ważne, żeby
było dzisiaj. Chcę dać ci czas, żebyś mogła uzupełnić swoją kolekcję wymówek, w
które nikt nie wierzy.
Lily
się zawahała. Nie miała najmniejszego doświadczenia w takich układach, i
szczerze wątpiła, że uda jej się pokonać dzisiaj Pottera. Mógł on przecież ją
wytropić, zaciągnąć gdzieś i zmusić do rozmowy. Albo po prostu nie przystać na
ten jeden warunek, który gwarantowałby jej nietykalność…
─ Zgoda – podjęła
spontanicznie decyzję. – Ale ja też mam haczyk.
James
parsknął. Najwyraźniej wątpił, że to może zmienić cokolwiek, w huncwockim
planie, który powoli rysował sobie w głowie, ale – jak przystało na prawdziwego
gentelmana – oddał jej głos:
─ Natychmiast po północy zapominamy o całej sprawie i nie
wracamy do niej, chyba że obydwoje będziemy chcieli do niej wrócić –
wydeklamowała swój warunek jak formułkę na pamięć.
─ Mówiąc po ludzku, po prostu chcesz mieć pewność, że uda
ci się nawiać – przetłumaczył, uśmiechając się pobłażliwie, jakby wątpił, że
ktokolwiek czy cokolwiek jest w stanie mu uciec.
─ Proszę, niech każdy interpretacje warunków zostawi dla
siebie – odparła profesjonalnie.
Potter
uniósł jedną brew, a następnie wyciągnął rękę, niczym pracodawca, która wita w
swojej placówce nowego podwładnego. Można to znakomicie porównać do tego, że
okularnik uroczyscie witał ją w świecie przekrętów, bo faktycznie, od tego
momentu Evansówna rozwinęła skrzydła w tej dziedzinie. Lily z pewną siebie miną
uścisnęła jego rękę. Nie miała wtedy jeszcze pojęcia, w co się pakuje.
***
─ Hestia, czy mogę zamienić z tobą
słówko? – starczała jej nad głową kolejna osoba, która twierdziła, że świetnie
ją zna, chociaż Hestia mogła przysiąść, że te szafirowe oczy czy długie,
połyskujące, złociste włosy nie wyglądają ani a ani znajomo, chociaż powinny.
Dziewczyna nie miała w zwyczaju zapominać o osobach z oczami o barwie
minerałów. Słyszała, że taka barwa oczu to symbol…
Symbol…
Hestia zamrugała
oczami, zdezorientowana. Na pewno wiedziała,
czego to symbol, przynajmniej kiedyś. Teraz próbując znaleźć odpowiedni
fragment układanki w głowie, widziała jedynie czarną czeluść zapomnienia. Nie
jednak takiego typu zapomnienia, które po kilku gorączkowych wysiłkach nagle
ustępują miejscu uczuciu ulgi i triumfu, kiedy rzecz, która pomalutku uciekała
nam z głowy, została złapana i przywrócona na swoje miejsce. Nie. Jonesówna obawiała się, że nie
przypomni sobie kompletnie nic ani o symbolice szafiru, ani o właściwościach
jakiegokolwiek innego minerału.
Nic.
Nie wiedziała nic o
szafirach.
Nic o szafirowych
oczach.
I nic o posiadaczce
szafirowych oczu.
─ Nie – odpowiedziała i chwyciła ostatnią butelkę
whiskey, która została na stole, a po którą w ogóle wyszła z maskującego ją
tłumu.
Dlaczego niby miała
rozmawiać z obcymi ludźmi? A przynajmniej z takim rodzajem obcych, których nie znała ona, a którzy znali ją. O wiele
sympatyczniej bawiła się wśród obcych w dwie strony, którym był tłum,
sprowadzony przez tę rudowłosą wilę, której imienia Hestia za nic w świecie nie
mogła sobie przypomnieć. Dlatego właśnie już miała wracać do tego przystojnego
chłopaka, który opowiadał jej jakąś przezabawną historię i wziął ją do tańca
pięć razy pod rząd, kiedy czyjaś ręka zacisnęła się na jej nadgarstku.
To ta blondynka.
Znowu.
Hestia westchnęła
ciężko, siląc się na sztuczny uśmiech.
─ Nie znam cię – odparła gniewnie, wyrywając swoją rękę z jej uścisku. ─ I
jestem lekko zajęta.
─ To zajmie chwileczkę – nalegała blondynka. ─ Chce tylko ci coś przekazać.
A
potem… Jonesówna zobaczyła tylko znajomy przedmiot. Taki, który naprawdę coś jej przypominał. Blondynka wrzuciła
go na jej ręce i to była generalnie ostatnia rzecz, którą pamiętała tamtej
nocy.
***
─ Gdzie jesteśmy?! ─ wybuchnęła Lily, stając na środku drogi wzdłuż
oszronionej i ciemnej alei. Nigdy nie słynęła z cierpliwości, ale James
wprowadził ich na tę prowadzącą donikąd drogę już godzinę temu, jak nie więcej,
a w dodatku cały czas zabawiał ją rozmową o niczym, jakby wcale nie zgubili się
gdzieś w środku zimnej i śnieżnej nocy; a więc zapewne każdy inny człowiek
zacząłby dostawać w tej scenerii szewskiej pasji.
─ Jeszcze w kraju ─
odpowiedział tym samym beztroskim tonem jej towarzysz, ale również się
zatrzymał, by wyciągnąć jeden z szampanów. ─ Och, nie martw się, Evans, nic
nam się nie stanie.
Rudowłosa spiorunowała go swoim najbardziej paskudnym
spojrzeniem, ale gdy to działanie nie przyniosło spodziewanego efektu, a James
wciąż z dziecinnym uśmiechem próbował otworzyć butelkę, kopnęła go z całej siły
w łydkę. Chłopak zachwiał się przez to, a korek od szampana niespodziewanie
wystrzelił w powietrze, sam napój zaś zadowolił się niższym lotem – prosto na
jej sukienkę.
─ No i widzisz, Evans? Teraz
nawet jeśli powiesz, że nie piłaś, to nikt ci nie uwierzy – zacmokał Potter i z
ciężkim westchnięciem stwierdził, że w butelce nie ma już ani krztyny trunku.
─ Mam tego dość! ─ warknęła,
wymachując rękami. ─ Nie mam pojęcia, co sobie myślałam, w ogóle idąc
gdziekolwiek Z TOBĄ, ale jeśli myślisz, że łażenie po całej Dolinie Godryka
ZIMNĄ NOCĄ i włóczenie się jakimiś uliczkami godzinami jest…
─ Zimno ci? ─ zmienił temat
James, dotykając cienkiego materiału jej kurtki, niczym nadopiekuńcza babcia. ─
Och, Evans, Evans, nie potrafisz o siebie zadbać… ─ westchnął i odłożył butelki
na ziemię, zapewne, żeby rozbić tutaj swój obóz i zacząć pić.
─ Co proszę? – prychnęła
Lily, gotowa wymienić mu powody, które dowodzą, jak bardzo o siebie dba, a jak
bardzo tego dzisiaj nie widać, bo w ogóle pojechała do niego na Sylwestra. Tę
tyradę powstrzymał jednak nieoczekiwane opadnięcie czegoś ciepłego i ciężkiego
na jej ramiona.
James oddał jej swoją kurtkę, stojąc teraz przed nią
w samej białej koszuli i poluzowanym krawacie. Evansówna zamrugała oczami bez
zrozumienia.
─ Co ty robisz? – spytała
podejrzliwie.
─ Oddaję ci kurtkę –
wzruszył ramionami Potter. – Skoro jest ci zimno.
─ Ale teraz tobie będzie zimno – zauważyła trzeźwo.
─ Przeżyję.
Chłopak znowu chwycił sprawnym ruchem alkohol w jedną
ręką, a drugą wyciągnął, by ponownie złapać ją za nadgarstek, ale Ruda
zaprotestowała.
─ Nie, nie przeżyjesz! Ja mam przynajmniej sweter,
a ty…
─ Ale mi wcale nie jest
zimno, kochanie – odparował. – W twoim towarzystwie zawsze jest gorąco.
Puściła ten komentarz mimo uszu.
─ Weź… weź przynajmniej mój
sweter – upierała się.
─ Nie, Evans – westchnął. –
Nie ubiorę damskiego sweterka, nawet jeśli jest twój. Chodź – chwycił jej rękę
– to już blisko. Nim szybciej dotrzemy do domu, tym mniejsze prawdopodobieństwo,
że dostanę zapalenia płuc i umrę.
─ Okej – skapitulowała,
poprawiając sobie jego kurtkę na ramionach. ─ Dzięki.
Szli w milczeniu jeszcze kilka minut, a w oddali
stopniowo coś zaczęło się pojawiać. Najpierw był to jedynie cień, potem
zamazana sylwetka czegoś dużego i kolorowego, a na koniec już wielka, żywa
mozaika wszystkich neonowych barw świata.
To na pewno ta
bogata uliczka, gdzie mieszka Potter, pomyślała z ulgą Lily, dopóki nie
przypomniała sobie, że ta uliczka znajdowała się naprzeciwko wielkiego sklepu
miotlarskiego. Którego nie było. Tak samo jak nie było żadnej uliczki.
─ Gdzie my jesteśmy? ─
szepnęła niespokojnie, rozglądając się we wszystkie strony.
Ten sklep musi gdzieś tu
być…, powtarzała sobie w myślach, niespokojne myśli
kojąc faktem, że nigdy nie należała do spostrzegawczych osób. Swidrowała
spojrzeniem okolicę.
Dostrzegła jakiś park. To nie to.
Zauważyła zamknięty sklep odzieżowy. Nie to.
Ujrzała również klub nocny, z którego dobiegała głośna muzyka.
Żadnych sklepów miotlarskich.
─ W Manchesterze ─ odparł
beztrosko James, tonem, jakby mówił jej, kto wygrał poprzednie mistrzostwa w
Quidditchu i dlaczego nikt nie był zaskoczony (Francja i to po raz trzeci z
rzędu).
W Manchesterze… W Manchesterze…
W MANCHESTERZE!!!
─ Gdzie?! ─ wrzasnęła Lily,
mając nadzieję, że jej towarzysz zaraz zachichocze i przyzna, że to tylko żart.
Tylko głupi, infantylny, szczeniacki żart, a oni wcale nie są… oni wcale nie
są…
─ Wyluzuj – poklepał ją po
plecach. ─ Dolina Godryka znajduje się praktycznie tuż pod Manchesterem, a
maskuje ją czar dekoncentrujący. Pół godzinki i będziemy z powrotem.
Pół godzinki i będziemy z powrotem.
PÓŁ GODZINKI I BĘDZIEMY Z POWROTEM!
Czy on się dobrze czuje? Czy James Potter jest zdrowy
na umyśle? Najwyraźniej nie. Najwyraźniej trafiła na jakieś odludzie w
Manchesterze z niezrównoważonym psychicznie tyranem. Jak mogła być tak głupia i
w ogóle godzić się przyjechać do niego na Sylwestra? Jak mogła nie wyczuć
podstępu? Sama jest sobie winna. Sama jest winna temu, że przebywa teraz sam na
sam z psychopatą gdzieś w Manchesterze, około dwieście mil z dala od domu.
─ PÓŁ GODZINKI I BĘDZIEMY Z
POWROTEM? Odbiło ci już do reszty, czy zdołałeś się już nieźle napić?! –
krzyknęła histerycznie. – A może i jedno, i drugie?!
─ Och, daj spokój. Zobaczysz
– nie pożałujesz, że tu ze mną przyszłaś – obiecał, uśmiechając się huncwocko.
Lily mogła przysiąc, że niewiele brakowało, a zaczęłaby go dusić.
Wdech, wydech,
Lily, powtarzała sobie. Wdech,
wydech…
─ Po co tu w ogóle
przyleźliśmy? – jęknęła rozpaczliwie. – Jaki jest w tym wszystkim cel?!
─ Zobaczysz ─ powtórzył, otaczając ją ramieniem. Lily nie miała nawet
siły go strzepnąć.
Przez kilka minut milczała, pogrążając się w otchłani własnej furii. Umarła
w niej nawet chęć, by zrobić taką scenę, jakiej James Potter nie zapomni do
reszty swojego nędznego życia. W Manchesterze mieszkali przecież mugole, a ze
względu na to, że była to sylwestrowa noc, na pewno mnóstwo ich wałęsało się o
tej porze na zewnątrz. I mnóstwo z nich mogło pomyśleć sobie o niej parę
rzeczy, gdyby znowu zaczęła okładać swojego towarzysza butelkami szampana. Przy
obcych ludziach czy kasjerkach w Dolinie Godryka nie miała takich oporów. A
może po prostu gardło bolało ją już za bardzo, by znowu zacząć się wydzierać?
Tego nie mogła do końca stwierdzić.
Ważne jest jednak to, że odtwarzając w myślach milion
sposobów na zamordowanie Jamesa Pottera przed północą (żeby nie dożył wieku
rocznikowych siedemnastu lat i nie przyniósł wstydu całej społeczności
pełnoletnich ludzi), nawet nie zdążyła zorientować się, że jej towarzysz
wykorzystał fakt, iż chwilowo przestała mówić (co było bardzo rzadkim
wypadkiem) i doprowadził ją do finału całej wyprawy. Odkrząknął parokrotnie,
zanim rudowłosa wróciła na ziemię. Kiedy już to zrobiła, natychmiast chciała
wrócić do bujania w obłokach. Rzeczywistość była bowiem zbyt brutalna.
─ Wesołe miasteczko ─
powiedziała Lily po kilku sekundach przyglądania się stojącym przed nią
karuzelom i straganikom, takim, gdzie można wygrać wielkiego pluszaka za zbicie
rządku szklanek czy zastrzelenia ruchomych figurek kaczek. ─ Proszę, powiedz,
że żartujesz.
─ Nie ─ zaśmiał się James i zaczął intensywnie wdychać powietrze. O
mało nie zadławił się wonią unoszącej się w powietrzu własnej satysfakcji.
─ To nie jest zabawne,
Potter.
─ Ależ jest, Evans.
─ Czyli… chcesz powiedzieć,
że zrobiliśmy tyle mil od Doliny Godryka do Manchesteru, żeby obejrzeć
zamknięte wesołe miasteczko? – Mówiąc to, o mało nie wybuchnęła płaczem.
─ Tak.
Tak.
Tak. Tak. Tak. Tak. Tak. Tak, krzyczał jego natrętny baryton w jej głowie.
Lily zazgrzytała zębami, w myślach licząc do
dziesięciu, byle tylko się uspokoić.
Jeden.
─ Dobrze – westchnęła, siląc
się na spokój. ─ Co chciałeś przez to osiągnąć?
Dwa.
─ Osiągnąć? W sumie to nic – przyznał bezwstydnie okularnik.
Trzy.
─ W takim razie czy możemy
już, PROSZĘ, wrócić?
Cztery.
─ Nie.
Pięć. Sześć. Siedem…
─ Dlaczego? – wycedziła,
uśmiechając się sztucznie.
─ Bo wesołe miasteczko to
idealne miejsce, żeby trochę się poobmacywać.
Lily zadrżała z wściekłości.
OSIEM. DZIEWIĘĆ. I PÓŁ.
─ Dobra, dobra – zaśmiał się
James. – Wrócimy do tego tematu później. Póki co – wygram dla ciebie jakiegoś
miśka.
Dziesięć.
─ NIE. CHCĘ. OD. CIEBIE.
NICZEGO – wycedziła. Zazwyczaj taktyka liczenia do dziesięciu lekko ją
uspakajała, ale James jak zwykle zburzał wszystkie możliwe bariery
samokontroli.
Co za paskudny chłopak.
─ Nie musisz dziękować –
złapał ją za rękę, nie zważając na jej poprzednią deklarację, i pociągnął do
pierwszego z mugolskich straganików.
Krótka instrukcja, przybita gwoźdźmi do budki, informowała, że aby wygrać,
należało trafić lotką w sam środek zawieszonej kilka stóp dalej tarczy, a do
wygrania były – naturalnie – wielkie pluszami wielkości połowy Lily, a może
nawet i Jamesa. Chłopak poszukał na ladzie stołu jakiś lotek, kiedy jednak ta
penetracja zakończyła się fiaskiem, podparł się dłońmi i łokciami o stolik,
odbił nogami od trawy i sprawnie przedostał na drugą stronę stołu, grzebiąc za
ladą właściciela straganu. Lily wywróciła oczami.
Po niecałych dwóch minutach James wziął przepisowe trzy rzutki i ponownie
przedostał się na drugą stronę stołu.
─ Żeby było sprawiedliwie ─
dodał, cofając się do zaznaczonego na chodniku czerwoną tasiemką miejsca, skąd
powinien rzucać. Chwycił jedną lotkę, poprawił okulary, przykucnął i z
perfekcyjnym, wyćwiczonym od Qudditcha ruchem nadgarstka, wycelował w tarczę.
Lotka trafiła w sam środek.
James chwycił drugą.
Przyczepiła się tuż obok.
Trzecia znalazła się nieznacznie dalej.
─ Ty tu jesteś ekspertem –
zwrócił się chłopak do Lily i z łobuzerskim uśmiechem wskazał na swoje dzieło.
– Wygrałem?
─ Imponujące – odparła
bezbarwnie. James wyszczerzył do niej zęby.
─ No, zgodnie z naszą umową
– Cmoknął ją z zaskoczenia w policzek i wrócił do samego stołka, zanim Lily
zdążyła choćby kopnąć go w goleń – którego chcesz? ─ spytał, wskazując palcem
na poprzyczepiane do dachu budki wielkie pluszaki.
─ Nic od ciebie nie chcę.
James ponownie ją zignorował. Bawił się zbyt dobrze,
żeby zwracać uwagę na jej humor.
─ Tę pandę? Okej ─
uśmiechnął się, ponownie naskoczył na stołek, ale teraz wygiął się, by sięgnąć
do nagród i pieczołowicie rozpoczął odwiązywanie wielkiej, pluszowej pandy.
─ To jest kradzież, James –
odezwała się nagle Lily, kiedy moralność dała górę nad wściekłością.
─ Nie, nie jest – parsknął
James. – Przecież wygrałem. Sama tak powiedziałaś.
Nim Lily zdążyła to zripostować, już uwolnił pandę od
sznurów, które przyczepiały ją do dachu straganu i zeskoczył ze stołka, po czym
wrócił do rudowłosej i z rozbrajającym uśmiechem wręczył jej pluszaka.
Dziewczyna przyjęła go niechętnie.
─ Idziemy dalej! – klasnął w
ręce James i ponownie – nim zdążyła zareagować – pociągnął w głąb wesołego
miasteczka, bawiąc się jak małe dziecko. Szkoda tylko, że entuzjazmem bynajmniej
nie zaraził swojej towarzyszki.
─ Chcesz może watę cukrową? – zapytał,
wskazując na kolejny stragan.
─ Nie.
─ To nawet lepiej – rzekł
optymistycznie – bo nie wiem, jak włączyć to dziwne coś. Idziemy dalej!
Lily zakręciło się w głowie od tego „chodzenia
dalej”, a poza tym w jej umyśle powoli zaczęły odzywać się charakterystyczne
dla niej, wyemancypowane hasełka, dzięki którym zmotywowała się do postawienia
Jamesowi:
─ Nie, nie idziemy.
─ Czyli akceptujesz plan
obmacywania? – poruszał sugestywnie brwiami. – Nie powiem, odpowiada mi twoja
sugest… - Lily wymierzyła mu z butelki prosto w brzuch. ─ AUA! Evans!
─ Zachowuj się – warknęła.
─ Jeśli masz takie zapędy,
to na przyszłość okładaj mnie pluszakiem, okej? – wywrócił oczami James, ale
wedle jej oczekiwań stracił połowę swojego wigoru i przestał biegać jak wariat
po zamkniętym wesołym miasteczku. ─ Co proponujesz?
─ Wracajmy.
─ A coś innego? – ponowił
pytanie. Lily spiorunowała go swoim popisowym spojrzeniem. James, wyjątkowo
odporny tego wieczoru, kompletnie się tym nie przejął. ─ Jak już tu doszliśmy,
to chociaż trochę posiedźmy, kochanie.
─ W takim razie usiądźmy
gdzieś i porozmawiajmy jak cywilizowani ludzie, zanim ktoś nas zauważy i
zgłosi, że rabujemy park rozrywki po nocy – poddała się.
─ Lubię rozmawiać – zgodził
się James.
─ Zauważyłam.
Na miejsce swojej poważnej i cywilizowanej rozmowy
Lily i James wybrali mniej poważne miejsce, czy – by być perfekcyjnie
szczegółowym – JAMES wybrał, a Lily, z obawy, że zedrze sobie dzisiaj gardło i
szkołę przywita z koszmarnym jego bólem, przystała na to bez wyjątkowo ostrych
sprzeczek – a było to podwójne, znajdujące się najbliżej ziemi krzesełko
diabelskiego młyna o prawie czterdziestostopowej średnicy koła.
Zanim Lily zdążyła się dobrze rozsiąść, po raz
kolejny tego wieczoru zbeształa się za brak instynktu samozachowawczego, a tym
razem – ku jej rozpaczy – skutki mogły być najbardziej opłakane.
Ponieważ właśnie wtedy, kiedy ona i James usiedli na
dwuosobowym krzesełku, jednym z wielu w mechanizmie wielkiej, okrągłej
karuzeli, znikąd zmaterializował się zwiastun największych tragedii i
prawdopodobnie w poprzednich życiach wyobrażenie starożytnych Greków boga
rozpusty – Syriusz Black III.
Lily powinna w tej chwili prawdopodobnie zerwać się z
miejsca i uciekać gdzie pieprz rośnie, byle jak najdalej od diabelskiego młyna
i Pottera, ale nie miała pojęcia, że Syriusz jest do tego stopnia
niezrównoważony i że posunie się do tego, co zrobił w następnych minutach.
Dlatego siedziała, głęboko poruszona i lustrowała spojrzeniem kolejno to
Jamesa, to Blacka.
Zmowa – to pierwsza myśl, która przeszła
jej przez głowę. Wszystko – ta cała farsa – jest tylko jedną, wielką zmową.
Rozejrzała się wokół – całe to wesołe miasteczko było zmową. Spojrzała na swoje
ręce – cała ta panda była zmową. Zerknęła na plecy – cała ta kurtka była zmową.
Zmową.
Zmową pomiędzy Syriuszem Blackiem a Jamesem Potterem. Pomiędzy tymi dwoma
zdradliwymi, przebiegłymi kretynami.
─ Czyż nie mamy dzisiaj
pięknej nocy, Evans?! ─ parsknął Syriusz, nucąc pod nosem coś, co brzmiało jak Venus Shocking Blue.
O, zgrozo.
Lily natychmiast przestała myśleć o zmowie Pottera i Blacka przeciw niej, bo
oskarżenia utraciły zasadniczą pozycję w jej głowie na rzecz wizji, co wyprawia
Dolina Godryka na Sylwestrze w tej chwili. Skoro sam Black jest już nieźle
wzięty, a niecałą godzinę temu był po zaledwie dwóch piwach... w pamięci
dziewczyny Syriusz na wszystkich imprezach wykazywał się niezłą głową. Jej
przyjaciele i reszta Hogwartu pozapraszana w ostatniej chwili przez Mary,
musiała jakoś sama załatwić sobie alkohol, kiedy ona i James nie pojawiali się
od takiego czasu. Tylko… skąd Black się tu wziął?
Dziewczyna spojrzała na swojego towarzysza, mając
nadzieję, że wyczyta z jego twarzy, na co się zanosi. James wcale nie wydawał
się przerażony stanem swojego kumpla, wręcz przeciwnie – nawet nie starał się
ukrywać rozbawienia. Szkoda tylko, że uśmiech tak szybko opuścił jego twarz.
─ Black, dobrze ci radzę,
lepiej wracaj już tam, skąd przyszedłeś, i… no właśnie, JAK w ogóle się tu
znalazłeś? – zamrugała rudowłosa, wciąż bezmyślnie siedząc na krzesełku
karuzeli. – Śledziłeś nas czy co?
Syriusz roześmiał się z uciechą.
─ Kiedy… hik! wyleźliście od Millie… ─ znowu
się roześmiał. – To nietrudno było się domyślić, że nie wracacie… hik! do
siebie… znaleźć sobie pokój.
Ruda wywróciła oczami. Black nie był w tamtej chwili ani a ani
komunikatywny. Najwyraźniej jego przybycie na zawsze już pozostanie zagadką, bo
dziewczyna śmiała wątpić, że Syriusz będzie pamiętał cokolwiek z tej nocy.
─ Nie widziałam cię za nami
– drążyła temat, rozmawiając bardziej ze sobą niż z nim. – I… ej, co jest…? ─
wychyliła się, zauważając cień czegoś znajomego za Blackiem. ─ Przyjechałeś na
motorze – stwierdziła, rozpoznając nagle czarną Husqvarnę, o której wiedziała
tyle, że należy do Syriusza. ─ Jechałeś PIJANY na motorze?! Czyś ty zwariował
do reszty?! – podniosła głos.
Syriusz ziewnął wymownie. Ruda ukryła twarz w
dłoniach. Jutro w Proroku Niedzielnym z
pewnością pojawi się wiele informacji o wypadkach w okolicy Doliny Godryka z
udziałem motocykla. Nigdy, naprawdę nigdy, nie spotkała tak nieodpowiedzialnego
człowieka.
Prawdopodobnie właśnie w tym momencie – kiedy Lily
zaczęła rozpływać się nad brakiem rozumu jej kolegi – on i James wysłali do
siebie jeden z tych sygnałów, które rozumieli jedynie chłopcy, bo coś takiego
musiało mieć miejsce. W porządku, Syriusz zawsze był lekko niezrównoważony, a
jeśli dodać do tego jego wątpliwą trzeźwość, mógł wpaść na tak szalony pomysł,
jaki kilka chwil później wprowadził w życie; ale nawet pomimo tych faktów Lily
nie chciało się wierzyć, że nie było tam żadnej niewerbalnej zachęty ze strony
Jamesa.
A o co dokładnie chodzi? Wszystko przebiegło tak:
Syriusz, ponownie wykorzystując fakt, że jest pełnoletni
i bezkarny, wyciągnął swoją różdżkę i zaczął oglądać ją z każdej strony, jakby
chciał dopatrzeć się na niej jakiś zabrudzeń, korzystając jedynie ze światła
księżyca. Na tym etapie Lily wciąż w myślach załamywała się nad jego bezmyślną
jazdą Husqvarną. Kiedy chłopak zakończył swoje oględziny, coś przykuło jego
uwagę, a co jeszcze bardziej obciąża Jamesa – Potter zrobił to samo dokładnie w
tym samym momencie. To coś Evansówna zauważyła dopiero, kiedy nic już nie dało
się zrobić.
Black zainteresował się dźwignią, która uruchamiała
karuzelę. Szarpnął nią, ale nic się nie wydarzyło. Wtedy – robiąc minę, jakby
doszedł do niezwykle ważnej i zmieniającej obliczę nauki konkluzji – wyciągnął
różdżkę i z łobuzerskim uśmieszkiem szepnął coś, celując prosto w Lily i
Jamesa, jak wydawało się Rudej. Dopiero później odkryła, że chłopak celował w krzesełko, na którym siedziała.
Barierka bezpieczeństwa z głośnym hukiem opadła na
nogi Evans i Pottera, dociskając ich do siedzeń. To był właśnie znak dla
rudowłosej, że Black szykuje coś nikczemnego, który na dobre wyrwał ją z
zamyśleń. Rozdziawiła usta z oburzenia i szarpnęła barierkę, ale ta nie chciała
ustąpić. James poszedł w jej ślady, ale nawet mu nie udało się oswobodzić i –
jednocześnie – uratować ich dwoje w ostatniej chwili.
Od tej chwili byli skazani na łaskę i niełaskę Syriusza Blacka, pijanego
motocyklisty.
Pięknie.
─ Wypuść nas, Black –
zażądała Lily zmęczonym tonem. Syriusz zachichotał i pokręcił głową, jak mały
chłopiec, który ma zbyt wielką uciechę, żeby się teraz zatrzymać.
─ Poważnie, Łapo. Krew nie
dopływa mi do nóg – pożalił się James, ale nawet to nie poskutkowało. Syriusz
odważył się bowiem zrobić następny ruch, ruch, który Lily przewidziała o
sekundę za późno i ostatecznie brakiem spostrzegawczości przypieczętowała swoją
nędzną dolę.
Ów ruch udało jej się przewidzieć dopiero po tym, jak
karuzela ruszyła.
James zbladł.
Młyńskie koło działało bardzo powoli, ale w tym wypadku pod żadnym pozorem
nie była to zaleta. Lily wolałaby jak najszybciej znaleźć się na górze, żeby
stamtąd zrzucić coś bardzo twardego na Blacka. Miała chyba przy sobie…
─ Zabrał butelki?! –
zdumiała się, zauważając, że po szampanach nie pozostało ani śladu. James
zignorował ją i zaczął krzyczeć coś do swojego przyjaciela, bezskutecznie, bo
ten odkrzykiwał mu tylko głośne, pijackie: COOO?!
Cóż, zawsze pozostawała jeszcze panda, pomyślała
Lily. Ale rzut pluszakiem z czterdziestu stóp nie byłby już tak efektowny.
Krzesełko Lily i Jamesa powoli, w ślimaczym tempie,
zbliżało się na sam szczyt. Syriusz, butelki i ziemia oddalali się coraz
bardziej, jednak Potter wcale się nie poddawał i wciąż wydzierał, ile sił w
płucach, do Blacka, a ten wciąż odkrzykiwał mu: COOO?!
─ Koniec zabawy, BLACK! –
wydarła się Lily, wiedząc, że jej dziewczęcy, wytrenowany, wysoki głos ma o
wiele większe szanse, by dotrzeć do Syriusza, niż baryton Jamesa. ─ COFNIJ
ZAKLĘCIE I OBIECUJĘ, ŻE DOŻYJESZ DO NASTĘPNEGO SYLWESTRA!
─ MAM COFNĄĆ ZAKLĘCIE?! ─
odkrzyknął Syriusz, a jego głos zabrzmiał tak wyraźnie, że na pewno użył
zaklęcia Sonorus.
─ TAK! – odwrzasnęli
równocześnie użytkownicy karuzeli.
─ Wedle życzenia!
Chłopak machnął różdżką, a karuzela stanęła.
Krzesełko Lily i Jamesa znajdywało się na samej górze. Lily odetchnęła. Syriusz
Black chyba właśnie udowodnił, że ma coś, czego posiadania nie był do końca
pewny – sumienie.
─ Tylko nie świńcie! – To były ostatnie słowa
Syriusza, zanim cofnął zaklęcie (ale zrobił to zupełnie inaczej, niż Lily by
sobie życzya) i – kompletnie ignorując wszelkie wrzaski, krzyki i piski –
dosiadł swojej czarnej Husqvarny i odjechał, podśpiewując I’m your Venus, I’m your fire at your desire, czego – niestety lub
stety – Potter i Evans już nie słyszeli.
***
Picie samotnych dusz rozpoczęli za radą
Jamesa Dorcas i Remus, ale nie minęło wiele czasu, a dołączyła się do nich
Bree, Marlena, Emmelina, Peter i wiele innych osób, które pozapraszała Mary, a
które nie miały partnera. Nie minęła godzina, a pokój Jamesa i Syriusza został
paradoksalnie nazwany „klitką singli”, gdzie stadami przychodziły kolejne
samotne i zrozpaczone dziewczęta, które wręcz oblegały dwie czwarte
pozostałych, obecnych w tym pokoju Huncwotów.
Dor
nie czuła się zbyt dobrze. Zazwyczaj na imprezach nie miała problemu z
odnalezieniem się, ale dzisiejszej nocy wolała siedzieć w klitce singli niż
zejść na dół i się zabawić. Bała się, że spotka tam Blacka albo, co gorsza, że
James i Lily wrócą ze swojej wyprawy po alkohol (─ Wyprawa po alkohol. To brzmi jak rozdział jednej z tych książek,
których dziewczyny nigdy nie kupują! ─ wzdrygnęła się Emmelina) i któreś z nich
zmusi ją do konfrontacji z Blackiem. James zrobi to, bo jest Jamesem, a poza
tym Meadowes odnosiła wrażenie, że dzisiaj chce ją popchnąć w ramiona swojego
najlepszego kumpla, a Lily… Lily zapewne podbuntuje ją swoimi zgryźliwymi
uwagami, zmusi do zostania niezależną i śmiałą na chwilę i każe przejść obok
Syriusza obojętnie czy coś równie niemożliwego do zrealizowania. Jak taniec.
Tak… Evansówna mogłaby kazać jej zatańczyć i przez całą tę farsę, trwającą
piosenkę (pewnie wolną), wygłaszać pod jego adresem złośliwości.
I to
był problem ich wszystkich – zmuszali ją do działania. Nikt nie dawał jej
czasu, by mogła pomyśleć, przeanalizować swoją sytuację czy zrobić listę za i
przeciw powrotu do strefy przyjaźni/nieprzyjaźni z Syriuszem. Dorcas wiedziała,
czego chciała, ale była wolna. Robiła niepewne kroki. Zazwyczaj nie brakowało
jej pewności siebie czy pozytywnej energii, ale jeśli chodziło o chłopców, a
dokładniej chłopców, na których bardzo jej zależało, stawała się nieśmiała i
niepewna. Oni wszyscy – Lily, Marley, James, Remus, Peter, czy sam w końcu
Syriusz tego nie rozumieli. Nikt z jej znajomych tego nie rozumiał. No dobrze,
z jednym wyjątkiem.
Emmelina
Titanic. Tak, ta sama Emmelina Titanic, przez którą Dorcas w ogóle ma takie
problemy jak Syriusz Black i kwestia ich przyszłej przyjaźni/nieprzyjaźni. Ta
sama Emmelina Titanic, która podstępem zaaranżowała domniemaną zdradę jej
byłego chłopaka. Ta sama Emmelina Titanic, która chodziła z nim po Dor przez
trzy miesiące i ta sama, którą Black z nią zdradzał.
Przy
tym jednak ta sama, która została przez niego okrutnie oszukana, kiedy to
Syriusz dla samej zabawy podał jej zmodyfikowany eliksir wielosokowy i zamienił
w Gretę Catchlove. Ta sama, która dowiedziała się o jego zdradach podczas
epidemii mononukleozy w Skrzydle Szpitalnym. I ta sama, która popadała w depresję i dostała nawrotu
bulimii.
Tylko
ta sama Emmelina mogła ją w tej sytuacji zrozumieć.
Dlatego
właśnie dziewczyny zawiązały na tę noc przymierze. Dorcas wyjęła z torebki te
same zaczarowane papierki po gumach do żucia, które używała z Lily podczas
swojej pierwszej randki z Syriuszem w Hogsmeade, i na których miała napisać
S.O.S, w razie wszelkich problemów*. Pokrótce wyjaśniła Emmie jak to działa, a
tamta przysięgła, że jeśli tylko dostanie wiadomość, natychmiast przyjdzie jej
z pomocą.
Dor
siedziała więc na kanapie w ostatnim pokoju, gdzie alkohol jeszcze nie znikął,
z piwem w prawej ręce i mugolskim długopisem w drugiej. Problem w tym, że nawet
tak niezwykle przezorne położenie nie mogło uchronić jej przed Huncwotem.
Wszystko
zaczęło się od Hestii, która lekko już podpita, wpadła do klitki singli z bandą
innych podchmielonych osób, śmiejąc się z czegoś wniebogłosy. Wśród nich Dor zauważyła
lekko zakłopotaną Emmelinę, obrońcę w gryfońskiej drużynie Qudditcha i – w
najbardziej szampańskim humorze – Blacka, który nieoczekiwanie wrócił stamtąd,
gdziekolwiek był, obładowany alkoholem i ponownie uwielbiany.
Dorcas
niebezpiecznie poruszyła się na sofie. Przybycie całej bandy popularnych
dzieciaków do klitki singli nigdy nie zwiastowało dobrych rzeczy. Już miała
wstać i uciec na dół, pod pretekstem, że idzie do toalety albo coś takiego, gdy
Hestia złapała ją w pasie i cmoknęła w policzek, mówiąc: „a gdzie ty się
wybierasz, kochanie?” zupełnie nie swoim tonem. Emanowała z niej wyczuwalna woń
alkoholu.
─ Zagramy w siedem minut w niebie, co ty na to?! ─
zaśmiała się serdecznie Jonesówna, a kilka jej
wziętych koleżanek wzięło z niej przykład.
─ Hestia, ale my wcale nie chcemy grać… ─ odezwała się za
nią, wedle przymierza, Emmelina, bo Dor zbyt sparaliżowało.
─ Ja zagram – wyrwało się Dor.
Pisząc
„wyrwało się” mam na myśli ten typ wyrwania się, kiedy mówi się coś kompletnie
się nad tym wcześniej nie zastanawiając, z przyzwyczajenia, albo przez chwilowy
przypływ szaleństwa, a nie ten, kiedy coś, co bardzo chce się powiedzieć wypada
z ust, chociaż normalnie brakuje odwagi, żeby to wygłosić na głos.
Bo
Dor nie chciała grać w siedem minut w niebie. Nie miała zamiaru obserwować z
zainteresowaniem kręcącą się butelkę, wyrocznię, która skaże ją na zamknięcie w
szafie z prawdziwym bogiem albo z kimś z piekła rodem. Myśl o tym, że z bandą
pijanych dzieciaków będzie podsłuchiwać (albo sama zostanie podsłuchana), co
para zamkniętych robi w szafie, w ogóle jej nie podniecała.
Hestia
podskoczyła tak wysoko, że omal nie uderzyła głową o sufit i wydała z siebie
uszczęśliwiony, pijacki dźwięk. Emmelina otworzyła szerzej oczy.
Kilka
sekund zajęło Dorcas zrozumienie, co palnęła. Natychmiast potem zaczęła się
jąkać:
─ A… a… le… ja…
─ Siadaj! – rozkazała Hestia, łapiąc ją za rękę i ciągnąc
za sobą na podłogę.
Meadowes, czując się
jakby grała w to po raz pierwszy, po prostu przyglądała się w ciszy, jak cała ich
grupa – pewny siebie Syriusz, rozentuzjazmowane koleżanki Jones, kilku
rozchichotanych członków gryfońskiej i puchońskiej drużyny Qudditcha, w końcu
lekko zdezorientowany Remus, beznamiętna Bree, zakłopotana Marlena i wkurzona
Emmelina – siadają w kręgu, w środku
którego Chris Wood położył pustą butelkę po szampanie. Gdy Black już klaskał w
dłonie, a Hestia z przejęciem wrzeszczała: KRĘĆ! KRĘĆ!, Dorcas przypomniała
sobie, że potrafi mówić, i wydukała:
─ Może najpierw ustalimy jakieś zasady, co?
Humor
towarzystwa natychmiast się popsuł, ale teraz targało nim jedno, podobne
uczucie – konsternacja. Wyglądało to tak, że kilkanaście osób przez kilka chwil
patrzało się prosto na nią, jakby nie wiedząc, czy żartuje czy jednak nie.
Pierwsza ochłonęła Delly Shacklebolt, która zaśmiała się niezręcznie i
powiedziała tonem, jakby zwracała się do małego dziecka:
─ Zasady? Chyba
coś ci się pomyliło.
─ Do gry w siedem minut w niebie niepotrzebne są reguły –
obudziła się Hestia, kręcąc w głową, jakby sama chciała się do tego przekonać.
– No wiesz… butelka losuje… zamykasz się w szafie… po siedmiu minutach ktoś cię
otwiera… jeśli było nudno pod kątem dźwiękowym
pijesz karniaka. PROSTE.
─ Karniaka? –
powtórzyła Marlena, mrugając bez zrozumienia. – Jeszcze nigdy nie spotkałam się
z tym, żeby przez hmm… ubogie wydawanie
dźwięków piło się karniaka.
─ A zresztą nie mamy
alkoholu – dodała ze smutkiem Sally McDonwer. ─ Zostało tylko piwo.
Hestia wydała z
siebie zawiedziony dźwięk, jakby fakt, że mają piwo zrujnował cały przyszły
rok.
─ Piwo? To nie
ma po co grać!
Syriusz
przyjrzał się jej poważnie (a raczej – na tyle poważnie, na ile pijany Huncwot może się przyjrzeć),
potem spojrzał na butelkę, a następnie znowu na Hestię. Jego kuzynka
podtrzymała spojrzenie, a potem nieoczekiwanie złapała za rękę Dorcas, która
siedziała obok niej, kiwając głową.
Bardzo
jej się to nie spodobało.
─ Skoro mówisz, że nie ma po co grać, to może po prostu…
─ NIE! – przerwała jej Hestia, podnosząc do góry
wskazujący palec, jakby nagle coś sobie przypomniała. – Skoro nie mamy kary za
brak akcji, musimy uzgodnić jakieś minimum.
Reszta towarzystwa
(z wyjątkiem tych osób, którzy jeszcze jako tako zachowali trzeźwość, mowa tu o
Emmelinie, Dorcas, Marley i Remusie) wydała z siebie pomruki aprobaty. Jonesówna
ponownie klasnęła.
─ Postanowione! To jakie mamy wymogi?
─ Nie zaliczamy, jeśli ktoś wyjdzie z taką samą zapiętych
guziczków, jak kiedy wchodził – postanowił za wszystkich Black. Ponownie mniej
świadoma część towarzystwa przyjęła jego propozycję bardzo pozytywnie.
─ A może bramka trochę niżej? – zaproponował Remus, który
postanowił lekko ostudzić atmosferę. ─ Może, no nie wiem… damy żyć po jednym
pocałunku?
Larissa
Richardson ziewnęła.
─ On ma rację ─ poparła go Marlena. ─ Nie wszyscy są tacy
podchmieleni jak wy.
─ Niech ci będzie – zgodziła się niechętnie Hestia,
wywracając oczami. – JA KRĘCĘ PIERWSZA!
Towarzystwo
nie miało o tym oczywiście pojęcia, ale ja mogę wam zdradzić, że Jones miała
spore doświadczenie w kręceniu butelką. Dawno
temu, kiedy jeszcze chodziła do Beauxbatons długo trenowała ruch nadgarstka,
dzięki któremu mogła zakręcić w taki sposób, żeby szyjka butelki wskazała na
osobą, którą ona chciała, żeby wskazała. Ćwiczyła głównie po to, żeby wykręcić
Chase’ a Reagana, ale tego – naturalnie – nie pamiętała.
Z
dziecinną radością wykręciła Syriusza. Rozległy się piski i okrzyki
zadowolenia.
O, tak. Zaraz ktoś
wygra siedmiominutowe obmacywanie się w szafie z Syriuszem Blackiem, gdzie
pocałunek jest gwarantowany. Emocje sięgają zenitu. Szkoda tylko, że Hestia
zdążyła już wybrać idealną partnerkę dla Blacka…
─ Ja? – pisnęła Dor, otwierając usta. ─ Pasuję.
Rozległ
się okrzyk niedowierzania. Sam Syriusz uniósł jedną brew w górę, nie wierząc,
że Dorcas Meadowes – ta sama Dorcas Meadowes, która nie mogła oprzeć się
pocałunkom z nim nawet, kiedy był w związku – odrzuca go teraz, wolnego i
gotowego na wszystko.
Rzadki
widok.
─ To kręć jeszcze raz – podekscytowała się Belle Norton,
jedna z Piękności. Widocznie chciała zostać wylosowana. Hestia pokręciła głową.
─ Zasady są jasne – uparła się. – Sama chciałaś zasady, Dor. NIE MA, że pasujesz.
Wchodzisz do szafy albo dostajesz zadanie – dokończyła, brzmiąc lekko
złowieszczo na koniec.
─ Niech będzie więc zadanie – skapitulowała Dor,
podnosząc ręce. ─ Przełknę wszystko.
Hestia
uśmiechnęła się radośnie i pochyliła się ku niej, by szepnąć kilka słów, które
zrobiły na dziewczynie piorunujące wrażenie. Z każdym słowem oczy Meadowes
robiły się większe i większe, a kiedy Jonesówna nareszcie skończyła i odsunęła
się z daleka od niej, padając na ziemię i zaczynając zataczać się ze śmiechu,
Dor przełknęła głośno ślinę.
─ To jak? – uśmiechnęła się diabolicznie Hestia. Szatynka
spojrzała na nią nienawistnie.
─ Idę do szafy – zawyrokowała. Kilka graczy (a raczej
graczek) wydało z siebie okrzyk niezadowolenia, za to zarówno Hestia, jak i
Syriusz zatarli ręce.
Jak
tylko Dorcas zauważyła znajome iskierki w oczach Blacka, wstała gwałtownie z
podłogi i z gracją ruszyła w kierunku szafy, mając nadzieję, że następne siedem
minut minie szybko i bezboleśnie. Przykro mi to mówić, ale – podobnie jak kilka
minut wcześniej jej rudowłosa przyjaciółka – bardzo się pomyliła.
Szafa,
do której weszła była bardzo, bardzo mała, a wręcz klaustrofobiczna. Zapach
naftaliny niemiło gryzł jej nos. Dziewczyna spróbowała przykucnąć przy ścianie
szafy, ale zawieszone płaszcze i żakiety uniemożliwiały jej najmniejszy ruch.
Kilka
minut później do szafy wszedł Syriusz, a woń naftaliny zmieszała się z
intensywnym zapachem jego wody kolońskiej. Gdy tylko chłopak schował głowę i
jakoś upchnął się w ciasnym meblu, który dzielił z nią i wieszakami, ktoś już
zamknął za nim drzwi z takim impetem, że szafa aż się zatrzęsła. Zapanowały
egipskie ciemności. Dorcas widziała przed oczami jedynie ─ czarną nicość, ale wzrok to jedyny zmysł,
który w tej chwili ją opuścił, bo i słyszała głęboki oddech jej towarzysza, i
czuła ciepłe powietrze, które łaskotało ją w szyję, i w końcu nie mogła
ignorować tego paskudnego zapachu z nutką bergamoty i lawendy.
Siedem
minut… to tylko siedem minut…
─ Chyba powinniśmy przystąpić do akcji, co nie, Meadowes?
– usłyszała znajomy, filuterny szept. Skrzywiła się, słysząc jego baryton. Cóż
za absolutnie okropny głos! ─ Mamy wytyczne.
Dorcas
co prawda nie widziała nic a nic, ale dała sobie rękę uciąć, że na twarzy
Syriusza pojawił się ten słynny, zawadiacki uśmieszek. Miała ochotę dać mu w
twarz, ale na pewno by chybiła.
─ Przesiedzimy tu te idiotyczne siedem minut, nie
odzywając się do siebie i – to już na pewno – nie dotykając się – wysyczała.
Syriusz
posłał ku niej pobłażliwe spojrzenie. Czego ona się spodziewała? Że postąpi jak
dżentelmen i naprawdę zostawi ją w spokoju? Dlaczego w ogóle godziła się na tę
głupią grę? Dlaczego nie wyczuła podstępu? Z każdą sekundą i z każdym kolejnym
wdechem woni bergamoty i naftaliny, stawała się coraz bardziej zła na samą
siebie. Jest sobie winna tej sytuacji. Gdyby ruszyła głową i uciekła z klitki
singli, kiedy tylko banda tych zdemoralizowanych dzieciaków wpadło tam z
butelką i otworzyło szafę, nie doszłoby do tak potwornej sytuacji. Mogła sobie
pogratulować. Mogła sobie pogratulować braku najmniejszego instynktu
samozachowawczego.
─ Przecież sama naciskałaś, żeby ustalić reguły i zacząć
się całować – przypomniał jej. Dorcas warknęła, przytknęła rękę do swoich ust i
bardzo głośno pocałowała piąstkę. Nim Syriusz zdążył sę odezwać, już kopnęła go
z całej siły w goleń i szepnęła mu do ucha (a przynajmniej tam, gdzie
intuicyjnie czuła, że jest ucho):
─ Zamknij się.
─ Żądam powtórki! – prychnął Syriusz, tak głośno, że jego
głos doszedł zapewne do tej bandy idiotów, którzy teraz sterczeli pod szafą,
próbując coś usłyszeć. ─ …bo jeszcze nie można tego ZALICZYĆ – odparł,
specjalnie nawiązując do ich poprzedniej rozmowy.
Dorcas
zalała fala wściekłości, tak wielkiej, jakiej jeszcze nigdy nie doświadczyła.
Gniew kompletnie wykluczał u niej logiczne myślenie, sprawiał, że trzęsła się
tak, jakby było jej zimno, a nawet przez sekundę poczuła, że chętnie by coś
rozwaliła. W ciągu swojego życia zdarzały jej się wybuchy złości, ale jeszcze
nigdy, nigdy…
Z
całej siły kopnęła drzwi szafy, mając gdzieś to, że przegra grę i dostanie
jakieś okropne, ośmieszające zadanie. Nie było nic gorszego niż siedzenie tu przez
następne sześć minut z NIM.
Drzwi
ani drgnęły.
Dorcas
zaczęła bić w nie pięściami i kopać, ile miała sił w nogach.
Nic.
─ Otwieraj, Hestia! – wrzasnęła. ─ Poddaje się!
Rozległy
się głośne chichoty po drugiej stronie, Dorcas nie miała najmniejszych
problemów z ich usłyszeniem. Następnie poczuła, że ktoś z drugiej stronie
szarpie drzwi.
Ani
drgnęły.
─ Alohomora! – powiedział
ktoś. Poczuła, że szafa się trzęsie, ale gdy ponownie kopnęła drzwi, one znowu
nie zaskoczyły.
─ Co się dzieje?! – krzyknęła. Rozpacz chwyciła ją za
gardło.
Black
roześmiał się i sam zaczął mocowanie z drzwiami szafy, jakby sądził, że choć Dorcas
i cała banda po drugiej stronie mogli wspólnymi siłami otworzyć mebla, on to
zrobi najmniejszym palcem u lewej ręki.
Drzwi
nie zaskoczyły.
─ Chyba się zablokowały! – usłyszała głos Hestii, a potem
ktoś jeszcze raz rzucił Alohomorę.
Dorcas
miała wrażenie, że to jakiś koszmarny sen.
Pierwsza!
OdpowiedzUsuńTak więc jestem pierwsza, co jest moim najwspanialszym osiągnięciem życiowym. Chociaż w sumie to nie – najbardziej jestem dumna z tego, że umiem zrobić koka z jednej gumki. Serio, gdy pierwszy raz mi się to udało byłam bardziej niż zachwycona. Napisałam to przyjaciółce, ale ona mnie nie doceniła. Chlip.
UsuńNo w każdym razie nie myśl sobie, że jak robię coś w stylu pół-zawieszenia na moim blogu (bo chyba tak to można nazwać) to wreszcie uwolnisz się od moich komentarzy. O nie. Teraz będę wyładowywać całą moją energię, którą powinnam gromadzić na moje opko, na Twoim cudownym HzTL <3 Także pozwól:
OMG MARLENA MA BYĆ Z REMUSEM. TOTALNIE. A Bree kojarzy mi się z pewną dziewczyną z mojej klasy, bo mnie wkurza i ma piskliwy głos. Tylko, że ta moja… eee… koleżanka ciągle gada różne nieśmieszne rzeczy, które według niej są śmieszne i jeśli nawet rzeczywiście kogoś by śmieszyły, to mojego młodszego o 3 lata brata, czyli raczej nie moja grupa wiekowa. Wróćmy do tematu. Nie wiem co zaplanowałaś dla Bree w innych rozdziałach, ale jak się zbliży do Remusa to będę strzelać z tego pistoletu na gąbczaste strzałki moich braci. Wolałabym tym na wodę, ale się zepsuł podczas ostatniego lanego poniedziałku, po którym nasz uroczy domek wręcz pływał. A kto musiał wycierać wodę z podłogi? JA.
O czym mówiłam? Aha. Remus. Marlena. Ok. A zatem to mój drugi ulubiony parring w Twoim opku, zaraz po Jamesie i Lily, ale to zbyt oczywiste. A skoro już przy nich jestem, to się nimi pozachwycam. Uwięzieni na samym szczycie diabelskiego młyna, czy jak to się tam nazywa? Najlepiej. Będą musieli porozmawiać o pocałunkuuu. No i mam nadzieję, że ta rozmowa o pocałunku też się skończy pocałunkiem. A jak nie to cię znajdę. *robi groźną minę i z aprobatą obserwuje Abigail uciekającą w popłochu, by opisać scenę pocałunku i kiwa głową z zadowoleniem* A tak w ogóle to moja koleżanka w przedszkolu miała na imię Abigail. Wszyscy mówili do niej Abisia. Fajna była kurcze, aż ją pozdrowię.
*Pozdrawia*
Okej, a teraz może przejdę do Dorcas i Syriusza, których aż tak bardzo nie shipuję, sama nie wiem dlaczego. Mój umysł za bardzo zajmuje obecnie… a chwila, bo mi się przypomniało, że Marlena jest jak ja, bo nie lubi dużych imprez. Mój ziomek no. Dobra, ale mówiłam o tym, że mój umysł zajmuje obecnie Lily i James ze swoimi rozmowami, oddawaniem kurtki (KURDE KURDE KURDE. Chciałabym, żeby mi kiedyś chłopak oddał swoją kurtkę) i tym pocałunkiem, który był i który, jak już wspomniałam, musi być. Ale okej, bo mówiłam o Doriuszu. „Mówiłam” jest dobrym słowem, bo właśnie skończyłam. Nie mam za bardzo nic do powiedzenia na ich temat, oprócz tego, że nie umieją tańczyć, ale ja też nie umiem, więc nie mogę się czepiać.
Kolejny temat? Lily i Syriusz? Ależ proszę:
Usuń„─ Nowe słowo, Black? Ile je ćwiczyłeś, zanim twój marny iloraz inteligencji zdołał je udźwignąć?
─ Dwa razy mniej niż ilość twoich pocałunków w ciągu życia… To jest ZERO na DWA. Prosta matematyka, Evans.”
Matematyka niby prosta, ale ogarnięcie tego krótkiego matematycznego zdania zajęło mi dobrą chwilę, którą spędziłam z otwartymi mało inteligentnie ustali, patrząc na ścianę nad laptopem z niezrozumieniem. Ale potem załapałam o co się rozchodzi. Ach, mój brzydki gość od matmy byłby ze mnie dumny. Nie. Nie mogę o nim wspominać, bo zacznę przeklinać, a ja nie przeklinam przecież. Ale za to kopię w kostki (niczym Lily i Syriusz, ach) albo przydeptuję sznurówki. Powaga, jestem w tym mistrzem. Staliśmy na korytarzu większą grupką i rozmawialiśmy, a nagle mój kolega do mnie mówi, że mu przydeptuję sznurówkę. Ja patrzę w dół, że o, rzeczywiście i podnoszę nogę, on zawiązuje buta i po chwili znów stoi obok mnie i gadamy z innymi. A kiedy popatrzyłam w dół okazało się, że znów przydeptuję mu tę nieszczęsną sznurówkę, co nie miało prawa się wydarzyć, bo nie podnosiłam stopy nawet na moment, a on dopiero co tego buta zawiązał. Jak widać potrafię czarować nawet bez różdżki, czego na pewno pozazdroszczą mi James i Lily, uwięzieni na tym JEDNYM krzesełku, WE DWÓJKĘ, na nie wiadomo JAK DŁUGO, totalnie SAMI. Ale za żadne skarby bym ich tego nie nauczyła, bo wtedy być może do żadnych kissów o północy by nie doszło, a tego przecież nie chcemy. W ogóle to jak tak opisywałaś to zamknięte wesołe miasteczko, miałam skojarzenia z „Once upon a time” i Nealem i Emmą, pijącym kawę, czy co to tam było, na tej nieczynnej karuzeli. A ta panda to z kolei kojarzy mi się z walentynką, którą dostałam od kolegi w trzeciej klasie podstawówki – taką miłą kartkę i pluszową pandę. To znaczy miłą teraz, bo wtedy byłam bardzo zażenowana. Teraz też jestem, bo takie urocze prezenciki to nie dla mnie. I właśnie dlatego uwielbiam Lily, bo jest trochę jak ja <3 A skoro James ją pokochał, to i dla mnie jest nadzieja (dobra, łudzę się, ale nie niszcz mi marzeń, ok?).
Ja się pytam! Jak mogłaś mi zrobić takie coś? W takim momencie, W TAKIM MOMENCIE! Jak?!!! Przecież to było coś... no właśnie COŚ! Nigdy nie przepadałam za nadmiernymi intrygami miłosnymi, romansami i tago typu rzeczami, a u Ciebie to kocham. Niech to! Tak bardzo chcę się dowiedzieć jak ten cały sylwester się skończy. Czy nasza piękna, podwójna para pogdzoi się, a może będzie jeszcze wiecej kłotni? Choć coś mi świta, że obiecywałaś pieć pocalunków. Mam nadzieję, że nie zmieniłaś zdania, bo jestem cie,awa, kto z kim i ogólnie jak. W ogóle z mojej wypowiedzi da się coś ogarnać? Wracam do tametu. Chciałabym, żeby Lily I James choć na chwilę byli razem. To byłoby świetne! Bo bez kłótni to u jich raczej się nie obędzie. Znając życie to tak będzie zawsze, ale w końvu się kochają. Jeszcze o tym nie wiedzą, ale tak jest i nic nie mogą na to poradzić. Natomiast Łapa i Dorcas mogliby się pocałować i znowu pokłóciv i udawać, że im nie zależy na sobie. Kocham te ich potyczki, są świetne. No ale to moje plany, Twoje i tak pewnie będą tak niespodziewane, że nie przyjdą mi do głowy. Będzie coś w następnej części o Remusie i może Marlenie? Uwielbiam tę parę, zresztą jak wszystkie, które są tu. No i chcę, żeby Hestia była z Chasem i ktoś jeszcze dls Emmeliny. Za pięknie by było... Jestem ciekawa jak będzie wyglądał dom Potterów po tym sylwestrze. Oj, matka Jamesa się raczej nie uczieszy. Ten widok będzie musiał być powalający. O! I bym zapomniała o Mary. Przecież ona na pewno ma coś jeszcze w zanadrzu. Ona tak łatwo się nie poddaje. Tylko żeby May na tym nie ucierpiała. Zbyt ją lubię i zbyt jestem nią zaintrygowana. Ona ma coś w sobie. I jeszce tak nie do tego rozdziału. Po prostu mi się teraz przypomniało. Isaac - tak naprawdę kim on jest. Znaczy nie chodzi mi o to co już wiemy, tylko o to, że on też do końca nie pokazuje swojej twarzy. Te jego zachwanie też skądś wynika. A może on tak naprawdę jest dobry... Znaczy tak dobry dobry. Że też ma swoje problemy i on po prostu poszukuje szczęścia i prawdziwej rodziny. Chyba coś mi się na refleksje wzięło. Dobra podsumowanie. Było SUPER, EXTRA, WYBITNE, FANTASTYCZNE, ŚWIETNE, AMAZING, WONDERFUL, NAJLEPSZE, EVER, NIESAMOWITE, PORAŻAJĄCO DOBRE, GENIALNE! No tak w skrócie ;) Chyba w tym komentarzu pobiłam swoją liczbę błędów. Wybacz.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i czekam na kolejną część :**** ♥♡♥
Fajny rozdział, czekam na następny! :D
OdpowiedzUsuńAbby, Abby, Abby, Abby!!!!
OdpowiedzUsuńWybacz mi, błagam!!!!
Jestem taka zła i wgl '-'
Nie miałam czasy ;-;
Sama rozumiesz, prawda? No bo wiesz... musiałam uczyć się na biologię (dostałam 5 ! Rozumiesz!!! 5! *wszyscy klaszczą, a ja skromnie się rumienie*) i teraz powinnam uczyć się z chemii... Jak ja tęsknie za podstawówką!!!
Ale wracając do rozdziału...
Wiesz, że jest znakomity, bo ty go pisałaś. Ogólnie zrobiłam sobie nawet taki ranking moich ulu rozdziałów u cb ^^ Pierwszy jest rozdział z Mokonuelozą <3333
Marlena, Marlena, Marlena... Marley...
dziwna z jej osoba... Tęskni, a nic nie mówi... I taki smutek na twarzy, że ten @##$$^%&%#@^ pchlarz Syriusz powiedział Remusowi, że Marley jest bi ;-;
Od dzisiaj go nie lubię (taaa, jasne...)
Emmelina, Hestia, Dorcas....
Mówiłam ci już, że Hestia wkurzyła mnie tym, że zamknęła DORCAS i Syriusza sam na sam w szafie?!?! Skoro Dor nie chce chętnie się z nią zamienię ^^
Wiesz, Abby?
Tak dużo chciałbym ci dzisiaj napisać, ale nie mam pojęcia jak...
Ech....
Lily, James, Syriusz...
Jednak kocham Syriusza za to, że nie posłuchał moje kochane Jily ♥♥♥
Niech sobie wszystko wyjaśnią ;)
Wgl nie mogę się skupić na komentowaniu!!!
Może to przez Slade, które leci z mojego telefonu? I don`t know!
Nieeee... wcale nie śpiewam (fałszuję) razem z nimi.... Wcaaleee
To chyba wszystko... Chyba nie! Pewnie jak zwykle o czymś zapomniałam xD
Pędzę powtórzyć sobie chemię i akordy ;-;
Taaa... uczenie się równocześnie chemii i powtórzenie sobie grę na gitarze... 10000 punktów za inteligencje!
Pa, Agata ;*
Wiatr ^^^
P S wybacz taaki krótki kom...
Nie mam na nie weny ;(
Do następnego napisania ;*
O rzesz robi się na prawdę gorąco.A jeżeli mówię to przy minus dwudziestu stopni to na serio robi się GORĄCO! I ciekawe co się dzieje u Jamesa i Lily...no nic idę czytać dalej.:D
OdpowiedzUsuńUwielbiam taką ilość James i Lily w jednym rozdziale! Ale od początku:
OdpowiedzUsuńMarlena.... Mara.... Marley i co jeszcze tam można wymyśleć, żeby zdrobnić jej imię... Jaka on jest irytująca. Ofiara losu, prawie kaleka... nie, nie, nie płaczcie;/ Naprawdę zaimponowała mi, że A: nie poddała się choć ujawniono jej preferencje seksualne, ale skoro już jest bi, to nie powinna się tego wstydzić. Chociaż sama nie rozumiem idei "bi", no ok facet woli faceta, babka babkę, ale raz to raz to? Żeby życie miało smaczek, raz dziewczynka, raz chłopaczek. Tia.
B: Wzięła ze sobą Bree żeby mogła zobaczyć jak naprawdę wygląda sylwester, bez tych tandetnych etykiet, zabierania łokci ze stołu i picia z filiżanki z małym palcem w górze, duży plus
Ale po jakiego groma zapoznawała, no dobra zapoznać mogła, nawet wymagało tego dobre wychowanie, ją z Remusem i jeszcze kazała im razem zatańczyć! Czy ona mózgu nie ma?( Pytanie retoryczne) Oczywiście, że nie! Mary, która popchnęła Evans w ramiona Pottera miała chociaż na tyle oleju w głowie, że zrozumiała swój błąd i chciała go naprawić. Jak się na kogoś leci, a Mara ewidentnie leci na Remusa, to powinna no nie wiem, zaciągnąć go do jakiegoś pokoju i zrobić z nim tyle rzeczy, żeby nawet nie zauważał innych. No ale cóż, zobaczymy co po tym Sylwestrze wyniknie.
Black! Jest i mój mistrz ciętej riposty:) Tak uwielbiam go (nie tak jak Jima ale uwielbiam) za samo to, że istnieje, ma już u mnie duży plus. Dorcas ma racje, że nie ufa temu szczwanemu lisowi. Ale i tak ją zaliczy, ja jestem tego pewna, może nie od razu może nawet się przy tym zakocha na zabój (co było by iście niewłaściwe dla jego stylu playboya) ale na pewno ją zaliczy.
No i
WERBEL PROSZĘ!
tam dam tam dam dam dam
Lily i James!
James jest obłędny, uśmiechnięty, arogancki, bezczelny, ma w sobie taki chłopięcy urok, bezstresowego zachowania, mimo że ma problemy, np. z May. Jego dyskusje z Evans są genialne, wyprowadza ją z równowago z takim dziecięcą łatwością, że aż mi jej czasem szkoda. Doskonale rozumiem Rudą i jej brak orientacji w terenie, mnie też można wywieść na koniec świata powiedzieć, że jestem pół godziny drogi od domu i bezsprzecznie bym w to uwierzyła. No i oczywiście, poinformowanie, że idę w prawo a skręcam w lewo. Mina mojego De bezcenna, a później pęka ze śmiechu pół wieczora. No nic! Diabelski Młyn! Chętnie bym się z nimi na niego wybrała:D Hi, hi,hi;D W pewnych momentach Potter był nawet uroczy, zwłaszcza jak oddał jej swoją kurtkę, choć wiadomo, że dopełnił to złośliwym komentarzem, to mimo wszystko gest był słodki. No i wygrał dla niej pandę! Naprawdę, moja romantyczna natura w tym momencie, leży zadowolona:)
I gdy już jest całkiem miło i sympatycznie pojawia się gwiazda programu: PIJANY BLACK
Ciekawe czy wie, że Evans go zabije jak zejdzie z tego koła, jego i Pottera zapewne też.
7 minut w niebie? Już się bałam, że to gra na poziomie ostatnich gimnazjalnych "słoneczek" ale okazało się, że to mniej szkodliwe, jak masowa ciąża:) I moja ulubiona Hestia! Strasznie jej mało:( Chcę więcej!
Buziaki:*
No więc, jak na fejsbukach zapowiadałam, zabieram się do komentowania!
OdpowiedzUsuńJak to możliwe, że co rozdział to lepszy?! Jak już teraz jest świetnie, to co będzie za jakieś kilkanaście rozdziałów? :D
Oj, "trochę" ta Mary namieszała :>. Ale, jak Emmelinę zaczynam lubić, to kogoś na miejsce najbardziej nielubianej trzeba mieć. Zaczyna mnie ta kobitka intrygować! Mam nadzieję, że z związku Marleny i Remusa jeszcze coś będzie, bo w wątkach par to są u mnie równo z Jily, czyli na szczycie, a jak nic nie będzie to się potnę mydłem D:
"Wyprawa do monopolowego"... Lily nie chce żeby James szedł z Mary? Ona, zazdrosna?! Tego to ja nie widziałam!
To, że James jeszcze żyje po tych kilku jego tekstach to istny cud. Jak czytałam te ich rozmowy to się koleżanka dziwiła co jej się tak śmieję do telefonu, a po tym co zrobił Syriusz po prostu padłam.
Z tej karuzeli albo James wyjdzie martwy, albo bez 50 galeonów. Coś czuję, że pijana swatka Syriusz będzie godna polecenia xD. (Świeżutka kromka, mówię Ci, ze smakowitą... ;_; ♫)
Krótki komentarz, ale czas (czyli stojąca obok mama) goni D:.
To lecę dalej czytać w ukryciu na telefonie, "bo to to samo co komputer", a więc jak zobaczą rodzice że nadal jestem na "komputerze" to będzie słabo x.x.
Pozderki ;*!