Poprzednio
Gryfońska banda wraca do szkoły po wakacjach na swój szósty rok. Pierwszy dzień szkoły okazuje się równocześnie pełnią księżyca, co ma szczególne znaczenie dla pewnych chłopców, producentów-problemów, zwanych Huncwotami. Jednocześnie między dziewczętami – Lily, Dorcas, Marleną i Emmeliną – dochodzi do rozłamu, czego konsekwencją są spacerki w tym niefortunnym czasie. Lily zostaje uratowana przez Jamesa oraz poznaje sekret Remusa Lupina, natomiast wybawcy Marleny, szesnastoletni Ślizgoni, przy okazji fundują jej niezapomnianą noc w towarzystwie rozwścieczonego, skrępowanego czarnomagicznymi zaklęcimi wilkołaka.
„Miłość jest wtedy… kiedy kogoś lubimy… za bardzo.”-A. A. Milne
Szósty zmysł Marleny
podpowiadał jej już, że zbliża się pora stosowna do wstania i obudzenia
dziewczyn, bo same na pewno tego nie zrobią. W związku z tym, że w ich
dormitorium nie istniało coś takiego jak budzik, dziewczyna zawsze czuła się
odpowiedzialna za wyrwanie przyjaciółek z objęć Morfeusza, chociaż nie należało
to do łatwych zadań. Dorcas na przykład nieświadomie rozpychała się łokciami,
gdy ktoś ją budził, przez co przypadkiem nabiła przyjaciółce kilka sińców. W
takich warunkach naprawdę ciężko być tą, która budzi się najwcześniej.
Wiadomo jednak, że McKinnon, jak
każdy inny człowiek, również lubiła od czasu do czasu dłużej sobie pospać, a
żeby się zmotywować do gwałtownej pobudki, pewnie grubo przed czasem, liczyła
zawsze do dziesięciu, a potem unosiła zmęczone powieki i jęczała głośno.
Obróciła się na drugi bok.
Raz, dwa, trzy… Czemu
tu jest tak jasno?
Cztery, pięć sześć… Czy
to słońce tak ją praży w twarz?
Siedem, osiem… Czy
ona w ogóle leży na łóżku?
Dziewięć… Gdzie
zapach mazideł Emmeliny, który zawsze roznosi się w dormitorium numer cztery?
Dziewięć i pół… Czemu
Dor nie gada przez sen? Czemu nie słychać cichej muzyki spod łóżka Lily?
Mara zamrugała i otworzyła
powieki. Całą siłą woli zmusiła się, żeby nie krzyknąć. Nie była w swoim dormitorium…
Leżała na jakieś podmokłej ziemi, która pobrudziła jej polówkę i czerwono-złoty
krawacik. Jej włosy nie były schludnie przeczesane i podtrzymane opaską albo
wsuwkami, tylko poczochrane, naelektryzowane, brudne i klejące od jakieś
śmierdzącej breji… chyba od krwi. Ale, na Boga, skąd tu się wzięła krew?
Dopiero po kilku głębokich
wdechach, zorientowała się, że plamy krwi zaschły też na jej kołnierzyku
bluzki, a w buzi coś strasznie ją szczypie. Przyłożyła rękę do ust, lekko też
się przy tym unosząc, i rozejrzała się po okolicy. Bez wątpienia obudziła się w
jakimś lesie, sądząc po kilkudziesięciu drzewach, które zobaczyła w linii
prostej. Przypominał jej trochę ten lasek, w którym zgubiła się z siostrą, gdy
miała pięć lat, a potem Ann wpadła do jakiegoś dołka i złamała nogę. Ale nie
mogła być tu znowu… Przecież dopiero co zaczął się Hogwart… Czy ona nie
powinna…
O, Merlinie. Nagle wszystko jej
się przypomniało.
Pokłóciła się z Emmeliną.
Rozmawiała z Remusem.
Zaatakował ją wilkołak.
Wybawili ją Ślizgoni, a potem
zostawili jak robaka, całą we krwi. Ci Ślizgoni… Użyli wczoraj czarnej magii.
Na jej oczach. Jednak nie mogła sobie przypomnieć, do dokładnie zrobili.
Po krótkim rekonesansie własnych
strat, oszacowała, że złamała wczoraj lewą rękę i skręciła kostkę, jest cała
poobijana, chyba przegryzła sobie język do tego stopnia, że czubek jej odpadł i
możliwe, że wybiła sobie jakiegoś zęba, a może nawet kilka zębów, bo tak boli
ją w ustach. Słowem – nawet gdyby się uparła i zawzięła, na co nie miała
ochoty, nie było mowy, żeby własnymi siłami doczołgała się do Skrzydła
Szpitalnego. Ale… Nie powinna być tu sama.
Ciężko dysząc uniosła głowę do
góry i zobaczyła leżącą pod drzewami postać, mocno splecioną linami. Wiedziała
o niej jedno – to on był wczorajszym napastnikiem, którego Avery potraktował
tak, jak ją, ten… wilkołak. Wcześniej podejrzewała, że to jakiś
starszy człowiek, którego z pewnością nie miała przyjemności poznać, a teraz
wszystko wskazywało na to, że to uczeń Hogwartu, gdzieś w jej wieku. Nie
mieściło jej się w głowie, że ktoś… taki mógł się z nimi
uczyć. Mimo wszystko musiała go obudzić i poprosić o dolewitowanie do
pielęgniarki. Sama przecież nie mogła tego zrobić.
Zaklęła pod nosem, wyciągnęła
zdrową rękę ku leżącej obok różdżce i wyszeptała zaklęcie rozweselające w
śpiącego.
Natychmiast zareagował.
I zobaczyła jego twarz.
♣
♣ ♣
─ Emma, hej Emma!-
usłyszała w swoim uchu głos Dorcas. Blondynka przeciągnęła się leniwie i z
soczystym przekleństwem schowała głowę w poduszkę. Nienawidziła, kiedy ktoś ją
budził, tym bardziej, że wczoraj miała poważne problemy z zaśnięciem. Poza tym
dziewczyna wolała, żeby budziły ją subtelnie promienie słońca, które padają jej
na twarz, ale Lily-Nieświadoma-Sadystka musiała zasłonić wczoraj okno.
Super, nie ma to jak wsłuchiwanie
się w zrzędzenie Meadowes z samego rana, pomyślała i w myślach
przewróciła oczami. Nigdy się z Dor nie lubiła, a raczej to ona nigdy nie
lubiła szatynki. Miała do niej specyficzne uczucia. Gdy przebywała z nią w
jednym pomieszczeniu, czuła jakąś obsesyjną chęć rywalizowania, a raczej –
chciała być od niej lepsza w każdej dziedzinie. Sama nie wiedziała, kiedy się
to zaczęło… chyba wtedy, kiedy Meadowes po raz pierwszy odrzuciła
Syriusza, jej Syriusza. Uważała się za pępek świata,
dziewczynę dużo poza progi Blacka, a przecież była jedynie zwykłą wywłoką,
kimś, na kogo Syri nie powinien nigdy spojrzeć. To nią, Emmeliną, powinien się
zainteresować.
Titanic kazała współlokatorce się
od siebie odwalić, jednak Dor z niezmordowaną miną szturchnęła przyjaciółkę
jeszcze raz w ramię.
─ Proszę cię, wstawaj. Jeśli nie
wstaniesz, będę musiała obudzić Lily, a ona zabije mnie wzrokiem. No weź,
mamy misję. Musimy iść poszukać Marley.
Titanic znieruchomiała.
Musimy iść poszukać Marley.
To ona nie wróciła?
Cóż, w takich okolicznościach nie
mogła dłużej siedzieć bezczynnie. Marley należała do kręgu najbliższych jej
osób, mimo że Emmelina nie zawsze odpowiednio to okazywała. Na przykład –
całowała się z jej chłopakiem w poprzednim semestrze, a tego na jej miejscu,
chyba by nie wybaczyła.
Blondynka w życiu przeczytała
multum książek, w których bohaterki miały właśnie taką rozterkę, jak teraz ona,
w tym tylko sęk, że w nich zazwyczaj całowany chłopak przyjaciółki przy okazji
był również ich obiektem zauroczenia, a nie – jak u Emmeliny – najlepszym
przyjacielem z dzieciństwa.
Emmelinę zalały wyrzuty sumienia.
Wczoraj Marley wybiegła z rytuału ze świecą, dlatego, że zeszła ona na temat
Syriusza, a raczej, jak się wszystkim wydawało - Remusa, mówiąc, że
„chyba się zakochała”. To była jej wina, że Marlena wybiegła.
To była jej wina, że nie wróciła. To była jej wina,
że prawdopodobnie coś jej się stało.
Natychmiast wyskoczyła z łóżka,
naciągnęła swoją koronkową halkę i siląc się na sztuczny uśmiech w stronę
Dorcas, spytała:
─ Nie wróciła? Wczoraj?
─ Nie. Wolę ją znaleźć, zanim
McGonagall zacznie się czepiać. Znasz Marley- nieważne, jak bardzo byłaby
zdesperowana, ona nie przeżyłaby ominięcia zielarstwa, a NA
PEWNO je dzisiaj mamy, bo wszyscy wiedzą, że szóstaki ZAWSZE mają zielarstwo we
wtorki.
─ Wszyscy? – powtórzyła
blondynka, niedbale rozczesując włosy palcami. ─ Ja nie…
Dorcas machnęła lekceważącą ręką.
─ Posłuchaj mnie ─ zarządziła. ─
Musimy udać się na mały rekonesans po Hogwarcie. Moim zdaniem siedzi gdzieś z
Lupinem, bo NA PEWNO się pogodzili ─ nawijała, a mówiła to z taką mocą, że
gdzieś w Emmelinie, mimo że wiedziała, iż podobna alternatywa jest
nieprawdopodobna, zrodziły się podobne nadzieje.
─ Okej ─ przystała na to Titanic
i z ciężkim westchnieniem założyła swój różowy szlafrok. ─ Już idę.
I tak ramię w ramię opuściły
dormitorium numer cztery, jakby w gruncie rzeczy były naprawdę dobrymi
przyjaciółkami.
♣
♣ ♣
─ Jesteś wilkołakiem.
Jesteś wilkołakiem i nic mi nie powiedziałeś.
To właśnie powiedziała Marlena,
kiedy tylko paraliż, który wstrząsnął nią, gdy zobaczyła Remusa, opuścił ją na
tyle, że mogła otworzyć usta.
Teraz taki sam paraliż dla
odmiany zaatakował Lupina. Nie wiedział, co zrobić. Nie ma na świecie słów,
które mogłyby jakoś to wszystko dziewczynie wytłumaczyć, sprawić, że on sam nie
czułby się tak podle. Stracił resztki nadziei na odzyskanie Marleny. Teraz
zależało mu tylko na tym, żeby mogli pozostać przynajmniej przyjaciółmi. Nie
mógł nic powiedzieć. Nie chciał nic mówić. Nie chciał zrobić czegoś, co potem
znowu obróci się przeciw niemu.
Jesteś wilkołakiem krążyło
po jego głowie i wybuchało, gdy próbował wszystko gorączkowo uporządkować. Nie
stać go było na nic.
W końcu, po jakimś czasie, jakaś
część jego umysłu otrząsnęła się z rozpaczy po niewątpliwym końcu jego związku
i zaczęła alarmować, dlaczego on, wilkołak, obudził się obok czołgającej się po
ziemi własnej byłej, (warto wspomnieć, że wyglądała jak z ilustracji
przedstawiających ofiarę najgorszych potworów, od których roiło się w jego
podręczniku do OPCM' u) skrępowany więzami. Zrobił jej coś? Zaatakował? Mógł ją
zabić. Mógł… cholera, nie wiedział, co.
Co z chłopakami? Kto wczoraj
wieczorem skrępował wilkołaka więzami i zostawił Marlenę w kałuży własnej krwi?
Gdzie podziali się Pete, James i Syriusz? Wiedział, że bez poważnego powodu,
nie zostawiliby go nigdy.
A więc czym był ten poważny
problem? Zaatakował kogoś jeszcze?
─ Co… co ci się stało? – wyjąkał
jedynie. Marley obdarzyła go tak nieprzychylnym spojrzeniem, że przez chwilę
miał wrażenie, że opętał ją duch Lily Evans, a go Jamesa Pottera.
─ Czy to ważne? Dlaczego nie
możesz mi odpowiedzieć? Dlaczego nie możesz skończyć raz na zawsze z tymi
twoimi sekrecikami?
Dlaczego? Dlaczego nie przyznał
się Marlenie do swojej nocnej osobowości? A dlaczego nie zrobił tego nikomu
innemu? Był wilkołakiem. Potworem. To nie było wyznanie rodem
„tak, to ja wybiłem okno w piwnicy”- to było coś, czego nigdy nie miał zamiaru
nikomu mówić, a zwłaszcza swojej dziewczynie. Likantropia w pewnym stopniu
degradowała go z pozycji człowieka. Będąc wilkiem tracił wiele ludzkich
przywilejów, dlatego ciężko było mu dostać się do jakieś szkoły i zapewne
będzie miał problem w zdobyciu pracy po owutemach. A skoro Ministerstwo
wydawało kolejne reformy przeciw mieszańcom, to inni, zwykli obywatele powinni
tym bardziej spoglądać na niego z pogardą.
On sam... on sam, gdyby był
zwykłym obserwatorem z boku, po odkryciu, że jest wilkołakiem, nie patrzałby na
siebie tak samo.
Tak, zdawał sobie sprawę, że
zachowywał się egoistycznie, okłamując Marę czy nawet ogólnie trzymając ją tak
blisko – jego dziewczyna przecież nigdy nie mogłaby żyć normalnie, bez ciągłego
zagrożenia. W każdej chwili coś mogło jej się stać. W każdej chwili on...
on mógł zrobić jej krzywdę.
Problem w tym, że gdy już zaczął
się w niej podkochiwać, nie mogło mu się odwidzieć. Nie mógł, nie chciał
przestać. Nie znosił myśli, że likantropia odebrałaby mu jeszcze i ją, dlatego
właśnie ciągnął tę farsę tak długo. Przez swoją chorobę stracił tak wiele,
że... że w pewnym sensie myśl, że ma Marlenę robiło wszystko lepszym.
─ To nie ma już znaczenia… ─
szepnął i wlepił wzrok w ziemię. ─ Marlena, wszystko ci wyjaśnię, jak tylko
upewnię się, że nic ci nie jest.
Prychnęła wściekle.
─ Nic. Gdybyś powiedział mi
prawdę, wiedziałabym, żeby trzymać się z daleka.
Słuszna uwaga. Ale gdyby zebrałby
się na powiedzenie jej prawdy, zapewne byłoby to ich ostatnie spotkanie.
─ Masz złamaną rękę ─ zauważył.
–Widać, że nie możesz nią ruszać.
─ I nogę – dodała. – Chyba. W
każdym razie nie mogę chodzić. Ale to nie jest teraz…
─ To jest teraz ważne ─ przerwał
jej. – Zaraz zaniosę cię do pani Pomfrey…
─ NIE! ─ zaparła się
dziewczyna, chowając głowę w obronnym geście. ─ Po moim
trupie, żebyś mnie niósł na rękach do szkolnej pielęgniarki.
Westchnął i zerwał się na równe
nogi, zapominając o linach. Kiedy tylko podniósł się do pionowej pozycji,
natychmiast się zachwiał i spadł prosto na twarz, tuż obok ręki Marley.
Przekrzywiając się, spojrzał dziewczynie prosto w oczy.
─ Pomyślmy racjonalnie, dobrze?
Nie możesz się ruszać. Ja nie pójdę po nikogo innego, kto miałby cię zabrać do
Hogwartu zamiast mnie, bo nie mam zamiaru zostawić cię po raz kolejny.
─ Nie życzę sobie, żebyś mnie
dotykał.
Marlena wcale nie chciała, żeby
brzmiało to tak, jakby brzydziła się Remusa przez jego... alter
ego. Dziwnie się z tym czuła, ale wcale nie ogarnęło ją uprzedzenie.
Oczywiście wciąż się wściekała, ale to dlatego, że została zdradzona z Emmeliną
i – jak się teraz okazało – cały ich związek opierał się na kłamstwie.
─ W takim razie będziemy
tu leżeć, niezdolni do ruchu, tak długo, aż Hagrid wpadnie tu poganiać się z
centaurami albo odwiedzić wielką, zmutowaną muchę ─ zadecydował Lupin, jakby
przed chwilą wcale na niego nie naskoczyła.
Nie zachichotała.
─ No dobra, niech ci będzie! Ale
wyjdziesz od Pomfrey natychmiast, jak mnie tam doniesiesz i nie
będziesz się do mnie odzywać po drodze.
Nie były to warunki nie do
spełnienia, więc przystał na to, a Marlena zaklęciem spaliła krępujące go
sznury, lekko parząc mu ramię. Syknął z bólu.
─ Wybacz ─ warknęła.
Kiedy chłopak nareszcie się
uwolnił i prędko rozmasował przetarte nadgarstki, wziął szatynkę na ręce
i – co rusz się potykając, bo sam Remus, jak po każdej pełni, czuł się
wycieńczony – udał się powoli w kierunku zamku.
Dopiero kiedy zaczął ją
opuszczać, zorientował się, że obudził się na polance, na której – ponoć –
kiedyś Syriusz widział jednorożce, i gdzie zabierał Marlenę na pikniki.
Zaliczała się ona praktycznie jeszcze do błoni, bo była dosyć wysunięta i
naturalnie odizolowana od niebezpiecznej części lasu, ale i tak teraz Lupin
zaczął karcić się, że na randki obrał tak niefortunne miejsce. Teraz los z
niego zakpił.
Marley przez całą drogę
intensywnie się na niego patrzała, jakby z oczu próbowała wyczytać całą
historię jego życia. Jej oczy czarowały go tak bardzo, że Remus – nim się
zorientował – już złamał jeden z jej warunków, otwierając buzię:
─ Jestem ci winny wyjaśnienia ─
przyznał.
─ Miało być bez pogaduszek ─
przypomniała bezbarwnie.
─ Wiem. Tylko stwierdzam
fakt.
Zapanowało kilkuminutowe
milczenie, podczas którego Remus był pewny, że Marlena powiedziała już swoje
ostatnie słowo do niego. Bardzo się więc zdumiał, gdy ta sama dziewczyna
odezwała się nagle, kiedy zbliżyli się już do zamku, jakby wybudziła się z
jakiegoś transu:
─ Owszem, przydałoby się kilka
słów wytłumaczenia.
Chłopak wziął głęboki oddech.
─ To dłuższa historia ─ palnął.
Dziewczyna wywróciła oczami:
─ Mówisz tak zawsze. Jak zwykle
odpychasz od siebie ludzi.
Postępował tak? Po raz kolejny
zalała go fala beznadziei, tym razem dlatego, ponieważ uświadomił sobie, że za
rozpadem jego związku nie stała tylko Emmelina. On też miał w tym sporo winy.
─ Mara, ja naprawdę chcę wszystko
wyjaśnić. Chociażby dzisiaj. Albo jak wyjdziesz ze szpitala.
─ To tylko kości. Jesteśmy
czarodziejami. To zajmie najwyżej dwie godziny.
─ Jesteś zmęczona…
─ Chcę poznać prawdę ─ ucięła
krótko, a ten tylko przytaknął jak posłuszny szczeniak. Jak na osobę tak
spokojną i zrównoważoną, jaką była zwykle, nie brakowało jej bezwzględności.
Problem w tym, że tym razem Remus
wcale nie wykręcał się przed otworzeniem się na innych. Jego historia raczej
nie należała do takich, które zmieszczą się w jakiś pięciu minutach drogi do
Skrzydła Szpitalnego. Z drugiej strony... przecież ciekawość dziewczyny w tym
przypadku wcale nie była pierwszym stopniem do piekła, przynajmniej nie dla
niego. Mógł ją wykorzystać i przy okazji wytłumaczyć się z incydentu z
Emmeliną, oczywiście, o ile znowu nie zapomni języka w gębie, jak wtedy, u niej
w ogrodzie.
Ale Remus nie chciał o tym
myśleć.
─ Wytargowałem kolację? ─ zapytał
z nadzieją w głosie.
─ Kolację? ─ powtórzyła, krzywiąc
się teatralnie.
─ To nie musi być od razu randka
– przekonywał. – Po prostu…
McKinnon przegryzła wargę,
zastanawiając się, co zrobić. Remus znał ją wystarczająco, żeby wiedzieć, że
już wygrał tę walkę. Nie było na tym świecie siły, która powstrzymałaby
Marlenę, gdyby w drogę wchodziła jej rzadko odzywająca się ciekawość.
─ W porządku ─ skapitulowała. ─
Tylko ubierz się normalnie, nie chcę widzieć cię w krawacie. I masz załatwić
lazanię. Inaczej zapomnij.
♣
♣ ♣
Syriusz prawie nie mrugał,
kiedy obserwował płomyk powoli trawiący lont ostatniej bomby nużącej, własnego
wynalazku. Kiedy płomień ognia dojdzie do spłonki, prymitywny dynamit
skutecznie zdezorientuje Filcha, a – jeśli mu się poszczęści – może nawet go
uśpić. Black mógł naturalnie włamać się do gabinetu woźnego, kiedy ten zbyt
zajęty będzie terroryzowaniem uczniów i mógł się założyć, że wtedy nie zostałby
złapany – w końcu ma przecież Mapę Huncwotów, kolejny swój wynalazek, który
jest nieomylny – ale byłoby z tym o wiele za mało zabawy. Zresztą, w ten sposób
mógł jeszcze raz rozpływać się nad swoimi genialnymi Bombami
Nużącymi.
Obok niego James uważnie
studiował wszystkie kropeczki na narysowanej przez niego mapie zamku, w razie
gdyby McGonagall postanowiła pokrzyżować chłopcom szyki, a może po prostu gapił
się bezmyślnie na punkt z imieniem i nazwiskiem Lily Evans, tego Łapa nie mógł
do końca stwierdzić.
Z kolei Hestia, która kucała po
jego drugiej stronie, wykreślała coś w jakimś idiotycznym, babskim czasopiśmie
i piszczała, że według horoskopu wiedźmy Salomei, dzisiaj ma zły dzień.
Syriusz niecierpliwie trącił ją w
ramię.
─ Wybucha ─ poinformował
towarzystwo, ale obydwoje po całych wakacjach spędzonych na obserwowaniu, jak
marnują się wszystkie sztuki genialnego dzieła Blacka, przestali już ekscytować
się nimi czy nawet robieniem z przypadkowych osób roślinek.
─ Wiecie co? ─ odezwała się nagle
głośno Hestia, machając dziwacznie głową, jakby próbując się do czegoś
przekonać. Jej włosy falowały przy każdym ruchu. ─ Salomea ostrzega mnie, że
tłumię w sobie cały swój potencjał, przez co nie mogę osiągnąć samorealizacji…
mówiłam już wam o tym przedwczoraj na imprezie, kiedy Seth i Belle byli u
Nassów, ale…
─ Chcesz, żebyśmy cię wkręcili w
towarzystwo? ─ domyślił się James, wyrywając jej gazetę. ─ Wyobraź sobie,
Jones, że w ciągu dwóch dni do tego stopnia nie zdurnieliśmy.
─ Wcale nie chcę, żebyście
wkręcili mnie w towarzystwo! ─ obruszyła się. ─ Ja… no cóż, chcę tylko żebyście
zachowali się jak prawdziwi gentelmani i przedstawili mnie waszym znajomym.
─ Padł jak trup! ─ parsknął
zachwycony „gentelman”, wskazując na Filcha.
Jeśli łudził się, że ktokolwiek z
nich – nieważne czy Hestia, czy James – przestanie robić to, co robiło
wcześniej, z racji tego, że znienawidzony dozorca o mało nie roztrzaskał sobie
głowy, spadając na podłogę; to musiał doznać wielkiego rozczarowania. Wywrócił
oczami.
Otaczają go sami nudziarze.
─ Przynosisz nam już
wystarczającą ilość wstydu ─ zgasił ją James, uśmiechając się złośliwie. ─
Jeśli mamy zacząć się jeszcze z tobą pokazywać i okłamywać innych, jaka to ty
nie jesteś wspaniała, to ja wolę iść skoczyć z Wieży Astronomicznej.
─ Wiesz co? ─ prychnęła
Hestia, najwyraźniej bardzo dotknięta tym komentarzem. ─ Zawsze wydawało mi
się, że jesteś bardziej szarmancki i taktowny niż nasz domniemany arystokrata, którego
podniecają pierdzące poduszki i wysadzanie woźnego w powietrze.
─ Rogaś? Taktowny? ─ zarechotał
Black. ─ Hestia, skoro masz takie teksty w zanadrzu, to prawdziwa z ciebie
dusza towarzystwa.
─ Och, zamknij się ─ prychnęła.
Spojrzała błagalnie na Jamesa.
Brunet lustrował kuzynkę swoimi orzechowymi oczami, chyba chcąc chwilę
potrzymać ją w niepewności, ale w końcu tylko wyszczerzył zęby i odparł
beztrosko:
─ Bardzo mi schlebiasz, ale jeśli
nie chcesz zginąć, w nasze grono znajomych powinnaś wkręcić się sama.
─ Wkręcę się sama, ale byłoby
milej gdybyście mnie przedstawili jako waszą kuzynkę. Tyle osób teraz gada o
tym "pierwszym wrażeniu" i w ogóle... No i moglibyście opowiedzieć mi
coś o kilku typach, żebym nie padła ofiarą jakiś fałszywych dziewuszysk albo
nie spotykała się z jakimś nudziarzem.
─ Z nami nie zginiesz ─
potwierdził Syriusz i jeszcze raz wskazał głową na nieprzytomnego woźnego. ─
Widzisz go? Filch to facet w sam raz dla ciebie.
Hestia w przypływie rozdrażnienia uderzyła kuzyna w sam środek głowy swoją
gazetą, a z drugim, który zdążył się już nieźle pośmiać z tego komentarza,
zrobiła to samo, tyle że z o wiele większą siłą. Black, niezwykle wyczulony na
wszelkie niepotrzebnie zadane uszkodzenia swojego ciała, prychnął i by
rozładować swoje negatywne emocje, ruszył do kanciapy Filcha, żeby „pożyczyć”
kilka skonfiskowanych zabawek.
Dziewczyna odsapnęła, kiedy
zobaczyła, że Syriusz sobie poszedł, po czym nachyliła się do Jamesa i robiąc
słodkie oczka, zawiesiła mu się na ramieniu. Doskonale zdawała sobie sprawę, że
jest ulubioną kuzynką Pottera i wiedziała, że jak tylko odpowiednio do tego
podejdzie, to Rogacz się zgodzi.
─ No weź, James ─ nawijała,
uśmiechając się coraz szerzej. ─ Przecież obiecałeś Belle, że nie pozwolisz mi
zginąć w tak wielkiej, obcej dla mnie instytucji.
─ Gdybyś wiedziała, kochana, ile
ja rzeczy obiecuję mojej matce, i o ilu obydwoje natychmiast zapominamy, to
raczej byś o tym nie wspomniała ─ droczył się, wciąż uparcie gapiąc się na Mapę
Huncwotów. ─ A zresztą, Syriusz aż wyrywa się, żeby ci pomóc.
Pomoc Syriusza... Z pewnych
powodów w myślach Hestii zabrzmiało to niebywale złowrogo.
─ Pomoc Syriusza Blacka jest jak
publiczna egzekucja ─ wyznała bezwstydnie. ─ A ja wierzę w to, że w głębi serca
jesteś odpowiedzialnym, młodym mężczyzną, jedynie konstelacja...
─ Czy moje piękne oczy dobrze
widzą? ─ przerwał jej rozbawiony krzyk „kata”, który dokonuje egzekucji pod
pretekstem bezinteresownej chęci niesienia pomocy.
James i Hestia odwrócili
równocześnie głowy w jego kierunku, a ich spojrzenia skrzyżowały się ze
spojrzeniami dwóch Gryfonek, których widok o tak bezbożnej godzinie rano na
nogach był niemal tak rzadki jak zobaczenie Severusa Snape' a z umytymi
włosami.
Policzki Emmeliny Titanic nabrały
soczystego koloru dorodnej śliwki, z kolei Dorcas Meadowes pomachała ochoczo
dwoma rękami w ich kierunku, ciągnąc blondynkę za sobą.
─ Hej, Black, Potter, czy Mara
dzisiaj u was spała?! ─ krzyknęła Dor z uśmiechem tak szerokim, że na pewno
rozbolały ją kości policzkowe.
Syriusz opuścił kanciapę Filcha,
chowając do plecaka kilka przedmiotów i wyszedł naprzeciw Dorcas, szepcząc jej
coś na ucho, przez co jej policzki przybrały identyczną barwę, jak te Emmeliny.
James wziął więc obowiązek odpowiedzenia na tę dziwaczne pytanie, na własne
barki:
─ Tyle dziewczyn u nas już spało,
że dawno przestało być to coś niezwykłego, ale wydaje mi się, że zauważyłbym
obecność McKinnon, zwłaszcza, że wszyscy jej wczoraj szukali ─ odparł ze swoim
firmowym huncowckim uśmiechem, na widok którego Emmelina poróżowiała jeszcze
bardziej.
Dorcas, której teoria o hucznym
zejściu zakochanych lgnęła w gruzach po deklaracji Jamesa, bynajmniej się nie
zraziła i wciąż naciskała, że Marlena na pewno tam była i
jeśli Huncwoci złożyli Remusowi jakąś męską przysięgę, że nie puszczą pary z
ust o ich namiętnej nocy, to mogą już sobie darować, bo wszyscy go przejrzeli.
Ponieważ w takich kwestiach jak swoje miłosne teorie, Meadowes była uparta jak
osioł, zaprzeczanie Pottera, Blacka, Hestii, a nawet Emmeliny, na za wiele się
nie zdało.
─ A co mnie obchodzi, że jej nie
wiedzieliście – prychnęła – może leżała za baldachimem.
─ Baldachim przy łóżku Luniaczka
spłonął po tym jak Peter próbował rozmnożyć swoją czekoladę na trzecim roku –
zaoponował James.
─ To może Remus chciał zatrzymać
widok Marley w stroju Ewy tylko dla siebie, dlatego użył Zaklęcia Kameleona i…
─ Wiesz co, Meadowes? To
najgłupsza teoria, jaką kiedykolwiek słyszałem, a biorąc pod uwagę to, że
nasłuchałem się teorii mojej matki o tym, że w głębi duszy naprawdę rozpaczam,
bo Tiara nie przydzieliła mnie do Chlewu (─ Do czego? ─ skrzywiła się Hestia),
czy raczej Prosektorium, bo podobne warunki panują w Pokoju Wspólnych naszych
kochanych Ślizgonów; należą ci się gratulacje i uroczyste uściśnięcie dłoni
przez Smarka.
─ Przez kogo? ─ znowu zdumiała
się Hestia.
─ Czyli Marleny wczoraj u was nie
spała? ─ upewniła się Emmelina, chcąc zabrać Dorcas z tego miejsca.
─ A dlaczego miałabym to robić? ─
spytała z wyczuwalną konsternacją w głosie dziewczyna, o której mowa.
Cała piątka szóstoklasistów
zawiesiła swoją jałową dyskusję i równocześnie odwróciło się o sto
osiemdziesiąt stopni w kierunku drzwi. Drzwi, przez które wchodził właśnie
wyglądający jak śmierć na chorągwi Remus Lupin, dzielnie trzymający w ramionach
brudną, zadrapaną zaginioną Marlenę McKinnon. Owa sceneria przypomniała
Emmelinie od razu scenę z tego filmu, który oglądała u Lily w zeszłe wakacje,
który tamta nazwała „bajką dla dzieci”, kiedy Książę na swoim białym, wiernym
rumaku uratował życie umierającej Księżniczki i na rękach zaniósł ją do
królestwa swojego ojca, gdzie dzień później zorganizowano dla nich wesele.
─ Ha! ─ klasnęła w ręce Meadowes.
– Mówiłam, że są razem.
Remus i Marley mieli w tej chwili
podobne miny – usta uformowane na kształt dużej litery „O” i zmarszczone czoło.
─ Nie mówiłaś tego ─ wytknęła jej
Emmelina, która nigdy nie odpuszczała, kiedy mogła wypomnieć coś Dorcas.
─ To chyba niepodważalny dowód,
Emmelino, że tak właśnie mówiłam – upierała się Dorcas, dając jej kuksańca w
bok.
– Nie – protestowała ta druga. –
Według ciebie poszli razem na sekskapadę.
Marlena drgnęła, oburzona
podobnym stwierdzeniem.
─ Razem? W sensie ja
i ON? – zapytała sarkastycznie wskazując zdrową ręką na Lupina. – To
absurdalne. Przez pewne OKOLICZNOŚCI – Tu spojrzała gniewnie na blondynkę,
nawet się nie kryjąc.
Titanicówna spłoszyła się i
schowała za Dor i Hestię, która kopała Jamesa mocno w łydkę, zapewne chcąc,
żeby ten ją przedstawił.
─ Ale co wam się…
─ Wybaczcie, ale muszę ją odnieść
do pani Pomfrey – przerwał Dorcas, Lupin. –Zobaczymy się na śniadaniu.
─ Podprowadzę cię ─ zadeklarował
się James, patrząc w kierunku Remusa porozumiewawczo. Chciał streścić mu
wydarzenia z poprzedniej nocy.
Kiedy Remus, James i Marlena
zniknęli za rogiem, Emma i Dorcas oraz Hestia i Syriusz również się
rozproszyli, a dokładniej dwie pierwsze poszły z powrotem do dormitorium, by
„nałożyć sobie odżywkę Wiedźmy Muriel” i „opowiedzieć o wszystkim Lily”; z
kolei kuzynostwo zostało pod kanciapą Filcha, który powoli zaczął budzić się ze
swojego letargu. Jonesówna przyglądała się swoim współlokatorkom z dystansem,
kiedy te zniknęły za zakrętem, a widząc to Syriusz postanowił potraktować
Hestię jak miłosierny człowiek, którym był, i przystać na jej propozycję dla
„gentelmanów”.
─ Okej: to dwie dziewczyny
z którymi jesteś w pokoju. Kilka wskazówek ode mnie, jak z nimi mieszkać i nie
zwariować? Nie ma sprawy.
Jones uniosła jedną brew do góry
i z wahaniem pokiwała głową na znak, że przyjmie jego bezcenne wskazówki:
─ Ta ładniejsza to Dorcas
Meadowes ─ zaczął.
─ Czyli ta blondyna? ─ chciała
upewnić się Hestia.
─ Nie.
─ Nie?
─ Nie. Blondyna to Emmelina
Titanic – zadumał się przez chwilę. – Fakt, jest ładna, może nawet nieznacznie
ładniejsza od Meadowes, ale o niej się raczej zapomina. Nie to, że jest jakaś
cicha i nieznana… Jest po prostu… męcząca – podsumował ją, wzruszając
ramionami. ─ Ująłbym ją w dwóch słowach: KRÓLOWA DRAMATÓW. Tak więc z pewnością
się polubicie.
Hestia wywróciła oczami.
─ A ta twoja Dorcas? Ta wariatka,
która wszędzie doszukuje się romansów?
─ No… to w sumie ona w pigułce.
Wiesz… emocjonalna jak mrówka z okresem. Dużo mówi. Zazwyczaj bezmyślnych
rzeczy. Ale jest słodka. Ma ładny uśmiech – wzruszył ramionami. – I nie jest
wariatką.
Szatynka przyglądała się swojemu
kuzynowi przez chwilę, kiedy ten myślał nad czymś, marszcząc brwi i doszła do
wniosku, że chyba należy szybko skierować rozmowę na inne – niż Dorcas – tory,
bo w tym przypadku Syriusz nie będzie już tak ironiczno subiektywny.
─ A Marlena?
─ Nie panująca nad swoimi
emocjami, niezbyt rozwinięta dziewczyna, która ma skłonność do ciągłego
komplikowania sobie życia i udawania spokojną, zrównoważoną osobę, którą nie
jest. To była dziewczyna Remusa.
─ Tego co ją niósł.
Syriusz pokiwał głową, wciąż
zamyślony.
─ To zostaje ta ruda… ─ szepnęła
Hestia. ─ Wczoraj na mnie
naskoczyła, wiesz?
Wzmianka o rudowłosej natychmiast
sprawiła, że Black przestał śnić na jawie i zachichotał z uciechą. W jego
oczach malowała się złośliwość.
─ To do niej podobne.
─ No? ─ nalegała Hestia.
─ Lily Evans to najdziwniejsza
dziewczyna na świecie – odparł Black. – W kółko się z kimś wykłóca, nie nosi w
ogóle sukienek, a za to koszulki z satanistycznymi nadrukami, chyba do tej pory
się nie całowała, nie pije, nie je mięsa, klnie jak szewc, jest pruderyjna,
zawsze musi mieć rację, jest zarozumiała i wredna, i… słucha dobrej
muzyki. To nie jest normalne u dziewczyn.
─ Słucha Louisa Armstronga? –
spytała z nadzieją Hestia. – Albo Barbry Streisand?
─ Nie – jęknął zażenowany Black.
–AC/DC, Stonesów i Queen. Najgorsze jest jednak to, że… Boże, jej nie da się
opisać! Jest po prostu kompletnie inna. Niektórym się ta
inność podoba, innym nie. Ma straszny charakterek. To feministka. Suszy głowę z
byle powodu. Histeryczka. W przyszłości zapewne trafi na oddział zamknięty w
Mungu, bo wyraźnie tego potrzebuje.
***
W sumie
na świecie jest bardzo mało ludzi, którzy mimo napadu wilkołaka, fałszywego
wyznania miłosnego (cóż, o ile „domyśl się” miało zostać tak przez Lily
zinterpretowane) i zbliżającej się katastrofy, stawialiby zbliżające się
zajęcia z Transmutacji na pierwszym miejscu.
Coraz mniej osób przejmuje się
edukacją. Coraz mniej osób przejmuje się ekologią. Coraz mniej osób przejmuje się
tym, że słuchają koszmarnej muzyki. Coraz mniej osób przejmuje się tym, że
zjadają na obiad kurczaka, który miał prawo żyć w takim samym stopniu, jak ty.
Tym przejmowała się natomiast Lily, i to z taką gorliwością, jakby robiła to za
wszystkich nieprzejmujących się tego zbywającego wszystko świata.
Musiała jak najszybciej znaleźć
profesor McGonagall i jakoś się przymilić, bo istniało prawdopodobieństwo, że
nie znajdzie się w tym roku w jej klasie. Kobieta przyjmowała do grupy
owutemiakowej tylko tych, którzy dostali Powyżej Oczekiwań na sumach w tamtym
semestrze. A Gryfonka dostała Zadawalający. Z minusem.
Transmutacja od zawsze była jej
utrapieniem. Z nieznanych powodów przypominała jej mugolską fizykę, przedmiot,
który traktowała jak swoją piętę achillesową, mimo że nie miała tylu jej
lekcji, żeby wyrobić sobie opinię. Z Transmutacją (i profesor McGonagall!)
wiązało się praktycznie wszystko, co wspominała z ubolewaniem. Rok temu na
przykład, kiedy powoli rozpoczęło się transmutowanie małych bezkręgowców,
przemieniła swoją dżdżownicę w piranię (w pierwotnym założeniu miał wyjść
motyl), a raczej w prymityw, który z braku jakiegokolwiek innego określenia
musiała nazwać piranią. Owe wynaturzenie mało nie odgryzło jej palca, ponadto
wywołało masową panikę w klasie i zrobiło profesorce wielką dziurę w
szmaragdowej szacie.
Innym razem ona i Dorcas
wymieniały się na lekcji liścikami, które, nie ukrywajmy, były znakomitym
przykładem niewyżycia młodzieży hogwarckiej, bo fantazje na temat kilku
znajdujących się w tej samej klasie chłopców, nie zasługiwały
na fanfary. McGonagall je na tym przyłapała i odczytała WSZYSTKO, co do sylaby,
NA GŁOS przy CAŁEJ klasie.
Światełkiem w tunelu był co
prawda fakt, że nie zajmowała miejsca najgorszej w największym
zaawansowaniu w tym przedmiocie, bo Dorcas również nie
rozumiała nic a nic z Transmutacji. Co prawda do Meadowes nie docierało
dziewięćdziesiąt dziewięć koma dziewięć jakichkolwiek nauk,
ale mimo to zdała sumy jakimś cudem lepiej, bo gdy Lily zapytała ją o wyniki
podczas wakacji, kiedy obie pojechały do jej kuzynów do Vegas, odpowiedziała:
─ Możesz nazywać mnie Mistrzem
Transmutacji, mendo. DOSTAŁAM POWYŻEJ OCZEKIWAŃ Z MINUSEM! TO OFICJALNIE
NAJWYŻSZA OCENA JAKĄ KIEDYKOLWIEK DOSTAŁAM I DOSTANĘ!
Evans nie mogła wyjść z szoku,
jak to w ogóle możliwe. W końcu to ona naprawdę się uczyła,
praktycznie nie odchodziła od książek, a Dorcas… cóż, to Dorcas. Wolała
nałożyć swoje „szczęśliwe skarpetki” zamiast transmutować książki w
zeszyty i z powrotem.
A jednak dostała wyższą notę. O
STOPIEŃ. O cały STOPIEŃ.
─ Mój egzaminator chyba był
wzięty – wytłumaczyła jej wtedy, widząc ogłupiałą minę swojej przyjaciółki i
ściągnęła atłasowe baletki, mówiąc sklepikarce, że je weźmie.
No tak, ale Dor ze swoim Powyżej
Oczekiwań z minusem jakoś dostanie się do klasy, a ona nie ma
na co liczyć. McGonagall nigdy nie robi żadnych wyjątków i nie przyjęłaby jej
nawet, gdyby dostała ten swój Zadawalający z czterdziestoma czteroma plusami. A
co dopiero z minusem. Jednym minusem. Lily miała ochotę usiąść
i się rozpłakać, chociaż nigdy tak nie robiła.
Wszystkie zawody, które rozważała
(było ich naprawdę mnóstwo, ale póki co skłaniała się ku uzdrowicielstwie albo
aurorstwie) wymagały owutema z Transmutacji. Wszystkie. Bez
niego może najwyżej spróbować zostać barmanką w Dziurawym Kotle, choć
niewykluczone, że jej nie przyjmą, bo nie będzie w stanie przetransmutować
kufla piwa w większy kufel piwa. Dlatego właśnie opracowała swój konsekwentny
plan wkupienia się w łaski McGonagall (co było niemożliwe, ale warto
pogratulować jej wytrwałości w dążeniu do celu), którego realizację miała
zamiar rozpocząć od pozytywnego pierwszego wrażenia. Musi wyglądać schludnie i
kompletnie pruderyjnie, bo to jest właśnie gust profesorki w
pigułce.
Rano, po dokładnych oględzinach w
łazience, umyła zęby i przyjrzała się dokładnie swojemu odbiciu w zwierciadle,
zwanym lustrem. Dawno już skończyły się czasy, w których ludzie traktowali
rudowłosych jak osoby zupełnie innej kategorii. Teraz wszystkie rude kobiety,
które Lily znała, były supermodelkami, aktorkami albo businesswoman, nie
potrzebowały facetów i były wyzwolone. Jak jej matka.
Dobra, może to, że rzuciła ojca,
łamiąc mu serce i wybrała Broadway, a potem ktoś w Stanach ją zabił, nie
zasługiwało na poklask, ale Evansówna przez długi okres naprawdę ją podziwiała.
I jak rozpaczała po jej śmierci, o matko, jak ona rozpaczała! Dopiero niedawno
zaczęła rozumieć, że jej matką faceci zawładnęli, bo prawda jest taka, że po
dwóch tygodniach rzuciła swoją broadwayowską karierę i zamieszkała z jakimś
Michaelem. Mary Evans zakończyła swoje stereotypowe życie tragicznie, ale nie
bezowocnie. Dała przecież swojej córce jakiś wzorzec (którego, niestety, nie
podtrzymała) i pokazała, że marzenia są najważniejsze. Nie żadna rodzina. Nie
żadna miłość, która do niczego nie prowadzi. Marzenia.
Wracając do pozostałych
wyzwolonych, rudych kobiet, marzeń i Lily- żadna businesswoman z niej nie
będzie, chociaż niewątpliwie posiadała ona odpowiednie predyspozycje- charyzmę,
bezwzględność, profesjonalizm… Modelką też raczej nie zostanie. Bądźmy tu
szczerzy- kto zatrudniłby w agencji modelek kościstą, niską, piegowatą
dziewczynę, której włosy ni to miały kasztanowaty kolor, który był teraz modny,
ni to ciemnobrązowy. Zwykły, pomarańczowy kolor, który fatalnie
kontrastował z mnóstwem piegów, pryszczy, wągrów i innych zmor dojrzewania, no
i oczy- pospolite, szpetne, zielone oczy w pospolitym, szpetnym
kształcie. Poza tym modelki były uosobieniem chorego podkreślania własnej
urody i robienia z siebie infantylnej idiotki poprzez tak żałosne zachowania
jak nadmierne odchudzenie się w celu zachowania roboty albo spodobaniu się
jakiemuś facetowi. Bezsens, prawda? W takim razie w jakim kierunku zmierzała
Ruda?
Zawsze chciała śpiewać. Miała iść
do szkoły muzycznej, rodzinnej, bo chodziła tam i jej matka, i jej ojciec, i
jej chrzestny, i jej chrzestna, i jej siostra… Nie, żeby narzekała na Hogwart-
kochała tę szkołę i w ogóle, ale czasem wyobrażała sobie, co by było, gdyby
faktycznie trafiła do liceum muzycznego Audrey’ s, a potem udała się na
Królewską Akademię Muzyczną, o której marzyła. Kiedy zmieniła zdanie? W sumie
to stosunkowo niedawno.
Skoro jest czarownicą, powinna znaleźć
czarodziejskie marzenie. Takie jak występowanie w jakieś tam drużynie Qudditcha
albo bycie uzdrowicielem, o czym marzyła Mara. Co pasowałoby Lily? Chyba
aurorstwo. W jakimś stopniu mogłaby mieć wpływ na wojnę, a ostatnie czego
Evansówna by chciała to bierność podczas walk w Voldemortem.
Każdy z nas do czegoś dąży,
chociaż często o tym nie wie. Jedni chcą być bogaci, inni sławni, trzeci dobrze
wyjść za mąż, ale Lily nie podążała za żadną z tych rzeczy. Jedyne, czego
pragnęła to wpływ na ludzi. Chciała, żeby jej życie nie było takie samo jak
setki innych, chciała coś po sobie zostawić, coś zmienić… Choćby miało to być
tylko zachęcenie kilku osób do wegetarianizmu.
Uśmiechnęła się do swojego
żałosnego odbicia, założyła torbę przez ramię i przyczepiła do czerwono-złotego
krawatu małą plakietkę z napisem „rebeliantka”. Taki był jej zwyczaj- nie
wychodziła bez zawieszek, naklejek czy symboli, które coś by o niej mówiły.
Nieważne, czy to tylko znak prefekta, czy też jedna z tych wielkich plakietek:
„CZEŚĆ, NAZYWAM SIĘ…”, coś takiego musiało być gdzieś doczepione. Ostatni czasy
Lily polubiła buntowniczy tryb życia. Nie żeby chodziła z paczką papierosów
przy sobie i wszystkich obdarzała znudzonymi spojrzeniami -jak na przykład
Syriusz Black- tylko zwyczajnie dbała o jakiś czarny dodatek, zakładała ręce na
piersi i powtarzała uparcie tekst: „nie będziesz mi rozkazywać!”.
Przyczyną jej zachowania była
naturalnie sytuacja w domu. Wszystko zrobiło się tak cholernie popieprzone-
najpierw śmierć matki, potem ta kolejna kłótnia z Petunią, poważniejsza niż
wszelkie inne (ale jak można zrezygnować ze stypendium do Królewskiej Akademii
Muzycznej dla jakiegoś chłopaka?), potem straciła dwójkę najlepszych
przyjaciół- Seva i Mary, no i została sama z ojcem, który nigdy jej nie
rozumiał i nie zrozumie. Jego beztroskość i kompletna ignorancja w stosunku do
córek była przynajmniej oburzająca! Próbował być wyluzowany. Pfi!
Ona nie potrzebowała jakiegoś starszego, wyluzowanego kumpla, wystarczał jej
chrzestny, tylko ojca! Takiego, który da ci szlaban albo będzie wrogo spoglądał
na każdego przedstawiciela płci męskiej, którego przyprowadzi do domu
(generalnie nie miała zamiaru nikogo takiego przyprowadzać, ale Ethan Evans na
pewno nie zachowywałby się w takiej sytuacji jak na rodzica przystało)! Z
grubsza rzecz biorąc- ostatni czasy pokłóciła się ze wszystkimi, na kim jej
zależało, łącznie z kochanym Dorianem, dzięki któremu przez krótki epizod
swojego życia przestała nienawidzić płci męskiej (i może trwałoby to dłużej, gdyby
wszystkiego nie zrujnował Potter).
Do dziś pamiętała jego silne
ramiona, którymi tak często ją obejmował, pamiętała jego szare oczy, w których
malowała się troska, pamiętała jego gęste, brązowe włosy, które miałaby ochotę
teraz zmierzwić… gdyby nie Potter. Gdyby nie to, co zrobił, żeby
zniszczyć jej związek. Zabawne, ta sama osoba, która przez lata dbała o to,
żeby jej życie przypominało piekło, wczoraj jej je uratowała. Chyba powinna mu
podziękować czy coś… W Surrey chodzi się zawsze z koszykiem z owocami i
ciastem, jeśli się za coś dziękuje, no i od tej pory na pożegnanie zazwyczaj
całuje się wybawcę w oba policzki, ale nie jest to obowiązkowe. I tego Ruda
oczywiście nie będzie praktykować. Koszyka raczej też nie.
─ SZLAMA! – Z zamyśleń wyrwał ją
szyderczy okrzyk barczystego gościa i plusk śmierdzącej, kleistej breji, którą
owa osoba z premedytacją wylała na jej twarz.
Lily instynktownie zacisnęła
powieki i paskudztwo nie piekło jej już w oczy, jak za pierwszym razem, gdy
dostała z soku. Jak zwykle usłyszała głośny śmiech i docinki Ślizgonów, ktoś
popchnął ją na ścianę i jeszcze raz oblał sokiem z rozkruszonym lodem. Jego
drobinki nieprzyjemnie szczypały skórę.
Evans zaklęła głośno i na oślep
kopnęła jednego ze swoich prześladowców, jak miała nadzieję, w miejsce, które
najbardziej boli. Tamten, niestety, zrobił unik przed atakiem dziewczyny, nie
jednak przez ciosem zadanym przez nieznane Lily wsparcie. Po kilku sekundach,
podczas których Ślizgoni się wykruszyli z miejsca „ataku”, Remus Lupin pomógł
Lily wstać.
Dziewczyna zamrugała
kilkakrotnie, a gdy zanotowała znajome rysy twarzy, odetchnęła głośno i
podziękowała za pomoc. Lupin nie wydawał się być zachwycony.
─ Mówiłaś, że im się znudziło.
─ Tak było – zgodziła się Ruda. –
No… do teraz.
Była to prawda tylko częściowo.
Znała Ślizgonów, którzy napadali ją i innych mugolaków, a nawet kilku
dzieciaków półkrwi- byli to dobrzy kumple jej byłego przyjaciela, Severusa-
Avery, Mulciber, Rosier i Wilkes. Ostatni czasy faktycznie coraz rzadziej
wylewali jej na twarz jakieś paskudztwa, ale nie zaprzestali tego całkowicie.
Zresztą, umiała przecież ich zatrzymać. Teraz dała im się oblać tylko dlatego,
że ją zaskoczyli.
─ Och, przecież potrafię sobie z
nimi poradzić, Remusie! ─ wybuchnęła.
─ Właśnie widzę ─ potwierdził
chłopak. – Wiesz, że gdyby tu był James, ci Ślizgoni pewnie już by nie żyli,
prawda?
Lily zmarszczyła brwi. Dobrze,
Remus mógł się przyjaźnić z Potterem, mógł być jego najlepszym przyjacielem, na
litość boską, mogli nawet razem biegać po całym Zakazanym Lesie podczas pełni,
ale mimo tych wszystkich rzeczy nie powinien jej wciskać nieprawdy. Dobrze
wiedział, że James i Syriusz nienawidzą jej tak bardzo jak ci Ślizgoni (no, może
nie tak bardzo, ale podobnie) i czerpią radość z każdej jej porażki i
poślizgnięcia się! Przecież ten facet próbuje się z nią umówić dlatego, żeby
ponabijać i pokazać swoją wyższość! Przecież on atakuje ją ciągle kawałami, tak
bardzo próbuje zrujnować jej życie! Przecież to przez niego wszystko się psuje!
Czy ktoś taki mógł chcieć zabić kogoś, kto robi jej to samo?
Czy nie powinien, pomimo niechęci do Ślizgonów, wspierać jej pozostałych
prześladowców? Chciał mieć z niej popychadło na własność, czy co?
─ Nie – odparła szczerze. – Sądzę,
że od razu odnaleźliby wspólny język.
Przez moment myślała, że Remus na
nią nakrzyczy, taką miał minę, ale w końcu tylko pokręcił głową i szepnął: „jak
ty mało wiesz…”. Lily się to nie spodobało.
─ Zgaduję, że nie rozmawiasz ze
mną teraz po to, żeby przekonać mnie do twojego kumpla. Uwierz, wielu
próbowało, ale ja zwyczajnie tego nie kupię.
Trochę milej, skarciła
się i pozwoliła wkraść się zaniepokojonemu wyrazowi na jej twarz. Lupin był
taki blady… pewnie wykończony po wczoraj.
Wciąż nie mogła uwierzyć, że
Remus, jej wieloletni przyjaciel Remus, jest wilkołakiem. Naturalnie Lily nie
miała nic przeciwko temu, chełpiła się swoją wspaniałą tolerancją i starała się
akceptować kompletnie wszystko i wszystkich, ale mimo to w jakimś zakamarku jej
umysłu czaił się strach. Obawiała się, że po tym nie będzie potrafiła już z nim
normalnie rozmawiać, że blondyn zamknie się w sobie albo ona będzie uważała na
wszystko, co mówi, a ich relacja będzie robiła się sztuczniejsza i sztuczniejsza.
Uważała jednak, że powinna zakomunikować Lupinowi, że pomimo swojej nowej
wiedzy nie ma zamiaru się od niego odwrócić. Położyła mu rękę na ramieniu i
uśmiechając się lekko, zaczęła:
─ Dobra… Remusie, domyślam się,
że nie szukałeś mnie, dlatego że chciałeś uciąć sobie pogawędkę o Potterze. To
raczej nigdy nie będzie dobry temat… ─ wzięła głęboki oddech i uśmiechnęła się
delikatnie, tak jak potrafiła tylko ona, kiedy chciała poruszyć temat o dość
niepewnym gruncie. – On mi powiedział. O tobie.
Chłopak w zamyśleniu pokiwał
głową i zrobił dość dziwną minę, taką, jaką robi dziecko, które zostało
przyłapane przez rodzica na czymś mało chwalebnym.
─ Co do tego… słuchaj, Lily, ja
oczywiście zrozumiem, jeśli nie będziesz chciała już ze mną gadać… no, i tego,
nie będę miał do ciebie żadnego żalu…
Chociaż mówił o braku żalu, jego
głos był właśnie nim przepełniony po brzegi.
─ Że co proszę?! ─ parsknęła i
zaśmiała się wniebogłosy. – Nie będę chciała z tobą gadać?! Ja
wręcz muszę z tobą gadać, no wiesz, te kwestie prefektów i te
sprawy… A poza tym, kto, powiedz mi, kto, pomagałby mi teraz z
Transmutacją?!
Chłopak uśmiechnął się niepewnie,
prawdopodobnie nie wiedząc, czy dziewczyna mówi poważnie, czy sobie z niego
kpi. Lily westchnęła wymownie.
─ Posłuchaj, Remusie – czuję się
trochę obrażona. Za kogo ty mnie masz? Myślisz, że dlatego, że… nie mam pojęcia
jak to delikatnie ująć…
─ James nazywa to „futerkowym
problemem” ─ podsunął. Evans w zamyśleniu pokiwała głową.
─ Tak! To jest dobre. A więc…
Myślisz, że dlatego, że masz futerkowy problem, się od ciebie odsunę? Co za
wiarołomstwo!
─ Możesz sobie z tego żartować,
Lily, ale wcale bym się nie zdziwił, gdybyś… no wiesz, gdybyś stwierdziła, że
to, że jestem… że mam futerkowy problem, przekreśla naszą przyjaźń.
─ Och, daj spokój! – prychnęła i
dała mu sójkę w bok. – Jestem trochę zła, to prawda, ale to dlatego, że nic nie
powiedziałeś przez SZEŚĆ lat. Uważasz, że nie zasługuję na szczerość i prawdę?
Budujesz kontakty międzyludzkie na kłamstwie, udawaniu i braku zaufania, a to
bardzo niedobrze, Remusie. Gdyby dowiedziałby się o tym mój kuzyn, który
studiuje psychoanalitykę, stwierdziłby, że masz osobowość paranoiczną.
Remus wywrócił oczami.
─ Nie lubię o tym rozmawiać, Lily
i… wiem, że powinienem ci powiedzieć i dlatego przepraszam, ale… TY robisz
sobie z tego żarty, ale ktoś inny może już zareagować gwałtowniej… Ja…
ja sam zareagowałbym gwałtowniej. Tym bardziej, że o mało ci czegoś wczoraj nie
zrobiłem…. Powinnaś się mnie brzydzić, rozumiesz? Powinnaś się mnie bać. Ja…
cholera, nie wiem, ale na pewno nie powinnaś żartować!
─ Jeśli ktoś potraktowałby cię
tak, jak ty sądzisz, że powinien, to byłby zwykłym tchórzem, gruboskórnym
kretynem i przede wszystkim niebywale fałszywym człowiekiem.
─ To coś innego, Lily! Traktujesz
to jakbym był gejem albo… no nie wiem kimś, kto jest w gruncie rzeczy nieszkodliwy, a
ja jestem szkodliwy. Ty tego nie rozumiesz, bo… jesteś… ─
westchnął ciężko i spojrzał na nią wymownie. Brwi Evansównej powędrowały ku
górze.
─ Kim?
─ Jesteś z mugolskiej rodziny! ─
wypalił. – Nikt nigdy ci nie wytłumaczył, jak bardzo jesteśmy… my,
wilkołaki, groźni. Nie rozumiesz…
─ Na brodę Merlina, Lupin! ─
jęknęła głośno Ruda. Nazywała go po nazwisku tylko, gdy była bardzo
poirytowana, a blondyn, znając jej temperament, dla bezpieczeństwa cofnął się o
krok. ─ Teraz mówię już poważnie- osobowość paranoiczna to pikuś, ty masz
poważny kompleks niższości. Wnerwia mnie takie gadanie. Albo
to pojmiesz i przestaniesz jęczeć, jak bardzo jesteś nieszczęśliwy, albo naprawdę przestanę
z tobą gadać, ale nie ze względu na futerkowy problem,
ale zwykłą, irytującą gadkę o trudności życia. Wybacz, ale naprawdę powinieneś
przestać się ciągle obwiniać, okej? To nie twoja wina. Wyobraź sobie, że
likantropia jest… twoją chorobą sezonową. Czujesz się z nią źle i jej
nienawidzisz, bo do tej pory jeszcze jej nie zaakceptowałeś, a… gdybyś
spróbował, czułbyś się lepiej i byłby to pierwszy krok do wyzdrowienia. Na
twoim miejscu spojrzałabym na twoich kumpli, którzy złamali dla ciebie prawo.
Oni cię akceptują, a ty siebie nie. Gdzieś tu jest problem, nie sądzisz?
I westchnęła głośno, wyciągając z
torby butelkę wody na uspokojenie. Lupin przez chwilę patrzał na nią bez przekonania,
ale w końcu uśmiechnął się nieśmiało, zabrał jej z ręki torbę i sam przerzucił
ją sobie przez ramię. W sumie bardzo dobrze czasem wsłuchać się w tyrady Lily-
na ogół nikt nie zawraca sobie nią głowy, a wręcz ignoruje „dla zdrowia
mentalnego”, jak to określiła Dorcas, ponieważ owa dziewczyna miała prawdziwą
zdolność do dobijania albo podnoszenia na duchu (chociaż częściej dobijała).
Chyba nigdy nie spotkał nikogo obdarzonego tak wielką charyzmą i był do tego
stopnia elokwentny. Niby ostro go zbeształa, ale i poczuł się lepiej na tyle,
żeby jej tym razem odpuścić.
─ Zrozumiano, Złośnico ─
potwierdził i dał jej sójkę w bok. – Gdzie idziesz?
─ Do McGonagall – odpowiedziała
mu rudowłosa, głośno przełykając łyk wody. – Muszę wepchać się do jej klasy.
Chłopak już otwierał usta, żeby
spytać, co się stało, ale zielonooka zgasiła go ruchem dłoni.
─ Nie mówmy o tym. Wybacz
pytanie, ale z reguły jestem dość wścibska- ktoś oprócz Huncwotów wie o twoim…
futerkowym problemie (cholera, spodobało mi się to określenie)?- spytała. Remus
pokręcił głową.
─ A Marley?
─ Nie przed tobą – odparł szybko.
– Ale już wie. Miałaś wczoraj rację- spacerowała po Zakazanym Lesie. Spotkałem
ją dzisiaj rano… chyba spędziła tam noc. Bo widzisz…
I opowiedział jej o całym
dzisiejszym poranku- o pobudce w łańcuchu, o doniesieniu szatynki do Skrzydła
Szpitalnego i o przymusowym wyznaniu jej prawdy. Butelka wypadła Lily z ręki, a
ona wytrzeszczyła oczy.
─ O, matko- wyrwało jej się. –
Ja… Dzisiaj rano jej nie było, ale ona zawsze pierwsza wstaje. Dor powiedziała,
że… - urwała w pół zdania, zamyśliła się, po czym obwieściła: ─ Muszę znaleźć
Dor i Emmę… Pewnie będą chciały ją odwiedzić…
─ Dobrze ci radzę- nie zabieraj
do tak ciasnego pomieszczenia jak Skrzydło, Emmeliny – mruknął
melancholijnie Lupin. – Mara może ją zagryźć. Nie przesadzam.
─ Trzeba było jej nie całować –
zaśpiewała mu do ucha Lily i obdarzyła bardzo zniesmaczonym spojrzeniem. –
Wiesz, co ty zrobiłeś? Wiesz, ile mi zepsułeś? Miałam być druhną naczelną na
waszym ślubie i matką chrzestną pierwszej waszej córeczki. A teraz? Muszę się
wypchać ze swoimi życiowymi aspiracjami.
─ Skoro wkurzyłem się na
Emmelinę, to mogę ci zagwarantować tą matkę chrzestną na pierwszą córkę z
kimkolwiek innym. Będę grzać miejsce. Nie obrazisz się, jeśli twoim
współrodzicem chrzestnym będzie James?
─ Jakoś to przełknę – uśmiechnęła
się delikatnie. – Ale moim zdaniem nie powinieneś tak łatwo się poddawać.
Marley cię kocha, a Emma… no, to Emma. Na twoim miejscu bym
się nią nie przejmowała. Powiedziała, że – ale wiesz, to największy sekret w
całej Europie, więc nie ani słówka NIKOMU – ściszyła głos do szeptu
– się zakochała.
Remus prychnął.
─ Mara też mi o tym powiedziała. W
wakacje.
─ Co?! – zdziwiła się. – O
matko, nie! Nie wiem w kim, ale wiem
w kim nie. Wycisnęłam z niej, że NA PEWNO NIE W TOBIE.
─ Nie? – zdziwił się.
─ Nie. Totalnie. Jest jej głupio.
Przeprasza. Będzie cię dzisiaj śledzić. I prześladować. I próbować naprawić
swój błąd. Lepiej uciekaj, póki nie zaczęła ─ mówiła z naciskiem. Lupin milczał
przez długi czas, otwierając i zamykając buzię. Lily dosłownie nie odrywała od
niego wzroku.
─ Muszę iść – mruknął chłopak
półprzytomnie. – Powodzenia u McGongall.
─ Przyda się! – odkrzyknęła mu i
skierowała się do gabinetu profesorki, jak na ścięcie.
♣
♣ ♣
Lily na ogół nie za często
zarabiała sobie szlabany, dlatego to nie do niej należał zacny tytuł
najczęstszego gościa gabinetu McGonagall, ale nie mogła udawać, że te czerwone
ściany i poukładane rządki książek nie wyglądały znajomo. W przeciwieństwie do
gabinetów innych nauczycieli, u jej wychowawczyni zawsze panował ład i
porządek. Sama McGonagall – surowa i konserwatywna kobieta, której włosy zawsze
spięte były w ciasnego koka, należała do osób wybitnie uporządkowanych i
zasadowych, więc kiedy wzywano (lub z własnej, nieprzymuszonej woli tam się
zaglądało) do jej gabinetu, sprawa wyglądała poważnie.
Profesorka czytała jakąś książkę
o animagii, a kiedy zobaczyła, że jej wychowanka stoi w drzwiach, zdjęła swoje
okulary do czytania i wskazała jej krzesło przed sobą. Lily posłusznie się tam
dosiadła.
─ Lily Evans ─ odparła bezbarwnie
kobieta zza swojego biurka, odrywając się na chwilę od czytania. ─ Co cię do
mnie sprowadza?
─ Pani profesor McGonagall ─
odchrząknęła Lily, gotowa wydeklamować swoją niewymownie ckliwą i łapiącą za
serce mowę, którą pisała na kartce podczas podróży do Hogwartu w połowie mowy
Dorcas o cudownej sukience ze sklepu Ascendio, wtedy, kiedy
udawała, że pisze w pamiętniku. ─ Wiem, że otrzymała pani karygodny i skrajnie
poniżej moich oczekiwań wynik ze sumów, i naturalnie akceptuję pani system
przyjmowania do owutemiakowej klasy Transmutacji, ale na pewno wie pani, pani
profesor, jak wielką rolę w życiu człowieka odgrywa Transmutacja i jak wiele
rzeczy przegapiłabym, gdybym nie uczęszczała w przeciągu dwóch następnych lat
na ten niezwykle pożyteczny przedmiot, Królową Nauk. Jestem przekona również o
tym, że ze względu na…
─ Sądzę, że się przepracowujesz,
Evans – nieoczekiwanie przerwała jej McGonagall, której mowa Lily najwyraźniej
jeszcze nie zdołała złapać za serce. –Twoje zajęcia dodatkowe i coroczny
wolontariat…
─ Muszę brać udział w „Ogonie
Hipogryfa”, pani profesor! – zaprotestowała dziewczyna. – Cały zysk idzie na
poprawę życia smoków i innych magicznych stworzeń w rezerwatach w Bułgarii i…
─ Możesz się zaangażować za dwa
lata, po Hogwarcie ─ przerwała jej twardo. –Wtedy, kiedy już zakończysz
edukację.
Dobrze, co z tego, że Evans brała
udział w dodatkowych Eliksirach, Zaklęciach, Zielarstwie, w Klubie Szachowym i
w Klubie Ślimaka, siedziała w Klubie Pojedynków od pierwszej klasy, działała
aktywnie jako prefekt i w wolnych chwilach chodziła do gabinetu profesora
Flitwicka doszlifować grę na fortepianie? Musiała spędzać aktywnie dni, bo
nienawidziła nudy i nicnierobienia. Zresztą, przecież są uczniowie, którzy mają
jeszcze więcej na głowie! Taki Potter- przewodniczył Klubowi Pojedynków,
należał do najlepszych uczniów całej szkole, mimo że w ogóle się nie uczył,
GRAŁ W QUDDITCHA, co zabierało mu prawie każde popołudnie i jakoś znajdował
jeszcze czas na robienie durnych kawałów, podrywanie durnych dziewczyn i
pastwienie się nad nią i jej durnym życiem.
No tak. Ale James Potter nie
zawalał Transmutacji. James Potter był animagiem. Jamesowi Potterowi zawsze się
wszystko udawało.
Nie miała siły się wykłócać.
Spuściła głowę. Profesorka westchnęła ciężko.
─ Posłuchaj mnie, Lily: wiem,
że masz ambicję i predyspozycje na zostanie aurorem, ale jak słusznie
zauważyłaś – bez względu na to, jak bardzo będzie ci brakować mojego przedmiotu
– nie naginam swoich zasad i nie przyjmę do zaawansowanej klasy kogoś, kto nie
miał…
─ To tylko nieszczęśliwy
przypadek! ─ zaprotestowała Lily. ─ Ja wszystko nadrobię, słowo! Będę
ćwiczyć dzień i w nocy, i wespnę się na wyżyny tego przedmiotu, zobaczy pani! ─
McGonagall westchnęła ciężko.
Po sześciu latach poznała ona
bowiem na tyle osobowość panny Evans, że wiedziała, iż ta nigdy nie odpuszcza i
stara się aż do absurdu opanować każdą dziedzinę do perfekcji, a więc w
twierdzeniu, że „w dzień i w nocy będzie ćwiczyć” wcale nie było w tym wypadku
przesadą. Ponadto, z Lily dyskutowało się z nią nadzwyczaj ciężko, gdyż ta
niczym najlepszy adwokat na wszelki argument znajdywała jakąś odpowiedź,
zazwyczaj nonsensowną, ale jednak ciężką do podważenia.
Profesorka wzięła łyk herbaty i
mimowolnie słuchała kolejnych wywodów Evansównej, która nieoczekiwanie
zamilkła, żeby finalnie przedstawić swoją ostateczną propozycję:
─ Wiem, jak możemy to rozwiązać,
pani profesor – odparła cicho. – Przyjmie mnie pani na próbę, a za jakiś czas
zrobi gruntowne przepytywanie z całego zakresu… z całej szkoły- wydusiła.
– Nawet do przodu. Nauczę się wszystkiego. Słowo. Znajdę korepetytora. Cały
siedmioroczny zakres Transmutacji będę miała w najmniejszym paluszku. Zobaczy
pani.
McGonagall spojrzała na nią jak
na wariatkę.
─ Przecież i ty, i ja, dobrze
wiemy, że nie jesteś w stanie nauczyć się tego wszystkiego.
─ I tu się pani myli, pani
profesor! ─ zaprotestowała Lily. ─ Jestem przekona, że gdzieś głęboko we mnie,
drzemie wielki potencjał transmutacyjny. Muszę tylko go obudzić.
─ I twierdzisz, że jesteś w
stanie do końca tego semestru nadrobić nie dość, że wszystkie twoje zaległości
spowodowane takimi bzdurami jak Ogony Hipogryfa, nie opuścić
się z Transmutacji w tym roku, i jeszcze opanować wiedzę siódmoklasistów? ─
chciała się upewnić.
─ Tak, jestem tego pewna.
─ Ale jeśli ci się nie uda, to
uczciwie przestaniesz rozpaczać nad swoją przyszłością, która legnie z mojego
powodu w gruzach, i opuścisz moją klasę?
─ Mam na tyle honoru, pani
profesor ─ zaręczała.
McGonagall, która nie miała
najlepszej ochoty marnować czasu na Lily Evans, która – nie zważając na nic,
zapewne i tak nie dałaby jej spokoju – stwierdziła, że owa propozycja byłaby
idealna, bo nie należy do realnych, a więc Lily i tak, i siak opuści jej klasę,
może w dodatku nieco trochę mocniejsza w Transmutacji niż dotychczas. A
profesorka, która mimo swoich złotych zasad i surowości, wierzyła w młodzież i
to, że Lily będzie uczyć się dużo, aczkolwiek nie wystarczająco na poprzeczkę,
którą sobie postawiła; a ta nauka de facto wyjdzie jej na dobre. Z tych powodów
mogła przystać na całe to „przyjęcie na próbę”, zwłaszcza, że podobał jej się
upór naukowy dziewczyny, wręcz niespotykany w dzisiejszych czasach u jej
rówieśników.
Notabene, gdy już dziewczyna
przegra wyzwanie, które sama przed sobą postawiła, delikatnie uświadomi jej to,
że jednak nie wypadła na sumach źle przez stres, tylko dlatego, że faktycznie
nie ma tego talentu do transmutowania przedmiotów.
Propozycja dziewczyny, która w
jej opinii miała być ostatnią deską ratunku, z punktu widzenia doświadczonej
nauczycielki była doskonałym rozwiązaniem pedagogicznym – ani nie skreśli Evans
na starcie, co zabiłoby w dziewczynie ostatnie iskierki chęci nauczenia się
Transmutacji, ani też nie zmusi jej, McGonagall, do nagięcia swoich zasad. I
przy okazji każda z nich odeszłaby z czystszym sumieniem.
Aż szkoda, że Lily opuści jej
klasę – byłaby z niej wręcz idealna uczennica, gdyby, oczywiście, wiodła prym w
szlachetniej dziedzinie Królowej Nauk – Transmutacji.
♣
♣ ♣
─ Postąpiłyśmy
wczoraj okropnie- lamentowała Dorcas do ucha Emmeliny, która z zaciśniętymi
zębami usiłowała zjeść swojego gofra. – Przecież powinnyśmy jej szukać do
skutku… To logiczne, że jak ktoś wybiega z dormitorium z płaczem, to postępuje
pochopnie.
Emmelina zmarkotniała. Obie z Dor
siedziały o bardzo wczesnej porze na śniadaniu, czekając na jakieś wieści o
Marlenie. Same oczekiwanie było samo w sobie wystarczająco frustrujące, a jeśli
dodać do tego kolejną godzinę z Meadowes, to naprawdę szło dostać fioła. Zanim
jednak blondynka rzuciła jakąś uszczypliwą uwagę, znowu przypomniała sobie o
tym, że w dużym stopniu sama jest winna wczorajszej ucieczce z babskiego
wieczorku i, co za tym idzie, jej wizycie u madame Pomfrey na dobry początek
roku szkolnego.
─ To moja wina- szepnęła do
siebie. –Nie powinnam wtedy całować się z Remusem…
W założeniu Meadowes nie miała
tego usłyszeć, ale najwyraźniej cieszyła się o wiele bystrzejszym słuchem,
niż Emma mogłaby przypuszczać, bo po tych słowach podskoczyła na ławie
jak oparzona i wypluła swoją herbatę z powrotem do kubka.
─ Całowałaś się z nim?! ─
krzyknęła tyle, ile miała sił w płucach.
Towarzyszący im dotychczas szmer
i rozmowy pozostałych uczniów ucichły. Cały Hogwart nasłuchiwał, bo zapowiadał
się materiał na naprawdę mocną plotkę. Blondynka zrobiła się czerwona jak
burak, a Dorcas oblizała wargi ze zdenerwowania.
─ Tak. Całowała się z nim –
przerwała milczenie Lily, która weszła właśnie do Wielkiej Sali i odchrząknęła,
dając znać gapiom, by znaleźli sobie inne zajęcie. Żwawo przeszła przez całe
pomieszczenie i dosiadła się na koniec stołu, gdzie siedziały jej przyjaciółki,
po czym – jakby nigdy nic – sięgnęła po bułkę, przekroiła ją i zaczęła
rozsmarowywać twarożek.
─ To ty wiesz? ─
zniecierpliwiła się Dor, bo wychodziło na to, że Lily nie rozpocznie rozmowy.
Emma wglądała na wstrząśniętą.
─ Domyśliłam się – odparła
zdawkowo. – Przez nikogo innego Mara nie zrobiłaby takiej afery.
─ To prawda… ─ przyznała Dorcas,
wciąż się wiercąc. ─ Ale to i tak… Emma?
─ Nie chciałam, żeby tak wyszło ─
usprawiedliwiła się szybko Titanicówna. ─ To był eee… przypadek.
Marlena nas zobaczyła, a to ja go pocałowałam. On nigdy by nie zaczął…
─ To było wstrętne.
─ Zgadzam się z Dor – mruknęła
Lily. – Jeśli chciałaś się rozładować mogłaś to zrobić na każdym chłopaku.
─ Oczywiście oprócz Syriusza! –
wtrąciła ostrzegawczo Meadowes, a Ruda przewróciła oczami.
─ Wiem, wiem… ─ westchnęła
dramatycznie blondynka. ─ Chciałabym ją przeprosić. Naprawić to jakoś. Jakieś
pomysły?
─ Yyy… no nie wiem? Powiedz
prawdę? – zaryzykowała Lily, a w odpowiedzi uzyskała dwa zrezygnowane
westchnięcia. Nigdy nie była zbytnio obyta w sprawach sercowych, ale akurat ta
rada wydawała jej się przyzwoita. Najwyraźniej Emmelina czy Dorcas rozegrałyby
to inaczej – żałosną intryżką, jak miały w zwyczaju.
─ Jest też skutek uboczny, tego
"genialnego" planu – prychnęła Dorcas, jeszcze raz zaznaczając, jak
bardzo Lily się nie zna. ─ Przyjaciółka cię znienawidzi.
─ ALE – kontynuowała Lily, czując
nagły przypływ rozdrażnienia. – Jeśli nie zrobisz nic, oberwie się Remusowi, a
on jest w tym wszystkim właściwie najbardziej poszkodowany.
Emma zamyśliła się.
─ Chyba zacznę od przeproszenia
Remusa.
─ Och, to z pewnością będzie
przyjemniejszym doświadczeniem niż przyznanie się do winy przed Marleną –
wtrąciła swoje trzy knuty Dor.
─ Hej! ─ krzyknął nagle jakiś
mezzosopran, padając na miejsce obok Lily, a obok Niego dosiedli się Huncwoci
wyjątkowo bez głupawki. Ruda przekręciła głowę i odnotowała, że jej nowa
współlokatorka jest posiadaczką owego głosu.
─ To oficjalne ─ żachnął się
Syriusz, przerywając milczenie ─ świat nie widział równie beznadziejnego rozkładu
lekcji. Po pierwsze, dlaczego mamy lekcje praktycznie tylko z marginesem
społeczeństwa?
─ Marginesem społeczeństwa?
─ Ze Ślizgonami, Hestia. Eliksiry
z nimi to poniekąd tradycja, ale Transmutacja? Przecież oni schrzanią jedyny
znośny przedmiot w tej szkole! OPCM? Cóż, to w sumie trochę lepsza wiadomość,
nie ma to jak popojedynkować się z paroma śmieciami, co nie, Rogasiu?
─ Jakbyś mi czytał w myślach,
Łap…
─ Skąd masz plan lekcji, Black? ─
przerwała mu Lily, wyrywając mu bezceremonialnie zwitek papieru. ─ Masz to samo
co ja, nie?
─ Nie.
Rudowłosa spiorunowała go
spojrzeniem.
─ Może trochę.
─ Czy ktoś z was może mi
powiedzieć, o co w tym chodzi? ─ spytała nagle Hestia, patrząc na swój plan z
każdej możliwej strony. ─ Ja tu widzę jedynie nazwiska nauczycieli i sale. A
gdzie przedmioty?
─ A co masz? ─ zagadnęła ją
Emmelina.
─ Flitwicka.
─ Zaklęcia.
─ McGonagall.
─ Transmutacja.
─ Sprout.
─ Zielarstwo.
─ Powell.
─ Blagierka? To wróżbiarstwo ─
odezwał się Syriusz, parskając śmiechem.
─ Wallace?
─ Magiczne paskudy.
─ Peyne?
─ Runy. Aha, i masz Slughorna od
Eliksirów, Schmidta od Astronomii, Binnsa od Historii Magii.
─ Cholernie dużo masz tych
przedmiotów ─ stwierdził James.
─ Bo nie jestem po sumach jak wy
– wzruszyła ramionami Jonesówna. – U nas, w Beaux zdaje się dopiero w szóstej
klasie.
─ Co za bezsens.
Lily zmarszczyła brwi.
─ I… i zdajecie dwa lata pod
rząd?
─ Nie – parsknęła Hestia. – U nas
jest osiem klas. Ale egzaminy wyglądają trochę inaczej, bo…
─ Idę do Skrzydła! ─ zadecydowała
spontanicznie Emmelina, głośno waląc otwartymi dłońmi o stół. Dorcas skinęła
głową, mamrocząc, że pójdzie z nią, a Lily, której Potter swoim dziwacznym
spojrzeniem dosłownie wywiercał dziurę w głowie, również się do nich dołączyła.
Nie minęły dwie minuty i już nie
było żadnej z nich, a jedynym dowodem na to, że w ogóle się tu pojawiły było
niedojedzone jedzenie. Hestia westchnęła ciężko.
─ Merlinie, czy to faktycznie
grupowy PMS czy duch Eris je opętał?
♣
♣ ♣
Emmelina stwierdziła, że w
tak kryzysowej sytuacji, jaką jest unikanie przez najlepszego przyjaciela,
potrzebny jest jakiś podstęp i to natychmiast. Z początku miała zamiar
faktycznie skierować się do Skrzydła Szpitalnego, ale nieoczekiwanie padła
ofiarą własnego tchórzostwa i zdecydowała, że swoją misję przeprosinową
rozpocznie od Remusa.
Z nim przyjaźniła się dłużej, z
nim była bliżej, i to jego bardziej rozczarowała. A poza tym – to jego,
wracającego ze Skrzydła, widziała Celine Hernandez i teraz prawdopodobnie jest
on w drodze do biblioteki, a tam – jeśli Emma go zaatakuje – nie będzie mógł
się na nią wydrzeć.
Plan doskonały.
─ Remus! – udała zdziwienie
Emmelina, kiedy przypadkowo wpadła na niego pomiędzy regałem z
działu eliksinarnego i transmutacyjnego.
Lupin westchnął. Jeszcze nigdy
niczyi widok tak go nie zirytował. Zakręcił szybko, mając nadzieję, że ją
zgubi, ale się przeliczył. Nigdy nie sądził, że Emmelina potrafi tak szybko
biegać. Przecież to grozi potem.
─ Cześć, Emma – mruknął, wciąż
idąc żwawo przed siebie i nie odwracając się w jej kierunku.
─ Remusie, wysłuchaj mnie,
proszę.
Jęknął w myślach. Tylko niech nie
próbuje go tandetnie przepraszać. Emmelina tak właśnie działała – najpierw
robiła bzdury, a potem ze zdumieniem odnotowywała, że kolejne osoby się od niej
odwracając, żeby w końcu zdecydować się na przeprosiny, jakby miały wszystko
magicznie naprawić.
─ Słucham się – odparł
najgrzeczniej jak mógł, ale kiepsko mu to wyszło. Dziewczyny bynajmniej nie
zraził jego ton, bo przyśpieszyła, udało jej się go wyprzedzić i ponownie
nawiązała z nim kontakt wzrokowy:
─ Unikasz mnie. Unikałeś mnie w
pociągu.
─ Nie było mnie w pociągu – uciął
krótko, kierując się ku wyjściu z azylu pani Pince, która przyglądała się im i
ich zabawie w berka spod przymrużonych oczu. Chciał zgubić Emmelinę i udać się
w kierunku pokoju wspólnego Gryfonów. Nie dostał planu lekcji, a
spodziewał się, że przyjaciele już mu go wzięli i teraz czekają tam na
wyjaśnienia, co z Marley.
─ Nie?! – powtórzyła zaskoczona,
ale szybko przypomniał jej się cel wizyty. – Mimo wszystko, chyba nie
zaprzeczysz, że nie chcesz ze mną rozmawiać.
Jakie błyskotliwe spostrzeżenie,
Emmelino, pomyślał z rodrażnieniem.
─ Wiesz… Po tym jak pocałowałaś
mnie i Marlena ze mną zerwała, jakoś nie mogłem znaleźć wspólnego tematu.
─ Wiem, jak to wygląda –
kontynuowała, niezrażona. – To było wstrętne. Tym bardziej, że nic do ciebie
nie czuję. Znaczy wiesz, kocham cię, ale jak przyjaciela. Jedynie przyjaciela.
Przecież wiem, że Mara to twoja jedyna miłość i te klimaty...
Remus zmarszczył brwi. Czyżby
Titanicówna zaprzeczała samej sobie? Marlenie mówiła, że jest w nim zakochana,
a mu, że kompletnie nic do niego nie czuje? Cóż, to by potwierdzało to, co
usłyszał rano od Lily.
─ Marlenie powiedziałaś co innego
– powtórzył na głos.
Emma zamilkła i zaczęła dukać pod
nosem wszystkie możliwe samogłoski.
─ Powiedziałaś jej, że coś do
mnie czujesz – naciskał.
Dziewczyna z każdą sekundą robiła
się bardziej zmieszana. Jej pomruki zaczęły robić się coraz bardziej
rytmiczne. Aaaa… eee… iii… ooo… uuu… yyy…
─ Ja? Nie… - jęknęła. – Znaczy,
ona chyba tak sobie pomyślała, bo wysłałam do niej takie trochę… dwuznaczne pozdrowienia
z wakacji, ale to było nieporozumienie…
─ Ach: nieporozumienie? Nasz
pocałunek był nieporozumieniem, twoja rozmowa była nieporozumieniem, w ogóle
może zaraz powiesz, że twoje życie to jedno, wielkie nieporozumienie… ach,
zaraz – już raz to zrobiłaś, pamiętasz? Zaraz potem dosłownie rzuciłaś mnie na
kolana.
Spuściła głowę. Wiedziała, że
Remus będzie zły, ale jeszcze nigdy tak bezpośrednio z niej nie kpił. Zawsze
traktował ją poważnie, mimo tego że ona nie zawsze na takie traktowanie
zasługiwała. To było podstawą ich przyjaźni. Nie przypuszczała, że wszystko
może przekreślić jeden, głupi całus. Do jej oczu zaczęły napływać pierwsze łzy,
a Emma po kilku sekundach już cała dygotała, a z jej oczu lał się istny
potok.
─ Chcę to naprawić – szepnęła ze
łzami w oczach. –Naprawdę, Remusie, chcę ci pomóc. Mogę wszystko wytłumaczyć
Marze, zwalę wszystko na siebie…
─ Emma, daj spokój…
─ Naprawdę, powiedz co mogę
zrobić… ─ histeryzowała. ─ Zależy mi na naszej przyjaźni, naprawdę. Nie chcę,
żeby to stanęło między nami.
Irytacja Lupina wyparowała, a na
jej miejscu pojawiły się wyrzuty sumienia, towarzyszące mu dzisiaj od pobudki.
Rozumiał, jak czuje się Emma. Wystarczyło, żeby się popłakała, a on już zmiękł.
Czuł do siebie obrzydzenie, że tak łatwo można nim manipulować, ale jednak z
Emmą łączyła go tak wielka więź, że traktował ją niemalże jak siostrę.
Lekko zagubioną i głupiutką,
młodszą siostrzyczkę.
─ Em, myślę, że najlepiej będzie
jak dasz sobie spokój – poddał się. ─ Mara jest teraz nieco przewrażliwiona.
Mnie też zależy na tym, żebyśmy się dalej przyjaźnili, ale… Potrzebuję trochę
czasu, dobrze? Umówiłem się z nią dzisiaj na kolację – przerwał, widząc
wdzięczne spojrzenie blondynki – ale to nie jest tak, jak myślisz. Muszę jej
wyjaśnić eee… kilka spraw.
─ Ja tam wciąż uważam, że to
randka. Pomóc ci wybrać krawat czy Mara znowu rzuciła kłamstwo, że wcale tego
od ciebie nie oczekuje i „że masz przyjść normalnie”?
♣
♣ ♣
Często mówi się o tym, że
szkoła powinna być bezpieczna i przyjazna dla nowych uczniów. Nauczyciele
przedstawiali ich całej klasie i zmuszali do siadania w jednej ławce z jakimś
superciachem albo kompletnym frajerem, tak zawsze pisała Westa Gingerwood w
swoich książkach. Hestia przez pewien czas naprawdę łudziła się, że
profesorowie wyświadczą jej przysługę i pozwolą usiąść z jakimś fajnym
chłopakiem, z którym będzie mogła pisać na zapasowym pergaminie przez całą
Transmutację, ale czekało ją bolesne rozczarowanie. McGonagall kazała przysiąść
się do Emmeliny Titanic, która w ostatniej ławce poprawiała sobie makijaż,
łudząc się, że nikt nie zauważy. Bardzo nie lubiła takich dziewczyn.
Ale z kimś musi się zadawać, a
póki co zaprzyjaźnienie się z koleżankami z dormitorium szło jej bardzo
kiepsko. Bez gadania usiadła obok Emmy, lekko przekrzywiając jej łokciem
lusterko, ale nawet to nie sprawiło, że blondynka zdała sobie sprawę z jej
obecności. Szatynka odchrząknęła dość głośno. Titanicówna wciąż delikatnie
rozsmarowywała cień pod oczy. Klasnęła w ręce. Emma przeszła do nakładania
podkładu.
O, Merlinie.
McGonagall napisała na tablicy
jakiś temat, ale uczniowie niespecjalnie notowali go za nią na pergaminie.
Hestia przyjrzała się przez chwilę sytuacji w klasie i zauważyła, że choć nikt
nie śmie otworzyć buzi i wszyscy udają skupienie, to większa część klasy nie
notuje, zaś ta druga, notująca, wcale nie przepisuje zakresu materiału na ten
semestr, lecz pisze do siebie liściki.
Hogwart jest chyba jeszcze mniej
pilny niż Beauxbatons. Hestia uśmiechnęła się do siebie, otworzyła torbę w
poszukiwaniu swoich rolek pergaminu, aż znalazła jeden krótszy, który wczoraj
rano przypadkiem oderwała od reszty. Świetnie.
Upewniwszy się, że McGonagall
wciąż patrzy na tablicę, zaczęła skrobać piórem po pergaminie, a potem dźgnęła
nim koleżankę w łokieć, plamiąc jej atramentem mundurek. To przykuło uwagę
blondynki.
Cześć, Emma.
O... rany. Hej... no, witaj...
Hestio?
Masz rzęsę na policzku, wiesz?
Powinnaś zmienić tusz do rzęs. Aha, i McGongall cię widzi, uwierzysz?
Emmelina odłożyła kosmetyki.
Wiem. Już.
Tak w ogóle... Może postawimy
sprawę jasno – ja nie mam zamiaru słuchać, bo niezbyt mnie ta lekcja
interesuje, i zgaduję, że ty też się do tego nie rwiesz.
Blondynka westchnęła
dramatycznie. W Hogwarcie najwyraźniej ludzie bardzo nie lubili szczerości, bo
reagowali na kilka słów prawdy z niebywałym trudem. Nawet jeśli chodziło o
sprawy tak błahe, jak pilność albo jej brak.
Nie, nie rwę, odpisała
najpierw, po czym zamyśliła się i z kilkoma identycznymi, dramatycznymi
westchnięciami dopisała: Mam dzisiaj dużo do pomyślenia.
Myślenie? Wspaniała rzecz. Lepsza
niż makijaż na lekcji. Robisz postępy, Emmelino!
Lubię myśleć.
A więc myślę, że powinnyśmy
się sobie przedstawić. Wczoraj wszystko było takie... chaotyczne. Jestem
Emmelina. Emmelina Titanic. Chociaż właściwie to Jenkins. Teraz. Chyba.
Hestia tłumaczyła to sobie
grupowym Zespołem Napięcia Przedmiesiączkowego, ale chaos brzmi też dobrze.
Hestia Jones. Hmm... właściwie
to Black.
Emmelina aż łokciem zepchnęła
podręcznik z ławki, jakby zwyczajne nazwisko, które nosiło połowa uczniów tej
szkoły, zrobiło na niej olbrzymie wrażenie. Usta otwarte miała tak szeroko, że
Hestia mogłaby wepchnąć jej tam swój łokieć.
– Mój Boże… – powiedziała na
głos, tak głośno, że profesor McGonagall przerwała głośne zwracanie uwagi
szóstorocznym Puchonom i posłała ku niej tak przytłaczające spojrzenie, jakby
była Bogiem, którego wzywała Emma, i chciała zapytać z przesadną uprzejmością:
„Słucham?”. Emmelina uśmiechnęła się przepraszająco i wróciła do pisania,
zasłaniając się ręką.
Podałaś nazwisko Syriusza.
Jesteś jego…
Nie, odpisała
natychmiast.
Nie?
Nie.
To...
Kuzynostwo. Wiesz, jestem jego
kuzynką.
Aaaa. O. Kuzynostwo. Jasne.
– Nie będzie
bzdurnego pisania na mojej lekcji, panno Jones – odparł zimny, protekcjonalny
głos należący do stojącej przed Emmeliną i Hestią nauczycielki Transmutacji.
─ Tak jest, pani profesor. Tak
jest! ─ uśmiechnęła się, a kiedy ostre spojrzenie profesorki ponownie skupiło
się na tablicy, Hestia zakryła ręką to, co pisze i przeczytała wiadomość
Emmeliny:
Wczoraj pisałaś, że nie jesteś
z wymiany.
To znaczy chodziłam do
Beaux…
Beauxbatons?, Emmelina
wyrwała jej skrawek pergaminu. Ojej, to wspaniale! Sama jestem w jednej
czwartej Francuzką…
…ale ciotka mnie zgarnęła i
odesłała do Hogwartu.
Masz świetny angielski.
Hestia zachichotała bezgłośnie.
Bo jestem Angielką. Urodziłam
się w Anglii, tylko mieszkałam we Francji. Razem w ciotką.
I Syriusz jest twoim kuzynem?
Czyli „zgarnęła cię” jego matka?
Jego matka? Z tego co słyszała o
Walburdze Black szczerze wątpiła, żeby tamta kogokolwiek zgarnęła do własnego
domu, jeśli nie był skrzatem domowym albo sprzedawcą eliksirów uspakajających.
A jeśli doda się do tego fakt, że Hestia ma niepewny status krwi, to już w
ogóle postawienie nogi na Grimmauld Place nie wchodziło w rachubę.
Ech… nie. Jestem kuzynką… no
bliższą kuzynką Jamesa.
Pottera?
Nie, Chevapravatdumronga,
pomyślała z przekąsem.
Taa… Ciotka Dorea zabrała
mnie, bo zmarł mój ojciec, jej brat, i oddała do Belle i Setha, moich kuzynów,
a jej dzieci, i rodziców Jamesa.
Och, przykro mi z powodu
twojego ojca. Ale polubiłaś się z Syriuszem? Widziałam jak wałęsaliście się
razem w pobliżu. Pewnie był u Jamesa na wakacje, nie?
Jones ta rozmowa coraz bardziej
zaczynała rozbawiać.
No tak. I raczej na stałe.
Syriusz przecież mieszka u Jamesa…
─ Syriusz Black mie…! ─ wrzasnęła
Emmelina, zasłaniając w porę usta. Cała klasa spojrzała na nią ze zgorszeniem.
─ Tak, kochana? – zapytał z
filuternym uśmiechem chłopak, o którym mowa, odwracając się w jej kierunku,
chociaż siedział na samym przodzie klasy.
─ Nieważne – wydukała,
czerwieniąc się jak piwonia. Hestia pacnęła się ręką w czoło. Profesor
McGonagall popatrzała na nią uważnie jeszcze przez chwilę, ale potem z
rezygnacją wróciła do swojego wykładu.
Ależ ty głośna.
Syriusz Black mieszka u Jamesa
Pottera? Żartujesz.
Żartować? Nie… Umiem lepiej,
Emmelino. Mówię prawdę.
Dziwne, że nic mi o tym nie
wiem.
A znasz ich dobrze?
Od pierwszej klasy. A Syriusz
jest…
Twoim chłopakiem, czy coś?
Nie… ale bym chciała.
Hestia wtedy zaśmiała się w
duszy, myśląc, że chyba tylko Hogwartczycy mogli dostrzegać w jej kuzynie coś
więcej niż lekko stukniętego chłopaka o duszy despoty, buntownika i małego
chłopca jednocześnie.
I wcale nie zdawała sobie sprawy,
że to jej właśnie, zupełnie obcej dziewczynie, Emmelina Titanic zdradziła
sekret, który wcześniejszego dnia spowodował tyle szkód. Tylko ona wiedziała,
kto jest jej wakacyjną miłością.
♣
♣ ♣
Severus Snape siedział już
w klasie transmutacji, a pod zniszczoną książką wystawał skrawek koperty, którą
wczoraj otrzymał od Avery’ ego. Chciał ją podrzucić dzisiaj rano do torby
pędzącej przez korytarz Emmeliny Titanic, ale rozmyślił się, bo przecież
blondynka dzieliła dormitorium z Lily. Czekał więc aż pojawi się tutaj Potter,
bo cokolwiek jest w tym liście, wiedział że do Evansównej nie trafi, gdyż ta
ogranicza kontakt z tym chłopakiem do minimum.
Bardzo zależało mu na wypełnieniu
powierzonego zadania, ale bezpieczeństwo rudowłosej zawsze stawiał na pierwszym
miejscu. Źle czuł się z tym, że ostatnio nie rozmawiają. Ten rok, pierwszy po
zakończeniu ich przyjaźni, zdawał się być kompletnie inny, bardziej pusty.
Snape zawsze należał do samotników, ale nigdy jeszcze nie brakowało mu tak
czyjegoś towarzystwa.
To w pewien sposób zabawne –
Snape wstrzymywał się przed wstąpieniem do tej organizacji przyszłych
Śmierciożerców ze względu na Lily, a teraz, kiedy wszystko pomiędzy nimi
skończone, on wciąż miał skrupuły i prawdopodobnie nie wykona swojej misji
rekrutacyjnej, bo nie miał pojęcia, co znajdywało się w kopercie i nigdy nie
wybaczyły sobie, gdyby to coś w jakikolwiek sposób ją skrzywdziło. Można więc
spokojnie powiedzieć, że Lily jest dla niego światełkiem w ciemnym tunelu,
okruchem dobra w jego zgorzkniałym sercu i jedyną osobą mającą na niego
jakikolwiek wpływ.
Tym właśnie byli Łowcy Śmierci –
nielegalną, uczniowską paczką, którą założył Avery i ta jego dziewczyna, której
nie znał, a o której wiedział tyle, że jest Śmierciożerczynią. Na sowich
spotkaniach uczyli się czarnomagicznych zaklęć, żeby potem na wojnie lepiej
przysłużyć się zwycięskiej stronie, czyli, naturalnie, Voldemortowi. W wakacje
Snape napisał do Avery’ ego, że chętnie się do nich dołączy, a wczoraj
wieczorem na błoniach otrzymał ten głupi list jako zadanie, które musiał
wykonać przed oficjalnym dołączeniem.
Taki rodzaj idiotycznej
inicjacji.
Obok niego siedział Nigeal
Wilkes, a Avery i Rosier ławkę dalej. Ten drugi co chwila oglądał się za
siebie, żeby bezgłośnie spytać, czy Snape zdążył już dostarczyć list do Pokoju
Wspólnego Gryfonów. Severus z powodzeniem go ignorował. Nie chciał przyznać
się, że nie potrafi wykonań najbanalniejszej z możliwych misji, bo, jak Avery
sam zauwazył, ta dziewczyna poszła mu na rękę.
Gryfoni dzisiaj się spóźniali.
Pierwsza do klasy weszła wyżej
wspomniana Emmelina w towarzystwie dziwnie bladego Remusa Lupina. No
tak. Wczoraj była pełnia, pomyślał złośliwie. Nigdy co prawda nie
zobaczył Lupina w mroczniejszym, nocnym wcieleniu, ale wierzył głęboko, że ono
istnieje.
Lupin i Titanic usiedli razem w
drugim rzędzie i zajęli się jakąś rozmową, która wyraźnie tego pierwszego
załamywała, a tej drugiej dawała dziecinną uciechę. Za nimi wparowała kolejna
współlokatorka Lily, Dorcas Meadowes ciągnąca za sobą Syriusza Blacka . Usiedli
ławkę przed nim i Wilesem.
─ Jak tam nowy rok, Smarkerusie?
– zapytał Syriusz, odwracając się do niego, a dziewczyna zachichotała, słysząc
ten pseudonim.
─ Widzę Black, że przypominasz
sobie o języku w gębie zawsze w towarzystwie osób wartych, tak mało, jak ty ─
wycedził złośliwie, z czego zaśmiał się z kolei Wilkes.
Black skrzywił się z
wściekłością, pochylił się, żeby wysyczeć mu coś do samego ucha, ale
nieoczekiwanie w połowie tej drugi, jego wzrok wyłapał niewidoczną dla innych
kopertę. Jako że grał on w Qudditcha jak Potter, miał niebywały refleks i nim
Severus zdążył choćby zareagować, list już znalazł się na wysokości, w której zobaczyć
przechwycić go nie mógł nawet wyjątkowo wysoki Avery.
─ A to co? List miłosny? Sobie
poczytamy.
Dorcas najwyraźniej ten pomysł
już tak bardzo się nie spodobał, bo warknęła i mruknęła coś w stylu „uwierz mi,
nie chcesz tego czytać”.
Durna dziewczyna, mogła się
pośpieszyć.
Czuł wzrok Avery’ ego na sobie,
wyrwał więc bez słowa kopertę z dłoni Blacka i teatralnie przetarł ją,
dezynfekując z dotyku zdrajcy krwi.
Wtedy do klasy wpadła rudowłosa.
Wyglądała dzisiaj wyjątkowo uroczo z tymi lekko pofalowanymi włosami z wpiętą
wsuwką po lewej stronie. Severus z ukrycia przyglądał jej się wiele razy w
wakacje, ale i tak zdziwił się, że tak bardzo urosła, nabrała kształtów, a
włosy jej pojaśniały. Zaniepokoił go jednak fakt, że nie ubrała się dzisiaj z
charakterystyczną dla siebie prostotą i przykładnością. Miała na sobie lekki,
ale widoczny makijaż, ubrała te ciężkie, mugolskie buty- glany, co nijak
pasowało do spódniczki od mundurka. Zamiast kamizelki na polówkę narzuciła
kurtkę dżinsową, ale po chwili rozejrzała się po klasie, puknęła w czoło i
schowała katanę do torby, szepcząc coś pod nosem. Ich spojrzenia spotkały się
przez chwilę, ale po chwili Lily zadarła głowę do góry i usiadła w pierwszej
ławce drugiego rzędu, jak najdalej od niego oraz odwróciła się do Emmeliny,
mówiąc jej coś na ucho.
Przez zidiociałego Blacka będzie
musiał w końcu podsunąć ten list. Na próżno przekonywał siebie, że może on być
do każdego. Szósty zmysł podpowiadał mu, że to właśnie Evans będzie jego
ofiarą.
Wtedy przypomniał sobie o swoim
pierwotnym planie podrzucenia koperty Potterowi, a ku jego uciesze okularnik
właśnie wszedł do klasy rozglądając się, naturalnie, za Lily. Zacisnął mocniej
zęby.
Chłopak znalazł ją wreszcie i
ruszył żwawo w kierunku pierwszej ławki.
─ No, Evans, chyba zostaliśmy
sami ─ usłyszał.
Okularnik emanował dzisiaj rano
wyjątkową, nawet jak na niego, pewnością siebie. Przechodząc obok, zarzucił
Lily ramię na barki i z zaskoczenia pocałował w policzek. Ruda cała
poczerwieniała z wściekłości, a Snape poczuł, że złamał w ręce pióro.
Nienawidził Jamesa Pottera od
pierwszego dnia w tej zakichanej szkole- irytowała go jego żałosna postawa,
dziwny styl bycia, denerwował się, widząc, że wielki hogwarcki łamacz serc
dowala się do Lily. Wiedział, że Evansówna jest inteligentna i nigdy nie da się
złapać w jego sidła, ale z takim chłopakiem nigdy nic nie wiadomo. Warknął pod
nosem i spojrzał z nadzieją na swoją byłą przyjaciółkę, spodziewając się
wybuchu. Zamiast tego usłyszał ton, którego używa się, żeby się z kimś
podroczyć. O mało nie przetarł oczu z niedowierzania.
─ No nie wiem, Potter. Jest
jeszcze Marlena, Peter i twoja kuzynka...
─ Odradzam ci siedzenia z Hestią
– wypalił natychmiast Potter. ─ Peter będzie za to zachwycony, mogąc usiąść z
nieznaną mu wcześniej dziewczyną.
─ Za to Marlena nie będzie
zachwycona mogąc usiąść sama – odparowała, na co James uśmiechnął się do niej
uwodzicielsko.
─ Wybaczy ci, jak usłyszy, że
wolałaś usiąść ze mną.
Severus zaklął pod nosem. Jeśli
ten cholerny Potter znowu pokrzyżuje mu plany wciśnięcia mu tej głupiej
koperty, siadając w dodatku z JEGO Lily, to…
─ Wolałam? – prychnęła. – Nie
schlebiaj sobie.
─ Ale...?
Severus znów na nią zerknął, a
ona chyba również na niego spoglądała, jakby prosiła o zgodę, ale w końcu
zacisnęła wargi i z ciężkim westchnięciem, kiwnęła głową do Pottera. Czyżby
zrobiła to tylko, żeby zrobić mu na złość? W takim razie, osiągnęła swój cel.
─ Brawo, Rogasiu! – krzyknął
Black.
Och tak, brawo, Rogasiu. Brawo,
że przez ciebie znowu Lily będzie cierpiała.
♣
♣ ♣
Marlena zarzuciła na
siebie błękitną sukienkę i włożyła ciasne, białe baleriny. Powtarzała sobie, że
nie powinna się głupio denerwować, w końcu to nie jest żadna randka.
Przebierała się już czwarty raz, lecz każdym coś jej się nie zgadzało:
raz była zbyt wystrojona, raz- niewystarczająco. Raz strój ją pogrubiał, raz
wyglądała jak chodzący szkielet. Raz brakowało wygody, a raz denerwował ją
nadmiar falbanek albo staromodne, bufiaste rękawy jej bluzki. Dziewczyny
pozwoliły jej co prawda pożyczać od nich ubrania, a Dorcas, najlepsza
stylistka, jaką mogła znaleźć w całej Wieży Gryffindoru, nie żałowała jej
kolejnych rad, ale zdaniem Marley robiła więcej złego niż dobrego:
─ To za bardzo a la Tina Turner.
─ Zupełnie jak Janet z Rocky
Horror.
─ Merlinie… wyglądasz w tym jak
ciotka Muriel na naszym ostatnim zjeździe rodzinnym.
─ Eee… nie. Puszczalsko.
─ Hmm… zbyt pruderyjnie.
─ Ech, jak na ścięcie.
─ Trochę jak…
─ STARCZY! ─ warknęła Marlena i
została w błękitnej sukience Emmy i ciasnych balerinach Dor. ─ Już jestem
spóźniona.
Nie kłamała – umówiła się z
Remusem, że zjawi się na Wieży Astronomicznej o ósmej wieczorem, a już
dobiegało dziesięć po. Wiedząc, że chłopak czeka zazwyczaj przepisowe
piętnaście minut, niedbale ułożyła sobie włosy i ruszyła w kierunku miejsca
spotkania praktycznie biegiem.
Remus czekał już na nią i
wyglądał jak kłębek nerwów. Najwyraźniej zaczynał już myśleć, że ta się nie
zjawi. Marlena uśmiechnęła się nieśmiało i wyciągnęła do chłopaka rękę, mając
nadzieję, że nie wygląda zbytnio jak Muriel Meadowes. Lupin niepewnie uścisnął
jej dłoń.
Klatka schodowa na Wieży
Astronomicznej nie kojarzyła jej się zanadto pozytywnie po ostatniej wizycie,
gdzie nakryła swojego towarzysza z własną przyjaciółką trwających w pocałunku.
Co się wydarzy tym razem? Może to oni będą się całować i wpadnie Emma? To
byłoby warte zobaczenia.
Remus najwyraźniej zjawił się na
szczycie wieży już wcześniej, bo kiedy razem z Marleną wdrapali się na sam
szczyt, klatka schodowa została przerobiona. Wyglądem przypominała teraz jedną
z wytwornych, włoskich restauracji z małym stolikiem na samym środku i z cichą
melodią w powietrzu, dobiegającą jakby znikąd. Marley zbliżyła się do
zastawionego stolika, gdzie, wedle umowy, czekała na nią ciepła, apetyczna
lasagne.
Usiadła bez słowa przy swoim
krześle, a Remus naprzeciwko, i – co do niego nie podobne – wcale nie odczekał
kilku minut, trzymając ją w niepewności, lecz od razu zaczął mówić:
─ Jest kilka rzeczy, które
chciałbym ci wytłumaczyć. Ale nie wiem, czy chcesz je usłyszeć.
Zrozumiała, że chodzi o
pocałunek. Dobre pierwsze wrażenie natychmiast prysło.
─ Mieliśmy nie poruszać tego
tematu – zauważyła chłodno.
─ Masz rację – szepnął
podenerwowany i lekko zawiedziony. – Moje wilkołactwo? Ech… Kiedy byłem mały,
wilkołak, Fenrir Greyback ugryzł mnie, bo chciał się odegrać na moim ojcu,
który pracuje w Ministerstwie w Departamencie Magicznych Stworzeń. Szczerze
mówiąc nie mam pojęcia, czym takim mu podpadł, że Greyback zdecydował się na
tak okrutną zemstę, ale… wydaje mi się, że skazywanie ludzi, zwłaszcza dzieci,
na ciężkie życie, takie, jakie ma on, w pewnym sensie zalicza się do jego
ulubionych sposobów na spędzenie wolnego czasu ─ zażartował. Marlena nie
roześmiała się. ─ Miałem problemy z dostaniem się do szkół magii, wiesz, mało
kto chciał przyjmować krwiożerczą bestię… ale Dumbledore wszystko zorganizował.
Zasadził Bijącą Wierzbę, a stamtąd zbudowano tajny tunel prowadzący aż do
Hogsmeade, dokładnie do Wrzeszczącej Chaty.
I zaczął opowiadać o swoich
początkach, o odkryciu jego sekretu przez Huncwotów, o nadaniu im przydomków od
animagicznych postaci... Marlena słuchała go bardzo uważnie, współczuła mu, gdy
dochodził do najtragiczniejszych momentów, uśmiechała się, gdy opisywał
weselsze przygody z pełń, opowiadane mu później przez Huncwotów. Mimo że mówił
tylko Remus, sama czuła się członkiem tej rozmowy, a była ona wyjątkowo miła,
chociaż w gruncie rzeczy nie poruszali miłych kwestii. To chyba był ten
niekłamany urok Remusa – zawsze potrafił ją oczarować, nawet jeśli jego
intencje były wręcz przeciwne.
Kiedy w swojej opowieści doszedł
do wczorajszej pełni, po raz pierwszy pozwolił jej zabrać głos:
─ Czy… Naprawdę wszystko w
porządku?
Czy było wszystko w porządku? Na
pewno nie. Dzisiaj w Skrzydle Szpitalnym Pomfrey, choć nie powiedziała jej tego
wprost, uważała, że od zadrapań i ran po wczorajszej pełni, w jej ciele mogą
zajść jakieś przerażające zmiany i mutacje. Co prawda od razu wykluczyła u niej
likantropię, ale zagadkowo milczała, opatrując jej rany, a dziewczyna nie mogła
oprzeć się wrażeniu, że coś przed nią ukrywa. To wrażenie spotęgował fakt, że
zaraz po tym jak kości jej zrosły i Pomfrey wypuściła ją ze Skrzydła,
niezwłocznie kazała wezwać Dumbledore’ a.
Jednak czy dzielić się tym
wrażeniem z Remusem? Skończyła z nim co prawda wszystkie kontakty, już nie byli
parą, ale ona nie chciała dokładać mu tej nowiny, bo wiedziała, że nawet jeśli
to wciąż jedynie teorie, to wszelka sugestia, że mógł wyrządzić jej krzywdę,
zrani go do szpiku kości. Wiedziała, że skłonny do obarczania siebie Lupin, nie
wybaczy sobie wczorajszej nocy do końca życia. A tego Marlena nie chciała.
Wiele przez niego wycierpiała, ale czuła, że te cierpienia są niczym w
porównaniu do uczucia, które odczułaby, gdyby Remus wpadł w otchłań rozpaczy.
Miała do niego żal, że tyle
rzeczy przed nią zataił, ale w głębi serca wciąż go kochała. Miłość nie umiera
przecież z samym postanowieniem zabicia jej. Potrzeba do tego kilku, czasem
kilkudziesięciu, egzekucji.
A ból Remusa ją zaboli dziesięć razy
bardziej.
Nie. Zdecydowanie nie powinna
tego teraz mówić. Przecież to wciąż jedynie domysły.
─ W porządku – skłamała.
─ Jeszcze nie- usłyszała nagle za
sobą dobrze znany jej melodyjny sopran, który w żadnym wypadku nie można było
połączyć z Lupinem. Tak wysoki i słodki głos pasował tylko do jednej osoby w
tej szkole. –W porządku będzie dopiero jak wrócicie do siebie.
Marlena upuściła nóż, kiedy
zobaczyła lekko uśmiechającą się na schodach Emmelinę.
♣
♣ ♣
Emmelina po rozmowie z tą
nową dziewczyną, Hestią, po raz pierwszy od dawna uporządkowała sobie wszystko
w głowie.
Zawsze łatwiej zwierzać się obcym
ludziom, bo ich zdanie o naszej osobie nie jest dla nas tak ważne, jak zdanie
bliskich. A tej zwierzyła się ze wszystkiego- począwszy od jej zauroczenia się
w Syriuszu, bo to o nim mówiła wczoraj podczas przekazania świecy, kończąc na
beznadziejnej sytuacji pomiędzy nią, Remusem a Marleną. Wymieniały się
liścikami przez całą Transmutację, a potem zjadły razem lunch.
Hestia nie dość, że wysłuchała ją
do końca, to dała całkiem pożyteczne rady. Chociaż nie wiedziała, czy o to na
pewno chodziło dziewczynie, kiedy ta opowiedziała jej fabułę jakiegoś romansu,
miała zamiar wtargnąć na wspomnianą przez Remusa kolację i wszystko wyjaśnić.
Póki co przyglądała się z rozbawieniem Lily, która z typową dla niej przesadą
komentowała artykuł w „Proroku Codziennym” o jakieś decyzji Ministra Magii,
narzekając na to, że ich społeczeństwo jest zmuszone oglądać amatorskie i
naiwne posunięcia tych marnych demagogów.
─ Moim zdaniem to oburzające, że
Minister wykorzystuje wojnę, by trzymać społeczeństwo w ciągłym strachu,
strachu, który jest przyczyną, dla której ci biedni ludzie nie mogą spojrzeć
obiektywnie na rządy i rażącą propagandę Ministerstwa – ciągnęła, jakby ktoś w
ogóle ją słuchał. – To trochę szkoda, że w Hogwarcie jesteśmy w pewnym sensie
odcięci od ludzi, bo my, jako młodzież, patrzymy na to z zupełnie innej
perspektywy, a gdyby dopuścili nas do wzięcia udziału w tym proteście McCalla,
który został zduszony w zarodku…
─ Myślicie, że powinnam odwołać
tę randkę z Syriuszem? ─ przerwała jej głośno Dorcas, nie odrywając nosa od
swojego szkicownika.
Ta uwaga oderwała myśli Emmeliny
od „bandy demagogów-amatorów” i sprowadziła ją na ziemie.
Dorcas. Syri. Randka.
Przypomniała sobie, o nowych
wiadomościach, które usłyszała od Hestii, tych, które prawie wykrzyczała na
Transmutacji. Podejrzewała, że skoro ona nic nie wiedziała o całej
przeprowadzce Blacka do Pottera, to dziewczyny również, a ponieważ znała ona
Dorcas od pięciu lat, wiedziała, że taki drobny sekret może przesądzić w
sprawie znajomości jej i Blacka. Skoro już teraz w głowie Meadowes krążyły
wątpliwości, co do tej randki, to wiadomość o tym, że Syriusz nie jest z nią
szczery, tylko je spotęguje.
Część umysłu kazała jej trzymać,
wbrew naturze, język na kłódkę: Kolejna przyjaciółka się na ciebie
obrazi, alarmowała.
Inna szeptała: To twoja
szansa. Syriusz póki co nawet nie zwraca na ciebie uwagi. I nie zwróci będąc z
Dorcas.
Zresztą… czy ona w ogóle kiedykolwiek
lubiła się z Meadowes?
─ Dor, a jak właściwie Syriusz
spędził wakacje? – zaczęła. Dorcas zmarszczyła brwi i przerwała szkicowanie,
nawet Lily najwyraźniej zaschło w gardle, bo przestała mówić.
─ Dobrze – odparła niepewnie. –
No wiesz, był we Francji.
─ A wiesz, że zmienił miejsce
zamieszkania?
Lily poderwała się ze swojej
ulubionej pozycji – leżenia na wznak na łóżku z głową spuszczoną w dół – do
pionu.
─ Co proszę? – zamrugała
Meadowes.
─ No tak. Zamieszkał u Jamesa.
Nastała grobowa cisza, no, jeśli
nie licząc tego, że Lily zagwizdała cynicznie w sposób dla siebie typowy, i
zaczęła mamrotać coś pod nosem, wracając do świdrowania swoimi wielkimi,
zielonymi oczami gazety. Tyle tylko, że to był inny rodzaj grobowego milczenia.
Rodzaj, należący tyko do Emmy i Dor. Do Emmy, bo milczała, z uśmiechem
odnotowując, że jednak nie znaczy dla Syriusza dużo mniej niż Meadowes, bo ona
też nic on tym nie wie. A dla Dorcas z podobnego powodu, tyle że bez tej nuty
satysfakcji, co u Titanic, lecz raczej żalu.
Cisza pomiędzy nimi dwoma
trwała, a przerwała ją – co dziwne – Dorcas, swoim nerwowym chichotem, który
zazwyczaj był zwiastunem szału:
─ Myślisz, że nic by mi nie
powiedział?
Yyy… tak, pomyślała
Emma.
─ Może to odpowiedź na pytanie,
czy chcesz się z nim umówić, czy nie – uśmiechnęła się chytrze Titanic.
Dorcas otworzyła usta z
oburzenia, bo najwyraźniej bardzo nie lubiła oczywistych rozwiązań, które ktoś
podkładał jej pod nos, chociaż sama zapewne na nie by nie wpadła. Spojrzała
wściekle na Lily, jakby chciała wrzasnąć: „MYŚLISZ PODOBNIE?!” z tą swoją
groteskową frustracją, ale na Rudej nie zrobiło to żadnego wrażenia.
─ Moim zdaniem ty nie jesteś
księdzem, a Black nie jest chyba nawet katolikiem, i raczej nie musi chodzić do
ciebie się spowiadać – odparła śmiało. – A przecież nie jesteście jeszcze parą…
tak w ogóle.
Dla Lily mogło to zabrzmieć
zdawkowo, ale zarówno w oczach Emmeliny, jak i zapewne Dorcas, to zdanie miało
zupełnie inny wydźwięk – to było jakby Evans uroczyście stanęła po stronie
Titanic, co zdarzało się raczej nieczęsto.
I zapewne nie
przybrałoby takiego obrotu, gdyby Lily miała w sobie jakąś kobiecą wrażliwość i
wiedziała, że mówiąc to, tak zostanie odebrana, pomyślała blondynka.
Ale nie ma po co jej tego uświadamiać, skoro póki co działa na korzyść
Emmeliny.
Potem słychać było jedynie trzask
drzwiami, bo najwyraźniej Meadowes ruszyła zmusić niewiernego do spowiedzi, czy
mu się to podoba, czy nie.
♣
♣ ♣
─ Poważnie?! –
prychnęła Marlena, patrząc na stojącą w drzwiach przyjaciółkę. Odwróciła się
gwałtownie w stronę Lupina, patrząc na niego wilkiem. – Przysłałeś ją? Proszę
cię, żebyś nie poruszał TEGO tematu, a ty przysyłasz TU Emmelinę?
Remus nie był zmieszany czy
chociaż skruszony. Wyglądał raczej na wściekłego, co jeszcze bardziej wzburzyło
Marlenę. Dziewczyna poderwała się, gotowa wyjść w każdej chwili, ale Remus
odruchowo złapał ją za rękę i zwrócił się do blondynki:
─ Emmelina, idź – nakazał twardo,
ale na Emmelinie nie zrobiło to najmniejszego wrażenia:
─ Remus, ale ja chcę tylko wyjaśnić…
─ NIE CHCĘ SŁYSZEĆ TWOICH
WYJAŚNIEŃ! – wrzasnęła histerycznie Marlena, zaczynając wyrywać się z uścisku
Remusa, który złapał ją kurczowo, bojąc się najwyraźniej, że Marley zaraz rzuci
się na blondynkę z pięściami. Problem w tym, że Emma wręcz ją do tego
prowokowała, podchodząc coraz bliżej.
─ Marlena, to co nazywasz naszym
„pocałunkiem” to był przypadek ─ roześmiała się. Mówiła to wszystko tak
swobodnym tonem, jakby wyjaśniała, u kogo robi sobie pasemka. ─ Przysięgam, nic
nie czuję do Remusa. On mnie tylko pocieszał, czułam się bardzo źle i…
─ NIE OBCHODZI MNIE, CO CZUJESZ –
wrzeszczała, kopiąc i szarpiąc, byle tylko Remus ją puścił. ─ MAM JUŻ DOSYĆ
TWOJEGO WIECZNEGO NIEZDECYDOWANIA.
─ Ale ja naprawdę…
─ DLACZEGO KRZYWDZISZ NAS
WSZYSTKICH DOOKOŁA? ROBISZ Z WŁASNEGO ŻYCIA JEDEN, WIELKI BURDEL, A MY WSZYSCY
MAMY POMAGAĆ CI SPRZĄTAĆ.
─ Marlena – skarcił ją Lunatyk,
czując, że dziewczyna zaczyna mówić rzeczy, które będzie później żałować.
─ CZY NIE MAM RACJI?! –
prychnęła. Emma wpatrywała się w nią jak zaczarowana, ale nonszalancja i
beztroskość już zniknęła z jej twarzy, a ustąpiła lekkiemu żalowi. ─ WSZYSCY TO
WIDZIMY, DZIEWCZYNO! NIE ZNASZ ŻADNYCH WARTOŚCI- NIE ROZUMIESZ PRZYJAŹNI, NIE
ROZUMIESZ MIŁOŚCI, NIE WIESZ CO WYPADA, A NIE WYPADA I W JEDNYM, I W DRUGIM.
MAM JUŻ DOSYĆ UDAWANIA, ŻE MI TO NIE PRZESZKADZA!
W jednej chwili uwolniła się z
jego uścisku i ruszyła w kierunku przejścia na schody, na pożegnanie tratując
tylko blondynkę w drzwiach.
─ Oboje jesteście siebie warci! ─
krzyknęła jeszcze.
♣
♣ ♣
─ Wciąż się
wściekasz? – spytał miękko.
Dorcas uniosła brwi i pokręciła
głową, siadając na wolne łóżko w dormitorium Huncwotów.
─ Nie – odparła, uśmiechając się
lekko. Nie mogła być długo zła na Syriusza. ─ Wiesz… Sama też nie byłam z tobą
szczera.
Black zmarszczył czoło i pokręcił
głową, na znak, że nie rozumie.
─ Nasza sytuacja jest podobna –
kontynuowała, nagle bardzo zainteresowana wyglądem swoich paznokci. – Jesteśmy
rodzinnymi wyrzutkami. Czarnymi owcami, do których najchętniej ktoś by
przyczepił kartkę: OFERUJĘ WYMIANĘ – zaśmiała się nerwowo. – Tylko, że ty w
końcu powiedziałeś nie, a ja nie odważyłam się na taki krok.
─ Odważyłem? – zaśmiał się
szyderczo chłopak. – Uciekłem jak tchórz. Dałem się sprowokować. To nie jest
powiedzenie nie – upierał się. – To nie jest bunt. To jest
ucieczka. A ucieczka zawsze jest tchórzostwem.
Meadowes słysząc to odwróciła ku
niemu głowę, a on aż podskoczył, gdy zobaczył jej zwilgotniałe oczy i rozmazany
makijaż spływający po policzkach.
─ Sprzeciwiłeś się, Syriuszu.
Przecież… sam mówiłeś, że kiedy wychodziłeś z domu, to matka zatrzymała się w
drzwiach, a ty… ─ urwała, lekko się uśmiechając.
─ Zapytała: „co ci odbiło, ty
plugawy zdrajco krwi?!” ─ dokończył za nią Syriusz, a potem uśmiechnął się
nonszalancko. ─ A ja życzyłem jej miłego dnia, bo mój już się dobrze
rozpoczyna.
─ No właśnie ─ kiwnęła głową
Meadowes. ─ To… to raczej nie wygląda mi jak ucieczka tchórza, Syriuszu.
─ Uciekłem mieszkać u swojego
kumpla.
─ Zrobiłeś więcej niż ja.
Przełknął głośno ślinę.
Z Dorcas wiele go łączyło- razem
pochodzili od najdawniejszych rodów czystej krwi, razem nie popierali rodzinnej
idei nienawiści względem mugoli, razem nie obawiali się wydziedziczenia. A może
tylko on nie obawiał się tego ostatniego?
Cóż, Syriusz zawsze był typem,
który nie pozwalał sobie w kaszę dmuchać. Potrafił się postawić, nawet to lubił
– robienie innym na złość, podkreślając odmienność jego poglądów od rodzinnych.
Dlatego kupił sobie motor. I przerobił okładki mugolskich pism pornograficznych
na tapetę swojego pokoju. Ach, i wprowadził do domu w wigilię londyńskich
opozycjonistów, którzy nieopodal Grimmuald Place głośno protestowali przed
kimś, kto nazywa się Harold Wilson, twierdząc, że jego ojciec chętnie dołączy
się do protestu. To ostatnie było najzabawniejsze. W końcu, kiedy zdecydował
się opuścić znienawidzone miejsce, które ktoś niedoinformowany nazywał jego
domem, nie miał za wielu oporów i – by być perfekcyjnie szczerym –
niespecjalnie płakał po porzuceniu ojca, matki i brata. Nawet potem to opił.
Ale Dorcas była inna. Dorcas… na
pewno nie była tak zuchwała jak on i wciąż łudziła się, że robiąc słodkie oczka
i urocze uśmiechy skłoni rodzinę do zaakceptowania jej poglądów. Nie potrafiła
się postawić. Nie własnej matce.
Ludzie wiele wybaczają rodzinie.
Był pewien, że gdyby ktoś nazwał go „plugawym zdrajcą krwi” i nie był jego
matką, następnego dnia chodziłby ze złamanym nosem. Bunt przeciwko całemu temu
reżimowi niewątpliwie sprawiał mu przyjemność, ale swojej ucieczki nigdy nie
nazwałby odwagą. Odbierał to jako osobistą porażkę. Zawsze robił dobrą minę do
złej gry, ale w głębi serca był jak Meadowes, łudził się, że z czasem przyjdzie
akceptacja, że wszystko się jakoś ułoży. Że może kiedyś to go przytuli matka i
powie, że jest z niego dumna, tak jak z Regulusa.
─ Dori – zaczął cicho i przetarł
łzy z jej policzków. – Wiem, jak się czujesz. Wiem, że jest ci ciężko. Ale nikt
nie ma prawa cię zmieniać, nie ważne czy to twoja przyjaciółka, wróg, czy też
matka. Czasem… Czasem trzeba działać na własną rękę, jeśli jesteśmy czegoś
pewni. Czasem trzeba po prostu uciec. Czasem to jest jedynym rozwiązaniem.
Chociaż razem nie jest to coś, z czego mógłbyś być dumny.
─ Mam nie wracać na święta do
domu? – wyjąkała.
─ Nie. Masz zdecydować czy chcesz
tam wracać. Rób, co ci się podoba, jeśli chodzi o następstwa, to już kwestia
jutra.
Dorcas oddychała powoli, chłonąc
każde jego słowo w skupieniu. Kiedy skończył milczała przez kilka minut, a
potem wstała i bez wahania cmoknęła go w usta. Po zrozpaczonej, niekochanej i
samotnej Meadowes nie było już śladu – nieoczekiwanie znowu stała się lekko
zbyt emocjonalną, rozgadaną, ale wciąż skrytą dziewczyną. Ta nagła zmiana
trochę go zdumiała.
─ Muszę wracać – odparła tylko. ─
W dormitorium mam dwie nieodzywające się do siebie dziewczyny ze złamanym
sercem, które leczą się zapychaniem jakimiś mugolskimi słodyczami.
Wiedział, że nie o to chodzi.
Syriusz nie był idiotą i wiedział, że Dorcas po prostu chce teraz pobyć sama i
trochę popłakać. Nie winił jej za to, aczkolwiek wolałby, żeby nie ukrywała
przed nim swoich uczuć. Z drugiej strony nigdy nie był za dobrym pocieszycielem
i nic tak bardzo go nie drażniło, jak widok rozhisteryzowanej dziewczyny. Nawet
jeśli była przy tym tak śliczna i słodka jak Meadowes. Gwizdnął ze
współczuciem, a gdy zbliżyła się do wyjścia, zapytał:
─ Hogsmeade dalej aktualne?
Odwróciła się i posłała ku niemu
subtelny uśmiech.
─ Aktualne.
***
Biała koperta leżąca na dnie
torby Severusa Snape’ a zaczęła znikać, a jeszcze przed sama się
adresować. Niewidzialna ręka wąskim maczkiem napisała tylko: Lily Evans. A
teraz znikała. Znikała, bo już niedługo połączy się z adresatką.
____________________
Ufffff... Przyznam szczerze, że ja osobiście nie jestem fanką aż takkk długich rozdziałów, gdyż przy dłuższym czytaniu oczy mnie bolą, ale dobrze, że potrafisz tak pisać, bo ja nie potrafię, no nie wiem xD. Początek świetnie opisałaś, ta zlepiona zaschnieta krew...brrrr...
OdpowiedzUsuńUratował ją i potem zostawił .... ; (
Ostra kłótnia widzę... Mam nadzieję że z czasem wszystko się ułoży :)
Zyczę weny i przyjemnej wycieczki ! <3
Ohhh wiem, że to musiało się okropnie czytać, ale tak już jest jak się coś robi na szybko... Ogólnie wszystko co moje okropnie się rozrasta, pisałam nawet ogłoszenie, że coś mi zniknęło na trzy strony xD.
UsuńDziękuję, również życzę weny i zabieram się za twój rozdział :*
Ahh,nareszcie nowy rozdział!
OdpowiedzUsuńZaraz się chyba ze szczęścia popłaczę,uwielbiam długie rozdziały.Tym bardziej,skoro to twoje opowiadanie ^^
Świetny,świetny,naprawdę świetny rozdział.Nie wiem czemu,ale nie lubię Emmeliny.Wydaje się być taka...egoistyczna.Niby chciała wszystko wytłumaczyć Marlenie,ale po prostu jakoś jej nie wierzę.Nie lubię jej i już.
Nie ma co,Dorcas i Syriusz idą na randkę! <3 To mój ulubiony paring zaraz po Jily ^^
I jeszcze James ma siostrę...Ale się porobiło :)
Naprawdę,ja chyba ci coś zrobię...Jak?Jak mogłaś przerwać w takim momencie?! Swoją drogą ciekawa jestem,co napisał Severus do Lily...
No nic,z niecierpliwością czekam na kolejny rozdział i życzę dużo weny.
Przepraszam,że napisałam taki chaotyczny komentarz.Chyba za bardzo wciągnęłam się w twoje opowiadanie :)
Pozdrawiam :)
Dziękuję ci bardzo za długi i motywujący komentarz, aż otworzyłam Worda i zaczęłam skrobać nowy rozdział, bo tak nie mogłam się za to wziąć :D.
UsuńMasz w sumie dużo racji co do Emmeliny, kreowałam ją pod taką egoistyczną (moja inspiracja Elena Gilbert z TVD, nie wiem czy oglądasz, ale jak tak to zauważysz podobieństwo).
Też ubóstwiam Doriusza, dlatego czekam na tą nowopokoleniową wersję na twoim blogu :*.
Co do tego listu, to dużo się wyjaśni w następnym rozdziale, to chyba póki co najważniejszy wątek do dalszej fabuły.
Jeszcze raz dziękuję za komentarz, idę obczaić notkę u cb :*
ku swojemu zdziwieniu dotrwałam do końca rozdziału i było nawet ciekawie! :) Zdziwiłam się jak się gdy okazało, że James ma rodzeństwo!
OdpowiedzUsuńhttp://evanslily.blogspot.com/2013/10/rozdzia-3.html zapraszam bo nowy rozdział :)
pozdrawiam! :) czekam na dalsze rozdziały
Dziękuję za komentarz :*
UsuńI mam prośbę- mogłabyś na przyszłość pisać powiadomienia o nn w zakładce SPAM? Z góry dziękuję :*
"-Ha!- klasnęła w ręce Meadowes. –Mówiłam, że są razem.
OdpowiedzUsuńMarlena drgnęła oburzona podobnym stwierdzeniem.
-Razem? W sensie ja i ON?"
Padłam.
Kolejny raz w ciągu 20 minut.
Bo tak sobie czytam to w kółko, rechocząc.
A w ogóle to mam prośbę.
Czy mogłabyś pisać mi na moim blogu krótką informację, gdy dodasz nowy rozdział? Mam drobne problemy techniczne i nie mogę zapisać sobie adresu twojego bloga. Spróbuję ponownie jutro, nie mniej jednak, wolę się upewnić, że mi nei zaginie.
NIE WYBACZYŁABYM SOBIE TEGO.
Lumossy
Jasne, że będę informować :D
UsuńPo tak ciężkim i męczącym dniu wspaniale było przeczytać rozdział Twojego opowiadania.
OdpowiedzUsuńOd razu mi lepiej :) Fajny był ten moment na początku kiedy Dorcas zwaliła Lily z łóżka. Albo Syriusz który należy do Dorcas :*
Ogólnie wszyystko jest super, cudowne,świetne i oczywiście magiczne <3
Dziękuję :* Nie zasłodź mnie tylko dziewczyno :*
UsuńFANTASTYCZNY!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! :D
OdpowiedzUsuńHaha dziękuję <333 Cieszę się, że mogłam wywołać u ciebie jakiś pozytywne emocje :D
UsuńEh zakochuje się! Rzecz jasna w twoim blogu! Rozdział długaśny , ja takie lubię :D Niestety moje mi tak nie wychodzą:( A teraz wracajac do twojego bloga :D Wciaga mnei ta historia coraz bardziej! Mmmmm Dorcas i Syriusz wielbię ich <3
OdpowiedzUsuńDobra lecę czytać dalej! Pozdrawiam!
Paulla K
Nie spodziewałam się nigdy, że ktoś zakocha się we mnie, a tym bardziej w moich wypocinach :*. Nawet tak nie pisz- twoje rozdziały są odpowiedniej długości, kończą się fajnym zawieszeniem akcji, a u mnie zaczyna się nudno i kończy się identycznie. Serio, podziwiam was wszystkich, że udało się wam przeczytać :D.
UsuńPozdrawiam :***
Hejka,
OdpowiedzUsuńchociaż moja autokorekta w telefonie twierdzi, że jajka.
Agrr... Jak mogli tak zostawić Marę? Emma strasznie namieszala, a w początkowych rozdziałach jest irytująca -,- McGonagall nie przewidziała Jo i tej więzi jej i Lily... A się zdziwi ^^ Te rozkminy Severusa :/ To tyle.
Tak przy okazji co sądzisz o Przekletym Dziecku? Bo ja się zaczęłam wahać po wyzbieraniu spoilerow z hp wiki.
Weny, weny czekam na 28
~ P.
PS. Kiedy Lily się rozpływa nad Dorianem to mam ochotę coś zwrócić...
Perełki:
,, ─ Pomoc Syriusza Blacka jest jak publiczna egzekucja ─ wyznała bezwstydnie."
,,W przyszłości zapewne trafi na oddział zamknięty w Mungu, bo wyraźnie tego potrzebuje."
,,Wiesz, co ty zrobiłeś? Wiesz, ile mi zepsułeś? Miałam być druhną naczelną na waszym ślubie i matką chrzestną pierwszej waszej córeczki. A teraz? Muszę się wypchać ze swoimi życiowymi aspiracjami."
,,─ Nie. Totalnie. Jest jej głupio. Przeprasza. Będzie cię dzisiaj śledzić. I prześladować. I próbować naprawić swój błąd."
,,─ Ja tam wciąż uważam, że to randka. Pomóc ci wybrać krawat czy Mara znowu rzuciła kłamstwo, że wcale tego od ciebie nie oczekuje i „że masz przyjść normalnie”?"
Gdybym odpowiadała na bieżąco (agrrrr, ale ja jestem nieznośna) to byśmy sobei pogadały o Przeklętym Dziecku, a tak się to przesunęło pod ostatni rozdział... no nic, przynajmniej trochę mniej mojego marudzenia musiałaś znosić :D. Boję się tego ogólnei straszliwie. Póki co jeszcze nie zapisałam się nawet na przedpremierę, bo rozważam, czy ja to zniosę, czy się zabiję. Otaczające mnie potterheady, które znają rozmiar mojej manii, radzą mi, żebym dała sobie spokój, bo z frustracji mogę zrobić sobie krzywde hahah ;>. No ale myślę, że jednak zobaczymy. W razie co spalę ten "dramat" na wielkim ognisku jak hitlerowcy.
Usuń