12.09.2013

1. Złudzenia i Konsekwencje

"Miłe złego początki, lecz koniec tragiczny"
-Ignacy Krasicki

Była to jedna z tych nocy, o których wiele lat później snuje się przerażające opowieści przy ogniskach, i które towarzyszą nam do końca dalszego, spokojnego życia.
Zmrok zapadł nagle i niespodziewanie, niczym skradający zwierz, który w pewnym momencie odważa się zaatakować. Drzewa zasłaniały swoimi potężnymi koronami widniejsze plamy na niebie – ostatki dnia, blaknące dostojnymi, mętnymi barwami i odbijające w srebrzystoszarej mgle leśne oblicze. Wiał lekki wietrzyk wprawiający bezwładne liście w ruch, a ich szorstki szelest dodawał nocy aury tajemniczości. Puszczyki hukały jeden przez drugiego, jakby wyśpiewywały czarodziejską melodię, a okrągły i krwisty księżyc chwilowo skrył się za ciężkimi, deszczowymi chmurami.
Jedyną przerwą pomiędzy poszczególnymi aktami koncertu natury, był głośny, sopranowy krzyk, nawołujący jedno imię:
─ Marley?! Mara! Marleno! ─ krzyczał głos dziewczęcy.
─ Mara?! Mara! Marlena! ─ powtarzało za nim echo.
─ Marleno! ─ powtarzały między sobą złośliwe leśne istoty.


Lily Evans od kilkunastu minut przechodziła się po hogwarckich błoniach (teraz już zapuszczając się bardziej w młode, dziewicze rejony Zakazanego Lasu) w poszukiwaniu swojej współlokatorki i wieloletniej przyjaciółki – Marleny McKinnon. Jej rude włosy lśniły w mroku jak pomarańczowe świetliki, ale oprócz nich dziewczyna nie wyposażyła się w żadne źródło światła, pozwalając chwilowemu szaleństwu zdławić ostatnie okruchy zdrowego rozsądku.
Niepokój o Marlenę rósł z minuty na minutę – zniknęła ona godzinę temu, opuszczając dormitorium szóstorocznych dziewcząt w samodestrukcyjnym, lekkomyślnym nastroju, który w zderzeniu z cechującym ją neurotycznym obejściem nie mógł zwiastować niczego dobrego. Jej współlokatorki – zespół złożony z Lily, Dorcas Meadowes, Emmy Titanic i przypadkiem zamieszanej w cały ten bałagan Hestii Jones – przeczesał już cały zamek w takim stopniu, w jakim szóstoroczne dziewczęta mogły go znać. Podczas poszukiwań nie natrafiły na żaden znaczący ślad, znaleźli się jednak naoczni świadkowie, nocni imprezowicze, którzy zaręczali, że widzieli jak Marlena opuszcza zamek w towarzystwie Remusa Lupina i że obydwoje oddalili się w kierunku błoni.  To wyjaśnienie przekonało koleżanki wystarczająco – znana z huśtawek nastroju, ale również wielkiej roztropności Marlena, raczej nie rwała się do łamania zasad regulaminu – a jeśli ktoś już mógł ją do tego nakłonić, to jedynie obiekt jej gorącego, płomiennego i szalonego uczucia, a przy tym pełnoetatowy Huncwot.
Dziewczyny, utraciwszy w swoim kręgu głos rozsądku w postaci Marleny, przegrupowały się nieco bezmyślnie, z czego Lily powoli zaczęła zdawać sobie sprawę. Emma miała wrócić do pokoju i nie wychylać się w miarę możliwości (z jej przyczyny wybuchło bowiem całe zamieszanie), Dorcas i Hestia zobowiązały się przeczesać szkołę raz jeszcze, a Lily zgłosiła się do eksploracji terenów w okolicy zamku. Nie mogły zostawić Marleny samej, nawet jeśli faktycznie włóczyła się gdzieś z Lupinem – chłopakiem raczej godnym zaufania, który bez względu na obecne stosunki łączące go z byłą dziewczyną (ponoć obydwoje zerwali w wakacje w traumatycznych okolicznościach) na pewno odstawiłby ją na to samo miejsce, z którego wcześniej zabrał. Roztrzęsiona Marlena mogła zrobić sobie krzywdę w każdej chwili, umyślnie bądź niechcący. Lily nie wydawało się również, że pogłoski co do towarzystwa Remusa są prawdziwe – nigdzie nie mogła znaleźć paczki Huncwotów, których dzisiaj nie widziała ani w pociągu, ani na uczcie – a to było dość niepokojące.
Dziewczyna zdała sobie sprawę nie tylko z tego, że zgłoszenie się do eksploracji błoni o tej porze było zupełnie nierozsądne, ale też z tego, że ona najmniej ze swoich koleżanek nadawała się do ganiania Marleny wokół zamku. Bystra, lecz raczej pechowa pani prefekt czuła zbliżające się kłopoty, zwłaszcza kiedy przypominała sobie wszystkie przepisy szkolne i opowieści o Zakazanym Lesie, z wilkołakami w roli pierwszoplanowej. Księżyc nie mógł wybrać sobie lepszego dnia, żeby prezentować się w całej swojej okazałości. Niech licho weźmie Marley. Uciekać do lasu, i to jeszcze podczas pełni.
─ Mara?! ─ krzyknęła ponownie, pewna już, że nikt jej jak nie odpowiadał, tak nie odpowie.
Lily tupnęła nogą ze złością. Chociaż przyjacielska troska i stres nakłaniały ją do nieprzemyślanych postępków, zmusiła się do wycofania z powrotem do szkoły i poproszenia przynajmniej Dorcas, żeby potowarzyszyła jej w dalszych poszukiwaniach na zewnątrz. To zwykła bezmyślność, wchodzić do Zakazanego Lasu (choćby tylko na kilka jardów) podczas pełni, i to jeszcze w pojedynkę. Już miała odejść z pustymi rękami i gnębiącym sumieniem, gdy nagle, zgoła nieoczekiwanie, coś się wydarzyło.
Las w tej części nie był bardzo gęsty, dlatego najmniejszy snob światła bez problemu przedzierał się przez chaszcze i busz. A to, co rozbłysło, nie było zwyczajną iskrą, którą ledwo dało się zauważyć. Zupełnie nagle, znikąd, pojawiła się biała, wielka kula jasności, tworząca obszerny parasol, obejmujący chyba cały las, a nawet dochodzący snobami do Hogwartu. Blask ten kompletnie oślepił dziewczynę – aż schowała twarz w dłoniach, we wrodzonym, chroniącym oczy odruchu. Kula była jak słońce, które spadło ze sklepienia na ziemię, by pochwalić się swym blaskiem przed każdą żywą istotą. Żarzyło się jeszcze przez kilka chwil, a potem płomień zgasł i zapanowała większa ciemność, niż jaką Lily kiedykolwiek widziała.
Evansówna wzięła głęboki oddech, ponownie obejrzała się za siebie i uniosła różdżkę. Szepnęła Lumos, oświetlając niepewne zakamarki. Znała się na magii na tyle, żeby wiedzieć, iż podobna kula jasności mogła być jedynie dziełem czarodzieja. I chociaż nie spodziewała się po Marlenie znajomości tak potężnych zaklęć, wolała upewnić się, kto o tej porze czarował, zwłaszcza, że rozbłysło w bliskiej od niej odległości. Upewniwszy się, że jest bezpieczna, ruszyła w stronę, z której kilka sekund temu zmaterializował się świetlisty promień.
Dziewczyna kroczyła po wydeptanej przez olbrzymiego gajowego Hagrida ścieżce. Jej glany niezwykle głośno tupały o suchą ziemię, a najmniejszy szelest liści czy odgłos łamanej gałęzi roznosił się echem, jakby las uparł się, by zaśpiewać z nią kanon. Szła coraz pewniej, coraz szybciej i coraz głośniej, a ciekawość w jej duszy popychała ją dalej i dalej. I może, gdyby zachowała konieczne środki bezpieczeństwa, jak zaklęcie kamuflujące czy chociaż wyciszające, nie doszłoby do zbliżającej się tragedii. Zakazany Las nie bez kozery obejmował bezwzględny zakaz wchodzenia, mimo to większość niebezpieczeństw kryła się w jego głębi, gdzie drzewa i krzewy rosły gęściej i wyżej, i gdzie światło dnia nigdy nie docierało. Tej nocy działo się jednak wiele dziwnych i mrożących krew w żyłach wydarzeń – których skutki miały odbijać się czkawką przez cały rozpoczynający się rok szkolny. Dla Lily największe znaczenie miałaby w tamtej chwili wiedza, iż depcze jej po piętach rozwścieczony, opętany żądzą krwi wilkołak, którego za dnia kojarzyła jako swojego dobrego kolegę z ławki. Bądź co bądź, nie miała pojęcia o czyhającym nań niebezpieczeństwie w tej stronie lasu, a kiedy zdrowy rozsądek do niej wrócił i przypomniała sobie, że nie powinna iść tak daleko, bo pogubi się bez wątpienia, było już za późno.
W powietrzu zastygło ogłuszające wycie wilka. Oczy rudej ułożyły się w dwie, wąskie szparki, machinalnie wyciągnęła różdżkę bardziej przed siebie i spojrzała na ruszający się przed nią krzak. Cokolwiek zaraz wyjdzie jej na spotkanie, może przesądzić o jej dalszym egzystowaniu na tym świecie. Zielonooka przełknęła głośno ślinę, zebrała w sobie odwagę i…
─ Co, do cholery jasnej, tu robisz, Evans? – spytał niski, irytujący głos, którego właściciel był gorszy nawet niż cała wataha wilkołaków. Różdżka wypadła Lily z dłoni.
Przed nią, w całej okazałości stał bardzo wysoki, przystojny chłopak. Przez wielkie, charakterystyczne okulary browline, można było go rozpoznać nawet w największych ciemnościach, a kruczoczarne, sterczące we wszystkie strony włosy, utwierdzały tylko w przekonaniu, że istotą, która może przesądzić o jej dalszej egzystencji, jest nie kto inny, jak James Potter.
Oto osoba, która bawiła się zaklęciami oświetlającymi w środku Zakazanego Lasu. Dlaczego Lily wcześniej na to nie wpadła?
— Czy ty jesteś normalny? – syknęła, opuszczając różdżkę i teatralnie łapiąc się za serce. – Przestraszyłeś mnie! Po jakie licho…
— …czy to ty wyczarowałaś…
— …maltretujesz leśne zwierzęta…
— …jakie to było zaklęcie…
— …ta kula światła…
James zamknął usta. Lily również zamilkła. Odczekała chwilę, aż jej tętno wróci do normy, wzięła kilka głębokich wdechów, i kiedy już dotknęła stopami ziemi, zlustrowała swojego towarzysza od stóp do głów. Chłopak się zmienił, odkąd go ostatnio widziała. Zmężniał. Do niepokojącego wręcz stopnia, biorąc pod uwagę to, że cała jego metamorfoza trwała zaledwie dwa miesiące. Wcześniej był raczej niski, przynajmniej w porównaniu do Remusa i Syriusza, z którymi wszędzie się wałęsał, a teraz się wyciągnął, górował nad nią o głowę. Jego wiecznie zmierzwione włosy zdawały się być nieco bardziej okiełznane, jakby przestał się czochrać jak tylko nadarzyła się okazja. Oczy natomiast, lustrujące ją zza korekcyjnych browline’ ów, wydawały jej się w jakiś sposób ładniejsze.
Na pierwszy rzut oka przypominał Lily Spidermana w swojej ludzkiej postaci – emanowała z niego dziwna heroiczność i dojrzałość, które tak bardzo kłóciły się z jego naturą, że przez chwilę wątpiła, iż rozmawia faktycznie z Jamesem, a nie z jego zaginionym, idealnym bliźniakiem.
Chociaż pod względem aparycji chłopak sprawiał przyjemne wrażenie, na tym kończyły się wszystkie atuty. Lily poczuła zalewającą ją falę goryczy i rozdrażnienia. Cóż za ironia losu! Zgubiła się, szukając Marleny, a na ratunek przybył ze wszystkich ludzi na świecie, akurat on, chłopak, którego najchętniej poddałaby brutalnym torturom, zmasakrowanego pogrzebała żywcem, a na koniec poćwiartowała i utopiłaby jego wnętrzności  w jeziorze. On na pewno wykorzysta tę sytuację! Zrobi jej jakiś beznadziejny kawał, z którego będzie się śmiać do końca swojego denerwującego życia zostawi ją tu na pastwę losu, co rozbawi go możliwie jeszcze bardziej, albo… albo jej pomoże, przez co będzie miała dług wdzięczności u najpodlejszej osoby w całym Hogwarcie. Ta ostatnia alternatywa była chyba najbardziej przerażająca.
— Odpowiesz na moje pytanie? – zapytał James, oglądając się za ramię. – Idziemy.
Lily odskoczyła jak oparzona, kiedy poczuła rękę chłopaka na swoich plecach, łagodnie popychającą ją naprzód.
— Nie dotykaj mnie – syknęła, czerwieniąc się ze złości. ─ Eksploruję las. Dokarmiam wiewiórki. W każdym razie jestem zajęta i nie chcę z tobą rozmawiać – chociaż to oświadczenie zabrzmiało na koniec rozmowy, dziewczyna szybko uzupełniła je poirytowanym pytaniem: - A ty? Czego tu szukasz?
Wyraz twarzy Jamesa nieco złagodniał, ale wciąż utrzymywał swoją poważną-dojrzałą minę, w której zdecydowanie nie było mu do twarzy.
─ Czego szukam? Chyba miłości – rzucił nonszalancko. – I wiesz co? Czuję, że jestem blisko.
Lily wywróciła oczami:
— Mógłbyś spróbować być poważny. To nie boli.
─ Zawrzyjmy układ, Evans ─ zreflektował się. Układy były rzeczą, którą James Potter najlepiej rozumiał. – Pójdziesz teraz ze mną do zamku, i zrobisz to cicho, a ja będę poważny i nie będę z tobą rozmawiać. No, chodź.
Szarpnął ją raz jeszcze, na co ona raz jeszcze zareagowała gwałtownie (i głośno!), życząc mu wszystkiego, co najgorsze. Musiałaby być skończoną idiotką, żeby wchodzić z nim w jakiekolwiek układy – nawet takie niezobowiązujące. Ten chłopak niewątpliwie podpisał cyrograf w przeszłości, bowiem wszystko co proponował, miało gdzieś ukryty haczyk. Pewnie wcale nie odprowadzi jej do zamku. Zrobi jej krzywdę. Przestraszy. Napuści na nią centaury. Fauny. Dzikie psy. Niech go diabli wezmą. Nigdzie nie idę, pomyślała wściekle. Wolę spędzić tu noc niż z nim pięć minut.
─ Skąd pomysł, że potrzebuję twojej pomocy?
— To nie chodzi o pomoc… moją czy jakąkolwiek – westchnął. – Tu jest niebezpiecznie, Lily. Wiem, co mówię. Nie mamy czasu, trzeba się stąd jak najszybciej wynieść, bo…
— Przestań… mnie… ciągle… ŁAPAĆ! – warknęła, a jej głos odbił się echem od pieni drzew. – Dobrze wiem, co robię!
— Coś mi się nie wydaje – prychnął, unosząc ręce do góry. Zaklął. ─ Cholera, Evans, po prostu chodź. Nawet nie za rączkę, tylko się rusz. 
Lily stała z założonymi rękami, wysyłając mu swoje najbardziej nienawistne spojrzenie. Chociaż dobrze wiedziała, że zachowuje się dziecinnie, i że James na pewno może ją stąd wyprowadzić, a ona i tak miała szczęście, że ją znalazł; to jednak pałała do niego tak silną i namiętną niechęcią, że nie potrafiła ocenić jego intencji racjonalnie. Jej duma – notabene, bardzo wygórowana – krzyczała, że zaciągnięcie u niego długu wdzięczności skończy się opłakanie. Głuchy upór nakazywał trwanie przy swoim, nieważne, jakie tego będą skutki.
James zaklął jeszcze głośniej, tym razem zupełnie się już z nią nie licząc. Podszedł do niej, złapał ją w pasie i przerzucił sobie przez ramię. Uczynił to z niezwykłą łatwością, nie tylko dlatego, że przez wakacje jego mięśnie eksplodowały, ale też ze względu na filigranową budowę Lily, którą nawet koleżanki z łatwością przestawiały z miejsca na miejsce – jak dziecko. Dziewczyna wrzasnęła, kiedy James zaczął maszerować w prawo (stamtąd przyszła?) – jego ramię wrzynało się w jej brzuch, a głowa niebezpiecznie balansowała nad powierzchnią ziemi. Zaczęła się wydzierać, zupełnie ignorować jego prośby o uciszenie się, wierzgać się na prawo i na lewo, uderzać pięściami o jego plecy i kopać gdzie popadnie twardym, solidnym czubkiem martensa.
— ODSTAW MNIE NA ZIEMIĘ! Potter! POOOTTTER!!!! Przestań! Och… pójdę! Pójdę, ale mnie odstaw! Proszę! Ja… JA MUSZĘ ZNALEŹĆ MARĘ! POTTER! J…James!
Chłopak zatrzymał się i postawił ją przed sobą. Jego mina wyrażała szczere zdumienie.
─ Marę?- powtórzył i rozdziawił usta. – Marlenę McKinnon?
─ A znasz jakąś inną?
James namyślił się trochę, a na jego czole pojawiła się głęboka zmarszczka. Lily patrzyła na niego hardo i oczekiwała jakiejkolwiek reakcji. Kiedy ta nadeszła, rozwiała wszelkie nadzieje dziewczyny:
─ Nie widziałem jej. Na pewno nigdzie jej tu nie ma. A wiem, co mówię. Wracamy. Evans, obiecałaś, że pójdziesz…
Ruda przez moment wyglądała, jakby chciała mu przywalić.
─ Jestem pewna, że tu jest, Potter. I pójdę – ale nie w twoim kierunku – uśmiechnęła się sztucznie i odwróciła na pięcie, energicznym krokiem zawracając do miejsca, gdzie przed chwilą spotkała się z Jamesem. Nie odwróciła się, by na niego spojrzeć.
EVANS!
— Wybacz, że zostawiam cię samego ze swoim paskudnym towarzystwem! – krzyknęła, idąc dalej do przodu. – Ale mam coś do załatwienia! Zostaw mnie w spokoju i idź zająć się czymś produktywnym!
Skręciła za jedną z wierzb, James pobiegł za nią.
— Może otwórz grupę miłośników skończonego imbecylizmu – zaproponowała, żywo gestykulując rękoma, z wściekłością przedzierając się przez chaszcze.  – Cokolwiek.
James dopadł ją za następnym drzewem, wyskakując znikąd, jak napastnik. Serce Lily zabiło mocniej.
─ Trupa miłośników skończonego imbecylizmu brzmi dobrze, ale jednak wolę odłożyć tę myśl na później – uśmiechnął się lekko, teraz przemawiając do niej trochę milej. ─ Poszukam Marley, dobrze? Ale najpierw cię odprowadzę. Zakazany Las o tej porze nie jest dla ciebie idealnym miejscem.
Wyciągnął dłoń w jej kierunku. Lily spojrzała na niego nieufnie. Wyraz twarzy miał szczery, sfrustrowany i nieco spanikowany, daleko mu było do codziennej nonszalancji. Czy był sens dalej się z nim sprzeczać? James miał przewrotną naturę, ale kiedy już coś szczerze obiecywał, to zawsze dotrzymywał słowa. Znał zamek, Las i błonia o wiele lepiej niż ona – co więcej, miał też swoje huncowckie, nielegalne sztuczki. Gdyby mu zależało, odnalazłby Marlenę w mgnieniu oka… Może powinna zaufać mu chociaż ten jeden raz?
Lily nie miała czasu na podjęcie decyzji, bo w powietrzu rozniósł się ogłuszający ryk jakiegoś zwierzęcia. Odruchowo złapała Jamesa za przegub dłoni. Chłopak nawet tego nie zauważył, wyostrzył zmysły i rozejrzał się po najbliższych zaroślach, jakby oczekiwał wyskoku jakiegoś wielkiego smoka, czy czegoś takiego. Zdawał się być pewny, czego może się spodziewać, jakby znał to stworzenie. Dziewczyna przełknęła głośno ślinę. Dopiero po chwili chłopak wykorzystał to, że trzymali się za ręce – przyciągnął ją do siebie, tak, że głowa Lily znalazła się tuż nad jego ramieniem i sam szepnął jej do ucha tonem spokojnym, kojącym, a nawet trochę zmysłowym:
— Połóż się. 
To było dla niej jak kubeł zimnej wody. Połóż się! Co za zboczony seksista!
No tak, pomyślała wściekle. To przecież Potter. Nawet w sytuacji podbramkowej musi sobie trochę pokpić. Wyrywała już swoją dłoń z jego uścisku, gdy owe wycie się ponowiło, tym razem wyraźniej, a uśmiech spełzł chłopakowi z twarzy (a może – nigdy go nie było). Lily mogła już rozpoznać dźwięk – to z pewnością cała wataha wilków zmierzała w ich kierunku. 
James przełknął ślinę. Wyglądał jakby przeżywał wewnętrzną wojnę. Spojrzał na Lily jeszcze raz, westchnął ciężko i rzucił ją na ziemię.
─ Nie rzucaj żadnych zaklęć. – To było ostatnie, co zapamiętała – a raczej, czego była pewna –  bo reszta obrazu, który zarejestrował jej mózg, mieszała się w jeden wielki, niezrozumiały chaos:
Zdarzyło się kilka rzeczy równocześnie: z krzaków wyskoczył ogromny człowiek przypominający wilka o czerwonych, żądnych krwi oczach; stojący przed nią James Potter zniknął, a na jego miejscu pojawił się piękny, rogaty jeleń, a w kompani mu przybył czarny, kudłaty pies przypominający ponuraka, o którym opowiadała ich nauczycielka wróżbiarstwa.
Ruda wytrzeszczyła oczy, chciała krzyknąć, ale z jej gardła nie wydał się żaden dźwięk. Różdżka wyślizgnęła jej się z ręki, a światło zgasło. Poczuła, że opada w głęboki, czarny sen… że unosi się myślami aż do samego Księżyca...

Trzynaście godzin wcześniej. Poniedziałek, drugiego września.

Budzik podskakiwał na szafce nocnej, dudniąc głuchy refren Dream On Aerosmithów, punkt za piętnaście dziesiąta, tak jak każdego innego poranka od początku wakacji. Rozczochrany chłopak z twarzą schowaną w poduszkę po omacku próbował go złapać i wcisnąć przycisk włączający drzemkę. Przez sen rozkopał całą flanelową narzutę, tak, że spał na brzuchu pod prześcieradłem, a nad podłogą zwisała bezczynnie jego stopa.
Zastukał kilka razy w stolik nocny, a porzucone na nim równiutkie dwa miesiące temu książki, spadły z głuchym łoskotem na podłogę i wyciągniętą, bezwładną rękę Syriusza Blacka. Soczyste przekleństwo na chwilę przerwało jego sen, ale niemal natychmiast chłopak przewrócił się na drugi bok, chowając dłoń w bezpieczne miejsce pod swoją głową.
Budzik nie poddawał się i wciąż wytrwale próbował obudzić Jamesa. Ten również nie kapitulował i uderzał o przedmioty w bliskim sąsiedztwie przycisku z drzemką, ale to starcie nie przynosiło żadnych oczekiwanych rezultatów. Dopiero kiedy ze stolika spadły nowe, niezwykle twarzowe i równie kosztowne browline’y, James postanowił zrobić ze sobą coś pożytecznego:
Syriusz! – syknął, ciskając budzikiem prosto w głowę swojego najlepszego przyjaciela. Black w ramach podzięki pokazał mu swój środkowy palec. – Skocz po papierosa.
— Dzisiaj twoja kolej – jęknął Black, przykrywając głowę swoją narzutą.
James ziewnął donośnie i pokręcił głową.
— Idę coś zjeść – oświadczył. – Mam zapalić bez ciebie?
Syriusz nie odpowiedział, mamrocząc coś o „wszystkich diabłach” i „zejściu z oczu”.  James potraktował to jako odpowiedź twierdzącą. Czując przypływ energii (i niezły ból głowy), wstał na równe nogi, przeciągnął się i ziewnął. Otarł zmęczone oczy o materiał zmiętolonej podkoszulki, w której spał. Tak jak każdego innego poranka od początku wakacji, tak i dzisiaj wyłączył budzik obecnie leżący na karku Syriusza, powiedział przyjacielowi, że zje jego bekon i ruszył w kierunku przeciwległej ściany. Postanowił wyjść na balkon zapalić, nim jego rodzice wrócą z całej tej imprezy u Lizzy Nass i jej nowego męża, na którą nie chcieli zabrać swoich podopiecznych. Dwa kroki wystarczyły, żeby ominąć sterty porozrzucanego na podłodze złomu (w skład którego wchodziły połamane kałamarze, podarte zwitki pergaminu, kolorowe bokserki, kapsle po piwie, a nawet kilka czarnych biustonoszy) i dopaść antyczną szafę stojącą w kącie pokoju. Otworzył jej drzwiczki na oścież, porozsuwał rządek pozawieszanych flanelowych koszul, za którym znajdowała się mała, wysuwana szufladka, służąca chłopcom jako schowek na ich największe skarby – jak łajnobomby, skradziony znicz, lusterka dwukierunkowe, wielokrotnie złożoną Mapę Huncwotów i przede wszystkim – czerwone Marlboro.  
Rogacz zabrał ze sobą zapalniczkę, paczkę papierosów i ruszył w kierunku balkonu. Otworzył z lekkim wysiłkiem mosiężne okno w kształcie drzwi, którym wychodziło się na lodżio, i sprawnym ruchem uniósł swoją bezcenną pelerynę niewidkę, kryjącą rządek zachowanych z wczoraj butelek Ognistej. Chwycił je oburącz i wniósł do pokoju, ciesząc się, że zostało im jeszcze chociaż to… Słońce przygrzewało przyjemnie, leniwie i sierpniowo, ale blask drażnił Jamesa, dlatego rzucił on zapalniczkę i papierosy na łóżko Syriusza i powiedział, że wyjątkowo zapali z nim, po śniadaniu.
Wychodząc z pokoju, podskoczył, złapał się obiema rękami o pręt zawieszony nad framugą i dwa razy podciągnął aż do zgięcia łokci. Mięśnie brzucha, owoc jego życiowej pracy i samodoskonalenia, napięły się do granic możliwości. James zeskoczył i zleciał ze schodów, w dalszym ciągu nie dość rozbudzony.
W kuchni przywitał go rządek pustych, szklanych butelek po rumie i amerykańskim whiskey, liczne ślady zniszczenia, jak również nowiutka poczta dopiero co doniesiona przez rodzinną sowę. Wśród wszechobecnego bałaganu, powoli usuwanego przez skrzatkę Vertonię, wyraźnie odznaczało się wysokoproteinowe śniadanie przygotowane specjalnie dla Jamesa. Sadzone jajka z bekonem, ciepłe mleko w kubeczku ze zniczem i kanapki grubo posmarowane białym, paryskim serem, tak jak lubił najbardziej. 
O co chodzi?, pomyślał nieprzytomnie. Wszędzie tyle butelek… Otworzył dolną szafkę, gdzie za śmietnikiem jego ojciec składował swoje własne butelki – i zmarszczył czoło jeszcze bardziej. W koszu pełnym gramotów, niedojedzonych posiłków i opakowań po produktach spożywczych, pływał jego podręcznik do transmutacji, a także biały, koronkowy stanik.
— Jeszcze się nie ubrałeś?! – doszedł go dziewczęcy głos za jego plecami. – Czy ty masz zamiar wrócić do swojej gównianej szkoły w tym roku, czy nie?!
James zbladł. Sięgnął niepewnie po stanik, chwycił go tak delikatnie, jakby obawiał się co najmniej poparzenia, a następnie odwrócił powoli głowę…
Odetchnął głęboko. Wcale nie musiał mierzyć się z jakąś niedoruchaną wariatką, gatunku dziewczyny, które szczególnie upodobały sobie Syriusza i z którymi ten bezustannie splatał swój los. To tylko Hestia. Cholerna Hestia.
Hestia uniosła jedną brew do góry, a jej żywe, brązowe oczy skrytykowały biustonosz mało łaskawym okiem. Dziewczyna z rana wyglądała jak topielec (tak nazwał ją kilka tygodni temu Syriusz) – włosy stawały jej pod praktycznie każdym kątem, wory pod oczami wyglądały jak dwa wielkie lima, a pognieciona, o wiele za duża halka zwisała z jej ramion dziwacznie. Na przegubie dłoni szatynka nosiła elegancki zegarek, który niebezpiecznie alarmował o godzinie dziewiątej pięćdziesiąt.
─ Dlaczego mnie nie obudziliście? Mieliście mnie obudzić! ─ prychnęła oskarżycielskim tonem. – Vertunia od rana męczy się z wolnoamerykanką, który wczoraj pozostawiliście, a…
─ Zrobiłaś bałagan, to teraz posprzątaj, kochana ─ zgasił ją Syriusz. Wypadł on chwilę wcześniej z korytarza z papierosami w lewej ręce – prawą sięgnął teraz po bekon Jamesa, szczęśliwy, że udało mu się go jeszcze uratować. Hestia zmierzyła go zirytowanym spojrzeniem, na co Black jedynie się uśmiechnął. Mina zrzedła mu niemal natychmiast, kiedy biustonosz z rąk Jamesa wylądował prosto na jego bekonie.
─ Mam nadzieję, że Belle i Seth każą wam spędzić ten semestr w domu na pomaganiu skrzatce – oznajmiła. – Osobiście pokażę im tę bieliznę.
Syriusz rzucił stanik przez ramię Vertunii, która w tamtej chwili paliła w kominku, prosto do ognia. Iskry posypały się na trawertynowe kafelki.
— Nie masz refleksu, siostro.
Nazwanie Hestii „siostrą”, mimo że głęboko metaforyczne, nie było całkiem bezpodstawne w obecnej sytuacji zarówno dziewczyny, jak i Blacka. Cała trójka, razem z Jamesem, była kuzynostwem drugiego stopnia, jednak od tych wakacji posiadali jednakowych prawnych opiekunów i w Ministerstwie zameldowani byli pod tym samym adresem w Dolinie Godryka.
Od początku lipca Syriusz zamieszkał na stałe u Potterów i musiał przyznać, że w swoim życiu nie spędził bardziej udanych dwóch miesięcy. Nie chodziło jedynie o bliskie towarzystwo najlepszego kumpla, ale też o jego rodziców – w przeciwieństwie do Blacków, rodzice Jamesa byli ludźmi bardzo serdecznymi i ciepłymi. W swoim rodzinnym domu Syriusz nigdy nie mógł z nikim pożartować, poprzekomarzać się, powspominać dobrych czasów (co i tak zahaczało o niemożliwość, gdyż dobrych czasów na Grimmould Place sobie nie przypominał).
— Blackom takie zachowanie nie przystoi – odpowiadała zawsze jego matka, Walburga Black, kiedy syn w przypływie pewności siebie pytał, czy nie należałoby trochę ocieplić relacji rodzinnych.
Nigdy nie czuł się Prawdziwym Blackiem, takim, który gardził nieczystością krwi, wspierał Voldemorta, był poważny, chłodny i smętny, jakby wiecznie bolała go głowa. Szczerze powiedziawszy, mało na świecie zostało osób tak żywiołowych, lekkomyślnych i niesubordynowanych, jak właśnie Syriusz. I Potterowie to akceptowali. Potterowie byli tacy jak on.
Belle i Seth, mimo że nie znali go specjalnie dobrze, przyjęli bez zbędnych ceregieli pod swój dach i traktowali na równo z własnym potomstwem – jedynym synem Jamesem i adoptowaną siostrzenicą May. Zresztą, nie był jedną w tym domu zbłąkaną duszyczką, bo od połowy lipca pojawiła się Hestia – już nie na prośbę Rogacza, a Dorei Potter, jego babki. Hestia pasowała jak ulał do reszty tej rodziny – była zakręcona, wesoła i miała własne zdanie na każdy temat. Syriusz polubił ja od razu, mimo że w kółko się o coś wykłócała i wrabiała go w jakieś niechwalebne sprawy.
Cały lipiec i sierpień upłynął chłopcom na względnej sielance, szalonych melanżach, przelotnym romansowaniu i nieprzejmowaniem się niczym i nikim poza sobą nawzajem. Oczywiście, zbyt pięknie również być nie mogło – i nawet w tak cudownych okolicznościach i takiej pięknej rutynie musiał pojawić się pewien cień, przykry mankament beztroskich chwil.
Gdyby tylko James wrócił do siebie…
─ Nie mam pojęcia, jak macie zamiar się wyrobić – poddała się Hestia, teraz o wiele bardziej rozbawiona niż zirytowana. – Wasz Błędny Rycerz odjeżdża za jakieś piętnaście minut…
— HOGWART! – ocknął się nagle James, niemal osuwając się na podłogę. Syriusz wybałuszył oczy i rozdziawił usta, niczym ryba wyłowiona z rzeki.
Zaklął. Hestia uśmiechnęła się triumfalnie:
— Trochę teraz boli, co nie? Trzeba było wczoraj robić wielką imprezę? – wskazała na rzędy pustych butelek. – Pożegnanie lata… Jakbyście nie mogli przesunąć tego o jeden dzień wcześniej! Psiakrew. Seth i Belle będą tu lada moment – rzuciła, roztrzaskując jedną z butelek o parapet. – Mam nadzieję, że policzą się z wami jak należy.
Syriusz wysłał przyjacielowi nieszczęsne spojrzenie. Obrazy z wczorajszego wieczora powoli zaczęły układać się w sensowną całość, a po minie Jamesa odgadł, że w jego głowie odtwarza się identyczny proces. Wczoraj chyba faktycznie trochę za bardzo zabalowali…
— Eee… James? – jęknął żałośnie. – O której wracają twoi rodzice?
Kilkaset mil dalej, w hrabstwie Surrey, pewna dziewczyna również myślała o powrocie swoich rodziców – a ściślej ojca – jednak nie z przyjęcia u znajomych, tylko z garażu. Miał on sprawdzić, czy staremu pick-upowi uda się zapalić, a ona nie będzie musiała jechać w bagażniku małego fiata sto dwadzieścia pięć.
Lily za piętnaście dziesiąta zdążyła już umyć włosy i je wystylizować, zrobić peeling całego ciała, manikiur, spakować bagaż podręczny, skończyć zadania wakacyjne z transmutacji, porozciągać się do szpagatu, poćwiczyć nowe nuty na pianino, przygotować dla siebie zbilansowany, niskokaloryczny i wysokowitaminowy posiłek na drogę, a także ugotować na śniadanie parówki dla ojca i siostry, a dla siebie sałatkę jarmużową, bo nie jadała mięsa. Wszystkie rzeczy zapisała i odhaczyła skrupulatnie w pamiętniku, bo tak samo jak każdego innego poranka od początku wakacji zapisywała dla siebie listę zadań i realizowała ją zawsze w całości dnia następnego. W przeciwieństwie do Jamesa i Syriusza była to dziewczyna niezwykle uporządkowana i solidna, która nie organizowała prywatek w swoim domu ani nie zapominała, którego dnia wraca do szkoły.
Jednocześnie, przy całej swojej wygórowanej ambicji, przerażającym zapale do pracy i wybitnym zorganizowaniu, Lily cechowały delikatne nerwy, neurotyczność i olbrzymia drażliwość. Była to ćwierć-Włoszka o prawdziwie gorącej krwi, która w ciągu tego zapełnionego poranka nie tylko wykonała tyle pożytecznych prac, ale także zaraz miała pokłócić się ze swoim ojcem po raz trzeci:
— Ty chyba sobie żartujesz – oświadczyła Lily Evans, łapiąc się pod boki, kiedy tylko Ethan Evans wrócił z fiaskiem. – W życiu nie pożyczę vespy od cugino Stefano. Jak ty to sobie wyobrażasz? Nie mam prawa jazdy, nie wejdę na skuter!
Ojciec Lily, doktor sztuki i ex-klawiszowiec w garażowej  grupie rockowej, a także jej siostra, entuzjastka gimnastyki i amatorskiego aktorstwa, odznaczali się niesamowitym spokojem i niefrasobliwością, które w zderzeniu z jej perfekcjonizmem i gwałtownością skutkowały chronicznymi sporami w domu. Tym razem jednak przesadzili! Petunia ubzdurała sobie rano, że razem z Charlotte Steele, swoją najlepszą przyjaciółką, wybiorą się do teatru, a potem na zakupy do Soho. Dwie dodatkowe osoby plus całe wyposażenie Lily do szkoły, nie mogły zmieścić się w małym, żałosnym autku Evansów, które służyło Ethanowi jedynie do dojazdów do pracy, na uniwersytet. Lily wyleciała za bruk, tym bardziej, że Petunia ani myślała odpuścić. Ethan wyszedł z propozycją, w jego opinii kompromisową – Lily dojedzie do Londynu na vespie, a on dowiezie jej kufer i dodatkowe dwie walizki na King’s Cross.
—Tuney, czy na skuter trzeba mieć prawo jazdy?
Petunia Evans, która w tym roku rozpoczynała naukę na Oxfordzie, a w przyszłości planowała zostać radcą prawnym (oraz modelką, aktorką i żoną księcia Karola), zrobiła wszechwiedzącą minę. Chociaż przepisy drogowe zdecydowanie nie wchodziły w zakres programowy dla studentów prawa pierwszego roku, uwielbiała szczycić się swoją bezużyteczną wiedzą prawną w każdej dziedzinie życia.
— Nie prawo jazdy, ale kartę – odparła, wciskając do ust parówkę. – Ale kogo to tak właściwie obchodzi? Czy nie lepiej, żeby resztę roku przesiedziała w poprawczaku niż w tej szkole specjalnej dla szajbusów?
Lily wywróciła oczami, ale zdusiła w sobie narastający gniew.
— Nie umiem jeździć na vespie – powiedziała rezolutnie, mając nadzieję, że tym argumentem przemówi ojcu do rozsądku. – To śmieszne. Zrobię sobie krzywdę. Spowoduję wypadek. Rozwalę Stefano jego motor.
— Nic się nie stanie – wzruszył ramionami Ethan. – Razem z walizkami Tuney i Charlotte się nie zmieścimy. A na vespie jeździłaś w te wakacje w Alabamie.
— W Alabamie nie ma nic prócz siana! – wybuchnęła, niemal płacząc ze złości. – Jak możesz porównywać to odludzie do ruchliwego Londynu! Czy Charlotte nie może pojechać własnym samochodem?
— Czy nie możesz się zamknąć? – warknęła Tunia, ostentacyjnie zasłaniając sobie uszy. – Nie odzywaj się do mnie, kiedy masz ból dupy, bo tego nie można wytrzymać.
— Przecież nie mówię do ciebie – syknęła jadowicie. Jeszcze chwila, a doszłoby do rękoczynów – naprawdę powszednich przed porannym macchiato, gdyby Ethan po raz kolejny nie wziął na swoje barki gniewu młodszej córki. Nachylił się nad Lily i cmoknął ją w policzek:
— To ostatni taki raz, mała. Odpuść, proszę.
W Lily kotłowało się wówczas wiele emocji – a pogodzenie się z losem zdecydowanie do nich nie należało – ale umilkła, a upust furii zadawała już nie krzykiem, lecz tylko lodowatym, świdrującym spojrzeniem. Petunia i Charlotte prawdopodobnie wcale nie jadą do żadnego teatru (swoją drogą, cóż za błyskotliwa wymówka z ich strony! Nic nie przekonałoby szybciej do zmiany planów emerytowanego aktora niż wycieczka na West End!) ani na żadne cholerne zakupy do Chinatown, tylko jak już to balangować razem z bogatymi, zepsutymi londyńskimi kawalerami. Mogły to zrobić każdego innego dnia, ale drugiego września wybrały specjalnie – po to, żeby utrzeć Lily nosa.
Niech je diabli wezmą!
— W takim razie – odparła z zimną furią, na co Petunia uśmiechnęła się lekko. – Będę musiała się przebrać.
— Poradzisz sobie? – jęknęła dramatycznie jej siostra, pociągając duży łyk bawarki.
Lily fuknęła, przeszła obok niej i szturchnęła jej krzesło, tak, ze herbata Petunii rozlała się na jej spódniczce, a łokcie znalazły się na talerzu z parówkami. Trzęsąc się z gniewu, wpadła na schody, minęła pędem zię Pallinę i zamknęła się w łazience. Opadła na podłogę, wciągnęła głośno powietrze nosem, podkuliła kolana i schowała głowę w ramiona, tak, że promienie słońca sączące się przez okno parzyły ją w kark.
Gdyby tylko mama była z nimi… Ona zawsze brała stronę Lily, widząc w niej odbicie samej siebie. Zawsze powtarzała Lily, że tylko ona jest jej prawdziwą córką, czystą, niezepsutą, i że tylko ona może osiągnąć w życiu tyle, co Mary Oldisch – a więc mogła zostać światowej klasy aktorką musicalową, porzucić rodzinę, osiedlić się na Manhattanie i dać się zamordować swojemu kochankowi.
Lily?
Ktoś zapukał do drzwi. Dziewczyna podskoczyła, w gorączce rozglądając się za jakimiś ubraniami, w które przecież miała się przebrać, a nie się rozklejać – cóż za odrażająca strata czasu!
— Tak? – odkrzyknęła, ładując się w czarne spodnie z wypalonymi przez nią dziurami. Szybko zrzuciła z siebie haftowaną bluzkę. – Nie wchodź, jestem na staniku!
Naciągnęła na siebie jeden ze swoich pretensjonalnych T-shirtów, białych z czarnymi, wulgarnymi napisami i narzuciła na nią katanę z ciemnego dżinsu. Kiedy ojciec zostawił klamkę w spokoju, dziewczyna zaczęła już doczepiać na kurtkę plakietki, jak miała w zwyczaju. Odznaka z pandą, ratujmy środowisko, język Stonesów, głowa Freddie’ego, naklejka JEM TOFU, i wielka litera P, jak prefekt…
— Nie znajdziemy miejsca dla chłopaka od Snape’ów.
Lily niemal nie wpadła na umywalkę, kiedy grot tych słów ją uderzył. Severus… Chłopak od Snape’ów… Co za nietakt! Jak on śmiał w ogóle wspominać jego imię!
Westchnęła przeciągle. To głupie. Ojciec miał prawo mówić o „chłopaku od Snape’ów” – po pierwsze, jeździli na King’s Cross razem przez pięć lat, po drugie – nie miał pojęcia o ich kłótni, o ich poróżnieniu, ani za osobie, która stanęła między nimi…
Gdyby tylko nie on…, pomyślała z furią, przeklinając Jamesa Pottera na wszystkie znane jej sposoby.
— Nie jedzie z nami, tato – oświadczyła zimno. – A teraz wybacz mi, ale będę szukała mój kask na motocykl.
W tej samej chwili, kiedy Lily z niesmakiem uprosiła rezydującego u Evansów jeszcze tydzień kuzyna z Mediolanu o pożyczenie staroświeckiego skutera, Syriusz i James oprzytomnieli na tyle, by zacząć się pakować:
─ Pozbieram pety – zadeklarował się Black. – Ty idź po butelki.
James – idąc w ślady Hestii – nie bawił się w zbieranie butelek po piwie i Ognistej, tylko usuwał ślady zbrodni, roztrzaskując je o parapet swojego balkonu. Zostało im jeszcze trochę cennego towaru, ale nie mieli czasu, by wykombinować, gdzie najlepiej je schować. 
─ Daj mi jakieś poduchy ─ zaproponował wreszcie James. – Książki włożymy do ciebie, a tu schowamy whisky, ciuchy i papierosy – wskazał na swój kufer.
– Belle robiła jakieś pranie, nie? – zastanowił się Syriusz, wrzucając do swojego kufra wszystko, co znalazł na podłodze – skarpetki, bokserki, koszule, biustonosze…
─ Robiła – potwierdził James i machnął ręką. – Nie mamy czasu teraz tego szukać. Mamy pieniądze, to zamówimy sobie mundurki…
— Masz zupełną rację – potwierdził, siadając na swoim kufrze, by go domknąć. Zaklął. – Jak tylko ktoś zobaczy dół, to…
─ Wiem, Łapo, mamy przesrane. Wziąłeś mój znicz?
─ Co? Tak ─ rzucił z irytacją. – I tak na pewno coś tu zostawimy – będziemy pisać do Veroni, żeby odesłała nam później rzeczy… Wziąłeś mój kociołek?
─ Kociołek? Tak… nie. Och, nie wiem. Już zamknąłem kufer.
─ Co zrobimy z tymi petami? Wczoraj cała popielniczka się stłukła.
─ Wrzuć je pod szafkę… Nikt tam nie sprzątał od dwudziestu lat.
─ Okej… Słuchaj, czy zabieraliśmy z Hogwartu Eliksir Antykoncepcyjny?
─ Zostawiliśmy go we francuskim pokoju hotelowym.
— Skoro tak… — Syriusz pomógł przyjacielowi zamknąć jego kufer, a przedtem zapewnić butelkom godziwe warunki podróży. Z niepokojem obserwował staroświecki zegarek, którego gruba wskazówka przesuwała się w kierunku dziesiątej.
Cholera jasna.
— Za pięć minut Błędny Rycerz zajedzie pod Manchester… będziesz musiał trzymać to wszystko, a ja będę kierował husqvarną.
— Jedziemy na twoim motorze? – zapytał James z dezorientacją.
— Czy mamy jakieś inne wyjście? Psiakrew, miotły są na samym dnie walizki…
Drzwi do pokoju Jamesa otworzyły się zamaszyście. Chłopcy aż podskoczyli, oczekując wejścia pani Belle (i zapewne niezłej bury), ale była to tylko Hestia.
— Macie zamiar pomóc mi sprzątać? – burknęła, łapiąc się pod boki. – Ostrzegam, że inaczej nie oddam wam waszych różdżek. 

Dwanaście godzin wcześniej
─ Dorcas?! Dori, to naprawdę ty?! – krzyknęła radośnie rudowłosa dziewczyna, a zrobiła to wyjątkowo głośno, gdyż niemal każda osoba z wszechobecnego tłoku odwróciła się w jej stronę. Lily Evans nie zwróciła na o to uwagi. Liczyła się teraz tylko Dorcas Meadowes – jej najlepsza przyjaciółka.
Gryfonki wpadły sobie w ramiona, zostawiwszy cały swój magiczny ekwipunek na środku peronu, i ucałowały sobie rumiane policzki, pachnące najnowszym zapachem od Madame Primpernelle z jej sklepu na ulicy Pokątnej. Perfumy te kupiły razem zaledwie dwa tygodnie temu – i rzecz jasna, zdołały od tamtego czasu szalenie się za sobą stęsknić. Chichotały jak głupie, serwując sobie takie komplementy, jak: „Schudłaś, odkąd ostatnio cię widziałam!” i „Jesteś taka ładna, że pewnie wstyd ci gadać z taką potworą!”.
Lily Evans była posiadaczką gęstych, ognistorudych loków, które zgrabnie opadały na jej ramiona i kontrastowały z charakterystycznymi szmaragdowozielonymi oczętami w kształcie migdałków, w których dostrzec można było żywe ogniki. Ta żywiołowość i pobudliwość objawiały się niemal w każdym jej ruchu i spojrzeniu, bowiem Lily należała do osób bardzo zaradnych, zdeterminowanych i pewnych w działaniach. Zdecydowanie nie wzbudziłaby takiego zainteresowania na peronie, gdyby nie przyzwyczaiła ludzi do swojego chłodnego, powściągliwego obejścia, jeśli chodziło o okazywanie uczuć innych niż gniew i niezadowolenie, do jej sceptyzmu (a raczej przekornego poczucia humoru i bystrości umysłu) i choleryczności, oraz do chronicznego dążenia do perfekcjonizmu. Dorcas, która znała Lily zdecydowanie lepiej niż te osoby, wiedziała, że pod skorupą twardej i niezależnej dziewczyny kryje się osoba bardzo wrażliwa, tolerancyjna i ciesząca się życiem. 
Z kolei sama Dorcas, pod względem wyglądu, różniła się o Evans niemal wszystkim – posiadała ciemne, czekoladowe włosy, które artystycznie rozczochrane przerzuciła za ramię, a fryzurę podtrzymywała białą, elegancką przepaską. Ubrała się bardzo niekonwencjonalnie, w długą, pstrokatą i chaotycznie przyciętą spódnicę oraz koszulkę z abstrakcyjnymi motywami, a drugiej takiej stylizacji nie znalazłoby się w całej Anglii, bowiem Dorcas szyła dla siebie samej, a miała do tego i talent, i smak. Krawiectwo nie było jedyną jej pasją – dziewczyna imała się wszelkiej formy sztuki i innych kunsztów, które umożliwiały jej wykorzystanie olbrzymiej dawki kreatywności – jak chociażby malarstwo surrealistyczne czy awangardowa rzeźba. Jak na wielką artystkę przystało, sprawy przyziemne niezbyt ją interesowały, a wręcz nużyły, realizm bezustannie mieszał się z ideą, marzenie z rzeczywistością. Bujnej wyobraźni nie potrafiła niestety wykorzystać do niczego pożytecznego, bo cechowała ją i kreatywność, i słomiany zapał, przez co nie tylko była artystką na miarę dwudziestego wieku, ale i miała najgorsze wyniki w nauce na całym roczniku i najsłabiej zdała sumy.
Każda każdej czegoś zazdrościła. Lily marzyła o wiecznym optymizmie, opanowaniu i bezproblemowości swojej przyjaciółki. Dorcas z kolei wielokrotnie wyobrażała siebie z inteligencją, charyzmą i lojalnością, które tak dobrze opisywały Evans. Mimo różnic, obydwie kochały się siostrzaną miłością i świetnie dogadywały. Tworzyły razem zgrany duet i wspólnymi siłami byłyby zdolne dokonać wszystkiego.  
Śmiechom, żartom i niesamowitym opowieściom nie było końca w drodze po kufry, a potem wraz z nimi do luku bagażowego, i – już bez nich – bezpośrednio do wagonu. Dziewczyny klekotały, robiły głupie miny i wspominały wspólne chwile, niemal zupełnie odrywając się od otaczającego ich świata. Spędziły razem dwa tygodnie lipca, zatrzymawszy się w londyńskiej kawalerce matki Lily, gdzie wprowadziła się po rozwodzie z ojcem dziewczyny. Wyjechały razem z jej włoskimi kuzynami do Brighton i na weekend do Calais, a tamtejsze plaże i znajomości wywoływały u nich szczególnie szeroki uśmiech. Poza tym Lily, jak co roku, wybrała się z siostrą i ojcem do dziadków, do Alabamy, a Dorcas spędziła wiele dni w Paryżu, w wynajętym mieszkanku jej kuzynki – a to łączyło się z wieloma indywidualnymi tematami, choć wielokrotnie już poruszanymi, to wciąż niezwykle frapującymi.
─ LIL! – oprzytomniała nagle Meadowes, przerywając w połowie historię Lily o amerykańskim wokaliście country, który zagrał dla niej piosenkę. – Widzisz tamtą dziewczynę?
Palec Dorcas wskazał na silnie zbudowaną dziewczynę z burzą kędzierzawych, czekoladowych włosów, której nos i oczy nie odrywały się od stronic obszernego podręcznika astronomicznego. Miała na sobie letnią, poliestrową bokserkę z jednorożcem i stare, wytarte dzwony, skradzione starszej siostrze, Ann. Gdy tylko spostrzegła dwie znajome twarze śledzące najmniejszy jej ruch, natychmiast wyprostowała się, przestając opierać o wielki kufer, odrzuciła książkę i rzuciła się im na powitanie.
─ LILY! DORCAS! – zapiszczała i ucałowała oba policzki każdej z dziewczyn.
Marlena nigdy nie witała się w sposób tak zwariowany jak Lily i Dorcas, ale dzisiaj było w niej coś wyjątkowo melancholijnego, i choć starała się to ukryć, dziewczyny od razu zorientowały się, że coś z nią nie tak.
Dziewczyna rozglądała się z przestrachem w oczach po peronie, jakby czekała na wejście w najmniej oczekiwanym momencie jakiegoś seryjnego zabójcy, który szuka właśnie takich jak ona miłośniczek kucyków, jednorożców i książek przyrodniczych. Możliwe, że obawiała się również przybycia jakiegoś nielubianego chłopaka, lecz nie miała z nikim na pieńku, a jedyny przedstawiciel płci męskiej, który rozbudzał w niej jakiekolwiek uczucia, był zbyt honorowy i porządny, aby móc się go bać. Dziewczyna szybko uporała się z kufrem, podniosła swoją książkę,  schowała ją do odpiętej komory w podręcznym plecaku, zarzuciła rudej i szatynce ręce na szyję i w ten sposób ów swoisty orszak ruszył w kierunku pociągu.
Kiedy znalazły się wewnątrz Ekspresu Hogwart natychmiast ruszyły na jego koniec, gdzie znajdował się ostatni przedział w lewym rzędzie, wyróżniający się tym, że jego drzwiczki nigdy nie chciały biernie stanąć otworem (było to specyficzne zabezpieczanie przed  innymi grupkami – nikt nie miał tyle chęci i energii, żeby mocować się z nim, chyba że było to absolutnie nieodzowne). Od drugiej klasy dziewczęta siadały właśnie tu, a ten rok nie pozostał wyjątkiem.
Po pięciominutowym mordowaniu się z otwarciem, nadeszła pomoc z wewnątrz. Złotowłosa dziewczyna mocno pchnęła drzwiczki, Dorcas całą siłą ciała je pociągnęła, aż w końcu puściły z głośnym zgrzytem, a obie Gryfonki spadły na ziemię. Lily z uśmiechem przyjrzała się blondynce, która teraz wstawała z olbrzymią gracją z podłogi i wyciągała rękę do Meadowes. Marlena bez przywitania wkroczyła do przedziału.
─ Dzięki, Emmelino – rzuciła Dor wstając na nogi i przytuliła blondynkę do siebie. – Wyładniałaś.
Jeszcze kilka miesięcy wcześniej podobny komplement mógłby zostać uznany za wyjątkowy nietakt, a nawet teraz Dorcas mówiła te słowa z niezwykłą ostrożnością. Droga, którą przeszła Emmelina, żeby „wyładnieć” należała do niezwykle tragicznych i wyboistych, takich, o których zwykle nie mówi się w obecności samych wędrowców.
Emmelina była córką emerytowanej modelki i znanego w całym magicznym świecie magofarmaceuty, założyciela linii aptekarskiej Elle’s, a jej rodzice rozwiedli się kilka tygodni temu w dużej mierze przez problemy, jakie napytała sobie ich córka. Kiedy w zeszłym orku dziewczęta jechały tym samym przedziałem do Hogwartu towarzyszyła im otyła Hipcia – jak na nią mawiano – z grubymi okularami, cerą dotkniętą naprawdę zaawansowanym trądzikiem, nietrafioną fryzurą i innymi szeroko pojętymi urodowymi skazami. Kompleksy i bardzo niska samoocena bynajmniej nie ułatwiły Emmie walki z niefortunnymi nawykami i własnymi słabościami, a raczej okazały się gwoździem do trumny w zderzeniu z zawziętością i dramatyczną naturą dziewczyny.
Połowę piątej klasy Emma spędziła w Oddziale Zamkniętym Szpitala św. Munga, gdzie uzdrowiciele starali się doprowadzić do porządku jej samoocenę, zrujnowany metabolizm i wyniszczony organizm po tym, jak przez wiele tygodni symulowała wymioty, na przemian to objadając się, to głodząc. Pomimo fatalnego stanu zdrowia faktycznego i psychicznego, Emmelina najwyraźniej stanęła na nogi, bo prezentująca się przed nimi panienka Titanic w ogóle już nie przypominała swojego starego wcielenia z piętnastoma kilogramami nadwagi.
Teraz stała przed nimi wysoka, opalona dziewczyna przypominająca młodą modelkę. Modny strój, składający się z wiązanej na szyi bluzki i uroczej spódniczki-miniówki, podkreślał jej figurę, wywalczoną przez wiele łez i zastrzyków z substancjami odżywczymi. Jej włosy układały się w seksowne, złociste fale, ogromne, niebieskie oczy wyglądające zza wyhodowanych aptecznymi metodami rzęs wprost oczarowywały, a idealnie wydepilowane brwi dodawały jej twarzy wdzięku.
Słowem – ta Emma nie przypominała w niczym starej Emmy, ale nie tylko pod względem wyglądu. Nowa wersja ich przyjaciółki emanowała dziwną, mało emmelinową pewnością siebie, trzymała wysoko głowę i patrzała na wszystkich z pewną wyniosłością. Prócz tego z jej twarzy zniknął stary, miły uśmiech, a zastąpił go wyraz znużenia. 
─ Wiem – przyznała nieskromnie Emmelina i krytycznie spojrzała na strój Dorcas. – Ładna spódniczka.
─ Sama szyłam – pochwaliła się Dor. – Dostałam na urodziny od kuzynki mugolską maszynę krawiecką. Matka chciała sprzedać ją gdzieś na Nokturnie – jakby była przeklęta czy coś – ale na szczęście wybiłam jej ten pomysł z głowy. 
Emmelina grzecznie pokiwała głową, ale nie zdradzała dalszego zainteresowania tą historią, tylko zwróciła się do Lily:
─ Ale z ciebie punkówa, dziewczyno – stwierdziła Emma po dłuższych oględzinach stroju rudowłosej.
─ Nie jestem punkówą – wyjaśniła z pretensją w głosie, chociaż jej ulubiony, codzienny styl łatwo można było zdefiniować jako punkowy. Zerknęła z uwielbieniem na swoje ciężkie, wojskowe glany z czerwonymi sznurówkami. – Musiałam się tak ubrać, bo jechałam do Londynu vespą. W plecaku mam mundurek i podkolanówki.
Emmelina uśmiechnęła się pobłażliwie i przytuliła rudowłosą o wiele szczerzej niż wcześniej Dorcas.
─ Jasne, jasne. Wiesz, Lily, w sumie nie musisz się przebierać – odparła z błyskiem w oku. – Nie masz dla kogo. Chłopców tu nie ma – puściła do niej oczko. – Chociaż wydaje mi się, że oni lubią taki gangsterski wizerunek.
─ Dlaczego miałabym…
─ NIE MA?! – przerwała jej ze szczerą rozpaczą w głosie Dor. – Jak to: nie ma?
─ Normalnie –  wzruszyła ramionami Emmelina. – Remus powiedział mi, że…
Zawahała się nagle, patrząc ukradkiem na wyraźnie nadąsaną Marlenę, w tym momencie niemal kipiącą ze złości. Drażnienie dziewczyny nie było kuszące dla nikogo, kto znał jej neurotyczny temperament – a dla Emmeliny, której jak nikomu zależało na utrzymaniu z nią dobrych stosunków, w ogóle nie mogło przejść przez głowę. Obydwie zwykle dogadywały się nad wyraz dobrze i gdyby trzeba było podzielić paczkę współlokatorek na dwie części, to najlepszym wyborem byłaby Dorcas i Lily oraz Marley i Emma, bo w takich składach najczęściej spędzały czas. Marlena, po tym, jak wtargnęła do przedziału bez przywitania, najwyraźniej miała do Emmeliny jakieś nietypowe obiekcje, bo siedziała z założonymi rękami, a na hasło „Remus” błysnęła sztucznym, wściekłym uśmieszkiem.
Nieźle rozpoczynał się nowy rok.
─ Zresztą, nieważne – zmieszała się Emma. – Po prostu ich nie będzie. Sama nie wiem, czemu.
Dor otworzyła i zamknęła buzię, szczerze zawiedziona, a Lily tylko szerzej się uśmiechnęła. Zapowiadała się pierwsza w życiu spokojna przejażdżka, bez infantylnych komentarzy ich kolegów i „prześmiesznych” dowcipów. Jasne, może będzie to trochę nietypowe, ale po co od razu rozpaczać? Dziewczyny będą mogły porozmawiać ze sobą swobodniej, bez zbędnego skrępowania ani popisów, na jakie z pewnością zebrałoby się im wszystkim, z wyjątkiem Lily. Nie było tajemnicą, że Dorcas i Syriusz mieli się ku sobie, z kolei duet Marleny i Emmeliny bezustannie darł koty o Remusa – chłopaka pierwszej i najlepszego przyjaciela drugiej. Dziewczyny z podzielonymi nastrojami zapakowały się wreszcie do przedziału. Lily wręcz promieniała, proponując kolejne sposoby na umielenie sobie czasu:
 — Może dokończymy Listę Najseksowniejszych Wolnych Facetów siedemdziesiątego szóstego? Miałyśmy ją skończyć do Sylwestra, a póki co mamy jedynie Travoltę i Hayesa. To jasne, że gdyby oni tu byli, nie mogłybyśmy w ogóle zacząć tego tematu. Takich rzeczy po prostu nie robi się przy chłopakach ich pokroju.
Żeby zaakcentować słowo: „pokroju”, Lily przygryzła marchewkę – element jej wegetariańskiego zestawu śniadaniowego, który nosiła w różowym chlebaku ze Snoopim. 
— Masz im coś do zarzucenia, Lily? – zapytała Emmelina, puszczając do niej oczko, jak robiła zawsze, tym samym zachęcając Evansównę do jej charakterystycznych żarcików, rozumianych przez jedynie nielicznych.
Lily, która odznaczała się niezwykle żywotnym i spostrzegawczym umysłem, posiadała prawdziwy talent do zauważania ludzkich przywar, a że dochodziła do tego jeszcze wrodzona bezpośredniość i naturalność, nie miała problemu z wygłaszaniem swoich obserwacji na głos. Oczywiście nie były to zwykłe ordynarne kpiny, bo na nie Lily była zdecydowanie zbyt wrażliwa i tolerancyjna, lecz błyskotliwe żarciki, które mogły zostać odebrane za złośliwości jedynie przez osobę kompletnie jej nieznającą.
Evansówna już otwierała usta, żeby zwrócić im uwagę na śmieszne nawyki Syriusza, kiedy Marlena odezwała się, że chce iść spać i w związku z tym prosiłaby o ciszę. Dorcas wyciągnęła szkicownik, a Emma jakiś mugolski romans Jane Austen, swojej ukochanej autorki, a Lily z zachwytem spostrzegła, że była to „Emma” – cóż za cudowny zbieg okoliczności!
Evansówna została więc sama ze swoimi myślami i bukietem warzyw na śniadanie.
Czy miała coś do zarzucenia Huncwotom?
Oprócz tego, że Black w lipcu ukradł ostatni bilet na koncert Queen w Staines?
Cóż, Huncwotów znali wszyscy. Ta czwórka chłopców już pierwszego dnia szkoły „wpadła sobie w oko” i od tego czasu bez wytchnienia starała się zdemolować tę zaszczytną instytucję do szczętu. Interpretację ich dowcipów i wybornego poczucia humoru pozostawiali szaremu plebsowi, który wedle ich skromnych oczekiwań szybko okrzyknął ich królami Hogwartu. Lily osobiście nie mogła patrzeć jak tacy inteligentni chłopcy jak Syriusz, Remus i nawet James zachowują się jak stado małpiszonów. Jej nastawienie do huncwockich kawałów znali wszyscy, ale mimo to przez kilka pierwszych lat udawało jej się utrzymać relację z tą bandą na koleżeńskiej stopie. Dopiero potem zrobiło się nieprzyjemnie.
Najbardziej lubiła Remusa – chłopaka Marleny od roku, drugiego prefekta Gryfonów, chłopca rozsądnego i odpowiedzialnego, na pozór kompletnie odmiennego od swoich kolegów. Co prawda miał on poczucie humoru i okazjonalne napady szaleństwa, które skutecznie przyćmiewały wrodzoną roztropność, ale według Evansówny zajmował pozycję „najbardziej ludzkiego Huncwota”, z którym można jeszcze normalnie porozmawiać.
Następnego w jej hierarchii sympatyczności postawiłaby Petera Pettigrew – niskiego chłopaka z nadwagą, z którym chyba dotąd jeszcze nie rozmawiała sam na sam. Przy swoich przyjaciołach Peter najwyraźniej nie był taki nieśmiały, bo w innym wypadku nie dołączyłby do ich zacnego grona, mimo że każdy wiedział, iż jest on swego rodzaju popychadłem Pottera i Blacka, a także ich największym fanem.
Ostatnią, najpopularniejszą połową Huncwotów były dwa płody boskie, istni nadludzie, herosi wśród chuderlawych i słabych jednostek, James Potter i Syriusz Black. Z dwojga złego Lily wybrałaby już chyba tego drugiego, mimo że na świecie nie było, i nie będzie, równie próżnego, bezmyślnego i niestałego w uczuciach ignoranta. Mimo wszystko Syriusz nie był przesiąknięty złem i głupotą do szpiku kości, o tym Lily wiedziała i dlatego postawiłaby go przed Potterem. Zdawała sobie sprawę, że ma bardzo trudną sytuację rodzinną i od urodzenia drze koty ze swoim bratem, co nieco rehabilitowało go w jej oczach. I w sumie, okazywał on jako taki szacunek osobom na jego poziomie intelektualnym, a chociaż Lily szczerze nie znosił, to cenił sobie jej zdanie i gust.
Faktycznym powodem antypatii Lily do grupy Huncwotów był James Potter, chłopak, którego widok nie zapierał takiego tchu w piersiach jak Syriusza, i on sam nie był tak uzdolniony i pojętny jak jego przyjaciel, ale mimo to należał do najbystrzejszych i najpopularniejszych chłopców na roku. Jego rangę podtrzymywał fakt, że rewelacyjnie grał w Qudditcha i do tej pory nie przegrał ze swoją drużyną żadnego meczu. Większość wolnego czasu spędzał na flirtowaniu z dziewczynami, najczęściej starszymi, i rzucaniu ich. Jedno trzeba było mu przyznać – nie był tak niestały i zmienny uczuciowo jak Syriusz, no i może ciut bardziej wymagający. Rok temu spotykał się z Mary McDonald, niedoszłą przyjaciółką Lily i Marleny, która w tym semestrze wyjechała do Francji, jednak jego najsłynniejszym związkiem był ten ze Skye DeVitt – który niczym żywcem wycięty z Coronation Street obfity był w dramatyczne rozstania i powroty, dlatego właśnie nieszczęsne miłośniczki Jamesa mówiły z rozczarowaniem, że jest on już praktycznie zaręczony. Mimo swojej stałej i chwilowej zarazem towarzyszki życia, od czwartej klasy bezskutecznie próbował umówić się właśnie z nią, Lily Evans, wredną, chłodną i brzydką dziewczyną urodzoną pod najczarniejszą gwiazdą na całym firmamencie. Naturalnie, nie robił tego, bo trafiła go szalona strzała Amora, tylko raczej by ocalić resztki swojej dumy, którą ośmieszyła w tak okrutny sposób, odrzucając jego adoracje.
Tak, na pewno tak było. Tak jest. Sam pomysł Emmeliny, że miałaby się dla niego przebierać był niedorzeczny. Zdaje się, że on lubi jej osobowość buntowniczki. Sam jest przecież buntownikiem, dlatego raczej nie dyskryminuje pozostałych buntowników. To tak jakby naruszałoby Kodeks Buntu Młodzieńczego. I nie obchodzi jej, co on sobie myśli. Wcale. Ona i Potter się przecież nienawidzą, od zawsze. Przynajmniej on nienawidzi jej. Na pewno.
Lily postanowiła nie przejmować się nim dłużej i wyciągnęła kolejną marchewkę z różowego chlebaka ze Snoopim po brzegi przepełnionym kiełkami i innym wegetariańskim żarciem. Świat zdawał się być łatwiejszym, kiedy zagryzało się go warzywami.  
 


Ponownie trzynaście godzin wcześniej.
James zapikował gwałtownie i zanurzył czubek buta w rozwichrzonej czuprynie motocyklisty, poważnie zastanawiając się, czy Syriusza bardzo zdenerwowałby lekki kopniak motywujący do zwiększenia gazu. Potter mógł sobie pozwolić na stratę kolejnych sekund i dokuczanie swojemu rywalowi – w przeciwieństwie do Blacka, który z zimną determinacją w oczach pruł po manchesterskich ulicach.
Syriusz i James, po tym jak cudem umknęli wzburzonej Hestii i zdezorientowanemu Sethowi Potterowi, który wrócił do domu przed żoną, postanowili ścigać się aż do przystanku autobusowego, gdzie umówili się z Pete’em. James wydobył z kufra swoją miotłę, a Syriusz, z typową dla siebie arogancką przesadą, stwierdził, że na swojej husqvarnie znajdzie się na miejscu dziesięć minut przed nim, nieważne, że mugolska (nawet taka podrasowana!) technologia prędkością ustępowała znacznie najnowszemu modelowi Zmiatacza, i że o tej godzinie Manchester stał cały w korkach, podczas gdy James miał do dyspozycji  nieskończone niebieskie przestworza.
— A poza tym – powiedział James, po tym jak przytoczył dwa powyższe dość sensowne argumenty – możesz jedynie pomarzyć, że rozwiniesz w swoim życiu taką prędkością, jaką ja na moim pierwszym locie dziecięcym Nimbusikiem. Niektórzy mają ten dar, sam rozumiesz.
Syriusz oszukiwał od samego początku – a zresztą, jak mogłoby być inaczej! – i wystartował długo przed tym, jak James domknął kufer, i przywiązał go dogodnie do swojej miotły. Zrównali się tuż przed Starym Browarem, czyli najbardziej skrajną częścią Doliny Godryka. Zaraz potem minęli magiczną granicę i stali się widzialni dla mugoli, a jednak nie uczynili niczego, by zatuszować takie okruchy czarodziejstwa jak zanikanie motocykla na zakrętach albo mini tornada – pozostałości po manewrach Jamesa w powietrzu.
— Ale pędzisz – zakpił James, jeszcze raz trącając stopą jego czoło. – Lepiej wyhamowuj już teraz, bo przegapisz przystanek jak nic!
Wtem Syriusz prześlizgnął się przez szczelinę pośrodku dwóch staroświeckich kamienic, zanurkował w sąsiednią uliczkę i nim James zdążył przelecieć nad dachem budynku – przeciął ulicę i wywołał na manchesterskiej ulicy koncert klaksonów samochodowych – a potem wypadł na następny zaułek. Potter poszybował w jego kierunku, ale chwila zaskoczenia dała Blackowi niezbędną przewagę (i okazję do włączenia trybu niewidzialności), więc James nie mógł go już odszukać.
I tak przegra, pomyślał szyderczo James. Zmylił mnie, ale odjechał w przeciwnym kierunku.
Wniósł się do góry, ignorując niebezpiecznie drgający kufer, obrocil się o sto osiemdziesiąt stopni i pomknął na zachód, w myślach już zastanawiając się, jak ukarać Blacka za oszustwo i przegraną. Przystanek zamajaczył na horyzoncie – wysunięta, oszklona zielona budka, zupełnie pusta, bo przed chwilą odjechał ostatni autobus do Londynu…
Ale…
Syriusz czekał na niego schowany za szybą, nonszalancko opierając łokieć o swój czarny kask. Czarna husqvarna błyszczała w słońcu, oparta o ściankę klaustrofobicznej budki telefonicznej.
— Jak…
James zeskoczył z miotły z rozdziawionymi ustami. Syriusz zachichotał. Jego śmiech przypominał nie tylko ostrzenie noży o schody, ale też szczekanie osiedlowego kundla.
— Bo jesteś strasznym zdechlakiem – parsknął Syriusz, podrzucając w dłoni mugolską (podrasowaną nieco przez Setha Pottera) lornetkę. – Jak każdy kibic Os.
James odwiązał swój kufer i pokręcił głową, starając się powstrzymać arogancki uśmieszek.
— Mścisz się na mnie, bo nie możesz znieść tego, że Osy zmasakrowały Sroki na koniec ostatniej kolejki – odparł, rzucając swoją miotłę obok vespy. – I zazdrościsz mi, że kiedy ty dopiero pakowałeś swoje gacie na Grimmould Place, ja opijałem zwycięstwo w lidze z nimi i paroma słodkimi wilami.
— Maskotki Os są bardziej szkaradne niż cycki Larissy przed użyciem Czaru Antygrawitacyjnego – odparł poważnie Syriusz, wzdrygając się przesadnie.
James zaśmiał się, nie mogąc dłużej powstrzymać swojej wesołości.
— Kantowałeś! – odparł, kręcąc głową. – Ten twój wózek nie nadaje się nawet do wożenia twojej matki.
— Powiedzmy, że znałem skrót – przyznał Black i przytknął lornetkę do oczu. – Petey’ego jeszcze nie ma. Ale mamy dzisiaj parszywe szczęście, leszczu… Hestia chyba się uwinęła ze sprzątaniem, bo zagadaliśmy na tarasie twojego ojca… Tylko na pewno słyszał butelki.
─ Wiem – zawtórował mu James. – Ale nim nie musimy się przejmować. Widzisz już coś?
Chociaż Syriusz przed chwilą zakomunikował, że po Peterze ani śladu, oboje czekali na przyjazd Błędnego Rycerza – magicznego autobusu, który dzisiejszego dnia wyjątkowo zabierał ich do Hogwartu. Był to transport o wiele szybszy od Ekspresu, ale i niewątpliwie bardziej ryzykowny i niepewny. W normalnych okolicznościach nie mogliby skorzystać z jego usług, gdyby tylko nie zgoda Dumbledore’ a, a raczej – zgoda pani Belle Potter, która załatwiła z dyrektorem wszelkie dalsze formalności. Serce Jamesa ścisnęło się na myśl o matce. Nie miała pojęcia o niczym – nie zdawała sobie sprawy, jak istotne było dostanie się do Hogwartu przed wszystkimi, a mimo to wstawiła się przed dyrektorem za chłopcami.
Wspaniała kobieta, pomyślał Potter, ale zaraz potem jego myśli zboczyły w zupełnie innym, mniej przyjemnym kierunku.
To niepodobne do mamy, że zasiedziała się u Lizzy Nass tak długo.
Nawet się nie pożegnała. Nigdy do tego nie doszło.
James odwrócił wzrok od Syriusza, zbyt zafrasowany przypominaniem sobie ostatnich słów, jakie jego matka skierowała doń w te wakacje, zanim odesłała go i Syriusza do Francji, a potem do Włoch i na Ibizę, niby to w trosce o dobrą zabawę chłopców i ich zintegrowanie się z Hestią, podczas gdy naprawdę nie mogła znieść widoku własnego syna we wspólnym pomieszczeniu.
— Obiecaj mi, James, że będziesz się starał – powiedziała, wlepiając swoje orzechowe tęczówki – takie same jak te Jamesa – prosto w jego twarz. – Obiecaj, że to się już więcej nie powtórzy. Że ja i ojciec nie będziemy musieli robić tego ponownie.
— Wiesz, że nie powtórzy! – odparł z desperacją. – Dobrze wiesz, że to nie może już się powtórzyć.
Obiecaj.
Hej, James? – trącił go w ramię Syriusz, rzucając lornetkę prosto w jego czoło. James złapał ją z refleksem szukającego. – Nie sądzisz, że to trochę chore? Hogwart leży gdzieś w Szkocji – ponoć. Ale Błędny Rycerz najpierw odbiera Remmy’ego z Glasgow, a potem wraca po nas do Manchesteru, żeby z powrotem pojechać przez Glasgow?
— Remus jest w Londynie – powiedział James w miarę naturalnie.
Pomimo tego, że ostatnio Belle i jej syn nie widzieli się od dawna, i że miała mu wiele do zarzucenia, zgodnie z jego życzeniem ubłagała dyrektora, by on, Peter i Syriusz mogli towarzyszyć w podróży ich przyjacielowi, Remusowi Lupinowi. „Wie pan, jacy oni są, a James i Syriusz nie widzieli się od dwóch miesięcy” – mówiła, chociaż wystarczyło rzucić magowi jedynie jedno hasło, by wszystko zrobiło się jasne.
Pełnia.
Sekret swojego przyjaciela Huncwoci poznali w drugiej klasie, po dłuższych odwiedzinach biblioteki szkolnej i znalezieniu wspólnego czynnika dla wszystkich tych nocy, kiedy to Remus znikał z dormitorium. Wszystkie elementy układanki ułożyły się w całość, a godziny nieobecności, ponoć spędzone w domu przy ciężko chorej matce, okazały się najcięższymi godzinami jego życia. To nie Hope Lupin chorowała raz w miesiącu, kiedy to księżyc odsłaniał przed wszystkimi istotami swoje prawdziwe, pełne oblicze.  Był wilkołakiem.
Sam Remus bardzo dobrze pamiętał dzień, w którym jego tajemnica wyszła na jaw. Pamiętał swój strach, obawę, że po poznaniu prawdy James, Syriusz i Peter odwrócą się od niego. Nie docenił najwyraźniej siły ich przyjaźni, których nawet podobny sekret nie mógł wystawić na próbę. Chłopcy zaczęli trenować ciężką sztukę animagii i po trzech latach ćwiczeń, w pierwszym semestrze piątej klasy, udało im się dokonać pełnej przemiany w zwierzęta.
Odtąd w każdą pełnię nie tylko on zmieniał swoją postać: James przeobraził  się w okazałego jelenia, Syriusz przybrał postać kudłatego, czarnego psa, a Peter stał się dosyć podobnym do samego siebie rudym i małym szczurkiem. Zwracali się odtąd do siebie per Lunatyk, Glizdogon, Łapa i Rogacz, ale nikt prócz nikt nie wiedział dokładnie, skąd się wzięły owe ksywki ani z czym są związane.
— Mam co do tego teorię – powiedziała kiedyś Marlena McKinnon, ukochana dziewczyna Remusa, która miała nieszczęście urodzić się z nieodpowiednią dawką wścibskości. – Rogacz wzięło się pewnie od twoich lekkich obyczajów, James. Łapa… może dlatego, że Syriusz nie potrafi trzymać łap przy sobie, kiedy rozmawia z dziewczyną. Glizdogon powstało pewnie dlatego, że pierwsza dwójka jest dość nieuprzejma, a Lunatyk… czy to ma coś wspólnego z tym, że jesteś jak ze snu?
Remus roześmiał się bez humoru, powiedział Marley, że przejrzała ich na wylot, i pocałował w kącik ust. Jego oczy zaszły jednak mgłą, jak za każdym razem kiedy okazywał uczucia swojej dziewczynie – nie tylko nienawidził bezustannego okłamywania jej, ale też świadomości, że nigdy nie będzie mógł otworzyć się przed nią zupełnie – nie, jeśli chciał, żeby pozostała bezpieczna. 
Niezarejestrowana przemiana w animagów bezsprzecznie godziła w kilka paragrafów czarodziejskiego prawa, dlatego Huncwoci nie zdradzili swojego sekretu nikomu, a nie zdawał sobie z niego sprawy chyba nawet sam dyrektor – o ile, oczywiście, można było cokolwiek przed nim zataić. Aby uzasadnić swoją chęć towarzyszenia dzisiaj Remusowi w podróży Błędnym Rycerzem, wyznali, że znają jego sekret i chcą wesprzeć go tuż przed transformacją – ani słowa nie napominając, jak bardzo dosłowne było to „wsparcie”.
James oddalił i wyostrzył obraz latatki, przekręcał głowę, żeby zbadać każdy najmniejszy kąt ulicy, aż wykrzywiły mu się okulary, gdy wreszcie oznajmił:
─ Widzę Pete’ a. Ma ze sobą jakiś słoik.
─ I je? – upewnił się Black.
─ Je.
─ To na pewno on.
Mimo że uwierzył Jamesowi na słowo, wyrwał mu bezceremonialnie latarkę i obrócił ją w zupełnie innym kierunku. Twarz mu rozpromieniała.
Jimmy… Ta dziewczyna w oknie właśnie się przebiera i widać kompletnie każdy det… ─ James zachichotał i dał mu kuksańca w bok. – Myślisz, że poleci na mój motor?
—Myślisz, że nie zdziwi jej jak nagle razem z tobą rozpuści się w powietrzu?
— ŁAPA! ROGACZ!
Peter Pettigrew szybko zauważył swoich przyjaciół, pomachał im i rozpoczął krótkodystansowy bieg do ławki, chowając słoik z kremem czekoladowym pod pachę. Kilka minut zajęło mu pokonanie tego dystansu, dopadnięcie kumpli i uściskanie ich radośnie. Chłopcy przez całe wakacje nie widzieli się również z Peterem, chociaż mieszkał on w Manchesterze oddalonym od Doliny Godryka o raptem kilka mil. Peter spędził w tym roku całe wakacje na amerykańskiej farmie swojej ciotki, gdzie – jak utrzymywał – przeleciał dwie kukurydziane-bliźniaczki.
Dlaczego kukurydziane?, napisał kiedyś do niego Syriusz, który chociaż nie uwierzył w tą opowieść ani przez sekundę, nie narzekałby, gdyby Peter przelał na papier trochę więcej szczegółów.
Bo tak nazywa się tutejszy konkurs piękności – Miss Kukurydzy.
— Czy to prawda – zapowietrzył się Peter, kiedy tylko padł na krzesełko przystanku obok przyjaciół – że byłeś na imprezie zawodników Os po ich zwycięstwie w lidze? – zapytał Jamesa, jak zwykle łasząc się do niego w sposób dość niesmaczny. Potter uśmiechnął się chytrze.
— Gdybyś miał ojca eks-kapitana i chrzestnego w pierwszym składzie, też chodziłbyś na takie imprezy, Petey.
I uwierz– były tam lepsze laski, niż twoje kukurydziane fantomy – dodał Black, szczekając ze śmiechu.
James też parsknął, a Peter zarumienił się po uszy. Wyglądało to przekomicznie w zestawie z jego ściętymi na rekruta jasnymi, cienkimi włosami i pulchną, okrągłą buzią. Podobne docinki dawno przestały robić na nim wrażenie, jednak nie panował jeszcze nad poczuciem wstydu wystarczająco, by powstrzymać wypieki.
Chociaż Huncowci przyjaźnili się od wielu lat i dokonywali razem rzeczy niemożliwych, już na samym początku doszło pomiędzy nimi do nieoficjalnego rozłamu, kiedy to James i Syriusz stali się formalnymi przywódcami bandy, Remus – ich głosem rozsądku, a Peter – piątym kołem u wozu. Mimo że każda ćwiartka ich grupy była zupełnie inną, indywidualną i równą pozostałym jednostką, to w praktyce Potter i Black rywalizowali o przywództwo nad resztą, Remusa często wykluczali ze swoich planów, a Petera traktowali protekcjonalnie, czasem nawet dość złośliwie i cierpko.
W szkolnej opinii Huncwotów tworzyli jedynie boski i nieobliczalny Syriusz Black oraz gwiazda Quidditcha, zagadkowy i arogancki flirciarz, James Potter. Jeśli Remusa i Petera ktoś dostrzegał, to zawsze jedynie jako tło dla najpopularniejszych chłopców swojego rocznika, jako dwa obiekty niewarte poznania ani nawet zauważenia. Roztropnemu Remusowi, który cenił łączącą Huncwotów przyjaźń chyba najmocniej, pomijanie i niedostrzeganie przez hogwarcką śmietankę towarzyską, przez popularne dziewczyny czy przez starszą młodzież, nie przeszkadzało kompletnie, bowiem nigdy nie zależało mu na chwale, sławie i rozgłosie.
Jednak sprawy malowały się inaczej w przypadku Petera. Zmagał się on z kompleksem niższości i sporymi oporami w nawiązywaniu nowych znajomości. Dziewczęta, nieznajomi i starsi koledzy onieśmielali go do tego stopnia, że nie był w stanie wydusić z siebie słowa w ich obecności. Co więcej, również swoją osobą nie mógł wzbudzić niczyjego zainteresowania – ani nie miał wysokich stopni, ani nie był gwiazdą sportową, ani też nie wyróżniała go zbytnia urodziwość. Peter cicho marzył o dniu, w którym dorównałby swoim przyjaciołom i sam stał się chodzącą legendą szkoły. Pragnął, by przechodząc przez korytarz dziewczęta chichotały na jego widok, a chłopcy przybijali mu piątki, i żeby każdy wiedział, kim jest i jak się nazywa, a także – i tego chciał chyba najbardziej – by każdy życzył sobie zostać jego przyjacielem, znajomym czy też… sympatią. Peter szybko zmuszony został do powrotu do rzeczywistości, a jego myśli uniosły się do góry, zostawiając jedynie odcisk na świadomości. Zza zakrętu wyłonił się wściekle czerwony autobus, zatrzymał się gwałtownie przed przystankiem z trzema chłopcami i wypadł z niego jakiś żylasty facet. Wyrwał on im bez pytania bagaże, tak niedelikatnie, że James niemal usłyszał brzdęk tłuczonych butelek. Syriusz rzucił mu na ręce bezceremonialnie jeszcze plecak, do którego wpakował latarkę i rzeczy, które nie zmieściły się w kufrze.
Trzech przyjaciół ochoczo wskoczyło do autobusu i natychmiast skierowało się do łóżka, na którym leżał Lupin, wertując jakąś książkę i próbując zająć się czymś na tyle produktywnym, by zapomnieć o paraliżującym go przedpełniowym bólu głowy. Gdy tylko usłyszał znajome śmiechy i docinki, natychmiast zapomniał o  migrenie – poderwał się na równe nogi i ruszył im na spotkanie. Uściskał każdego z nich jak brata, którego nie wiedziało się przez przynajmniej dwadzieścia lat, a nie – jak w ich przypadku – dwa miesiące.  
Tacy w końcu byli Huncwoci – stanowili nieidealne, ale niezwykle silne braterstwo. Była to jedna z tych przyjaźni, które zdarzają się nadzwyczaj rzadko, a jeśli już, to tylko w męskim gronie i tylko w tak trudnych czasach, jak środek Pierwszej Wojny Czarodziejów.


Cztery godziny wcześniej.
Hogwarcka elita zawsze siedziała po prawej stronie stołu, a wyrzutki – po lewej, bliżej nauczycieli. Tak to wyglądało pierwszego dnia, kiedy Lily Evans przekroczyła próg Wielkiej Sali, i po pięciu latach nic się w tym względzie nie zmieniło. Na początku nawet tak zgrane i bliskie sobie paczki jak szóstoroczne Gryfonki czy ich koledzy z klasy respektowali tę zasadę i podporządkowywali się jej się bez zastanowienia; i mimo że prezentowało się to nad wyraz dziwnie, na czas posiłków odseparowywali od siebie nawzajem, jedni siadając bliżej, drudzy dalej. Przez cztery lata było więc tak, że zaraz po dziennych zajęciach lub przebudzeniu i porannej wymianie plotek, Lily, Marlena i do pewnego czasu Emmelina w eskorcie Remusa i Petera oddalały się do najdalszego skraju stołu, natomiast Dorcas i Mary zostawały tuż przy drzwiach razem z Syriuszem i Jamesem. Dopiero rok temu po raz pierwszy zlekceważono tę zasadę i przyjaciółki, razem z kolegami, usiadły na samiutkim środeczku.
Na początku uczty dziewczęta skierowały się na swoje stałe, środkowe miejsca, jednak nie znalazły przy nich Huncwotów, tak samo jak nie widziały ich na peronie czy w pociągu. Postanowiły więc rozpłoszyć po całej długości stołu jak za dawnych czasów, aczkolwiek teraz – w zupełnie innych składach.
Dorcas rozglądała się niespokojnie we wszystkie strony, sprawdzając, czy którykolwiek z Huncwotów się nie pojawił, ale tak jak nie mogła odnaleźć ich w ciasnym pociągu, tak i w obszernej, otwartej Wielkiej Sali. Marlena wpatrywała się w blat stołu i nie jadła praktycznie nic, mimo że niecałą godzinę temu obrabowała Evansównę ze wszystkich domowych przysmaków, które przygotowała dla niej  zia Pallina, a których Lily nie tknęła, bo były dla niej za słodkie. Sama Evansówna z kolei popijała spokojnie prawdopodobnie o wiele słodszy sok dyniowy i opowiadała niesłuchającej jej Marley o swoim ulubionym odcinku Star Treka.
Emmelina po raz pierwszy w swoim życiu nie usiadła z nimi na środku albo przy lewym końcu  stołu – wręcz przeciwnie, z wysoko uniesioną głową podśmiewała się z Jaydena Rasaca i jakieś nieznanej Lily z widzenia dziewczyny z prawej strony, jadła elegancko niskokaloryczną sałatę z pomidorem, i zachowywała się równie nienaturalnie jak wszystkie inne koleżanki po tamtej stronie.
─ To jej pierwszy raz – odezwała się Dor. Lily przytaknęła.
Obydwie dobrze wiedziały, jak bardzo Emma chciała zająć tamto miejsce, ale jak nigdy nie mogła. Kiedy chociażby spoglądała na wolne siedzenie obok Syriusza czy Rachel Sommers, pogardliwe spojrzenia i chichoty automatycznie odprowadzały ją na sam kraniec stołu po drugiej stronie. Wiele popularnych dzieciaków przez ostatnie lata obrało sobie Emmelinę jako kozła ofiarnego, a owy „trend” wyznaczyła po raz pierwszy Mary McDonald, niedawna współlokatorka szóstorocznych Gryfonek. Z Emmeliny śmiano się z powodu jej łakomstwa, nadwagi i zbytniej wrażliwości emocjonalnej, a także dlatego, że stale porównywano ją ze starszą siostrą, Dianą Jenkins, założycielką elitarnego stowarzyszenia Piękności i jedną z najbardziej zasłużonych uczennic w historii Hogwartu. Dopiero teraz, kiedy Emma zaczęła wyglądać jak jasnowłosa modelka z Czarownicy i chociażby pod względem wizualnym dorównywać Dianie, spokojnie mogła upomnieć się o swoje miejsce wśród hogwarckich osobistości i spełnić swoje marzenie. Szkoda tylko, że przez jego realizację zlekceważyła przyjaciółki.
Lily w życiu tylko raz usiadła po tej wielkiej stronie stołu, bo zaciągnęła ją tam Mary. Od tamtej pory unikała całego stale tam jadającego towarzystwa jak najlepiej potrafiła, bo chociaż miała „prawo” siedzieć razem z nimi jako Prefekt i prymuska, nie życzyła sobie podobnych kontaktów nawet w najgorszych koszmarach.

1974, 1 września
─ Stawiam galeona, że ten zezowaty posika się, jak tylko Tiara spadnie mu na głowę –  skomentowała głośno Mary, pokazując długim palcem, zakończonym wymalowanym paznokciem, jakiegoś stremowanego pierwszorocznego.
Razem ze swoimi koleżankami z Piękności od samego początku ceremoniału przedziału krytykowała jedenastolatków i głośno buczała, gdy któryś trafił do Slytherinu. Chociaż cała ich paczka była osłonięta przez multum mniej popularnych uczniów i chociaż wygłaszane przez nich zgryźliwości nie docierały do uszu nauczycieli, Lily wydawało się, że pierwszoroczniki chłoną ich negatywne komunikaty i przez to trema zjada ich jeszcze bardziej. W takich sytuacjach naprawdę przestała poznawać panienkę McDonald.
Mary była jej najlepszą przyjaciółką od pierwszego dnia szkoły, kiedy to usiadła razem z nią i Severusem Snape’em w jednym przedziale do Hogwartu, a potem nie odstępowała jej ani na krok. Lily pamiętała, że początek czwartego roku równał się z ogromną zmianą zachowania u Mary, która z jej oddanej (aczkolwiek nieco zapędliwej i niegrzecznej) przyjaciółki stopniowo zaczęła przejmować cechy rozpuszczonych dziewczyn z elitarnej organizacji Diany Jenkins.
Jakkolwiek tamtego wieczoru Mary była jedynie wysoce postawioną członkinią Piękności, już wtedy cieszyła się niezwykłą reputacją, dzięki czemu na następny rok i początek swojej piątej klasy, została wybrana na ich przewodniczącą. Za czasów Diany Piękności już pozwalały sobie na bardzo dużo i zachowywały jak egipskie księżniczki, ale wzorowa uczennica narzucała pewną dyscyplinę i normy zachowań, które musiały przestrzegać, chcąc pozostać w stowarzyszeniu. Wraz z nastaniem kadencji Mary zniknęły wszelkie normy i morały, Piękności poczuły wiatr w żaglach i siłę w swojej pozycji, i stały się prawdziwym postrachem tej szkoły. Dotychczasowe elitarne stowarzyszenie zrzeszające uczennice wybitne, dobrze urodzone i utalentowane, już rok później zostało sprofanowane do szczętu, dlatego ich obecne przedstawicielki wyróżniają się już nie rozumem, ale sprytem i przebiegłością, i nie ambicją, lecz zamiłowaniem do tanich sensacji i skandali.
Piękności nie powstały znikąd – wiele lat temu była to grupa czarodziejek-sufrażystek, które w magicznym świecie walczyły o prawa czarodziejek. Ich największym celem było odblokowanie „męskich” zawodów dla kobiet, dlatego po wyjściu z Hogwartu masowo opanowały Biuro Aurorów, stając się tym samym pierwszymi Aurorkami w historii czarodziejstwa. Lily podziwiała je niezwykle, tak jak podziwiała wszelkie sufrażystki, ale obawiała się, że bohaterki narodu przewracają się w grobie widząc, co wyprawiają ich teraźniejsze następczynie.
Lily wywróciła oczami i poprawiła swój misterny kok, przyciągając spojrzenie znużonego Jamesa Pottera, ignorującego od kilkunastu minut przyssaną do jego ramienia Rachel Sommers. Dziewczyna nie wiedziała już, czy popada w jakąś niezdrową obsesję dorównującą manii Jessiki Beinz na punkcie butów Dorcas Meadowes, czy w jej obserwacjach było źdźbło prawdy – ale James podejrzanie często zerkał w jej kierunku i marszczył brwi, jakby zastanawiał się właściwie, czy kiedykolwiek się poznali.
Żenujące.
— O ile pamięć mnie nie myli, Mary, to sama nieomal zwymiotowałaś ze stresu do jeziora, kiedy razem płynęłyśmy łódką na pierwszym roku.
Syriusz wydobył z siebie nieartykułowany dźwięk, którego zadaniem było podkreślenie grozy uwagi Evansównej, i parsknął przez nos, jakby się krztusił. Szybko do jego buczenia dołączył się Chris Wood, który dał siedzącemu obok Jamesowi kuksańca, by wsparł ten prymitywny chórek, ale Potter ignorował ich zupełnie, tak samo jak ignorował Rachel, i gapił się bezczelnie gdzieś na okolice biustu Lily. Ruda wzięła spory haust soku dyniowego, by powstrzymać drżenie mięśni twarzy i nie wybuchnąć.
— Och, wyciągnęłabyś kij z dupy chociaż na jeden wieczór – wywróciła oczami Mary, na co James nieznacznie się uśmiechnął. Lily przyłączyła się do tych wzajemnych oględzin, i teraz dostrzegała każdą najmniejszą zmianę na jego twarzy. – Serio, Lily, gdybyśmy się nie przyjaźniły, już dawno kazałabym ci zjeżdżać z powrotem do Hipci Emmie i razem z nią wyciskać sobie pryszcze.
─ Możesz przestać się popisywać? – spytała ostro Lily. Blondynka zamrugała szybko swoimi ciężkimi, pomalowanymi powiekami, udając, że nie ma pojęcia, o co chodzi. Ale dobrze wiedziała, bo tylko Lily mogła pozwolić sobie na skarcenie Mary – dziewczyny niebywale bystrej i ambitnej, lecz przy tym rozpieszczonej, prześmiewczej i nieco zakłamanej.
Chociaż problematyczny charakter Mary raczej nie gwarantował jej wielbicieli, od zawsze otaczał ją krąg wiernych koleżanek, potakujących każdemu jej słowu i zgadzających się z w każdej kwestii, nawet przed tym jak została Królową Szkoły, dziewczyną Jamesa Pottera i przewodniczącą Piękności. Mary z jakiegoś tajnego źródła pozyskiwała najlepiej strzeżone tajemnice wszystkich swoich kolegów i koleżanek, które następnie wykorzystywała jako kartę przetargową do bezustannych szantaży i pomniejszych manipulacji. Chociaż do tej pory jeszcze nigdy nie stanęła przeciwko Lily, dziewczyna czuła niepokój, że Mary przez swoje nowe kontakty może stoczyć się bardziej, i w końcu zdobyć na coś podobnego. W końcu jak zachowywała się przy nich tego wieczoru! Jej obejścia nie dało się już tłumaczyć sprytem i zadziornością, ale tylko… okrucieństwem.
─ Chciałabym, żeby już była impreza. Larissa mówiła, że ma „trochę”
Ognistej – odezwała się nagle, ni z gruchy ni z pietruchy, Summer Blake, nie dopuszczając Mary (i Lily) do zabrania głosu.
─ Niezastąpiona dziewczyna - zaklaskał Łapa. – Chyba puknę ją jeszcze raz.
─ Chodzisz z Clemence - przypomniała mu Dorcas, rozpychając się łokciami między nim a Chrisem Woodem. – Poza tym Richardson oficjalnie cię nienawidzi. Odkąd zaproponowałeś jej trójkącik z Dianą.
— Ależ daj spokój, Meadowes – odezwał się nagle James. – Przecież każdy przy tym stole wie, że Syriusz jest wiecznym prawiczkiem, a Clemence go nie chce.
 Clemence, siedząca tuż za nimi przy stole Puchonów, aż wstała, by zaprzeczyć. Syriusz ją zignorował.
─ Zakład, Meadowes, że dzisiaj jej przejdzie? – spytał z czarującym uśmiechem. – No chyba, że jesteś o nią leciutko zaz…
─ Spadaj – przerwała mu w pół słowa, sama zwracając uwagę na ich nową koleżankę przy stole. – Ty, Evans ─ wskazała na Lily głową – idziesz z nami na imprezę?
Rudowłosa zmarszczyła brwi.
─ Mówicie o tej w pokoju wspólnym?
Co roku Huncwoci organizowali w pokoju wspólnym Gryfonów imprezę na powitanie nowego roku, ale nigdy się na niej nie pojawili, co w pewnym sensie było zastanawiające, ale Evans nie przypuszczała, że kryje się za tym coś więcej. Mogła się właściwie spodziewać, że ma do czynienia z nastoletnimi mistyfikatorami i cała ta impreza jest zwykłą ściemą. Ale zrozumiała to dopiero teraz, kiedy całe towarzystwo zaczęło się śmiać. 
─ To było niezłe – wydukała Meadowes pomiędzy salwami śmiechu i otarła łzę rozbawienia z policzka.
─ A ty mówisz, że ona nie ma poczucia humoru i miotłę mojej matki w dupie, McDonald – oburzył się Syriusz i poklepał ją po plecach.
Lily z początku nie wiedziała, co odpowiedzieć, dlatego wróciła wzrokiem do Mary, szukając u niej poparcia. Blondynka jedynie wywróciła oczami, zarzuciła nogę na nogę i szepnęła coś na ucho siedzącej obok Sally McDonwer.
─ A tak na poważnie – zabrał głos James, uśmiechając się do niej kokieteryjnie – idziesz z nami czy tchórzysz?
─ Czemu miałabym tchórzyć? ─ zdziwiła się. Potter zamrugał, zaskoczony, i również przeniósł wzrok na McDonald.
─ Nie powiedziałaś jej? – spytał. Mary zrobiła pretensjonalną minę i mruknęła, że chyba zdarzyło jej się o tym zapomnieć. Czy ona była zamieszana w coś paskudnego? 
─ Idziemy do nauczycielskiego – wyjaśniła Lily Rachel, która najwyraźniej chciała zwrócić na siebie z powrotem uwagę, po tym jak molestowanie Jamesa pozostało niezauważone. – Z wódką i whiskey, i tam rozkręcamy prawdziwą imprezę.
─ Idziecie chlać do pokoju nauczycielskiego? Po nocy? –  powtórzyła Lily z niedowierzaniem w głosie.
Przecież takie coś to czyste samobójstwo! McGonagall często przychodzi po jakieś rzeczy wieczorem, a gdyby przyłapała grupkę swoich uczniów, kompletnie spitych po ciszy nocnej, wszyscy, jak jeden mąż, nazajutrz byliby już spakowani i czekali na pociąg z powrotem do Londynu! Że też oni nie zdawali się być poruszeni podobym ryzykiem, zupełnie jakby robili sobie takie melanże kilka razy w tygodniu !Lily otworzyła szerzej oczy, powiodła wzrokiem od Mary, przez Sally, Petera, Rachel, Summer, Jamesa, Dorcas i kończąc na Syriuszu, szukając jakichkolwiek objawów rozbawienia.
Nie było ich. Mówili poważnie.
─ Jaja sobie robicie? – spytała wzburzona. – Przecież mogą was za takie coś wywalić.
─ Mogą - zgodził się Syriusz. – Ale to kwestia odwagi albo jej braku, Evans. Skoro tchórzysz, nikt cię nie będzie prosił…
─ Tchórzę?! – powtórzyła. – Według was aktem odwagi jest spicie się do nieprzytomności na oczach całego grona pedagogicznego? Zarzygania naszych dzienników i wylądowania u Pomfrey z wyniszczoną wątrobą?
─ Przesadzasz –  zgasiła ją Mary. – I chyba sama nie zaprzeczysz, że żeby się na takie coś odważyć trzeba mieć jaja, co nie? Biorąc pod uwagę fakt, że oni - wskazała głową na Jamesa, ale pewnie miała na myśli swoich przyjaciół – nie zaproszą cię po raz drugi, powinnaś skorzystać z propozycji i poprzebywać trochę w prawdziwym towarzystwie.
Lily prychnęła głośno, wstała od stołu, ignorując nawet fakt, że właśnie pojawiło się jedzenie, a jedyna miska kaszy wylądowała tuż obok Sally i Mary, i wróciła do swojego końca stołu. Nie odwróciła się nawet, kiedy Syriusz Black krzyknął za nią „że czegoś jej ewidentnie potrzeba”.

Czasy obecne, w dalszym ciągu cztery godziny wcześniej.
Gdzie są Huncwoci? – spytała dramtycznie Dorcas. – Nie widzę ich po tamtej stronie.
Marley wzruszyła ramionami i rzuciła coś, że wcale nie jest zawiedziona ich nieobecnością. Lily całą siłą woli zmusiła się, żeby nie przybić z nią piątki.
─ Pewnie szlifują swój szalony plan podbicia ziemi - podsunęła. – I rozpoczną go, rozwalając sklepienie Wielkiej Sali.
─ Dlaczego tak bardzo ich nie lubisz, Lily? – spytała niespodziewanie Marlena, która nie odzywała się do nikogo od początku uczty. – Robisz się strasznie wredna, kiedy schodzimy na ich temat.
Ruda zamrugała kilkakrotnie bez zrozumienia. Jej niechęć do Huncwotów była raczej naturalna i niezmienna, od zawsze, i zwykle nikt nawet nie zamęczał jej podobnymi pytaniami. To trochę jakby została zapytana, dlaczego ma rude włosy i do tej pory nie wygrała w loterii Proroka Codziennego wycieczki do Honolulu.
─ Po prostu nie.
─ Ale dlaczego?
Bo to banda zepsutych zarozumialców, którzy postanowili zrujnować mi moje życie!
— Bo oni nie lubią mnie – wyraziła delikatnie swoje myśli. – To jest droga w dwie strony. To jest autostrada, Lenny. Autostrada na dwa pasy.
Cnoty? – zapytał znajomy, irytujący głos za ich plecami.
Wysoka, szczupła i wyzywająco ubrana osiemnastolatka z plakietką prefekt naczelnej przyklejonej na piersi spojrzała na dziewczyny (a zwłaszcza na Lily) zaczepnie, niczym zapaśniczka na swoją rywalkę przed kolejnym meczem. Evansówna poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy, gdy tylko dotarło do niej, że jej nową szefową został nie kto inny jak zdzirowata Larissa Richardson.
— Posuń się, lesbo – warknęła do Marley, wciskając się na miejsce pomiędzy nią a Dorcas, naprzeciwko Lily. Uśmiechnęła się sztucznie. – Twoje żalenie się na Syriusza i Jamesa jej w sumie to rozczulające i naprawdę bardzo żałuję, że musiałam ci przerwać, ale… wyglądasz tak blado, kochanie – pogłaskała ją po wierzchu dłoni. Lily natychmiast zabrała rękę ze stołu. – Martwiłam się o ciebie, zwłaszcza po tym, jak Królowa właściwie to przez ciebie wyjechała na wymianę do Beauxbatons, a James zupełnie tobą wzgardził. To musi być brutalne, kiedy z dnia na dzień traci się tak wiele zainteresowania.
Na twarz Lily natychmiast wróciły kolory – co prawda w dalszym ciągu nienaturalne, bo teraz gniewnie szkarłatnoczerwone, lecz jej bladość na pewno nie mogła już Larissy martwić.
Jak ona śmiała! Mary wyjechała… przez nią. Przez nią! To śmieszne! To tak niedorzeczne!
Owszem, od czwartej klasy Lily i Mary zaczęły się od siebie oddalać, i owszem, apogeum niezgodny przypadł na jej nieszczęsny romans z Jamesem, ale zwalanie całej winy na Lily – winy POTTTERA na Lily – nie mogło ujść tej pustej dziewusze płazem.
Wszystko wydarzyło się po sumach z obrony przed czarną magią, tego samego dnia, kiedy Lily straciła też Severusa. James zaatakował wtedy Ślizgona nad jeziorkiem, a kiedy Lily ruszyła mu na pomoc, ustanowił nowy rekord buty – na oczach całej szkoły, w tym swojej cholernej dziewczyny MARY, zaprosił Lily na randkę. Mary – wyczulona na punkcie Lily odkąd tylko James zaczął przejawiać jakiekolwiek zainteresowanie w jej kierunku – wpadła w szał i po raz pierwszy od początku swojego związku, powiedziała Jamesowi wszystko, co myśli o jego szczeniackim zachowaniu. Szczegóły kłótni „pierwszej pary Hogwartu” do dzisiaj są jedynie ulubionym tematem plotek i teorii spiskowych, ale jakiekolwiek słowa wówczas padły, musiały w pewien sposób dotyczyć Lily i dotknąć Mary do tego stopnia, że w tym semestrze nie pojawiła się z powrotem w Hogwarcie, lecz wyjechała na roczną wymianę do Francji.
Mary po kłótni – i zerwaniu – z Jamesem wróciła do dormitorium dziewcząt zupełnie pijana, rzuciła się na Lily, wyzwała ją i płakała przez całą noc, jęcząc, że: „ta głupia suka nawet go nie lubi”.
Temat ten był wciąż dla Lily zbyt ciężki, by zacząć nam nim gdybać, ale musiała przyznać, że dla kogoś tak pozbawionego wszelkiej wrażliwości jak Larissa, to zaiste mogło wyglądać na winę Lily.
— Jak to: James nią wzgardził? – zapytała Dorcas, jak zwykle zapamiętując najmniej istotną część monologu. Larissa co prawda odpowiedziała na pytanie, ale nawet nie spojrzała w kierunku swojej rozmówczyni:
— Od wakacji spotyka się z Keirą Miller, jedną z nas, i ponoć ma kompletnego świra na jej punkcie. Nauczył się facet na… błędach – udała odruch wymiotny, przypatrując się Lily – i przestały podniecać go niedoruchane brzydule.
Słuchaj – warknęła Lily – albo się stąd wyniesiesz, pusta wiedźmo, albo…
— Albo co? – zagruchała Larissa i popukała się w plakietkę. – Teraz ją tobą żądzę, Evans. I wiedz, że nie będzie zabawnie.
— Albo powiemy Syriuszowi, że w wakacje puściłaś się z Regulusem – zagroziła jej Dorcas. Oczy Larissy rozszerzyły się i wyglądały teraz jak dwa wielkie orzechy włoskie:
Co kurwa?! Przecież ja…
— Myślisz, że uwierzy nam czy tobie? – skrzyżowała ramiona na piersi. – Pa-pa!
— Słyszałaś, Larisso? – syknęła Lily, groźnie sięgając po posrebrzony nóż do masła. — SYRIUSZU!
Prefekt Naczelna wyglądała przez chwilę, jakby chciała dodać coś jeszcze, ale przełknęła głośno ślinę, pokręciła głową, przeklęła pod nosem Dorcas i Lily, i zawróciła z powrotem w kierunku swojej części stołu, potrząsając niedorzecznie biodrami.
Lily udała, że wymiotuje do swojego pucharku z sokiem dyniowym.
— Co Larissa tu jeszcze robi? – wzdrygnęła się. — Czy rok temu nie była w siódmej klasie?
Dorcas zachichotała pod nosem.
— Oblała transmutację i zupełnie przejechała się na owutemach. Powtarza rok.
— Ach, tak…
Dziewczyna chciała chyba coś jeszcze dodać, ale w tej chwili wszystkie szepty ucichły, a spojrzenia skierowały się w stronę poprzecznie ustawionego stołu nauczycielskiego, z którego dyrektor właśnie wystąpił na środek parkietu i zbliżył się do mównicy.
— Bez przedłużania, kochani! – uniósł rękę, jakby chciał ich w ten sposób uspokoić. – Witałem się z wami tuż po Ceremonii Przedziału, a mam dla was jeszcze kilka krótkich komunikatów, a im szybciej się z tym uporamy, tym szybciej będziecie mogli o mnie zapomnieć.
— Chyba przedstawi nam nowego nauczyciela od obrony – szepnęła Marlena, a Lily kiwnęła głową w zamyśleniu.
Poprzedniego nauczyciela, profesora Lynnwooda, wspominała bardzo dobrze, a chociaż nauczyła się już nie przywiązywać do mistrzów tego przedmiotu, bo zmieniali się jak w kalejdoskopie, strasznie poruszyła ją jego śmierć na końcu zeszłego semestru. Do tej pory Lynnwood był najlepszym nauczycielem obrony, dzięki któremu wybitnie zdała sumy z tego przedmiotu, a także – zainspirowana przez niego – ostatecznie wybrała dla siebie zawód. Lynnwood był młodym Aurorem, który założył w Hogwarcie elitarny Klub Pojedynków i zajmował się przede wszystkim kształceniem przyszłych działaczy wojennych – oprócz Aurorów, również sanitariuszy, łamaczy zaklęć, członków Brygady Uderzeniowej i czarodziejskiej policji. Jego największą wadę stanowiły częste nieobecności, spowodowane intensywną pracą, która to doprowadziła go do przedwczesnej śmierci. Szybko w obieg ruszyły plotki, że wzruszony śmiercią Lynnwooda, miejsce nauczyciela Obrony zajął jeden z jego najbliższych przyjaciół ze Szkoły Aurorstwa. Lily była bardzo ciekawa, kto to.
— Pragnę przedstawić wam nowego nauczyciela obrony przed czarną magią, świeżo upieczonego Aurora i wybitnego łamacza uroków, profesora Liama Argenta.
Dorcas wypluła sok dyniowy z powrotem do szklanki i zerknęła w kierunku stołu nauczycielskiego. Poczuła, że robi jej się słabo, kiedy przystojny, dwudziestoletni mężczyzna wstał i wyprostował się, przywitany przez burzę entuzjastycznych oklasków dziewcząt i skonsternowane spojrzenia chłopców. Znajome oczy ogarnęły całą Wielką Salę i zatrzymały się na zdumionej twarzy Dorcas. Wysłały jej tak formalne i sympatyczne spojrzenie, że Meadowes zapragnęła momentalnie, by to wszystko okazało się ponurym, pokręconym koszmarem.

— Wszystko w porządku, Dorcas? – spytała Lily, patrząc z uznaniem na profesora Argenta. – Czy to nie jest przypadkiem twój znajomy?
— Wygląda jakby w czerwcu skończył Hogwart – dodała Mara, uśmiechając się lekko. – Jest całkiem niezły, Dor.
Meadowes zarumieniła się lekko, ale szybko wróciła jej nonszalancja:
— Nie jakiś… bliski znajomy. Chłopak Berty. Mojej kuzynki Berty. Nikt… - wzięła głęboki oddech, zastanawiając się, jak go określić: — szczególny.
Zanim Lily lub Marlena – coraz bardziej zaintrygowane „szczególnością” Liama Argenta – zdążyły zadać następne pytanie, brawa ucichły, a Dumbledore wygłosił kolejny komunikat:
— Chciałbym jeszcze powiadomić was, że cisza nocna zostanie dzisiaj przedłużona – i zaczniemy ją równo z zachodem słońca.
Ta wiadomość natychmiast zepchnęła wszystkie rozmarzone dziewczęta z powrotem na ziemię. Kilka śmielszych głosów z prawej strony stołu niemrawo zabuczało, ale nikt poza tym nie odważył się zaprotestować. Lily zmarszczyła brwi, oglądając się w stronę okna. Zmierzch nadciągał. Zwykle zaraz po uczcie najmłodsi uczniowie szli do łóżek, zmęczeni podróżą, ale nauczyciele, za namową Dumbledore’a, przymykali oko na nocne ekscesy starszaków – chociażby takich jak imprezy w Pokojach Wspólnych czy też – wedle upodobań – pokojach nauczycielskich. Czy był to subtelny znak ze strony dyrektora, że dzisiaj nie będzie dla nikogo taryfy ulgowej?
Mógł poczekać na Huncwotów z podobnymi orędziami, pomyślała sceptycznie.
— Wiem, że może to się nie podobać większości z was, ale jutro zaczynamy intensywną pracę – tutaj zatrzymał się na chwilę i uśmiechnął szeroko – a ja dobrze pamiętam, jak wyglądała klasa absolwencka rok temu.
Spojrzał w kierunku roześmianej Larissy, jedynej przedstawicielki klasy absolwenckiej, jaka pozostała w Hogwarcie. Lily westchnęła głośno, a reszta stołu Gryffindoru zachichotała dyplomatycznie.
— Skoro już o tym mowa – kontynuował niestrudzenie dyrektor – chciałbym przedstawić wam nowych Prefektów Naczelnych…
— Błagam, niech powie, że to był żart – szepnęła do siebie.
— Obydwoje są z Gryffindoru, za co – na samym starcie – przysługują temu domowi punkty, a dokładnie – dwadzieścia razy dwa.
Rozległy się oklaski i wiwaty w stronę Larissy, która najwyraźniej afiszowała się ze swoją nową funkcją jak najbardziej mogła. Lily modliła się, żeby drugim Prefektem Naczelnym był ktoś sensowniejszy.
— Prefekt Naczelną została panna Larissa Richardson.
— Czy on się dobrze czuje? – nie wytrzymała Lily, kiedy jej dwa lata starsza koleżanka powstała i wysłała całusy w kierunku niektórych swoich wielbicieli. – Łudziłam się, że to żart.
Larissa nie zasługiwała na podobną godność – ta dziewczyna wolała zarabiać szlabany niż je wyznaczać, włóczyć się po nocach z chłopakami, upijać w Hogsmeade i palić w toaletach. To największa ujma dla domu Gryffindora – i dla całej szkoły! – jaką można sobie w ogóle wyobrazić.
— …natomiast Prefektem Naczelnym – pan Frank Longbottom. Pan Longbottom objął również stanowisko kapitana Quidditcha.
Lily zamknęła oczy ze zrezygnowania, podczas głośnego aplauzu i okrzyków wydawanych przez współlokatorów Franka. Zapowiada się prawdziwa dyktatura. Frank w życiu się jej nie postawi. Dziewczyna mogła się poszczycić dość dobrym kontaktem z nowym Prefektem Naczelnym i liczyła po cichu, że Frank okaże się na tyle naiwny i bezproblemowy, że uda się nim w miarę sterować i ustawić przeciwko Larissie. Chociaż niezwykle ceniła jego pogodny charakter, dżentelmenerię i gryfońską honorowość, wątpiła, żeby mógł dać radę z osobą tak zepsutą i pazerną jak Larissa ani tym bardziej z roszczeniową reprezentacją Gryfonów, z Potterem i Blackiem na czele. Owszem, Franka spotkał duży zaszczyt i jeśli patrzałoby się na plakietkę Prefekta Naczelnego oraz przepaskę kapitańską jako rodzaj nagrody – to należały mu się one bez dwóch zdań. Jeśli natomiast przyjęłoby się, że obydwie funkcje są rodzajem pracy i roli do spełnienia – to kompletnie pozbawiony umiejętności przywódczych Frank był najgorszym możliwym wyborem.
— Niezłe szefostwo, Lily – zaśmiała się Dorcas, jakby odczytując jej myśli, pomiędzy kolejną salwą oklasków. – Dlaczego James nie został kapitanem?
— To beznadziejny dowcip. Po prostu… tragiczny – jęknęła. – Myślałam, że Dorian wróci do Hogwartu… on był idealnym Prefektem Naczelnym.
— Myślę, że Dumbledore nie chciał nagradzać Jamesa za złe zachowanie – wtrąciła się Marley, odpowiadając na pytanie Dorcas, a uwagę Lily puszczając mimo uszu. – Chociaż muszę przyznać, że jest nieco niekonsekwentny, bo Larissa jest symbolem…
— …absolutnej degeneracji – potaknęła Lily. Zerknęła jeszcze raz w kierunku stołu nauczycielskiego. Dyrektor zdążył zakończyć wygłaszanie ostatnich nowin podczas ich krótkiej wymiany zdań, a obecnie dyskutował o czymś zawzięcie z profesorem Slughornem, śmiejąc się przy tym jowialnie.
— Wiesz, jaki jest ten rocznik… — wzruszyła ramionami Dorcas. – Wszystkie dziewczyny albo są po ciemnej stronie mocy, albo są ślepo posłuszne Larissie… Trzeba byłoby usunąć ją ze szkoły, żeby znaleźć jakąś niezależną Prefekt Naczelną. Lily za rok na pewno sprosta tej funkcji.
Evansówna wzruszyła ramionami nieskromnie.
— Nie wierzę, że to mówię, ale chyba wolę potencjalną Śmierciożerczynię jako Prefekt Naczelną niż pustą jak halloweenowa dynia Królową Szarych Myszek.
— Larissa nie jest Królową – zaprotestowała natychmiast Meadowes.
Lily i Marley spojrzały na Dorcas jak na wariatkę.
— Czy właśnie tak Piękności nie nazywają swojej przywódczyni? – Marlena zupełnie ocknęła się już z zadumy i zajęła typową dla siebie pozycję trzeźwego głosu w dyskusji. Dorcas jęknęła i zaprotestowała gorączkowo:
— Królowa i przewodnicząca Piękności to dwie zupełnie inne osoby… no, może to się wam trochę myli, bo rok temu Mary była i jedną i drugą – ale uwierzcie mi, wiem co mówię, bo byłam w ich klubiku od samego założenia go przez Di i wiem całkiem nieźle, jaki jest u nich system. Przewodniczącą jest jedną z Piękności, która jest po prostu wielką sakiewką złota, bo za wszystko im płaci, ale to Królowa wzbudza największy respekt…
— A raczej największy strach – mruknęła Marley.
—  Słyszałam, że Emmelina jest nową Królową – szepnęła Dorcas. – Ponoć Mary uznała ją za swoją następczynię, zanim wyjechała. I – co zabawniejsze – nie zostawiła Piękności Larissie, a ona teraz wścieka się po wsze czasy. Ponoć nową przewodniczącą jest ta anorektyczka, Clemence, która nakazała Pięknościom przejść na dietę alkoholową od dzisiaj…
MARY uznała Emmelinę za swoją następczynię? Nigdy w to nie uwierzę.
— Musisz przestać postrzegać Emmę jako Pannę Hipcię, Lenny. Jest idolką wielu dziewczyn, bo przeszła prawdziwe od zera do milionera… słyszałam, że spotykała się w wakacje z Philem Estrodothem… Phil to taki gnojek, że w życiu nie umówiłby się z dziewczyną, która nie miałaby w tej szkole pozycji.
Lily również ciężko było uwierzyć w te nowe rewelacje. Od pierwszej klasy pomiędzy piątką dziewcząt z dormitorium numer cztery dochodziło do licznych kłótni, zgrzytów czy zmian frontów – jak chociażby w przypadku Evans, która z początku nie przepadała za Dorcas, a teraz serdecznie się z nią przyjaźniła; która też zyskała niedawno największego wroga w osobie Mary – swojej niedoszłej najlepszej przyjaciółki. Jedna rzecz pozostawała jednak niezmienna od samego początku, a była nią głęboka pogarda Mary do Emmeliny, pogarda skłaniająca ją do szczucia, nękania i wyśmiewania się z tej biednej dziewczyny. Wiele osób prosiło Mary o zaprzestanie tej przemocy psychicznej i niepodobne, żeby opamiętała się dopiero po tym, jak Emmelina ze zrujnowaną samooceną została wypisana z oddziału zamkniętego w Mungu.
— Emmie zupełnie nie przypomina bandy tych okropnych dziewuch – nie poddawała się Lily. – Jest zbyt uczuciowa i wrażliwa, żeby powiedzieć komuś coś niemiłego, a co dopiero dowodzić armią takich wrednych osób. I szczerze mówiąc, chociaż uważam, że cała ta organizacja zaczyna przypominać jakąś absurdalną oligarchię, wolałabym, żeby ten plebs słuchał się Emmy, a nie Clemence czy Larissy.
Dorcas uśmiechnęła się pod nosem. Ona sama – podobnie jak Mary – nigdy nie przekonała się do Emmeliny i z reguły dostrzegała w niej jedynie złe cechy i przypisywała najgorsze rzeczy i zamiary.
– Powtarzam jedynie plotki, Lily… Zgodzicie się chyba, że powinnyśmy zacząć uważać zaakcentowała to słowo – co przy niej mówimy… Wydaje mi się, że woda sodowa lekko uderzyła jej do głowy…
— Chyba nie mówisz o mnie,  Cassie?
Cała trójka podskoczyła na swoich ławkach. Emmelina stała obok nich z wielkim, sztucznym uśmiechem na ustach i ręką opartą na swoim smukłym biodrze.
— Jesteście gotowe? – spytała słodko, nie czekając na odpowiedź. – Zaraz się kończy uczta… wiecie, ta przyśpieszona cisza nocna…
— Jasne! – Lily poderwała się z miejsca, unikając spojrzenia swojej blondwłosej koleżanki. – Lepiej odprowadzenie dzieciaków zostawmy Larissie. Chciałabym być w dormitorium przed resztą, a tak się składa, że znam hasło. Idziemy?
Emmelina potaknęła grzecznie i ochoczo wzruszyła ramionami. Wyszczerzyła zęby do pozostałych współlokatorek. Zarówno Dorcas, jak i Marlena, odpowiedziały jej bardzo krzywymi uśmiechami.

Dwie godziny wcześniej.
Jednym z elementów niesamowitej energii Hogwartu był fakt, że pierwszy wieczór (a raczej noc) po wakacjach w tej szkole pozostawał w pamięci. Jednakże to w czwartym dormitorium żeńskim Wieży Gryffindoru nabierał prawdziwego znaczenia, jego cień i magia przenikały umysły i ciała, a moc i czar wspomnień towarzyszył do końca roku szkolnego, bowiem właśnie w tym miejscu stanowił on coś więcej niż zwykły wieczór – stanowił on tradycję
W pierwszej klasie jedna z mieszkanek owego dormitorium, Mary McDonald, zaproponowała, żeby cała piątka współmieszkanek usiadła w kręgu na podłodze, a potem jedna z nich sięgnęła po zapaloną świecę, zdradziła jedną ze swoich mrocznych tajemnic i podała ją dalej, zgodnie z ruchem wskazówek zegara, aż każda z nich zabierze głos. Jej zdaniem był to świetny sposób na rozpoczęcie znajomości i chociaż miał być on zupełnie jednorazowy i mieć charakter jedynie specyficznego rytuału zapoznawczego; przetrwał próbę czasu i odtwarzany zostawał w tym samym układzie co roku. Paradoksalnie, za pierwszym podejściem do „zetknięcia ze świecą” dziewczęta niespecjalnie zbliżyły się do siebie – sama pomysłodawczyni, Mary, nie należała do osób życzliwych i co parę niezręcznych chwil wygłaszała głośno swoje uwagi, a taki początek zdecydowanie nie należał do najlepszych. Tradycja pozostała tradycją nawet w tym roku, kiedy po raz pierwszy nie było wśród dziewcząt samej Mary.
Rok w rok Gryfonki, choć teraz znały się dużo lepiej, zdradzały swoje sekrety przy zapalonej świecy z poważnym wyrazem twarzy. Atmosfera stawała się cieplejsza, a sam ezoteryczny rytuał – bardziej pożądany. Dokonywały go już po raz szósty, ale ciągle miało to w sobie tą pociągającą nutkę tajemniczości i zbliżało je do siebie. Te same małe, niewinne i zbłąkane jedenastolatki, które teraz już były duże, charakterne i wiedziały (w większości) co chcą z sobą zrobić, siedziały na swoich starych miejscach i paplały, przerywając to raz po raz chichotem albo westchnięciem.
Świeczkę miała teraz Dorcas, która chichocząc, usiłowała sobie przypomnieć jakąś istotną informację. Najwyraźniej nie było wygodne oznajmiać jej tego, co akurat zaprzątało jej głowę, ale nie mogła milczeć podczas swojej kolejki – i nie mogła też skłamać, bo nad wszystkim czuwał fałszoskop. Oblała się szkarłatnym rumieńcem.
─ W porządku – odparła w końcu i odstawiła świeczkę, jakby w obawie, że po nowinie nawet ona ją upuści. – Może to zabrzmi nieco nieprawdopodobnie, ale… po wielu latach zaprzeczania i marnowania swojej energii… postanowiłam… ─ wzięła głęboki oddech i powiedziała na jednym wydechu: ─  umówić się z Syriuszem Blackiem.
─ Co?! – krzyknęła niemal natychmiast siedząca obok Lily Evans, chyba nieco za głośno, bo głosy, które wcześniej rozbrzmiewały zza drzwi, z sypialni obok, ucichły. – Eee… To znaczy myślałam, że go nienawidzisz ─ szepnęła.
─ No… Wiesz, długo by się nad tym zastanawiać- rozpoczęła trajkotanie Meadowes, ewidentnie przeszczęśliwa, że narzucony przez nią temat zdobył zainteresowanie. ─ Mnie też się tak wydawało, od tej całej sytuacji z czwartej klasy, ale… Rety, Lily nie wiem, po prostu nie wiem! – zaśmiała się, ale nie był to chichot z przed chwili, raczej śmiech przez wzruszenie, jakby była zachwycona, że mogła się tak pomylić. – To były najpiękniejsze wakacje w moim życiu – wiesz, on i James byli razem na wakacjach we Francji, akurat też tam byłam… Cudowny zbieg okoliczności, prawda? No i razem chodziliśmy na spacery… Mam nawet gdzieś zdjęcie z wieży Eiffla… To taka wakacyjna miłość, wiesz? Tylko, że się nie skończyła. No i ostatniego dnia mojego pobytu w Paryżu, zaprosił mnie na oficjalną randkę, do Hogsmeade. Najbliższy wypad będzie w przyszłym tygodniu, a ja się zgodziłam… Tak po prostu, jakby nigdy nic… ─ śmiała się wciąż w swój specyficzny sposób, przerywając monolog, ale nagle zmarszczyła brwi i westchnęła ciężko. – Ale nie wiem teraz czy dobrze zrobiłam. Twoja kolej, Emmelino ─ uśmiechnęła się łobuzersko, sprytnie zmieniając temat. –Powiedz nam coś, czego nikt nie wie.
Emmelina Titanic zamyśliła się, a na jej policzkach pojawiły się różowe plamy. Należała do dziewczyn, które wolały żyć teraźniejszością- nigdy szczególnie nie zastanawiała się nad tym, co będzie po skończeniu szkoły. Łatwo gubiła się w swoich uczuciach, a na pomoc zawsze liczyła oczywiście od przyjaciółek, dlatego więc ciężko było jej znaleźć coś, czego by nie wiedziały. Miała naturalnie kilka swoich tajemnic, ale były one tak głębokie, że nie chciała się nimi dzielić, chociaż na tym polegał cały ten rytuał. Fragmenty każdego z nich błysnęły w jej głowie, a ona zaczęła wybierać, który może zdradzić.  
Zawahała się. Jej błękitne tęczówki błądziły po twarzach przyjaciółek i zatrzymały się na chwilę dłużej przy ostatniej, siedzącej na prawo od niej, która do tej pory nie powiedziała ani jednego słowa. Marlena McKinnon wpatrywała się w ścianę i co chwila zagryzała wargę, jakby nastawiała policzek i czekała, aż Emmelina da jej z liścia. Możliwe, że zdawała sobie sprawę, co zaraz usłyszy.
Może lepiej zamilknąć i spasować? Przynajmniej przypadkowo jej nie zrani i nie zacznie nowego roku szkolnego od kłótni… Niczego bardziej sobie teraz nie życzyła. Przez wakacje pieczołowicie układała swój plan, którego celem było wbicie nóż w plecy jednej ze swoich współlokatorek i zyskanie poparcia i aprobaty reszty z nich. Nie chciała, żeby Marlena wyciągnęła jakieś pochopne wnioski i pogniewała się na nią za szybko…
Ale coś musisz powiedzieć, Emmelino. Lepiej wyjaśnić to teraz, bo milczenie też nie wyjdzie ci na dobre. I tak się dowie, może nie dzisiaj, ale na pewno. Tylko jak to delikatnie ująć…
─ No dobrze… W to lato… Pewne sprawy uległy zmianie- oświadczyła tajemniczo i wzięła głęboki oddech. – Widzicie… Chyba się zakochałam ─ wyrzuciła to z siebie tak szybko, że przez chwilę zwątpiła, czy przyjaciółki ją zrozumiały.
Ale zrozumiały świetnie. Inaczej nie dosłyszałaby zaskoczenia w głosach Lily i Dorcas.
─ Mogę podać świeczkę dalej? – spytała z nadzieją, bo wchodzenie w szczegóły nie dość, że nie były jej na rękę, to jeszcze pogorszyłyby i tak kłopotliwą już sytuację.
─ Nie wygłupiaj się – zaśmiała się Dorcas. ─ Teraz to już nie damy ci spokoju.
─ Opowiadaj – nalegała Lily. – To ktoś, kogo znamy?
I to jeszcze jak, Lily… i to jeszcze jak… Czy gdyby teraz skłamała, że to tylko wakacyjna miłość jak w przypadku Dorcas, sprawa byłaby zamknięta? Udałoby się jej uśpić ciekawość przyjaciółek? Czy udałoby jej się oszukać fałszoskop. Uśmiechnęła się słabo i wydukała:
─ Taaa… Znaczy… Pewnie znacie.
Po tym wyznaniu rozpoczął się grad pytań- o wiek, kolor oczu czy włosów, o to, czy chodzi z nimi do szkoły, a potem, czy jest Gryfonem. Na każde pytanie dziewczyny uzyskiwały odpowiedź, ale zakochana nie chciała za nic w świecie zdradzić imienia wybrańca serca.
─ Jest wysoki? – podniecała się Dorcas.
─ Tak.
─ I jest z naszego rocznika?
─ Tak.
─ I na pewno go znamy?
─ TAK! – odezwał się inny głos, który nie mieszał się z słodką naiwnością Emmeliny.
Emma zagryzła wargę spuściła wzrok, bo najgorsze jej obawy niestety się ziściły, a ona nie mogła teraz nic zrobić, by naprostować jakoś tę sytuację. Dorcas i Lily wymieniły zmieszane spojrzenia i uśmiechnęły się niepewnie w stronę kipiącej z gniewu Marleny. Meadowes gwizdnęła cicho, sama wyciągając już konkluzję.
Remus Lupin…
─ Marlena… ─ jęknęła cicho Emmelina, ale ta dość kiepska próba ratunku spełzła na niczym – wściekła jak nigdy Marley wstała na równe nogi i opuściła dormitorium z głośnym trzaśnięciem drzwi.

  
Środek lata, 1976, ogród McKinnonów
Remus Lupin nigdy nie czuł się tak nieswojo. Stresowało go niemal wszystko – i brzęczenie pszczół, które latały, zapylając kwiaty, i wiatr, który zwiewał kosmyki włosów na jego czoło, i swoje ręce, które pociły się tak bardzo, że działał jak jeden, wielki hydrant. Siedział po turecku na rozmokłej trawie w ogrodzie swojej dziewczyny, i – żeby było jasne – dziewczyny z długim stażem, a więc zdawać by się mogło, że krępujące milczenia i niewidzialne ręce, które chwytają ich za serce, mają już za sobą. Chłopak wyobraził sobie, jak zareagowaliby jego przyjaciele, gdyby zobaczyli, jak bardzo się w tej chwili ośmiesza:
─ Masz zamiar ją zaraz wyruchać, czy co? ─ spytałby pewnie Syriusz.
Nie, nie o to chodzi.
─ Powiedziałeś jej, że jest płaska w okolicy klatki piersiowej jak… jak ona? ─ padłaby kpina Jamesa. Też nie to.
─ A może wcale nie przyjechałeś do niej się bzyknąć, co? ─ spytałby śmiertelnie poważnie Peter, co zapewne reszta wzięłaby śmiechem.
I chyba – oczywiście poza tą częścią ze śmiechem – to właśnie Peter był najbliższy prawdy.
Nie żeby rwał się do rozmowy. Za bardzo cieszył się, że dziewczyna siedzi obok niego już od pół godziny i do tej pory ani razu nie dała mu z liścia. Nie chciał tego zepsuć. I znalazł sobie inne zajęcie – wpatrywał się w jej oczy ukradkiem i zaciskał pięści, żeby nie utracić nad sobą kontroli i znów nie zacząć głupio przepraszać, za to co wydarzyło się w czerwcu. Wiedział, że zaraz po fałszywych ludziach jego – teraz już chyba była – dziewczyna nie cierpi fałszywych wyjaśnień. 
Remus zadzwonił tego poranka do Ann – siostry Marley i w skrócie powiedział, co jest grane. Ta, jak zwykle wyrozumiała, kazała Remusowi jak najszybciej przyjeżdżać do nich, do Szkocji, wtedy razem wszystko naprawią. Najwyraźniej zdaniem Ann wspólnym naprawianiem było zmuszenie Marleny do porozmawiania z nim w ogródku i pozwolenie na te milczenie. Naprawianie, nie ma co!  
─ Prosiłeś mnie o rozmowę ─ przypomniała ochryple Marlena, nagle przerywając milczenie, jakby obudziła się z jakiegoś transu. – Zawsze wydawało mi się, że jak ludzie rozmawiają to otwierają usta, a nie ślinią się i gapią na siebie jak sroka w gnat.
─ Marlena… ─ zaczął, wciąż nie do końca wiedząc co powiedzieć. – Pisałem do ciebie. Pisałem przez całe lato.
─ Wiem – przystała na to, ale jej głos pozostał wypruty z emocji. -Ale nie czytałam twoich opasłych poematów, bo nie miałam humoru. A ty wiesz, dlaczego.
Jej ton był zimny i stanowczy, i trochę przypominał głos profesor McGonagall, kiedy upominała go i chłopaków na lekcjach, kiedy pisali słynną „listę hogwarckich niewiast z komentarzami”. Nie mógł pozbyć się wizji, w której Marlena wykrzykiwała, że dostał szlaban.
─ Nie były opasłe. Raczej rozpaczliwe - mówił, dręczony nadzieją, że dziewczyna nareszcie spojrzy na niego swoimi brązowymi oczami, a on już z nich wyczyta, co będzie dalej. – Wiem, że po tym co zrobiłem, nie zasługuję na drugą szansę… ale to, co widziałaś nie było prawdziwe. Nic nie czuje do Emmeliny. Nigdy nie czułem. To ty zawsze byłaś tą jedyną – mówił cicho, warząc słowa, jakby od nich zależała reszta jego życia. – Tego dnia ona znowu rozpaczała… Przecież znasz jej sytuację rodzinną…
Marlena przerwała jego tyradę parsknięciem, jakby chciała mu uświadomić, że sytuacja rodzinna, którą Titanic wszystkim przedstawia, jest lekko przesadzona. Remus to zignorował:
─ Tak wyszło ─ kontynuował, zaskoczony, że mówi to tak twardo. ─ Możesz zapytać Emmelinę, jestem pewien, że powie to samo co ja.
I wtedy najgorsze obawy Remusa się ziścił - cały jego dobór słów, łagodny ton i delikatna postawa go zawiodły. Brunetka rozpłakała się, chociaż robiła to tak rzadko. Szczerze mówiąc Remus po raz pierwszy zobaczył łzy na jej policzkach, a serce ścisnęło go tak, jakby ktoś wziął je w garść i zaczął miażdżyć.
─ Marlena, kochanie... – teraz jego głos się załamał. Wyciągnął rękę bezwiednie i starł opuszkiem palca kryształowe krople z jej powiek. Dziewczyna cofnęła się i strzepnęła jego rękę. Stała teraz na nogach i trzęsła się z rozpaczy, zawiedzenia i wściekłości. Jakby chciała zatopić się w jego ramionach i płakać, i płakać, a potem dać mu z sierpowego. Nie miałby nic przeciwko temu.
─ Problem w tym, że twoja wymówka, choćby i nie wiem jak dobra, nic nie zmieni, bo nie jesteś w tym wszystkim jedyny. Emmelina mimo wszystko jest moją przyjaciółką i nie pozwolę, żebyś skrzywdził jeszcze i ją.
─ O czym ty mówisz, przecież…
─ O czym?! – ryknęła tak, że Remus był pewny, że Ann już wiedziała, że ich „wspólne naprawianie” zakończyło się fiaskiem. – Boże Święty, Remus ona nie powie tego, co ty! Ona chyba naprawdę coś do ciebie czuje, a przynajmniej daje tak po sobie znać! Więc daruj sobie.
Czasy obecne, około pół godziny wcześniej.
No jasne! Oczywiście! A ona już zaczynała myśleć, że popada w paranoję! Już naprawdę była skłonna uwierzyć, że Emmelina pocałowała Remusa, bo miała swego rodzaju gorszy dzień i potrzebowała pocieszenia. Chociaż nie dała po sobie poznać, w głębi serca naprawdę myślała, że dla Titanic nic to nie znaczyło.
Ale nie. A jak!
Nie znaczyło nic do tego stopnia, że aż chyba się zakochała.
Co za ironia. Słowa Emmy zabolały bardzo, zupełnie jakby zamiast przyznać się do miłości, wbiła jej sztylet prosto w serce, ale w pewien sposób również była jej wdzięczna. Dzięki niej obudziła się z tego swojego letargu złudzeń, przestała chować nadzieję, że Lupin – jak sam utrzymywał – stał się jedynie ofiarą blondynki.   
Na pewno przez całe lato z nią romansował. Żyli w końcu po sąsiedzku, to mogli w wakacje zaszaleć. Jak inaczej Emma by się w nim – przez wakacje – zakochała? Teraz Marley wiedziała, jak to naprawdę wygląda.
McKinnon chodziła w kółko po polanie na błoniach, a właściwie to już w Zakazanym Lesie, gdzie kiedyś razem z Remusem urządziła sobie piknik. Wiedziała, że sama prosi się o kłopoty, szwendając się po nocy tam, gdzie nieprzypadkowo NIE WOLNO wchodzić, ale nogi same ją tu przywlokły. Z początku chciała po prostu opuścić dormitorium i – co za tym idzie – Emmelinę, ale kiedy wyszła już na korytarze zamku stwierdziła, że jakakolwiek obecność – nie ważne, czy zwykłej, obściskującej się pary, czy też rudego kota – działa jej na nerwy. Chciała udać się do Hagrida, ale kiedy tylko zobaczyła przed sobą jego chatkę, natychmiast zmieniła kierunek, bo w swoim stanie wielce prawdopodobne, że oderwałaby gajowemu głowę, nim zdążyłby powiedzieć „cholibka”.
Dlatego właśnie padło na tę polanę. I chodziła tak dookoła niej bez celu, dopóki nie zwróciła uwagę na to samo światło, które zauważyła w tym samym czasie, aczkolwiek w zupełnie innym miejscu, jej przyjaciółka, Lily Evans. Oraz, tak samo jak tamta, ruszyła w jego kierunku. Różnica była jednak taka, że ona tam dotarła i, szczerze powiedziawszy, wolałaby jak najszybciej się cofnąć.
Żarzyło się tak z małej, prymitywnej koperty barwy mleka, którą ściskał jeden z bandy Ślizgonów z jej rocznika, ten, który tak lubił napadać rówieśników z mugolskich rodzin. Avery. Malum Avery. Nie to jednak zrobiło na Marlenie największe wrażenie, raczej zdumiał ją fakt, kto z nim rozmawiał.
─ Co zrobiłeś? ─ sapnął chłopak z haczykowatym nosem i długimi, przetłuszczonymi włosami. Avery spojrzał na niego wilkiem.
─ Strach obleciał, Snape? ─ syknął. ─ Przecież wiesz, że mogłeś trafić gorzej. Ona potraktowała cię ulgowo. A to dlatego, że zrobiłem ci dobrą reklamę. Jeżeli jednak troszeczkę nagięłam fakty – a oboje wiemy, że tak było – to obym się nie rozczarował.
─ Dotarło, Avery ─ syknął Severus tak zjadliwie, że Marlenę aż przeszedł dreszcz. ─ Jednak wciąż nie rozumiem, co dokładnie masz na myśli, mówiąc, że… mogłem trafić gorzej. Wasza durnowata grupka cieszy się taką popularnością, że aż prowadzicie skomplikowany nabór?
Nabór… nabór do czego?, pomyślała Marlena, która zdążyła zainteresować się już do tego stopnia, że nie było mowy o opuszczeniu swojego posterunku, chociaż zaledwie dwie minuty temu już się odwracała na pięcie.
─ Nieważne ─ odsyknął mu, aczkolwiek o wiele mniej widowiskowo, Avery. ─ Musisz po prostu podrzucić ten list do Pokoju Wspólnego Gryfonów i po wszystkim.
─ Mówiąc o liście masz na myśli to, co przed chwilą się zapaliło? ─ zakpił Snape. ─ Myślałem, że kimkolwiek jest ten twój guru, to facet jest poważny, a nie bawi się z nami w pytanie i wyzwanie.
─ Facet nosi spódniczkę ─ parsknął Avery. ─ To ona tu rządzi.
Ona… co? Marlena zmarszczyła brwi. Chociaż z natury nie była wścibską istotką, teraz naprawdę Ślizgoni ją mieli – dziewczyna, dotychczas kompletnie zdruzgotana, pochylała się w jakieś dziwnej pozycji za drzewem, a cały jej umysł był zbyt zajęty przetwarzaniem kolejnych zdań i łączeniem ich w – poniekąd – logiczną całość, że kompletnie zignorował wszystko, co inne, na pierwszy rzut oka mniej interesujące.
A na drugi… cóż, śmiercionośny.
Potem Marlena pamiętała tylko, jak wielki, mrożący krew w żyłach cień, skrada się za nią.    

  
Godzinę wcześniej.
Zanim do Lily, Dorcas i Emmy dotarło, że Marlena opuściła Wieżę Gryffindoru w środku nocy, czy raczej, zanim ich mózgi przyswoiły tę informację i doszły do wniosku, że dobrze byłoby za nią pójść, bo inaczej rozhisteryzowana, wściekła na cały świat dziewczyna zrobi sobie jakąś krzywdę; było już za późno. Chociaż bezmyślnie nawoływały ją po imieniu w najbliższych korytarzach, budząc przy okazji wszystkie śpiące i zmęczone obrazy, nikt – jak nietrudno się domyślić – nie odpowiedział. Dopiero wtedy padła oczywista propozycja, żeby wrócić do dormitorium i na nią zaczekać.
Tylko że tam czekała na nie kolejna niespodzianka.
─ Hej ─ przywitała się z nimi ta sama dziewczyna, która chichotała po popularnej stronie stołu. Ta, z gęstymi włosami w kolorze przypominającym czekoladki z karmelem i z dziwnym, staroświeckim naszyjnikiem, przypominającym kameę. Kiedy przyjrzały jej się dokładnie, zauważyły, że niektóre palce ma owinięte dziwnymi, silikonowymi gumkami, uformowanymi w prymitywne pierścionki, na bluzce podolepiała jakieś dziwne broszki z modeliny. Każdy palec pomalowała innym lakierem, ale wszystkie miały te same intensywne, neonowe barwy, nijak do siebie pasowały i w dodatku były lekko poobgryzane.
Tak więc ich nowa współlokatorka, która miała zastąpić Mary, chyba miała lekko nierówno pod sufitem.
─ Eee… cześć ─ pierwsza przywitała się Emma. ─ Wiem, że to zabrzmi lekko… dziwnie, ale jak tu wchodziłaś to może… może widziałaś taką… hmm… no nie wiem – lekko rozhisteryzowaną dziewczynę?
Według ich nowej współlokatorki najwyraźniej widok rozhisteryzowanych dziewczyn nie był wcale dziwny, a wręcz należał do szarej codzienności, bo odpowiedziała tonem tak zdawkowym, jakby Emmelina spytała się jej, gdzie chodzi do fryzjera:
─ Taka z szopą na głowie?
─ Eee… aha. Tak jakby.
─ Widziałam.
─ C… co?!
─ Widziałam ─ powtórzyła dziewczyna. Emmelina ze zdumienia, ulgi i niedowierzania, straciła czucie w nogach i upadła jak długa na jeden z nierozpakowanych jeszcze kufrów. Szatynka zaśmiała się i podała jej rękę, nim Lily i Dorcas oprzytomniały na tyle, żeby same to zrobić. ─ To twoja dziewczyna, czy co?
─ To nasza przyjaciółka ─ odezwała się Lily, bardzo chłodno. ─ Tak przy okazji, jak ci w ogóle na imię?
Dziewczyna zarumieniła się cała, zapewne i dlatego, że zawstydził ją protekcjonalny ton Evansównej, który zawstydzał wiele, wiele osób przed nią; ale i dlatego, że do tej pory sama nie wykazała takiej inicjatywy.
─ Jestem Hestia. Hestia Jones. I…
─ Z wymiany? ─ przerwała jej Dorcas. Hestia zmieszała się jeszcze bardziej. ─ Czy jesteś z wymiany? ─ powtórzyła.
─ Eee… Z tego co wiem, to… nie?  
─ Nonsens ─ parsknęła Evans, znowu spoglądając na nową współlokatorkę z dystansem. ─ Nasza przyjaciółka też jest na wymianie i musiałaś przyjechać za nią.
Hestia cofnęła się o krok, bo chociaż nie była najbardziej domyślną osobą na świecie, od razu rozpoznała, że dziewczyny nie są w stosunku do niej zbytnio przyjazne. Wręcz nieprzyjazne. Ale – ponieważ należała do osób, które zwalają nieprzyjazność i oschłość na złe ułożenie planet względem jej znaku zodiaku, lub, ewentualnie, na Zespół Napięcia Przedmiesiączkowego – nie zalała jej fala antypatii w stosunku do lokatorek.               
─ A wasza… no wiecie, psiapsiółka, nie jest przypadkiem teraz eee… zaginiona w akcji? Szczerze mówiąc, jak pytałam ją, gdzie są dormitoria, gdy na nią wpadłam przy wejściu, to wyglądała jakby wychodziła na zewnątrz i…
─ CO?! ─ krzyknęły tym razem wszystkie trzy, jak jeden mąż. Hestia przeraziła się jeszcze bardziej. Czy ta szkoła jest tak dziwna, że wszystkie dziewczyny mają okres w tym samym czasie?!
A ponieważ zbliżamy się już do zaćmienia historii tej nocy, takiej, którą potem powtarza się przy ogniskach, myślę, że wszystkie elementy układanki zaczęły się już składać. Lily, jak wcześniej wspominałam, rozdzieliła się z Dorcas i Hestią, a sama – za radą panny Jones – poszła szukać przyjaciółki na błoniach, podczas gdy tamte jeszcze raz sprawdzały cały zamek. W rezultacie oczywiście rudowłosa wpadła na Jamesa Pottera – w ludzkiej i (chociaż o tym nie wiedziała) w zwierzęcej postaci też – a Marlena podsłuchiwała konwersację dwóch czarnych typów. Zanim jednak wrócę do zdarzeń na dworze, zostańmy na dłuższą chwilę w dormitorium numer cztery, gdzie Emmelina Titanic – ta sama blondynka, której Lily kategorycznie zabroniła iść na poszukiwania, bo nie umie być cicho i jedynie bardziej rozzłości Marlenę, odlatywała spokojnie do Nibylandii (marzenia o pewnym chłopaku, w którym się zakochała i niej w roli głównej) i na statek kapitana Hooka (wspomnienia z jej prawdziwego, szarego życia).
Wszystko zaczęło się tak:

Po sumach z transmutacji, piąty rok:
Wysoki blondyn o miodowych oczach przechodził z niepokojem po korytarzach szkolnych, wbijając wzrok w każdą pustą ławkę, a nawet na kilka pełnych, gdzie pary zakochanych, hogwarckich gołąbeczków przylegało do siebie tak ściśle, że nie dało się określić, czy widoczna kończyna należy do chłopca czy dziewczyny; w nadziei, że znajdzie Emmelinę.
W przypływie poczucia beznadziei, poddał się i grzebiąc w kieszeni starych, podartych dżinsów, wyciągnął pobrudzony, kilka razy złożony pergamin.
─ Uroczyście przysięgam, że knuję coś niedobrego ─ szepnął, celując w niego końcem różdżki.
Natychmiast pojawiła się ogromna mapa Hogwartu z milionami kropeczek, zaopatrzonych imionami i nazwiskami. Szukał wszędzie ozdobnej litery „E”, ale pośród dziesiątek Elliotów, Ev, Elen, Elizabeth i Ericów, nie znalazł nikogo o imieniu Emmelina.
Olśniło go nagle, schował mapę i pobiegł przed siebie, do najbliższych schodów, gdzie zaczął szybko wspinać się na Wieżę Astronomiczną. On i Emma bardzo często razem tam chodzili, a ponieważ wiedział, jak bardzo jego przyjaciółka jest sentymentalną i romantyczną istotką, nie mógł wyobrazić sobie lepszego miejsca do topienia smutków.
Kiedy dotarł już na miejsce, co prawda z kolką i zadyszką, pogratulował sobie w duchu, bo i tym razem się nie pomylił. Śliczna blondynka siedziała przygarbiona na podłodze obok plastikowych pudełek z Miodowego Królestwa, w których kiedyś zapewne znajdywały się pączki albo babeczki.
─ Emmelina? – zapytał łagodnym tonem, ale odgłos mu się załamał.
Zastanawiając się czy nie narusza jej osobistej, prywatnej bariery, zrobił krok do przodu. Bezszelestnie dosiadł się do niej i czekał. Znał ją najdłużej ze wszystkich swoich przyjaciół – kiedy byli dziećmi mieszkali w tej samej, czarodziejskiej miejscowości nieopodal Glasgow, a ich domy dzieliła jedynie płytka rzeczka Alchatz i – jak to dzieci, mieszkające w tak bliskim sąsiedztwie – bardzo się zaprzyjaźnili. Później, w wieku ośmiu lat Emma przeprowadziła się na stałe do Bristolu, bo jej ojciec jej ojciec chciał zamieszkać bliżej swojej siostry, która powoli żegnała się z tym światem, ale spotkali się w Hogwarcie, trafili do jednego domu i nigdy nie utracili swojej więzi. Wiedział, że komu jak komu, ale jemu Emma powie, co się stało i powie to sama z siebie, bez nacisku.
Nie mylił się.
─ To koniec Remusie, koniec ─ załkała. ─ Di napisała do mnie właśnie i powiedziała, że się rozwodzą. Matka zabiera mnie z powrotem do Szkocji ─ wymamrotała, nie patrząc mu w oczy.
 No tak. Mógł się domyślić, że chodziło o rozwód jej rodziców. Dotknął jej ramienia w geście dodania otuchy i milczał.
─ Idiotka ze mnie, że beczę ─ szepnęła i wytarła sobie łzy. – Przecież to było pewne… Po tym, jak trafiłam do Munga...
─ Emmelina ─ skarcił ją, bo nie mógł znieść, że jego przyjaciółka obwinia się o rozwód Elle i Micheala Titaniców, którzy praktycznie nigdy zbytnio się nie kochali. Dziewczyna zignorowała to, i wróciła do swojej tyrady:
─ Ale to okropne, że w tym liście moja siostra… właściwie napisała i nie wstydziła się przelać całego swojego zadowolenia z zaistniałej sytuacji… Jakby tylko na to czekała, wiesz? Aż się rozejdą.
─ Przynajmniej znowu będziemy sąsiadami ─ uśmiechnął się nieśmiało, bo żadne inne pocieszenie nie przychodziło mu do głowy. Blondynka uśmiechnęła się przez łzy, a Lupin bez wahania opuszkiem palca starł je z jej policzka.
Każdy kto teraz na nich spojrzał mógł stwierdzić, że zachowują się jak zakochana para, ale oni byli dla siebie po prostu jak rodzeństwo. Zawsze tak było. Gdyby pomyślał, że głaskanie ją po policzku, dziewczyna zinterpretuje w inny sposób, trzymał by ręce przy sobie. Miał dziewczynę. Miał dziewczynę, którą kochał nad życie.   
 Nie spodziewał się jak to się skończy. Nie przypuszczał, że blondynka po prostu wpije się w jego wargi. Był tak zaskoczony zaistniałą sytuacją, że nie odepchnął jej, nie przemówił do rozsądku. Otrząsnął się dopiero, gdy zobaczył zza blond loków sylwetkę Marleny McKinnon.   

Czasy obecne, około pół godziny wcześniej   
Emmelina patrzała jak Marlena, a za nią Lily i Dorcas opuszczają dormitorium. A z trzaskiem drzwi zalały ją wyrzuty sumienia. Wiedziała, że popełniła głupstwo. Remus i ona byli przykładem pięknej damsko-męskiej przyjaźni, Emmelina przychodziła do niego z każdym głupstwem, a on zawsze jej wysłuchiwał, służył radą, nawet proponował pobicie kolejnego chłopaka,  który złamał jej serce. On sam niejednokrotnie prosił ją o pomoc w misji, na celu której było zdobycie serca Marleny, jego odwiecznego obiektu westchnień.
Tak samo było tego wieczoru, zaraz po sumach, gdy dostała sowę od swojej siostry Diany, która napisała to, na co Emmelina powinna być przygotowana od dawna – ojciec i matka się już nie pogodzą. Wezmą rozwód, bo się poddali, a ona zamieszka z Elle Jenkins-Titanic i swoją starszą siostrą w jakimś małym domku w Szkocji, z dala od swoich przyjaciół.
W głębi serca dziewczyna nigdy nie miała jakiś romantycznych uczniów względem Lunatyka, on po prostu się nawinął, a ona musiała odreagować. Nie pomyślała, co będzie dalej. Nie pomyślała, że to zniszczy związek jego i McKinnon, który poniekąd sama pomogła stworzyć. Nie pomyślała, jak bardzo zrani swoją przyjaciółkę. Nie pomyślała, jak bardzo zrani swojego przyjaciela. I nie pomyślała, jak bardzo zrani samą siebie.


   
Teraźniejszość
Pies i jeleń pokonali wilka, a przynajmniej wygnali go z polany, na której leżała Lily i wrócili do swoich pierwotnych form - dwóch dobrze znanych jej chłopców. Dziewczyna pierwszy raz zobaczyła Syriusza bez wyrazu znudzenia na twarzy, a wręcz wyglądającego na zaniepokojonego, zupełnie jak Potter, którego spojrzenie było tak przenikliwe, że aż krępujące.
Evansówna wciąż ciężko dyszała, leżąc na podmokłej trawie i wpatrując się w kolegów dziwnie. Nie należała do osób głupich, dlatego od razu zrozumiała, co to wszystko znaczy, co to wszystko znaczyło przez ostatnie lata, bo przecież animagii nikt nie nauczył się z dnia na dzień.
Animagii.
Potter i Black byli animagami.
─ Pójdę go poszukać ─ mruknął do Jamesa Syriusz, po czym w ludzkiej formie szybko zniknął w gęstwinie drzew. Kto jak kto, ale on na  pewno nie musiał martwić się, że nie znajdzie drogi powrotnej.
Lily spodziewała się, że Potter pójdzie w ślady swojego kumpla, w końcu oni zawsze robili wszystko wspólnie, ale on tylko pokręcił z niedowierzaniem głową, podszedł do niej i wyciągnął rękę, pomagając jej wstać.
─ Jesteś animagiem? ─ wychrypiała. Chyba w całym swoim życiu nigdy nie zadała tak infantylnego pytania.
─ Taa…
Taaa…, pomyślała z irytacją. To nic takiego.
Wiedziała dobrze, że w całej szkole nie ma tak utalentowanych w dziedzinie transmutacji osób, jak właśnie Huncwoci, ale w najśmielszych oczekiwaniach nie przypuszczała, że są na aż takim poziomie. Przecież animagia to cholernie zaawansowana magia, wymagająca wielu prób i błędów, sztuka raczej dla cierpliwych i zdeterminowanych osób, czyli, nie czarujmy się, zupełnych przeciwieństw Pottera i Blacka.
Po co właściwie zostawali animagami? Czy była to kolejna dziecinna zabawa, której głównym celem było złamanie dziewięćdziesięciu procent szkolnego regulaminu? Czy może mieli w tym wszystkim inny, zapewne diaboliczny, cel?
Na czole Rudej pojawiła się głęboka zmarszczka. Jeśli zostali animagami dla żartu, oznacza to nie tylko coś tak „błahego” jak regulamin szkolny, ale też międzynarodowe prawo czarodziejów. Powinni się zarejestrować, a nawet wtedy pewnie nie obeszłoby się bez afery na pół szkoły, bo prawo nakazuje udać się do Ministerstwa nawet przed pierwszą udaną próbą stania się zwierzęciem.
Huncwoci robili z taką wprawą i naturalnością, że nie było mowy o tym, że umiejętność tą opanowali niedawno. I na pewno nie byli zarejestrowani.
─ To nielegalne… prawda? ─ spytała głupio. James uśmiechnął się pobłażliwie.
─ Nie miałem pojęcia ─ mruknął sarkastycznie.
─ Ty… i Syriusz… ─ szepnęła, wciąż będąc w szoku.
Potter zrobił duże oczy, kiedy usłyszał, że dziewczyna wymawia imię jego przyjaciela. Zawsze zwracała się do Huncwotów, może z wyjątkiem Lunatyka, po nazwisku – od pierwszego dnia szkoły, zawsze. Szczerze mówiąc nie tylko ich imiona były poniżej godności dziewczyny, bo rudowłosa zwracała się po nazwisku do połowy szkolnej populacji, ale musiała odczuć teraz naprawdę niekłamany respekt do Łapy, skoro przełamała to przyzwyczajenie. Tym bardziej, że Lily Evans nigdy nie łamała swoich przyzwyczajeń.
─ I Pete ─ dodał James, pokazując na leżącego obok niej szczura, a gdy to zrobił Ruda natychmiast chwyciła jego rękę i podniosła się z wrzaskiem. Zawsze chorobliwie bała się szczurów.
Potter parsknął śmiechem, widząc jej minę.
─ Nie bój się, Glizdek jest milutki.
Znów zmarszczyła brwi, bo usłyszała kolejną rewelację. Łapa… Glizdogon… Lunatyk…
Rogacz.
Wcześniej uważała, że ich przezwiska są jedynie zlepką kilku liter, a przydomki nadali sobie tylko dlatego, że nie mieli nic ciekawszego do roboty, bo raczej nie widziała w tym chęci podkreślania swojej różnorodności i ważności przyjaźni, ale teraz doznała kompletnego objawienia. Wiedziała już jakie formy przybierał James, Syriusz i Peter, ale ksywa „Lunatyk” wciąż stała pod znakiem zapytania.
O ile w ogóle on bawił się w takie rzeczy, przeszło jej przez głowę. Remus jest przecież najbardziej zrównoważony z tej bandy, więc raczej tak lekkomyślnie nie pogwałcałby prawa czarodziejów, no chyba że…
─ Wasze pseudonimy ─ wypaliła, patrząc chłopakowi niebywale głęboko w oczy. ─ To dlatego?
Znów kiwnął głową nieco już poważniejąc, bo chyba przewidział jakie będzie następne pytanie.
─ Czyli… Czy to znaczy, że… Lunatyk…. Że Remus jest tym wilkiem? ─ wysapała, nie mogąc w to uwierzyć.
Chłopak zawahał się, ale w końcu przytaknął i spojrzał na nią z troską, najwyraźniej chcąc zmienić temat.
─ Nic ci nie jest? Upadłaś tak drastycznie…
Umysł Lily, który był kompletnie sparaliżowany nową wiedzą, dopiero teraz przypomniał sobie, że jej ciało odniosło parę obrażeń i że ostry ból – dotąd tłumiony przez adrenalinę – pulsuje jej w kilku miejscach.
Czy to w ogóle ważne? Ponieważ Evansówna z natury miała dosyć słabe kości, które w przeszłości wielokrotnie zdołała złamać, wiedziała, że nie boli jej tak mocno, żeby było to coś poważnego. No, może ewentualnie skręciła sobie kostkę. To najwyżej.
─ Nie… W porządku ─ machnęła ręką. Najwyraźniej z adrenaliną opuściła ją też brawura, bo teraz las zdawał się być o wiele bardziej niebezpieczny, niż kiedy do niego wchodziła. Na samą myśl, że ma przejść go wzdłuż, zrobiło jej się słabo.
Cóż, przynajmniej będę z Potterem, pomyślała i zabrzmiało to nawet jak pocieszenie. O ile przebywanie z Jamesem mogło być pocieszeniem.
─ Możesz chodzić? Odprowadzę cię do zamku.
─ Mogę ─ odpowiedziała, bo chociaż straciła resztki odwagi i własnej dumy, za nic nie opuściłoby ją własne poczucie niezależności.
Niestety, jak to często bywa, w myślach wstanie nie wydawało się takie trudne, jak w praktyce. Jak tylko odepchnęła się rękami od runa leśnego, nogi zadrżały jej, jakby zamiast nich urodziła się z dwoma sprężynami i padła jak długa.
James wywrócił oczami i nie pytając jej już o zdanie, sprawnie wziął ją na ręce i zaczął kroczyć przed siebie, od czasu do czasu rozglądając się na boki, żeby zdobyć chociaż minimalne rozeznanie, gdzie jest… chociaż może jako połowiczny jeleń ma bardziej rozwinięte, zwierzęce zmysły i teraz nawąchuje, czy coś… Lily wzdrygnęła się na samą myśl.
─ Uratowałeś mi życie ─ powiedziała nagle, bo dotarło do niej, że zachowuje się trochę jak ignorantka. – Jak… Mam ci dziękować?
Chłopak uśmiechnął się do niej pobłażliwie. A może wcale nie pobłażliwie? Może to jego szczery uśmiech?, pomyślała Lily, na chwilę zapominając o tym, jak bardzo go nie lubi.
─ Powiedz ładnie, bez grymasu na ustach „Dziękuję, James”. Ach, i mogłabyś się ze mną umówić.
Evansówna zignorowała pierwszą prośbę i natychmiast na jej ustach zagościł grymas.
─ No dobra… ─ mruknął Potter. –Wybacz – sprawdzałem tylko, czy podczas upadku nie rąbnęłaś się w głowę. Cykasz się jak zawsze… a więc z tobą okej.
Zazwyczaj ludzie prowokowali ją do łamania zasad, mówiąc, że tchórzy, ale tym razem wcale nie czuła się podjudzana.
─ To chyba najdziwniejsze okoliczności, w których prosisz mnie o randkę ─ powiedziała poważnie. ─ Wiesz, niesiesz mnie na rękach – plus dla ciebie, że przypadkiem nie łapiesz mnie za tyłek – i nawet tego nie próbuj, Jamesie Potterze! O czym ja to? Ach – niesiesz mnie dojrzale na rękach, w środku nocy z Zakazanego Lasu, aha, i to w dodatku po ataku wilkołaka, którego znam pięć lat, i ocaliłeś mnie jako zwierzę, którym jesteś nie tylko w przenośni i… ej, przestań! Potter, przestań! ─ Jej dalszy wywód został brutalnie stłumiony przez Jamesa, który najwyraźniej przypomniał sobie, że trzymając Lily na rękach, ma nad nią swego rodzaju przewagę, którą może wykorzystać, łaskocząc ją.
─ Okoliczności może i dziwne, ale najwyraźniej nie wystarczająco, żebyś się zgodziła - westchnął, a Ruda zmarszczyła brwi.
Do tej pory uważała, że James Potter jest lekko… płytki, a raczej, że nie posiada żadnych wartości. Niby oglądała jego braterską przyjaźń z Huncwotami, ale nigdy nie przypuszczała, że bierze ją na tyle poważnie, żeby poświęcać jedną noc każdej lunacji na lataniu za wilkołakiem. Może w pewien sposób pasowało to do jego głupiej osobowości masochisty, który nic, tylko planuje najbardziej zjawiskową dla siebie śmierć, ale wydawało jej się, że to coś więcej niż durnowata zabawa. Że on naprawdę potrafi się poświęcić dla innych… dla ważnych dla siebie osób. Szczerze mówiąc, nie była do końca pewna, do czego zmierza, ale wiedziała, że jakkolwiek ten cymbał się zachowuje, robi to dla jakiś swoich ideałów, głębokich ideałów, a przynajmniej głębszych niż podejrzewała, że jest zdolny.
A – włączając dedukcyjne myślenie – skoro James Potter nie jest taki banalny, to może twierdzenie, że próbuje umówić się z nią tylko dla kpin, było lekko niesprawiedliwe. Ale jeśli nie dla kpin, to…
─ Dlaczego ci tak zależy? – spytała na głos. Mimo starań, jej głos zabrzmiał ironicznie. –Dlaczego uparłeś się akurat na mnie? Znaczy… mało dziewczyn na świecie?
James spojrzał na nią uważnie, jakby z jej oczu wyczytywał, do jakich konkluzji dochodzi.
─ Nie domyślasz się jeszcze, Mądralo?

  

Lily po dziwnej rozmowie z Potterem wróciła prosto do dormitorium, gdzie Dorcas z Hestią już spały, ale Marleny wciąż nie było. Cóż, James obiecał, że ją poszuka, a po dzisiejszych przeżyciach nauczyła się już, że jego słowo jest coś warte. Wierzyła, że Marley prawdopodobnie zaszyła się w Pokoju Życzeń, do którego – jak wiadomo – nie może po prostu wejść, jeśli nie wie, jaki przybrał kształt.
Westchnęła ciężko, rzuciła się na łóżko, które zaskrzypiało pod jej ciężarem i usłyszała cieniutki sopran, dochodzący z jej lewej strony:
─ Wróciłaś.
Kiwnęła głową do Emmeliny i z pozycji na wznak, przeniosła się na siad po turecku, widząc wyraźnie, że przyjaciółka ma jakiś problem. Ona co prawda nigdy nie była tak spostrzegawcza i nie pocieszała jej w trudnych sytuacjach, ale Evansówna uwielbiała dawać jakieś rady, których wprawdzie sama nie przestrzegała. Tamtej o radę w kwestii Pottera lepiej nie prosić, bo nie trudno było domyślić się co jej powie:
─ O rany, przecież to oczywiste, Lily! Chłopak za nic na świecie nie powie, że cię KOCHA, dlatego kazał ci się DOMYŚLIĆ. Jakie to romantyczne!
Albo coś równie obrzydliwego.
Odganiając z głowy paskudną perspektywę, w której James Potter pała do niej tak silnym uczuciem jak miłość, zaczęła: 
─ Chłopak. Ten, o którym mówiłaś – Emma ściągnęła brwi.
─ On? Ach… ─ Blondynka zrobiła lekceważący gest ręką, ale lekko się zarumieniła.
Wiedziała, że nie powinno się na Titanicównę naciskać, ale zżerała ją ciekawość i nie widziała innego sposobu na odwrócenie myśli od własnych problemów. 
─ To on? Remus?
─ Remus? – powtórzyła nieprzytomnie. – C-co? Och… Niee…
─ W takim razie kim on jest? – ciągnęła, ale widząc niemrawą minę towarzyszki, dodała szybko: ─ Nie musisz mówić, jeśli nie chcesz.
Emma zastanowiła się nad tym, czy chce sobie ulżyć i wyznać, o kogo chodzi, czy lepiej nie. Mogła w sumie powiedzieć Lily. Jej mogła zaufać. Ona na co dzień unika wszelkiej gadki o miłości, że w życiu by takowej nie zaczęła z nią i… jej obiektem zakochania w roli głównej. No, może byłaby trochę zła, ale oprócz niej nie miała już nikogo, na kim ta wiadomość nie zrobiłaby większego wrażenia. Kto by się na nią wściekał, jak Marlena.
─ Nie chcę, Lily. Po prostu nie chcę znowu czegoś zniszczyć ─ rzekła krótko, pocałowała ją w policzek na dobranoc i zasnęła w ubraniach, po raz pierwszy w życiu nie umywszy zębów. 

________________



Betowała Lumossy.

30 komentarzy:

  1. Skoro to jest rozdział pisany na szybko i nie dopracowany, to ja chcę zobaczyć jak wełdug ciebie będzie dobre.
    Szablon mnie zauroczył. Jest taki ciepły i mogłabym na niego patrzeć i patrzeć. Ta buteleczka Veritaserum jest taka urocza ;)
    Tekst jej ciekawy i długi, a ja lubię długie rozdziały XD. James mnie urzekł : "Czy kochałbym cię teraz, gdybyś wtedy się ze mną spotkała? Nie wiem. Może i nie. Wiem tylko, że z każdą twoją odmową kocham bardziej."
    Boże, jakie to piękne. Gdybym była na miejscu Lily, chyba bym się popłakała.
    Dobra, czekam na NN. man nadzieję, że będzie szybko. ;P
    xoxo

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Och, dziękuję za miłe słowa <333. Chyba każda z nas uległaby Jamesowi Potterowi jakby walnął taki tekst :D. Zawsze podziwiałam Lily za tę jej determinację...
      NN będzie 29 najpóźniej, potem mnie nie będzie, bo mam wycieczkę z klasą więc się sprężę żeby to dodać jak najszybciej:D

      Usuń
  2. Bardzo fajny, cieply i przejrzysty blog, nie wspomne o opowiadaniu, w ktorym sie zakochalam. Bardzo fajnie piszesz - zazdroszcze xP
    James jest slodki normalnie ;D A mi sie az lezka w oku zakrecila.
    Z nieciepriwoscia bede oczekiwala kolejnego rozdzialu ;)

    Dodaje do linek u sb na dwoch Potterowskich blogach ( jesli chcesz zapraszam )
    :*:*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A weź przestań, bo się zarumienie haha... Wiem, że daleko mi do ideału, ale trochę mnie zmotywowałaś tym komkiem xD.
      Też dodaje do linków :*

      Usuń
  3. Uwielbiam,uwielbiam i jeszcze raz uwielbiam <3
    Choć opowiadań o miłości Jamesa do Lily,jest dużo,to muszę przyznać,że twoja historia jest jakby inna.Nie wiem po czym to stwierdzam.Czuję,że jest w niej jakaś iskierka magii :)
    Póki co widzę,że zapowiada się interesująca historia.
    Czekam z niecierpliwością na kolejny rozdział i dodaję cię do linków.Byłoby mi miło,gdybyś wpadła i na mojego bloga :)
    Pozdrawiam :)
    ( http://brazowowlosa-milosc-jamesa-pottera-ii.blogspot.com/ )

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za komentarz, już zabieram się za czytanie- kocham Jamesa Syriusza II <333.
      Również dodaje do linków :*

      Usuń
  4. Jeeej!
    Fajnie, bo długie ;)
    Moim zdaniem ci wyszło, nie wiem dlaczego narzekasz. Śmieszne wtedy, gdy powinno, smutne i poważne, gdy był na to czas, no po prostu - świetnie. Naprawdę. Nie oszukuję.
    Biedna Marlena... Czy ona ciągle tam leży? :o Jejku :/
    No i kuzynka Suriusza... Intryguje mnie to wszystko. Czekam na nowy rozdział ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jejku, dziękuję za tak miły komentarz <333. Jestem czerwona jak burak, mama normalnie myśli że mam gorączkę xD.

      Usuń
  5. no naprawdę długi rozdział...! <3
    Na początku trudno było mi się połapać, ale po przeczytaniu całości stwierdzam, że mi się podoba i to bardzo! Szkoda tylko, że będziesz tak rzadko dodawała:D No cóż liczy się jakość, a po tym jednym rozdziale z czystym sumieniem piszę, że Twoje opowiadanie jest dość ciekawe. Początki zawsze są trudne - coś o tym wiem:) Bardzo lubię opisy w opowiadaniach, i Ty właśnie takie wplatasz co jakiś czas. I nie są one nudne i długie jak flaki z olejem, ale treściwe. Akcja jest wciągająca, najlepsze fragmenty to moim zdaniem ucieczka Marleny (dość nietypowe imię), wyznania Potter`a, akcja ze świeczką na początku no i ta dziewczyna, o której mówi Snape:) A że jestem dziwna to już mam zaciesz, że pojawiają się śmierciożercy i złooo! No i Voldzio<3 Ale oczywiście bardzo polubiłam Jamesa i resztę. Niestety Glizdogon raz na zawsze pozostanie dla mnie idiotą!!! XD
    Ogarnęłam całego Twojego bloga i bardzo mi się podoba. Szablon ładny, ale na razie za wcześnie mówić, czy mi pasuje. Po przeczytaniu informacji o Tobie mogę powiedzieć, że mamy wiele wspólnego<3
    Jedyna rada ode mnie: może stwórz zakładkę Bohaterowie. Nie wiem jak inni, ale ja lubię takie zakładki czytać.

    Pozdrawiam i życzę weny!
    Dodaję do linków i zapraszam do mnie!
    :*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję ci bardzo za komentarz <333.
      Połapać się trudno pewnie będzie zawsze, czasem sama się gubię w swoich dziełach- za dużo myśli do przekazania za dużo cudowania z nutką tajemniczości i oto tego efekty haha, Jeśli chodzi o dziewczynę, o której mówi Snape to cieszę się, że o niej wspomniałaś, bo już się bałam po przeczytaniu pozostałych komków, że nikt na nią nie zwrócił uwagi, a to byłaby masakra, bo to będzie później ważniejszy wątek :D/. Zuoooo będzie, och tak- też je uwielbiam w opowiadaniach ;>.
      Jeśli chodzi o Bohaterów, to się pojawią, jeszcze tylko szukam zdjęć, skrobię coś tam... chyba to ogarnę, bo ja też pierwsze co robię jak wchodzę na bloga to "Bohaterowie" <333.
      Kochana, dziękuję ci bardzo za komentarz, wiem że się powtarzam, ale naprawdę miło mi, że ktoś czyta moje prace z wyjątkiem polonistki, która myśli że jestem jakąś fanatyczką, bo zawsze ostro na wypracowaniach od tematu odbiegam xD.

      Ciebie również dodaje do linków, czekam na nn u cb i po raz trzeci podziękuję za komentarz :*******.
      Pozdrawiam i duuuużo weny życzę :*

      Usuń
  6. To wcale nie było mdłe i nudne! To było SUPER!
    Jeżeli to jest niedopracowane, to jestem ciekawa jak wygląda według ciebie dopracowany ;)
    Jest cudowny, ciekawy i ma bogate słownictwo. Zawsze chciałam tak pisać. Piszesz z taką magią *.* Np. gdybym miała porównać twój rozdział do mojego zdziwiłabyś się jaka jest różnica ;D
    Ogólnie piszesz wspaniale i zabieram się do czytania następnego rozdziału ; )

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziekuję pięknie za komentarz :* Jestem cała zarumieniona, chyba nigdy w życiu nie słyszałam tylu komplementów w jednym zdaniu :*
      Zasłodzicie mnie wszyscy :D :*
      Pozdrawiam :*

      Usuń
  7. Ty piszesz po prostu świetnie, wybitnie! <33333 A mi mówisz że gorzej ode mnie, ja 100 razy gorzej od ciebie piszę! Muszę znaleźć czas, na przeczytanie kolejnych rozdziałów... Ty cudownie piszesz, i nie waż mi się mówić że źle! :) Nie znalazłam żadnych błędów :*** Postaram się napisać następny rozdział i dodać tam Jamesa http://lily-evans-life.blogspot.com/ ;)
    Życzę weny :*
    Pozdrawiam ♥

    OdpowiedzUsuń
  8. Wybitne ;) inaczej tego nie mogę nazwać :P

    OdpowiedzUsuń
  9. Rozdział fajny i ciekawy . A i przedewszystkim długi! Fajna akcja , fakt w niektórych momentach musiałam sama połapać się o co chodzi , ale jest okej! Postacie są wyraźne , co działa na plus. Dodaje do obserwowanych i do linków , na moich prywatnych blogach jak i na wspólnym który odwiedziłaś. Lecę czytać dalej!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję bardzo za miłe słowa jak i szczerą opinię :*. Wiem, że piszę mało łopatologicznie, czasem ja sama nawet nie mogę siebie zrozumieć :D. Postaram się jakoś to poprawić :*
      Pozdrawiam :*

      Usuń
  10. Bardzo fajnie piszesz i jak mówisz, że jest on strasznie mizerny, niedopracowany i pisany na szybko to jestem ciekawa jak dobry rozdział by wyglądał. Pozdrawiam :*

    OdpowiedzUsuń
  11. Rozdział mi się z całą pewnością podobał. Piszesz lekki i przyjemnie przez co tak długi(jak dla mnie) rozdział po prostu pochłonęłam.
    Od początku dajesz nam nawał postaci i jeszcze nie wszystkich odróżniam(kto w kim się zakochał,kto uciekł itp.). Ale szybko się połapię. Widać,że chcesz,żebyśmy poznali postacie od samego początku. I jeszcze coś czym zdobyłaś moje serce czyli nie pomijasz mojego ukochanego Lupina. Jest tak samo obecny w rozdziale jak np. James.
    Jeszcze nie znam dokładnie charakterów postaci,ale coś czuje,że polubię Hestię.
    Jak już wspominałam rozdział mi się podobał,taki typowo wprowadzający.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  12. Rozdział świetny :)
    Hestia rządzi. Błędów nie wyłapałam (w sumie to się nie dziwię, bo czytałam wczoraj około północy).
    Już zabieram się za kolejne rozdziały :)
    Pozdr.

    OdpowiedzUsuń
  13. Tę noc i jutrzejszy dzień (jak ja się cieszę, że mam dopiero 14 lat *-*) poświęcę na czytanie i chooooolernie długi (jeśli to w ogóle możliwe...) komentarz, który odda mnie w całości *przynajmniej mam taką nadzieję* <333 Wiesz jaka ja do Cb podobna jestem? Jak czytam Twoje komentarze, to wiem, ze napisałabym to samo :D
    Życz mi miłej nocy, kochana :*

    OdpowiedzUsuń
  14. Poplątanie z pomieszaniem.... Przeskakiwanie od najdalszych wydarzeń do najwcześniejszych mistrzostwo świata, ale tak musiałam się skupić żeby ogarnąć, że pewnie połowy rzeczy zapomnę dopisać. Twoja Lily jest sztywna:P przynajmniej w pierwszym rozdziale:P Ale nie da się jej nie lubić i te jej podejście do Huncwotów. Nie lubi ich z zasady, bo ich nie zna. Zdziwiło hmm może zaskoczyło mnie siedzenie w Wielkiej Sali przy stole, z lewej Ci mniej lubiani z prawej bardziej, bardzo ciekawy i oryginalny pomysł, nigdzie się z takim nie spotkałam. Emmelina? Dziwne imię. Hestia! Dziwaczka, którą polubiłam za jej oryginalność właśnie. Dorcas, zupełnie przeciwieństwo mojej Dori, mam wrażenie, że uwielbia Pottera i jego bandę. No i umówiła się z Łapą czyli, że do tej pory mu się opierała.
    Przepraszam za straszny, niespójny komentarz. Obiecuję, że się poprawię, jak trochę się wczytam i zacznę więcej rzeczy zauważać.
    Pozdrowionka:)

    OdpowiedzUsuń
  15. Świetny rozdział, chyba najdłuższy jaki czytałam, ale mimo tego zrobiłam to bardzo szybko i lekko - dzięki twojemu stylowi pisania :) U ciebie Lily pała tak ogromną nienawiścią do Huncwotów, więc pewnie długo jej zajmie przełamanie się, o nie .! xD Zwłaszcza, że nazywają ją sztywniarą :p Choiaż w sumie te jej przemyślenia, kiedy Potter ją niósł sugerują, że zaczyna go lubić :3 Nie mogę się doczekać pierwszej randki, która przy Jamesie zawsze jest ciekawa xDD
    Buziak :*

    OdpowiedzUsuń
  16. Trafiłam na Twojego bloga tak niespodziewanym przypadkiem, że naprawdę nie wiem jak to się stało, ale wow! Jest najbardziej dopracowanym blogiem jaki kiedykolwiek widziałam. Przepiękny! Cudowna muzyka, wspaniałe karty postaci... A Twój styl pisania... magia <3

    Wracając jednak do tego rozdziału:
    Uwielbiam tutaj Lily i Jamesa, i w ogóle wszystkich. Wydaje mi się jakbym po prostu czytała Rowling, o! Na razie nie mam aż tyle czasu ile bym chciała, ale dodaję do obserwowanych i już wiem, co będę robić podczas spacerów na uczelnię :3

    Pozdrawiam serdecznie!

    OdpowiedzUsuń
  17. Świetne opowiadanie, po tym rozdziale jestem pewna że będę czytać dalej *.* lepsze niż wiele książek ktore czytałam i serio masz talent :D Pozdrawiam i zapraszam na ivicini.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  18. Hej,
    nie ma zmiłuj, zaczynam czytać od początku. Nie mam siły snuć domysłów o tej godzinie, a poza tym wiem co będzie później, więc... Powiem tylko, że odkąd ja tu zawędrowałam ( jakiś czas przed Zombie to Sukces) to zaszła znaczna poprawa. Ale wcześniej i tak było genialne. Twoje Jily jest tak boskie, że powinno być nielegalne. Porównanie Jamesa do Spidermana <33 Różowy chlebak ze Snoopim <333 Dobra to może wkleję kilka perełek :
    ,,Eksploruję las. Dokarmiam wiewiórki. W każdym razie jestem zajęta i nie chcę z tobą rozmawiać..."
    ,, ─ Czego szukam? Chyba miłości – rzucił nonszalancko. – I wiesz co? Czuję, że jestem blisko."
    ,,— Może otwórz grupę miłośników skończonego imbecylizmu (...)
    ─ Trupa miłośników skończonego imbecylizmu brzmi dobrze, ale jednak wolę odłożyć tę myśl na później ..."
    ,,─ Widzę Pete’ a. Ma ze sobą jakiś słoik.
    ─ I je? – upewnił się Black.
    ─ Je.
    ─ To na pewno on."
    To tyle, w czasie ponownego czytania nie licz raczej na coś konstruktywnego, ale na pewno dam coś o sobie znać.
    Mogę się podpisywać imieniem?
    W sumie to chyba tak, nie mam siły pisać nicku -,-
    Sa wakacje, a mój mózg się w pełni nie rozbudzil, więc
    Cześć
    ~Paulina

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cześć, Paulinko :*
      Wielki podziw i podzięki za czytanie od poczatku, i w dodatku za tyle ostatnich komentarzy - jesteś niezastąpiona :*.
      Trochę się tu faktycznie zmieniło i jeszcze troche się zmieni, bo w końcu pierwszy rozdział jest najważniejszy i po nim większość decyduje czy zostaje, czy nie, a ja nigdy nei jestem z niego dośc zadowolona :D.
      Próbowałam cie już zachęcić do odwleczenia tego ponownego cyztania i pocekania na poprawki, ale już więcej nie będę tego robić, bo ledwo wyrabiam się z pisaniem na bieżąco, a co dopiero z tymi poprawkami. Zobaczy się po Furii ewentualnie :D.
      Powodzenia w lekturze :*
      Agatka

      Usuń
    2. Hej,
      nie jesteś zadowolona?! On był i jest genialny! :D Siedzę całe wakacje w domu, mam czas, no nie licząc wizyt w bibliotece i walczenia o hp. No jeszcze jakieś drobne wyjazdu xD

      Usuń

Autorka jest głodomorkiem, a akurat nie ma Danio w pobliżu. Chcesz ją dokarmić? Napisz komentarz! Wystarczy zwykłe: "przeczytałem" z anonima, a ona już ma dzienne zapotrzebowanie Witaminy K(omentarz).

Obserwatorzy

Theme by Lydia Credits: X, X