"Miłe złego początki, lecz koniec tragiczny"
-Ignacy Krasicki
Była to jedna z
tych nocy, o których wiele lat później snuje się przerażające opowieści przy
ogniskach, i które towarzyszą nam do końca dalszego, spokojnego życia.
Zmrok zapadł nagle i niespodziewanie, niczym skradający
zwierz, który w pewnym momencie odważa się zaatakować. Drzewa zasłaniały swoimi
potężnymi koronami widniejsze plamy na niebie – ostatki dnia, blaknące
dostojnymi, mętnymi barwami i odbijające w srebrzystoszarej mgle leśne oblicze.
Wiał lekki wietrzyk wprawiający bezwładne liście w ruch, a ich szorstki szelest
dodawał nocy aury tajemniczości. Puszczyki hukały jeden przez drugiego, jakby
wyśpiewywały czarodziejską melodię, a okrągły i krwisty księżyc chwilowo skrył
się za ciężkimi, deszczowymi chmurami.
Jedyną przerwą pomiędzy poszczególnymi aktami koncertu natury,
był głośny, sopranowy krzyk, nawołujący jedno imię:
─ Marley?! Mara! Marleno! ─ krzyczał głos dziewczęcy.
─ Mara?! Mara! Marlena! ─ powtarzało za nim echo.
─ Marleno! ─ powtarzały między sobą złośliwe leśne istoty.
Lily Evans od kilkunastu minut przechodziła się po
hogwarckich błoniach (teraz już zapuszczając się bardziej w młode, dziewicze
rejony Zakazanego Lasu) w poszukiwaniu swojej współlokatorki i wieloletniej
przyjaciółki – Marleny McKinnon. Jej rude włosy lśniły w mroku jak pomarańczowe
świetliki, ale oprócz nich dziewczyna nie wyposażyła się w żadne źródło
światła, pozwalając chwilowemu szaleństwu zdławić ostatnie okruchy zdrowego
rozsądku.
Niepokój o Marlenę rósł z minuty na minutę – zniknęła ona
godzinę temu, opuszczając dormitorium szóstorocznych dziewcząt w
samodestrukcyjnym, lekkomyślnym nastroju, który w zderzeniu z cechującym ją
neurotycznym obejściem nie mógł zwiastować niczego dobrego. Jej współlokatorki
– zespół złożony z Lily, Dorcas Meadowes, Emmy Titanic i przypadkiem
zamieszanej w cały ten bałagan Hestii Jones – przeczesał już cały zamek w takim
stopniu, w jakim szóstoroczne dziewczęta mogły go znać. Podczas poszukiwań nie
natrafiły na żaden znaczący ślad, znaleźli się jednak naoczni świadkowie, nocni
imprezowicze, którzy zaręczali, że widzieli jak Marlena opuszcza zamek w
towarzystwie Remusa Lupina i że obydwoje oddalili się w kierunku błoni. To wyjaśnienie przekonało koleżanki
wystarczająco – znana z huśtawek nastroju, ale również wielkiej roztropności
Marlena, raczej nie rwała się do łamania zasad regulaminu – a jeśli ktoś już
mógł ją do tego nakłonić, to jedynie obiekt jej gorącego, płomiennego i
szalonego uczucia, a przy tym pełnoetatowy Huncwot.
Dziewczyny, utraciwszy w swoim kręgu głos rozsądku w postaci
Marleny, przegrupowały się nieco bezmyślnie, z czego Lily powoli zaczęła zdawać
sobie sprawę. Emma miała wrócić do pokoju i nie wychylać się w miarę możliwości
(z jej przyczyny wybuchło bowiem całe zamieszanie), Dorcas i Hestia zobowiązały
się przeczesać szkołę raz jeszcze, a Lily zgłosiła się do eksploracji terenów w
okolicy zamku. Nie mogły zostawić Marleny samej, nawet jeśli faktycznie
włóczyła się gdzieś z Lupinem – chłopakiem raczej godnym zaufania, który bez
względu na obecne stosunki łączące go z byłą dziewczyną (ponoć obydwoje zerwali
w wakacje w traumatycznych okolicznościach) na pewno odstawiłby ją na to samo
miejsce, z którego wcześniej zabrał. Roztrzęsiona Marlena mogła zrobić sobie
krzywdę w każdej chwili, umyślnie bądź niechcący. Lily nie wydawało się
również, że pogłoski co do towarzystwa Remusa są prawdziwe – nigdzie nie mogła
znaleźć paczki Huncwotów, których dzisiaj nie widziała ani w pociągu, ani na
uczcie – a to było dość niepokojące.
Dziewczyna zdała sobie sprawę nie tylko z tego, że zgłoszenie
się do eksploracji błoni o tej porze było zupełnie nierozsądne, ale też z tego,
że ona najmniej ze swoich koleżanek nadawała się do ganiania Marleny wokół
zamku. Bystra, lecz raczej pechowa pani prefekt czuła zbliżające się kłopoty,
zwłaszcza kiedy przypominała sobie wszystkie przepisy szkolne i opowieści o
Zakazanym Lesie, z wilkołakami w roli pierwszoplanowej. Księżyc nie mógł wybrać
sobie lepszego dnia, żeby prezentować się w całej swojej okazałości. Niech licho weźmie Marley. Uciekać do
lasu, i to jeszcze podczas pełni.
─ Mara?! ─ krzyknęła ponownie, pewna już, że nikt jej jak
nie odpowiadał, tak nie odpowie.
Lily tupnęła nogą ze złością. Chociaż przyjacielska troska i
stres nakłaniały ją do nieprzemyślanych postępków, zmusiła się do wycofania z
powrotem do szkoły i poproszenia przynajmniej Dorcas, żeby potowarzyszyła jej w
dalszych poszukiwaniach na zewnątrz. To zwykła bezmyślność, wchodzić do
Zakazanego Lasu (choćby tylko na kilka jardów) podczas pełni, i to jeszcze w
pojedynkę. Już miała odejść z pustymi rękami i gnębiącym sumieniem, gdy nagle,
zgoła nieoczekiwanie, coś się
wydarzyło.
Las w tej części nie był bardzo gęsty, dlatego najmniejszy
snob światła bez problemu przedzierał się przez chaszcze i busz. A to, co
rozbłysło, nie było zwyczajną iskrą, którą ledwo dało się zauważyć. Zupełnie
nagle, znikąd, pojawiła się biała, wielka kula jasności, tworząca obszerny
parasol, obejmujący chyba cały las, a nawet dochodzący snobami do Hogwartu.
Blask ten kompletnie oślepił dziewczynę – aż schowała twarz w dłoniach, we
wrodzonym, chroniącym oczy odruchu. Kula była jak słońce, które spadło ze
sklepienia na ziemię, by pochwalić się swym blaskiem przed każdą żywą istotą.
Żarzyło się jeszcze przez kilka chwil, a potem płomień zgasł i zapanowała
większa ciemność, niż jaką Lily kiedykolwiek widziała.
Evansówna wzięła głęboki oddech, ponownie obejrzała się za
siebie i uniosła różdżkę. Szepnęła Lumos,
oświetlając niepewne zakamarki. Znała się na magii na tyle, żeby wiedzieć,
iż podobna kula jasności mogła być jedynie dziełem czarodzieja. I chociaż nie
spodziewała się po Marlenie znajomości tak potężnych zaklęć, wolała upewnić
się, kto o tej porze czarował, zwłaszcza, że rozbłysło w bliskiej od niej
odległości. Upewniwszy się, że jest bezpieczna, ruszyła w stronę, z której
kilka sekund temu zmaterializował się świetlisty promień.
Dziewczyna kroczyła po wydeptanej przez olbrzymiego gajowego
Hagrida ścieżce. Jej glany niezwykle głośno tupały o suchą ziemię, a
najmniejszy szelest liści czy odgłos łamanej gałęzi roznosił się echem, jakby
las uparł się, by zaśpiewać z nią kanon. Szła coraz pewniej, coraz szybciej i
coraz głośniej, a ciekawość w jej duszy popychała ją dalej i dalej. I może,
gdyby zachowała konieczne środki bezpieczeństwa, jak zaklęcie kamuflujące czy
chociaż wyciszające, nie doszłoby do zbliżającej się tragedii. Zakazany Las nie
bez kozery obejmował bezwzględny zakaz wchodzenia, mimo to większość
niebezpieczeństw kryła się w jego głębi, gdzie drzewa i krzewy rosły gęściej i
wyżej, i gdzie światło dnia nigdy nie docierało. Tej nocy działo się jednak wiele
dziwnych i mrożących krew w żyłach wydarzeń – których skutki miały odbijać się
czkawką przez cały rozpoczynający się rok szkolny. Dla Lily największe
znaczenie miałaby w tamtej chwili wiedza, iż depcze jej po piętach
rozwścieczony, opętany żądzą krwi wilkołak, którego za dnia kojarzyła jako
swojego dobrego kolegę z ławki. Bądź co bądź, nie miała pojęcia o czyhającym
nań niebezpieczeństwie w tej stronie lasu, a kiedy zdrowy rozsądek do niej
wrócił i przypomniała sobie, że nie powinna iść tak daleko, bo pogubi się bez
wątpienia, było już za późno.
W powietrzu zastygło ogłuszające wycie wilka. Oczy rudej
ułożyły się w dwie, wąskie szparki, machinalnie wyciągnęła różdżkę bardziej
przed siebie i spojrzała na ruszający się przed nią krzak. Cokolwiek zaraz
wyjdzie jej na spotkanie, może przesądzić o jej dalszym egzystowaniu na tym
świecie. Zielonooka przełknęła głośno ślinę, zebrała w sobie odwagę i…
─ Co, do cholery jasnej, tu robisz, Evans? – spytał niski, irytujący głos, którego właściciel był
gorszy nawet niż cała wataha wilkołaków. Różdżka wypadła Lily z dłoni.
Przed nią, w całej okazałości stał bardzo wysoki, przystojny
chłopak. Przez wielkie, charakterystyczne okulary browline, można było go
rozpoznać nawet w największych ciemnościach, a kruczoczarne, sterczące we
wszystkie strony włosy, utwierdzały tylko w przekonaniu, że istotą, która może
przesądzić o jej dalszej egzystencji, jest nie kto inny, jak James Potter.
Oto osoba, która bawiła się zaklęciami oświetlającymi w
środku Zakazanego Lasu. Dlaczego Lily
wcześniej na to nie wpadła?
— Czy ty jesteś normalny? – syknęła, opuszczając różdżkę i
teatralnie łapiąc się za serce. – Przestraszyłeś mnie! Po jakie licho…
— …czy to ty wyczarowałaś…
— …maltretujesz leśne zwierzęta…
— …jakie to było zaklęcie…
— …ta kula światła…
James zamknął usta. Lily również zamilkła. Odczekała chwilę,
aż jej tętno wróci do normy, wzięła kilka głębokich wdechów, i kiedy już
dotknęła stopami ziemi, zlustrowała swojego towarzysza od stóp do głów. Chłopak
się zmienił, odkąd go ostatnio widziała. Zmężniał. Do niepokojącego wręcz
stopnia, biorąc pod uwagę to, że cała jego metamorfoza trwała zaledwie dwa
miesiące. Wcześniej był raczej niski, przynajmniej w porównaniu do Remusa i
Syriusza, z którymi wszędzie się wałęsał, a teraz się wyciągnął, górował nad
nią o głowę. Jego wiecznie zmierzwione włosy zdawały się być nieco bardziej
okiełznane, jakby przestał się czochrać jak tylko nadarzyła się okazja. Oczy
natomiast, lustrujące ją zza korekcyjnych browline’ ów, wydawały jej się w
jakiś sposób ładniejsze.
Na pierwszy rzut oka przypominał Lily Spidermana w swojej
ludzkiej postaci – emanowała z niego dziwna heroiczność i dojrzałość, które tak
bardzo kłóciły się z jego naturą, że przez chwilę wątpiła, iż rozmawia
faktycznie z Jamesem, a nie z jego zaginionym, idealnym bliźniakiem.
Chociaż pod względem aparycji chłopak sprawiał przyjemne
wrażenie, na tym kończyły się wszystkie atuty. Lily poczuła zalewającą ją falę
goryczy i rozdrażnienia. Cóż za ironia losu! Zgubiła się, szukając Marleny, a
na ratunek przybył ze wszystkich ludzi na świecie, akurat on, chłopak, którego najchętniej poddałaby brutalnym torturom,
zmasakrowanego pogrzebała żywcem, a na koniec poćwiartowała i utopiłaby jego
wnętrzności w jeziorze. On na pewno
wykorzysta tę sytuację! Zrobi jej jakiś beznadziejny kawał, z którego będzie
się śmiać do końca swojego denerwującego życia zostawi ją tu na pastwę losu, co
rozbawi go możliwie jeszcze bardziej, albo… albo jej pomoże, przez co będzie miała dług wdzięczności u najpodlejszej
osoby w całym Hogwarcie. Ta ostatnia alternatywa była chyba najbardziej
przerażająca.
— Odpowiesz na moje pytanie? – zapytał James, oglądając się
za ramię. – Idziemy.
Lily odskoczyła jak oparzona, kiedy poczuła rękę chłopaka na
swoich plecach, łagodnie popychającą ją naprzód.
— Nie dotykaj mnie – syknęła, czerwieniąc się ze złości. ─
Eksploruję las. Dokarmiam wiewiórki. W każdym razie jestem zajęta i nie chcę z
tobą rozmawiać – chociaż to oświadczenie zabrzmiało na koniec rozmowy,
dziewczyna szybko uzupełniła je poirytowanym pytaniem: - A ty? Czego tu
szukasz?
Wyraz twarzy Jamesa nieco złagodniał, ale wciąż utrzymywał
swoją poważną-dojrzałą minę, w której zdecydowanie nie było mu do twarzy.
─ Czego szukam? Chyba miłości – rzucił nonszalancko. – I
wiesz co? Czuję, że jestem blisko.
Lily wywróciła oczami:
— Mógłbyś spróbować być poważny. To nie boli.
─ Zawrzyjmy układ, Evans ─ zreflektował się. Układy były
rzeczą, którą James Potter najlepiej rozumiał. – Pójdziesz teraz ze mną do
zamku, i zrobisz to cicho, a ja będę
poważny i nie będę z tobą rozmawiać. No,
chodź.
Szarpnął ją raz jeszcze, na co ona raz jeszcze zareagowała
gwałtownie (i głośno!), życząc mu wszystkiego, co najgorsze. Musiałaby być
skończoną idiotką, żeby wchodzić z nim w jakiekolwiek układy – nawet takie
niezobowiązujące. Ten chłopak niewątpliwie podpisał cyrograf w przeszłości,
bowiem wszystko co proponował, miało
gdzieś ukryty haczyk. Pewnie wcale nie odprowadzi jej do zamku. Zrobi jej
krzywdę. Przestraszy. Napuści na nią centaury. Fauny. Dzikie psy. Niech go diabli wezmą. Nigdzie nie idę, pomyślała
wściekle. Wolę spędzić tu noc niż z nim
pięć minut.
─ Skąd pomysł, że potrzebuję twojej pomocy?
— To nie chodzi o pomoc… moją czy jakąkolwiek – westchnął. –
Tu jest niebezpiecznie, Lily. Wiem, co mówię. Nie mamy czasu, trzeba się stąd
jak najszybciej wynieść, bo…
— Przestań… mnie… ciągle… ŁAPAĆ! – warknęła, a jej głos
odbił się echem od pieni drzew. – Dobrze wiem, co robię!
— Coś mi się nie wydaje – prychnął, unosząc ręce do góry.
Zaklął. ─ Cholera, Evans, po prostu chodź.
Nawet nie za rączkę, tylko się rusz.
Lily stała z założonymi rękami, wysyłając mu swoje
najbardziej nienawistne spojrzenie. Chociaż dobrze wiedziała, że zachowuje się
dziecinnie, i że James na pewno może ją stąd wyprowadzić, a ona i tak miała
szczęście, że ją znalazł; to jednak pałała do niego tak silną i namiętną
niechęcią, że nie potrafiła ocenić jego intencji racjonalnie. Jej duma –
notabene, bardzo wygórowana – krzyczała, że zaciągnięcie u niego długu
wdzięczności skończy się opłakanie. Głuchy upór nakazywał trwanie przy swoim,
nieważne, jakie tego będą skutki.
James zaklął jeszcze głośniej, tym razem zupełnie się już z
nią nie licząc. Podszedł do niej, złapał ją w pasie i przerzucił sobie przez
ramię. Uczynił to z niezwykłą łatwością, nie tylko dlatego, że przez wakacje
jego mięśnie eksplodowały, ale też ze względu na filigranową budowę Lily, którą
nawet koleżanki z łatwością przestawiały z miejsca na miejsce – jak dziecko.
Dziewczyna wrzasnęła, kiedy James zaczął maszerować w prawo (stamtąd przyszła?)
– jego ramię wrzynało się w jej brzuch, a głowa niebezpiecznie balansowała nad
powierzchnią ziemi. Zaczęła się wydzierać, zupełnie ignorować jego prośby o
uciszenie się, wierzgać się na prawo i na lewo, uderzać pięściami o jego plecy
i kopać gdzie popadnie twardym, solidnym czubkiem martensa.
— ODSTAW MNIE NA ZIEMIĘ! Potter! POOOTTTER!!!! Przestań!
Och… pójdę! Pójdę, ale mnie odstaw! Proszę! Ja… JA MUSZĘ ZNALEŹĆ MARĘ! POTTER!
J…James!
Chłopak zatrzymał się i postawił ją przed sobą. Jego mina
wyrażała szczere zdumienie.
─ Marę?- powtórzył i rozdziawił usta. – Marlenę McKinnon?
─ A znasz jakąś inną?
James namyślił się trochę, a na jego czole pojawiła się
głęboka zmarszczka. Lily patrzyła na niego hardo i oczekiwała jakiejkolwiek
reakcji. Kiedy ta nadeszła, rozwiała wszelkie nadzieje dziewczyny:
─ Nie widziałem jej. Na pewno nigdzie jej tu nie ma. A wiem,
co mówię. Wracamy. Evans, obiecałaś, że pójdziesz…
Ruda przez moment wyglądała, jakby chciała mu przywalić.
─ Jestem pewna, że
tu jest, Potter. I pójdę – ale nie w twoim kierunku – uśmiechnęła się sztucznie
i odwróciła na pięcie, energicznym krokiem zawracając do miejsca, gdzie przed
chwilą spotkała się z Jamesem. Nie odwróciła się, by na niego spojrzeć.
— EVANS!
— Wybacz, że zostawiam cię samego ze swoim paskudnym towarzystwem!
– krzyknęła, idąc dalej do przodu. – Ale mam coś do załatwienia! Zostaw mnie w
spokoju i idź zająć się czymś produktywnym!
Skręciła za jedną z wierzb, James pobiegł za nią.
— Może otwórz grupę miłośników skończonego imbecylizmu –
zaproponowała, żywo gestykulując rękoma, z wściekłością przedzierając się przez
chaszcze. – Cokolwiek.
James dopadł ją za następnym drzewem, wyskakując znikąd, jak
napastnik. Serce Lily zabiło mocniej.
─ Trupa miłośników skończonego imbecylizmu brzmi dobrze, ale
jednak wolę odłożyć tę myśl na później – uśmiechnął się lekko, teraz
przemawiając do niej trochę milej. ─ Poszukam Marley, dobrze? Ale najpierw cię
odprowadzę. Zakazany Las o tej porze nie jest dla ciebie idealnym miejscem.
Wyciągnął dłoń w jej kierunku. Lily spojrzała na niego
nieufnie. Wyraz twarzy miał szczery, sfrustrowany i nieco spanikowany, daleko
mu było do codziennej nonszalancji. Czy był sens dalej się z nim sprzeczać?
James miał przewrotną naturę, ale kiedy już coś szczerze obiecywał, to zawsze
dotrzymywał słowa. Znał zamek, Las i błonia o wiele lepiej niż ona – co więcej,
miał też swoje huncowckie, nielegalne sztuczki. Gdyby mu zależało, odnalazłby
Marlenę w mgnieniu oka… Może powinna zaufać mu chociaż ten jeden raz?
Lily nie miała czasu na podjęcie decyzji, bo w powietrzu
rozniósł się ogłuszający ryk jakiegoś zwierzęcia. Odruchowo złapała Jamesa za
przegub dłoni. Chłopak nawet tego nie zauważył, wyostrzył zmysły i rozejrzał
się po najbliższych zaroślach, jakby oczekiwał wyskoku jakiegoś wielkiego
smoka, czy czegoś takiego. Zdawał się być pewny, czego może się spodziewać,
jakby znał to stworzenie. Dziewczyna
przełknęła głośno ślinę. Dopiero po chwili chłopak wykorzystał to, że trzymali
się za ręce – przyciągnął ją do siebie, tak, że głowa Lily znalazła się tuż nad
jego ramieniem i sam szepnął jej do ucha tonem spokojnym, kojącym, a nawet
trochę zmysłowym:
— Połóż się.
To było dla niej jak kubeł zimnej wody. Połóż się! Co za zboczony seksista!
No tak, pomyślała
wściekle. To przecież Potter. Nawet w
sytuacji podbramkowej musi sobie trochę pokpić. Wyrywała już swoją dłoń z
jego uścisku, gdy owe wycie się ponowiło, tym razem wyraźniej, a uśmiech spełzł
chłopakowi z twarzy (a może – nigdy go nie było). Lily mogła już rozpoznać
dźwięk – to z pewnością cała wataha wilków zmierzała w ich kierunku.
James przełknął ślinę. Wyglądał jakby przeżywał wewnętrzną
wojnę. Spojrzał na Lily jeszcze raz, westchnął ciężko i rzucił ją na ziemię.
─ Nie rzucaj żadnych zaklęć. – To było ostatnie, co
zapamiętała – a raczej, czego była pewna –
bo reszta obrazu, który zarejestrował jej mózg, mieszała się w jeden
wielki, niezrozumiały chaos:
Zdarzyło się kilka rzeczy równocześnie: z krzaków wyskoczył
ogromny człowiek przypominający wilka o czerwonych, żądnych krwi oczach;
stojący przed nią James Potter zniknął, a na jego miejscu pojawił się piękny,
rogaty jeleń, a w kompani mu przybył czarny, kudłaty pies przypominający
ponuraka, o którym opowiadała ich nauczycielka wróżbiarstwa.
Ruda wytrzeszczyła oczy, chciała krzyknąć, ale z jej gardła
nie wydał się żaden dźwięk. Różdżka wyślizgnęła jej się z ręki, a światło
zgasło. Poczuła, że opada w głęboki, czarny sen… że unosi się myślami aż do samego Księżyca...
♠ ♠ ♠
Trzynaście godzin
wcześniej. Poniedziałek, drugiego września.
Budzik
podskakiwał na szafce nocnej, dudniąc głuchy refren Dream On Aerosmithów, punkt za piętnaście dziesiąta, tak jak
każdego innego poranka od początku wakacji. Rozczochrany chłopak z twarzą
schowaną w poduszkę po omacku próbował go złapać i wcisnąć przycisk włączający
drzemkę. Przez sen rozkopał całą flanelową narzutę, tak, że spał na brzuchu pod
prześcieradłem, a nad podłogą zwisała bezczynnie jego stopa.
Zastukał kilka razy w stolik nocny, a porzucone na nim
równiutkie dwa miesiące temu książki, spadły z głuchym łoskotem na podłogę i
wyciągniętą, bezwładną rękę Syriusza Blacka. Soczyste przekleństwo na chwilę
przerwało jego sen, ale niemal natychmiast chłopak przewrócił się na drugi bok,
chowając dłoń w bezpieczne miejsce pod swoją głową.
Budzik nie poddawał się i wciąż wytrwale próbował obudzić
Jamesa. Ten również nie kapitulował i uderzał o przedmioty w bliskim
sąsiedztwie przycisku z drzemką, ale to starcie nie przynosiło żadnych
oczekiwanych rezultatów. Dopiero kiedy ze stolika spadły nowe, niezwykle
twarzowe i równie kosztowne browline’y, James postanowił zrobić ze sobą coś
pożytecznego:
— Syriusz! – syknął,
ciskając budzikiem prosto w głowę swojego najlepszego przyjaciela. Black w
ramach podzięki pokazał mu swój środkowy palec. – Skocz po papierosa.
— Dzisiaj twoja kolej – jęknął Black, przykrywając głowę
swoją narzutą.
James ziewnął donośnie i pokręcił głową.
— Idę coś zjeść – oświadczył. – Mam zapalić bez ciebie?
Syriusz nie odpowiedział, mamrocząc coś o „wszystkich
diabłach” i „zejściu z oczu”. James
potraktował to jako odpowiedź twierdzącą. Czując przypływ energii (i niezły ból
głowy), wstał na równe nogi, przeciągnął się i ziewnął. Otarł zmęczone oczy o
materiał zmiętolonej podkoszulki, w której spał. Tak jak każdego innego poranka
od początku wakacji, tak i dzisiaj wyłączył budzik obecnie leżący na karku
Syriusza, powiedział przyjacielowi, że zje jego bekon i ruszył w kierunku
przeciwległej ściany. Postanowił wyjść na balkon zapalić, nim jego rodzice
wrócą z całej tej imprezy u Lizzy Nass i jej nowego męża, na którą nie chcieli
zabrać swoich podopiecznych. Dwa kroki wystarczyły, żeby ominąć sterty
porozrzucanego na podłodze złomu (w skład którego wchodziły połamane kałamarze,
podarte zwitki pergaminu, kolorowe bokserki, kapsle po piwie, a nawet kilka
czarnych biustonoszy) i dopaść antyczną szafę stojącą w kącie pokoju. Otworzył
jej drzwiczki na oścież, porozsuwał rządek pozawieszanych flanelowych koszul,
za którym znajdowała się mała, wysuwana szufladka, służąca chłopcom jako
schowek na ich największe skarby – jak łajnobomby, skradziony znicz, lusterka
dwukierunkowe, wielokrotnie złożoną Mapę Huncwotów i przede wszystkim –
czerwone Marlboro.
Rogacz zabrał ze sobą zapalniczkę, paczkę papierosów i
ruszył w kierunku balkonu. Otworzył z lekkim wysiłkiem mosiężne okno w
kształcie drzwi, którym wychodziło się na lodżio, i sprawnym ruchem uniósł
swoją bezcenną pelerynę niewidkę, kryjącą rządek zachowanych z wczoraj butelek
Ognistej. Chwycił je oburącz i wniósł do pokoju, ciesząc się, że zostało im
jeszcze chociaż to… Słońce przygrzewało przyjemnie, leniwie i sierpniowo, ale
blask drażnił Jamesa, dlatego rzucił on zapalniczkę i papierosy na łóżko
Syriusza i powiedział, że wyjątkowo zapali z nim, po śniadaniu.
Wychodząc z pokoju, podskoczył, złapał się obiema rękami o
pręt zawieszony nad framugą i dwa razy podciągnął aż do zgięcia łokci. Mięśnie
brzucha, owoc jego życiowej pracy i samodoskonalenia, napięły się do granic
możliwości. James zeskoczył i zleciał ze schodów, w dalszym ciągu nie dość
rozbudzony.
W kuchni przywitał go rządek pustych, szklanych butelek po
rumie i amerykańskim whiskey, liczne ślady zniszczenia, jak również nowiutka
poczta dopiero co doniesiona przez rodzinną sowę. Wśród wszechobecnego
bałaganu, powoli usuwanego przez skrzatkę Vertonię, wyraźnie odznaczało się
wysokoproteinowe śniadanie przygotowane specjalnie dla Jamesa. Sadzone jajka z
bekonem, ciepłe mleko w kubeczku ze zniczem i kanapki grubo posmarowane białym,
paryskim serem, tak jak lubił najbardziej.
O co chodzi?, pomyślał
nieprzytomnie. Wszędzie tyle butelek… Otworzył
dolną szafkę, gdzie za śmietnikiem jego ojciec składował swoje własne butelki –
i zmarszczył czoło jeszcze bardziej. W koszu pełnym gramotów, niedojedzonych
posiłków i opakowań po produktach spożywczych, pływał jego podręcznik do
transmutacji, a także biały, koronkowy stanik.
— Jeszcze się nie ubrałeś?! – doszedł go dziewczęcy głos za
jego plecami. – Czy ty masz zamiar wrócić do swojej gównianej szkoły w tym
roku, czy nie?!
James zbladł. Sięgnął niepewnie po stanik, chwycił go tak
delikatnie, jakby obawiał się co najmniej poparzenia, a następnie odwrócił
powoli głowę…
Odetchnął głęboko. Wcale nie musiał mierzyć się z jakąś
niedoruchaną wariatką, gatunku dziewczyny, które szczególnie upodobały sobie
Syriusza i z którymi ten bezustannie splatał swój los. To tylko Hestia. Cholerna Hestia.
Hestia uniosła jedną brew do góry, a jej żywe, brązowe oczy
skrytykowały biustonosz mało łaskawym okiem. Dziewczyna z rana wyglądała jak
topielec (tak nazwał ją kilka tygodni temu Syriusz) – włosy stawały jej pod
praktycznie każdym kątem, wory pod oczami wyglądały jak dwa wielkie lima, a
pognieciona, o wiele za duża halka zwisała z jej ramion dziwacznie. Na
przegubie dłoni szatynka nosiła elegancki zegarek, który niebezpiecznie
alarmował o godzinie dziewiątej pięćdziesiąt.
─ Dlaczego mnie nie obudziliście? Mieliście mnie obudzić! ─ prychnęła
oskarżycielskim tonem. – Vertunia od rana męczy się z wolnoamerykanką, który wczoraj pozostawiliście, a…
─ Zrobiłaś bałagan, to teraz posprzątaj, kochana ─ zgasił ją
Syriusz. Wypadł on chwilę wcześniej z korytarza z papierosami w lewej ręce –
prawą sięgnął teraz po bekon Jamesa, szczęśliwy, że udało mu się go jeszcze
uratować. Hestia zmierzyła go zirytowanym spojrzeniem, na co Black jedynie się
uśmiechnął. Mina zrzedła mu niemal natychmiast, kiedy biustonosz z rąk Jamesa
wylądował prosto na jego bekonie.
─ Mam nadzieję, że Belle i Seth każą wam spędzić ten semestr
w domu na pomaganiu skrzatce – oznajmiła. – Osobiście pokażę im tę bieliznę.
Syriusz rzucił stanik przez ramię Vertunii, która w tamtej
chwili paliła w kominku, prosto do ognia. Iskry posypały się na trawertynowe
kafelki.
— Nie masz refleksu, siostro.
Nazwanie Hestii „siostrą”, mimo że głęboko metaforyczne, nie
było całkiem bezpodstawne w obecnej sytuacji zarówno dziewczyny, jak i Blacka.
Cała trójka, razem z Jamesem, była kuzynostwem drugiego stopnia, jednak od tych
wakacji posiadali jednakowych prawnych opiekunów i w Ministerstwie zameldowani
byli pod tym samym adresem w Dolinie Godryka.
Od początku lipca Syriusz zamieszkał na stałe u Potterów i
musiał przyznać, że w swoim życiu nie spędził bardziej udanych dwóch miesięcy.
Nie chodziło jedynie o bliskie towarzystwo najlepszego kumpla, ale też o jego
rodziców – w przeciwieństwie do Blacków, rodzice Jamesa byli ludźmi bardzo
serdecznymi i ciepłymi. W swoim rodzinnym domu Syriusz nigdy nie mógł z nikim
pożartować, poprzekomarzać się, powspominać dobrych czasów (co i tak zahaczało
o niemożliwość, gdyż dobrych czasów na Grimmould Place sobie nie przypominał).
— Blackom takie zachowanie nie przystoi – odpowiadała zawsze
jego matka, Walburga Black, kiedy syn w przypływie pewności siebie pytał, czy
nie należałoby trochę ocieplić relacji rodzinnych.
Nigdy nie czuł się Prawdziwym Blackiem, takim, który gardził
nieczystością krwi, wspierał Voldemorta, był poważny, chłodny i smętny, jakby
wiecznie bolała go głowa. Szczerze powiedziawszy, mało na świecie zostało osób
tak żywiołowych, lekkomyślnych i niesubordynowanych, jak właśnie Syriusz. I
Potterowie to akceptowali. Potterowie byli tacy jak on.
Belle i Seth, mimo że nie znali go specjalnie dobrze, przyjęli
bez zbędnych ceregieli pod swój dach i traktowali na równo z własnym potomstwem
– jedynym synem Jamesem i adoptowaną siostrzenicą May. Zresztą, nie był jedną w
tym domu zbłąkaną duszyczką, bo od połowy lipca pojawiła się Hestia – już nie
na prośbę Rogacza, a Dorei Potter, jego babki. Hestia pasowała jak ulał do
reszty tej rodziny – była zakręcona, wesoła i miała własne zdanie na każdy
temat. Syriusz polubił ja od razu, mimo że w kółko się o coś wykłócała i
wrabiała go w jakieś niechwalebne sprawy.
Cały lipiec i sierpień upłynął chłopcom na względnej
sielance, szalonych melanżach, przelotnym romansowaniu i nieprzejmowaniem się
niczym i nikim poza sobą nawzajem. Oczywiście, zbyt pięknie również być nie
mogło – i nawet w tak cudownych okolicznościach i takiej pięknej rutynie musiał
pojawić się pewien cień, przykry mankament beztroskich chwil.
Gdyby tylko James
wrócił do siebie…
─ Nie mam pojęcia, jak macie zamiar się wyrobić – poddała się
Hestia, teraz o wiele bardziej rozbawiona niż zirytowana. – Wasz Błędny Rycerz
odjeżdża za jakieś piętnaście minut…
— HOGWART! – ocknął się nagle James, niemal osuwając się na
podłogę. Syriusz wybałuszył oczy i rozdziawił usta, niczym ryba wyłowiona z
rzeki.
Zaklął. Hestia uśmiechnęła się triumfalnie:
— Trochę teraz boli, co nie? Trzeba było wczoraj robić
wielką imprezę? – wskazała na rzędy pustych butelek. – Pożegnanie lata… Jakbyście nie mogli przesunąć tego o jeden dzień
wcześniej! Psiakrew. Seth i Belle
będą tu lada moment – rzuciła, roztrzaskując jedną z butelek o parapet. – Mam
nadzieję, że policzą się z wami jak należy.
Syriusz wysłał przyjacielowi nieszczęsne spojrzenie. Obrazy
z wczorajszego wieczora powoli zaczęły układać się w sensowną całość, a po
minie Jamesa odgadł, że w jego głowie odtwarza się identyczny proces. Wczoraj
chyba faktycznie trochę za bardzo zabalowali…
— Eee… James? – jęknął żałośnie. – O której wracają twoi
rodzice?
Kilkaset mil dalej, w hrabstwie Surrey, pewna dziewczyna
również myślała o powrocie swoich rodziców – a ściślej ojca – jednak nie z
przyjęcia u znajomych, tylko z garażu. Miał on sprawdzić, czy staremu
pick-upowi uda się zapalić, a ona nie będzie musiała jechać w bagażniku małego
fiata sto dwadzieścia pięć.
Lily za piętnaście dziesiąta zdążyła już umyć włosy i je
wystylizować, zrobić peeling całego ciała, manikiur, spakować bagaż podręczny,
skończyć zadania wakacyjne z transmutacji, porozciągać się do szpagatu,
poćwiczyć nowe nuty na pianino, przygotować dla siebie zbilansowany,
niskokaloryczny i wysokowitaminowy posiłek na drogę, a także ugotować na
śniadanie parówki dla ojca i siostry, a dla siebie sałatkę jarmużową, bo nie
jadała mięsa. Wszystkie rzeczy zapisała i odhaczyła skrupulatnie w pamiętniku,
bo tak samo jak każdego innego poranka od początku wakacji zapisywała dla siebie
listę zadań i realizowała ją zawsze w całości dnia następnego. W
przeciwieństwie do Jamesa i Syriusza była to dziewczyna niezwykle uporządkowana
i solidna, która nie organizowała prywatek w swoim domu ani nie zapominała,
którego dnia wraca do szkoły.
Jednocześnie, przy całej swojej wygórowanej ambicji,
przerażającym zapale do pracy i wybitnym zorganizowaniu, Lily cechowały
delikatne nerwy, neurotyczność i olbrzymia drażliwość. Była to ćwierć-Włoszka o
prawdziwie gorącej krwi, która w ciągu tego zapełnionego poranka nie tylko
wykonała tyle pożytecznych prac, ale także zaraz miała pokłócić się ze swoim
ojcem po raz trzeci:
— Ty chyba sobie żartujesz – oświadczyła Lily Evans, łapiąc
się pod boki, kiedy tylko Ethan Evans wrócił z fiaskiem. – W życiu nie pożyczę
vespy od cugino Stefano. Jak ty to
sobie wyobrażasz? Nie mam prawa jazdy, nie wejdę na skuter!
Ojciec Lily, doktor sztuki i ex-klawiszowiec w
garażowej grupie rockowej, a także jej
siostra, entuzjastka gimnastyki i amatorskiego aktorstwa, odznaczali się
niesamowitym spokojem i niefrasobliwością, które w zderzeniu z jej perfekcjonizmem
i gwałtownością skutkowały chronicznymi sporami w domu. Tym razem jednak
przesadzili! Petunia ubzdurała sobie
rano, że razem z Charlotte Steele, swoją najlepszą przyjaciółką, wybiorą się do
teatru, a potem na zakupy do Soho. Dwie dodatkowe osoby plus całe wyposażenie
Lily do szkoły, nie mogły zmieścić się w małym, żałosnym autku Evansów, które
służyło Ethanowi jedynie do dojazdów do pracy, na uniwersytet. Lily wyleciała
za bruk, tym bardziej, że Petunia ani myślała odpuścić. Ethan wyszedł z
propozycją, w jego opinii kompromisową –
Lily dojedzie do Londynu na vespie, a on dowiezie jej kufer i dodatkowe dwie
walizki na King’s Cross.
—Tuney, czy na skuter trzeba mieć prawo jazdy?
Petunia Evans, która w tym roku rozpoczynała naukę na
Oxfordzie, a w przyszłości planowała zostać radcą prawnym (oraz modelką,
aktorką i żoną księcia Karola), zrobiła wszechwiedzącą minę. Chociaż przepisy
drogowe zdecydowanie nie wchodziły w zakres programowy dla studentów prawa
pierwszego roku, uwielbiała szczycić się swoją bezużyteczną wiedzą prawną w
każdej dziedzinie życia.
— Nie prawo jazdy, ale kartę – odparła, wciskając do ust
parówkę. – Ale kogo to tak właściwie obchodzi? Czy nie lepiej, żeby resztę roku
przesiedziała w poprawczaku niż w tej szkole specjalnej dla szajbusów?
Lily wywróciła oczami, ale zdusiła w sobie narastający
gniew.
— Nie umiem jeździć na vespie – powiedziała rezolutnie,
mając nadzieję, że tym argumentem przemówi ojcu do rozsądku. – To śmieszne. Zrobię sobie krzywdę.
Spowoduję wypadek. Rozwalę Stefano jego motor.
— Nic się nie stanie – wzruszył ramionami Ethan. – Razem z
walizkami Tuney i Charlotte się nie zmieścimy. A na vespie jeździłaś w te
wakacje w Alabamie.
— W Alabamie nie ma nic prócz siana! – wybuchnęła, niemal
płacząc ze złości. – Jak możesz porównywać to odludzie do ruchliwego Londynu!
Czy Charlotte nie może pojechać własnym samochodem?
— Czy nie możesz się zamknąć? – warknęła Tunia,
ostentacyjnie zasłaniając sobie uszy. – Nie odzywaj się do mnie, kiedy masz ból
dupy, bo tego nie można wytrzymać.
— Przecież nie mówię do ciebie – syknęła jadowicie. Jeszcze
chwila, a doszłoby do rękoczynów – naprawdę powszednich przed porannym macchiato, gdyby Ethan po raz kolejny
nie wziął na swoje barki gniewu młodszej córki. Nachylił się nad Lily i cmoknął
ją w policzek:
— To ostatni taki raz, mała. Odpuść, proszę.
W Lily kotłowało się wówczas wiele emocji – a pogodzenie się
z losem zdecydowanie do nich nie należało – ale umilkła, a upust furii zadawała
już nie krzykiem, lecz tylko lodowatym, świdrującym spojrzeniem. Petunia i
Charlotte prawdopodobnie wcale nie jadą do żadnego teatru (swoją drogą, cóż za
błyskotliwa wymówka z ich strony! Nic nie przekonałoby szybciej do zmiany planów
emerytowanego aktora niż wycieczka na West End!) ani na żadne cholerne zakupy
do Chinatown, tylko jak już to balangować razem z bogatymi, zepsutymi
londyńskimi kawalerami. Mogły to zrobić każdego innego dnia, ale drugiego
września wybrały specjalnie – po to, żeby utrzeć Lily nosa.
Niech je diabli wezmą!
— W takim razie – odparła z zimną furią, na co Petunia
uśmiechnęła się lekko. – Będę musiała się przebrać.
— Poradzisz sobie? – jęknęła dramatycznie jej siostra,
pociągając duży łyk bawarki.
Lily fuknęła, przeszła obok niej i szturchnęła jej krzesło,
tak, ze herbata Petunii rozlała się na jej spódniczce, a łokcie znalazły się na
talerzu z parówkami. Trzęsąc się z gniewu, wpadła na schody, minęła pędem zię Pallinę i zamknęła się w łazience. Opadła na podłogę, wciągnęła głośno
powietrze nosem, podkuliła kolana i schowała głowę w ramiona, tak, że promienie
słońca sączące się przez okno parzyły ją w kark.
Gdyby tylko mama była
z nimi… Ona zawsze brała stronę Lily, widząc w niej odbicie samej siebie.
Zawsze powtarzała Lily, że tylko ona jest jej prawdziwą córką, czystą,
niezepsutą, i że tylko ona może osiągnąć w życiu tyle, co Mary Oldisch – a więc
mogła zostać światowej klasy aktorką musicalową, porzucić rodzinę, osiedlić się
na Manhattanie i dać się zamordować swojemu kochankowi.
— Lily?
Ktoś zapukał do drzwi. Dziewczyna podskoczyła, w gorączce
rozglądając się za jakimiś ubraniami, w które przecież miała się przebrać, a
nie się rozklejać – cóż za odrażająca strata czasu!
— Tak? – odkrzyknęła, ładując się w czarne spodnie z
wypalonymi przez nią dziurami. Szybko zrzuciła z siebie haftowaną bluzkę. – Nie
wchodź, jestem na staniku!
Naciągnęła na siebie jeden ze swoich pretensjonalnych
T-shirtów, białych z czarnymi, wulgarnymi napisami i narzuciła na nią katanę z
ciemnego dżinsu. Kiedy ojciec zostawił klamkę w spokoju, dziewczyna zaczęła już
doczepiać na kurtkę plakietki, jak miała w zwyczaju. Odznaka z pandą, ratujmy
środowisko, język Stonesów, głowa Freddie’ego, naklejka JEM TOFU, i wielka
litera P, jak prefekt…
— Nie znajdziemy miejsca dla chłopaka od Snape’ów.
Lily niemal nie wpadła na umywalkę, kiedy grot tych słów ją
uderzył. Severus… Chłopak od Snape’ów… Co za nietakt! Jak on śmiał w ogóle
wspominać jego imię!
Westchnęła przeciągle. To głupie. Ojciec miał prawo mówić o
„chłopaku od Snape’ów” – po pierwsze, jeździli na King’s Cross razem przez pięć
lat, po drugie – nie miał pojęcia o ich kłótni, o ich poróżnieniu, ani za
osobie, która stanęła między nimi…
Gdyby tylko nie on…, pomyślała
z furią, przeklinając Jamesa Pottera na wszystkie znane jej sposoby.
— Nie jedzie z nami, tato – oświadczyła zimno. – A teraz
wybacz mi, ale będę szukała mój kask na
motocykl.
W tej samej chwili, kiedy Lily z niesmakiem uprosiła
rezydującego u Evansów jeszcze tydzień kuzyna z Mediolanu o pożyczenie
staroświeckiego skutera, Syriusz i James oprzytomnieli na tyle, by zacząć się
pakować:
─ Pozbieram pety – zadeklarował się Black. – Ty idź po
butelki.
James – idąc w ślady Hestii – nie bawił się w zbieranie
butelek po piwie i Ognistej, tylko
usuwał ślady zbrodni, roztrzaskując je o parapet swojego balkonu. Zostało im
jeszcze trochę cennego towaru, ale nie mieli czasu, by wykombinować, gdzie
najlepiej je schować.
─ Daj mi jakieś poduchy ─ zaproponował wreszcie James. – Książki
włożymy do ciebie, a tu schowamy whisky, ciuchy i papierosy – wskazał na swój
kufer.
– Belle robiła jakieś pranie, nie? – zastanowił się Syriusz,
wrzucając do swojego kufra wszystko, co znalazł na podłodze – skarpetki,
bokserki, koszule, biustonosze…
─ Robiła – potwierdził James i machnął ręką. – Nie mamy
czasu teraz tego szukać. Mamy pieniądze, to zamówimy sobie mundurki…
— Masz zupełną rację – potwierdził, siadając na swoim
kufrze, by go domknąć. Zaklął. – Jak tylko ktoś zobaczy dół, to…
─ Wiem, Łapo, mamy przesrane. Wziąłeś mój znicz?
─ Co? Tak ─ rzucił z irytacją. – I tak na pewno coś tu
zostawimy – będziemy pisać do Veroni, żeby odesłała nam później rzeczy… Wziąłeś
mój kociołek?
─ Kociołek? Tak… nie. Och, nie wiem. Już zamknąłem kufer.
─ Co zrobimy z tymi petami? Wczoraj cała popielniczka się
stłukła.
─ Wrzuć je pod szafkę… Nikt tam nie sprzątał od dwudziestu
lat.
─ Okej… Słuchaj, czy zabieraliśmy z Hogwartu Eliksir
Antykoncepcyjny?
─ Zostawiliśmy go we francuskim pokoju hotelowym.
— Skoro tak… — Syriusz pomógł przyjacielowi zamknąć jego
kufer, a przedtem zapewnić butelkom godziwe warunki podróży. Z niepokojem
obserwował staroświecki zegarek, którego gruba wskazówka przesuwała się w
kierunku dziesiątej.
Cholera jasna.
— Za pięć minut Błędny Rycerz zajedzie pod Manchester…
będziesz musiał trzymać to wszystko, a ja będę kierował husqvarną.
— Jedziemy na twoim motorze? – zapytał James z
dezorientacją.
— Czy mamy jakieś inne wyjście? Psiakrew, miotły są na samym
dnie walizki…
Drzwi do pokoju Jamesa otworzyły się zamaszyście. Chłopcy aż
podskoczyli, oczekując wejścia pani Belle (i zapewne niezłej bury), ale była to
tylko Hestia.
— Macie zamiar pomóc mi sprzątać? – burknęła, łapiąc się pod
boki. – Ostrzegam, że inaczej nie oddam wam waszych różdżek.
♠ ♠ ♠
Dwanaście godzin
wcześniej
─ Dorcas?! Dori,
to naprawdę ty?! – krzyknęła radośnie rudowłosa dziewczyna, a zrobiła to
wyjątkowo głośno, gdyż niemal każda osoba z wszechobecnego tłoku odwróciła się
w jej stronę. Lily Evans nie zwróciła na o to uwagi. Liczyła się teraz tylko
Dorcas Meadowes – jej najlepsza przyjaciółka.
Gryfonki wpadły sobie w ramiona, zostawiwszy cały swój
magiczny ekwipunek na środku peronu, i ucałowały sobie rumiane policzki,
pachnące najnowszym zapachem od Madame Primpernelle z jej sklepu na ulicy
Pokątnej. Perfumy te kupiły razem zaledwie dwa tygodnie temu – i rzecz jasna,
zdołały od tamtego czasu szalenie się za sobą stęsknić. Chichotały jak głupie,
serwując sobie takie komplementy, jak: „Schudłaś, odkąd ostatnio cię
widziałam!” i „Jesteś taka ładna, że pewnie wstyd ci gadać z taką potworą!”.
Lily Evans była posiadaczką gęstych, ognistorudych loków,
które zgrabnie opadały na jej ramiona i kontrastowały z charakterystycznymi
szmaragdowozielonymi oczętami w kształcie migdałków, w których dostrzec można
było żywe ogniki. Ta żywiołowość i pobudliwość objawiały się niemal w każdym
jej ruchu i spojrzeniu, bowiem Lily należała do osób bardzo zaradnych, zdeterminowanych
i pewnych w działaniach. Zdecydowanie nie wzbudziłaby takiego zainteresowania
na peronie, gdyby nie przyzwyczaiła ludzi do swojego chłodnego, powściągliwego
obejścia, jeśli chodziło o okazywanie uczuć innych niż gniew i niezadowolenie,
do jej sceptyzmu (a raczej przekornego poczucia humoru i bystrości umysłu) i
choleryczności, oraz do chronicznego dążenia do perfekcjonizmu. Dorcas, która
znała Lily zdecydowanie lepiej niż te osoby, wiedziała, że pod skorupą twardej
i niezależnej dziewczyny kryje się osoba bardzo wrażliwa, tolerancyjna i
ciesząca się życiem.
Z kolei sama Dorcas, pod względem wyglądu, różniła się o
Evans niemal wszystkim – posiadała ciemne, czekoladowe włosy, które
artystycznie rozczochrane przerzuciła za ramię, a fryzurę podtrzymywała białą,
elegancką przepaską. Ubrała się bardzo niekonwencjonalnie, w długą, pstrokatą i
chaotycznie przyciętą spódnicę oraz koszulkę z abstrakcyjnymi motywami, a
drugiej takiej stylizacji nie znalazłoby się w całej Anglii, bowiem Dorcas
szyła dla siebie samej, a miała do tego i talent, i smak. Krawiectwo nie było
jedyną jej pasją – dziewczyna imała się wszelkiej formy sztuki i innych
kunsztów, które umożliwiały jej wykorzystanie olbrzymiej dawki kreatywności –
jak chociażby malarstwo surrealistyczne czy awangardowa rzeźba. Jak na wielką
artystkę przystało, sprawy przyziemne niezbyt ją interesowały, a wręcz nużyły,
realizm bezustannie mieszał się z ideą, marzenie z rzeczywistością. Bujnej
wyobraźni nie potrafiła niestety wykorzystać do niczego pożytecznego, bo cechowała
ją i kreatywność, i słomiany zapał, przez co nie tylko była artystką na miarę
dwudziestego wieku, ale i miała najgorsze wyniki w nauce na całym roczniku i najsłabiej
zdała sumy.
Każda każdej czegoś zazdrościła. Lily marzyła o wiecznym
optymizmie, opanowaniu i bezproblemowości swojej przyjaciółki. Dorcas z kolei
wielokrotnie wyobrażała siebie z inteligencją, charyzmą i lojalnością, które
tak dobrze opisywały Evans. Mimo różnic, obydwie kochały się siostrzaną
miłością i świetnie dogadywały. Tworzyły razem zgrany duet i wspólnymi siłami byłyby
zdolne dokonać wszystkiego.
Śmiechom, żartom i niesamowitym opowieściom nie było końca w
drodze po kufry, a potem wraz z nimi do luku bagażowego, i – już bez nich –
bezpośrednio do wagonu. Dziewczyny klekotały, robiły głupie miny i wspominały
wspólne chwile, niemal zupełnie odrywając się od otaczającego ich świata.
Spędziły razem dwa tygodnie lipca, zatrzymawszy się w londyńskiej kawalerce
matki Lily, gdzie wprowadziła się po rozwodzie z ojcem dziewczyny. Wyjechały
razem z jej włoskimi kuzynami do Brighton i na weekend do Calais, a tamtejsze
plaże i znajomości wywoływały u nich szczególnie szeroki uśmiech. Poza tym
Lily, jak co roku, wybrała się z siostrą i ojcem do dziadków, do Alabamy, a
Dorcas spędziła wiele dni w Paryżu, w wynajętym mieszkanku jej kuzynki – a to
łączyło się z wieloma indywidualnymi tematami, choć wielokrotnie już
poruszanymi, to wciąż niezwykle frapującymi.
─ LIL! – oprzytomniała nagle Meadowes, przerywając w połowie
historię Lily o amerykańskim wokaliście country, który zagrał dla niej piosenkę.
– Widzisz tamtą dziewczynę?
Palec Dorcas wskazał na silnie zbudowaną dziewczynę z burzą
kędzierzawych, czekoladowych włosów, której nos i oczy nie odrywały się od
stronic obszernego podręcznika astronomicznego. Miała na sobie letnią,
poliestrową bokserkę z jednorożcem i stare, wytarte dzwony, skradzione starszej
siostrze, Ann. Gdy tylko spostrzegła dwie znajome twarze śledzące najmniejszy
jej ruch, natychmiast wyprostowała się, przestając opierać o wielki kufer,
odrzuciła książkę i rzuciła się im na powitanie.
─ LILY! DORCAS! – zapiszczała i ucałowała oba policzki
każdej z dziewczyn.
Marlena nigdy nie witała się w sposób tak zwariowany jak
Lily i Dorcas, ale dzisiaj było w niej coś wyjątkowo melancholijnego, i choć
starała się to ukryć, dziewczyny od razu zorientowały się, że coś z nią nie
tak.
Dziewczyna rozglądała się z przestrachem w oczach po
peronie, jakby czekała na wejście w najmniej oczekiwanym momencie jakiegoś
seryjnego zabójcy, który szuka właśnie takich jak ona miłośniczek kucyków,
jednorożców i książek przyrodniczych. Możliwe, że obawiała się również
przybycia jakiegoś nielubianego chłopaka, lecz nie miała z nikim na pieńku, a
jedyny przedstawiciel płci męskiej, który rozbudzał w niej jakiekolwiek
uczucia, był zbyt honorowy i porządny, aby móc się go bać. Dziewczyna szybko
uporała się z kufrem, podniosła swoją książkę,
schowała ją do odpiętej komory w podręcznym plecaku, zarzuciła rudej i
szatynce ręce na szyję i w ten sposób ów swoisty orszak ruszył w kierunku
pociągu.
Kiedy znalazły się wewnątrz Ekspresu Hogwart natychmiast
ruszyły na jego koniec, gdzie znajdował się ostatni przedział w lewym rzędzie,
wyróżniający się tym, że jego drzwiczki nigdy nie chciały biernie stanąć
otworem (było to specyficzne zabezpieczanie przed innymi grupkami – nikt nie miał tyle chęci i
energii, żeby mocować się z nim, chyba że było to absolutnie nieodzowne). Od
drugiej klasy dziewczęta siadały właśnie tu, a ten rok nie pozostał wyjątkiem.
Po pięciominutowym mordowaniu się z otwarciem, nadeszła
pomoc z wewnątrz. Złotowłosa dziewczyna mocno pchnęła drzwiczki, Dorcas całą
siłą ciała je pociągnęła, aż w końcu puściły z głośnym zgrzytem, a obie
Gryfonki spadły na ziemię. Lily z uśmiechem przyjrzała się blondynce, która
teraz wstawała z olbrzymią gracją z podłogi i wyciągała rękę do Meadowes.
Marlena bez przywitania wkroczyła do przedziału.
─ Dzięki, Emmelino – rzuciła Dor wstając na nogi i przytuliła
blondynkę do siebie. – Wyładniałaś.
Jeszcze kilka miesięcy wcześniej podobny komplement mógłby
zostać uznany za wyjątkowy nietakt, a nawet teraz Dorcas mówiła te słowa z
niezwykłą ostrożnością. Droga, którą przeszła Emmelina, żeby „wyładnieć”
należała do niezwykle tragicznych i wyboistych, takich, o których zwykle nie
mówi się w obecności samych wędrowców.
Emmelina była córką emerytowanej modelki i znanego w całym
magicznym świecie magofarmaceuty, założyciela linii aptekarskiej Elle’s, a jej
rodzice rozwiedli się kilka tygodni temu w dużej mierze przez problemy, jakie
napytała sobie ich córka. Kiedy w zeszłym orku dziewczęta jechały tym samym
przedziałem do Hogwartu towarzyszyła im otyła Hipcia – jak na nią mawiano – z
grubymi okularami, cerą dotkniętą naprawdę zaawansowanym trądzikiem,
nietrafioną fryzurą i innymi szeroko pojętymi urodowymi skazami. Kompleksy
i bardzo niska samoocena bynajmniej nie ułatwiły Emmie walki z niefortunnymi
nawykami i własnymi słabościami, a raczej okazały się gwoździem do trumny w
zderzeniu z zawziętością i dramatyczną naturą dziewczyny.
Połowę piątej klasy Emma spędziła w Oddziale Zamkniętym
Szpitala św. Munga, gdzie uzdrowiciele starali się doprowadzić do porządku jej
samoocenę, zrujnowany metabolizm i wyniszczony organizm po tym, jak przez wiele
tygodni symulowała wymioty, na przemian to objadając się, to głodząc. Pomimo
fatalnego stanu zdrowia faktycznego i psychicznego, Emmelina najwyraźniej
stanęła na nogi, bo prezentująca się przed nimi panienka Titanic w ogóle już
nie przypominała swojego starego wcielenia z piętnastoma kilogramami nadwagi.
Teraz stała przed nimi wysoka, opalona dziewczyna
przypominająca młodą modelkę. Modny strój, składający się z wiązanej na szyi
bluzki i uroczej spódniczki-miniówki, podkreślał jej figurę, wywalczoną przez
wiele łez i zastrzyków z substancjami odżywczymi. Jej włosy układały się w
seksowne, złociste fale, ogromne, niebieskie oczy wyglądające zza wyhodowanych
aptecznymi metodami rzęs wprost oczarowywały, a idealnie wydepilowane brwi
dodawały jej twarzy wdzięku.
Słowem – ta Emma nie przypominała w niczym starej Emmy, ale
nie tylko pod względem wyglądu. Nowa wersja ich przyjaciółki emanowała dziwną,
mało emmelinową pewnością siebie, trzymała wysoko głowę i patrzała na
wszystkich z pewną wyniosłością. Prócz tego z jej twarzy zniknął stary, miły
uśmiech, a zastąpił go wyraz znużenia.
─ Wiem – przyznała nieskromnie Emmelina i krytycznie
spojrzała na strój Dorcas. – Ładna spódniczka.
─ Sama szyłam – pochwaliła się Dor. – Dostałam na urodziny
od kuzynki mugolską maszynę krawiecką. Matka chciała sprzedać ją gdzieś na
Nokturnie – jakby była przeklęta czy coś – ale na szczęście wybiłam jej ten
pomysł z głowy.
Emmelina grzecznie pokiwała głową, ale nie zdradzała
dalszego zainteresowania tą historią, tylko zwróciła się do Lily:
─ Ale z ciebie punkówa, dziewczyno – stwierdziła Emma po dłuższych
oględzinach stroju rudowłosej.
─ Nie jestem punkówą – wyjaśniła z pretensją w głosie,
chociaż jej ulubiony, codzienny styl łatwo można było zdefiniować jako punkowy.
Zerknęła z uwielbieniem na swoje ciężkie, wojskowe glany z czerwonymi sznurówkami.
– Musiałam się tak ubrać, bo jechałam do Londynu vespą. W plecaku mam mundurek
i podkolanówki.
Emmelina uśmiechnęła się pobłażliwie i przytuliła rudowłosą
o wiele szczerzej niż wcześniej Dorcas.
─ Jasne, jasne. Wiesz, Lily, w sumie nie musisz się
przebierać – odparła z błyskiem w oku. – Nie masz dla kogo. Chłopców tu nie ma
– puściła do niej oczko. – Chociaż wydaje mi się, że oni lubią taki gangsterski
wizerunek.
─ Dlaczego miałabym…
─ NIE MA?! – przerwała jej ze szczerą rozpaczą w głosie Dor.
– Jak to: nie ma?
─ Normalnie – wzruszyła
ramionami Emmelina. – Remus powiedział mi, że…
Zawahała się nagle, patrząc ukradkiem na wyraźnie nadąsaną
Marlenę, w tym momencie niemal kipiącą ze złości. Drażnienie dziewczyny nie
było kuszące dla nikogo, kto znał jej neurotyczny temperament – a dla Emmeliny,
której jak nikomu zależało na utrzymaniu z nią dobrych stosunków, w ogóle nie
mogło przejść przez głowę. Obydwie zwykle dogadywały się nad wyraz dobrze i
gdyby trzeba było podzielić paczkę współlokatorek na dwie części, to najlepszym
wyborem byłaby Dorcas i Lily oraz Marley i Emma, bo w takich składach
najczęściej spędzały czas. Marlena, po tym, jak wtargnęła do przedziału bez
przywitania, najwyraźniej miała do Emmeliny jakieś nietypowe obiekcje, bo
siedziała z założonymi rękami, a na hasło „Remus” błysnęła sztucznym, wściekłym
uśmieszkiem.
Nieźle rozpoczynał się nowy rok.
─ Zresztą, nieważne – zmieszała się Emma. – Po prostu ich nie będzie. Sama nie wiem, czemu.
Dor otworzyła i zamknęła buzię, szczerze zawiedziona, a Lily
tylko szerzej się uśmiechnęła. Zapowiadała się pierwsza w życiu spokojna przejażdżka, bez infantylnych
komentarzy ich kolegów i „prześmiesznych” dowcipów. Jasne, może będzie to
trochę nietypowe, ale po co od razu
rozpaczać? Dziewczyny będą mogły porozmawiać ze sobą swobodniej, bez zbędnego
skrępowania ani popisów, na jakie z pewnością zebrałoby się im wszystkim, z
wyjątkiem Lily. Nie było tajemnicą, że Dorcas i Syriusz mieli się ku sobie, z
kolei duet Marleny i Emmeliny bezustannie darł koty o Remusa – chłopaka
pierwszej i najlepszego przyjaciela drugiej. Dziewczyny z podzielonymi
nastrojami zapakowały się wreszcie do przedziału. Lily wręcz promieniała,
proponując kolejne sposoby na umielenie sobie czasu:
— Może dokończymy
Listę Najseksowniejszych Wolnych Facetów siedemdziesiątego szóstego? Miałyśmy
ją skończyć do Sylwestra, a póki co mamy jedynie Travoltę i Hayesa. To jasne,
że gdyby oni tu byli, nie mogłybyśmy
w ogóle zacząć tego tematu. Takich rzeczy po prostu nie robi się przy chłopakach ich pokroju.
Żeby zaakcentować słowo: „pokroju”, Lily przygryzła
marchewkę – element jej wegetariańskiego zestawu śniadaniowego, który nosiła w
różowym chlebaku ze Snoopim.
— Masz im coś do zarzucenia, Lily? – zapytała Emmelina,
puszczając do niej oczko, jak robiła zawsze, tym samym zachęcając Evansównę do
jej charakterystycznych żarcików, rozumianych przez jedynie nielicznych.
Lily, która odznaczała się niezwykle żywotnym i
spostrzegawczym umysłem, posiadała prawdziwy talent do zauważania ludzkich
przywar, a że dochodziła do tego jeszcze wrodzona bezpośredniość i naturalność,
nie miała problemu z wygłaszaniem swoich obserwacji na głos. Oczywiście nie
były to zwykłe ordynarne kpiny, bo na nie Lily była zdecydowanie zbyt wrażliwa
i tolerancyjna, lecz błyskotliwe żarciki, które mogły zostać odebrane za
złośliwości jedynie przez osobę kompletnie jej nieznającą.
Evansówna już otwierała usta, żeby zwrócić im uwagę na
śmieszne nawyki Syriusza, kiedy Marlena odezwała się, że chce iść spać i w
związku z tym prosiłaby o ciszę. Dorcas wyciągnęła szkicownik, a Emma jakiś
mugolski romans Jane Austen, swojej ukochanej autorki, a Lily z zachwytem
spostrzegła, że była to „Emma” – cóż za cudowny zbieg okoliczności!
Evansówna została więc sama ze swoimi myślami i bukietem
warzyw na śniadanie.
Czy miała coś do zarzucenia Huncwotom?
Oprócz tego, że Black
w lipcu ukradł ostatni bilet na koncert Queen w Staines?
Cóż, Huncwotów znali wszyscy. Ta czwórka chłopców już
pierwszego dnia szkoły „wpadła sobie w oko” i od tego czasu bez wytchnienia
starała się zdemolować tę zaszczytną instytucję do szczętu. Interpretację ich
dowcipów i wybornego poczucia humoru pozostawiali szaremu plebsowi, który wedle
ich skromnych oczekiwań szybko okrzyknął ich królami Hogwartu. Lily osobiście
nie mogła patrzeć jak tacy inteligentni chłopcy jak Syriusz, Remus i nawet
James zachowują się jak stado małpiszonów. Jej nastawienie do huncwockich
kawałów znali wszyscy, ale mimo to przez kilka pierwszych lat udawało jej się
utrzymać relację z tą bandą na koleżeńskiej stopie. Dopiero potem zrobiło się
nieprzyjemnie.
Najbardziej lubiła Remusa – chłopaka Marleny od roku,
drugiego prefekta Gryfonów, chłopca rozsądnego i odpowiedzialnego, na pozór
kompletnie odmiennego od swoich kolegów. Co prawda miał on poczucie humoru i
okazjonalne napady szaleństwa, które skutecznie przyćmiewały wrodzoną
roztropność, ale według Evansówny zajmował pozycję „najbardziej ludzkiego
Huncwota”, z którym można jeszcze normalnie porozmawiać.
Następnego w jej hierarchii sympatyczności postawiłaby
Petera Pettigrew – niskiego chłopaka z nadwagą, z którym chyba dotąd jeszcze
nie rozmawiała sam na sam. Przy swoich przyjaciołach Peter najwyraźniej nie był
taki nieśmiały, bo w innym wypadku nie dołączyłby do ich zacnego grona, mimo że
każdy wiedział, iż jest on swego rodzaju popychadłem Pottera i Blacka, a także
ich największym fanem.
Ostatnią, najpopularniejszą połową Huncwotów były dwa płody
boskie, istni nadludzie, herosi wśród chuderlawych i słabych jednostek, James
Potter i Syriusz Black. Z dwojga złego Lily wybrałaby już chyba tego drugiego,
mimo że na świecie nie było, i nie będzie, równie próżnego, bezmyślnego i
niestałego w uczuciach ignoranta. Mimo wszystko Syriusz nie był przesiąknięty
złem i głupotą do szpiku kości, o tym Lily wiedziała i dlatego postawiłaby go
przed Potterem. Zdawała sobie sprawę, że ma bardzo trudną sytuację rodzinną i
od urodzenia drze koty ze swoim bratem, co nieco rehabilitowało go w jej
oczach. I w sumie, okazywał on jako taki szacunek osobom na jego poziomie
intelektualnym, a chociaż Lily szczerze nie znosił, to cenił sobie jej zdanie i
gust.
Faktycznym powodem antypatii Lily do grupy Huncwotów był
James Potter, chłopak, którego widok nie zapierał takiego tchu w piersiach jak
Syriusza, i on sam nie był tak uzdolniony i pojętny jak jego przyjaciel, ale
mimo to należał do najbystrzejszych i najpopularniejszych chłopców na roku.
Jego rangę podtrzymywał fakt, że rewelacyjnie grał w Qudditcha i do tej pory
nie przegrał ze swoją drużyną żadnego meczu. Większość wolnego czasu spędzał na
flirtowaniu z dziewczynami, najczęściej starszymi, i rzucaniu ich. Jedno trzeba
było mu przyznać – nie był tak niestały i zmienny uczuciowo jak Syriusz, no i
może ciut bardziej wymagający. Rok temu spotykał się z Mary McDonald, niedoszłą
przyjaciółką Lily i Marleny, która w tym semestrze wyjechała do Francji, jednak
jego najsłynniejszym związkiem był ten ze Skye DeVitt – który niczym żywcem
wycięty z Coronation Street obfity
był w dramatyczne rozstania i powroty, dlatego właśnie nieszczęsne miłośniczki
Jamesa mówiły z rozczarowaniem, że jest on już praktycznie zaręczony. Mimo
swojej stałej i chwilowej zarazem towarzyszki życia, od czwartej klasy
bezskutecznie próbował umówić się właśnie z nią,
Lily Evans, wredną, chłodną i brzydką dziewczyną urodzoną pod
najczarniejszą gwiazdą na całym firmamencie. Naturalnie, nie robił tego, bo
trafiła go szalona strzała Amora, tylko raczej by ocalić resztki swojej dumy,
którą ośmieszyła w tak okrutny sposób, odrzucając jego adoracje.
Tak, na pewno tak było. Tak jest. Sam pomysł Emmeliny, że miałaby się dla niego przebierać był niedorzeczny. Zdaje się, że on lubi jej
osobowość buntowniczki. Sam jest przecież buntownikiem, dlatego raczej nie
dyskryminuje pozostałych buntowników. To tak jakby naruszałoby Kodeks Buntu
Młodzieńczego. I nie obchodzi jej, co on sobie myśli. Wcale. Ona i Potter się
przecież nienawidzą, od zawsze.
Przynajmniej on nienawidzi jej. Na pewno.
Lily postanowiła nie przejmować się nim dłużej i wyciągnęła
kolejną marchewkę z różowego chlebaka ze Snoopim po brzegi przepełnionym
kiełkami i innym wegetariańskim żarciem. Świat zdawał się być łatwiejszym,
kiedy zagryzało się go warzywami.
♠ ♠ ♠
Ponownie trzynaście
godzin wcześniej.
James zapikował
gwałtownie i zanurzył czubek buta w rozwichrzonej czuprynie motocyklisty, poważnie
zastanawiając się, czy Syriusza bardzo zdenerwowałby lekki kopniak motywujący
do zwiększenia gazu. Potter mógł sobie pozwolić na stratę kolejnych sekund i
dokuczanie swojemu rywalowi – w przeciwieństwie do Blacka, który z zimną
determinacją w oczach pruł po manchesterskich ulicach.
Syriusz i James, po tym jak cudem umknęli wzburzonej Hestii
i zdezorientowanemu Sethowi Potterowi, który wrócił do domu przed żoną,
postanowili ścigać się aż do przystanku autobusowego, gdzie umówili się z
Pete’em. James wydobył z kufra swoją miotłę, a Syriusz, z typową dla siebie
arogancką przesadą, stwierdził, że na swojej husqvarnie znajdzie się na miejscu
dziesięć minut przed nim, nieważne, że mugolska (nawet taka podrasowana!)
technologia prędkością ustępowała znacznie najnowszemu modelowi Zmiatacza, i że
o tej godzinie Manchester stał cały w korkach, podczas gdy James miał do
dyspozycji nieskończone niebieskie
przestworza.
— A poza tym – powiedział James, po tym jak przytoczył dwa
powyższe dość sensowne argumenty – możesz jedynie pomarzyć, że rozwiniesz w
swoim życiu taką prędkością, jaką ja na moim pierwszym locie dziecięcym
Nimbusikiem. Niektórzy mają ten dar, sam rozumiesz.
Syriusz oszukiwał od samego początku – a zresztą, jak
mogłoby być inaczej! – i wystartował długo przed tym, jak James domknął kufer,
i przywiązał go dogodnie do swojej miotły. Zrównali się tuż przed Starym
Browarem, czyli najbardziej skrajną częścią Doliny Godryka. Zaraz potem minęli
magiczną granicę i stali się widzialni dla mugoli, a jednak nie uczynili
niczego, by zatuszować takie okruchy czarodziejstwa jak zanikanie motocykla na
zakrętach albo mini tornada – pozostałości po manewrach Jamesa w powietrzu.
— Ale pędzisz – zakpił James, jeszcze raz trącając stopą
jego czoło. – Lepiej wyhamowuj już teraz, bo przegapisz przystanek jak nic!
Wtem Syriusz prześlizgnął się przez szczelinę pośrodku dwóch
staroświeckich kamienic, zanurkował w sąsiednią uliczkę i nim James zdążył
przelecieć nad dachem budynku – przeciął ulicę i wywołał na manchesterskiej
ulicy koncert klaksonów samochodowych – a potem wypadł na następny zaułek.
Potter poszybował w jego kierunku, ale chwila zaskoczenia dała Blackowi
niezbędną przewagę (i okazję do włączenia trybu niewidzialności), więc James
nie mógł go już odszukać.
I tak przegra, pomyślał
szyderczo James. Zmylił mnie, ale
odjechał w przeciwnym kierunku.
Wniósł się do góry, ignorując niebezpiecznie drgający kufer,
obrocil się o sto osiemdziesiąt stopni i pomknął na zachód, w myślach już
zastanawiając się, jak ukarać Blacka za oszustwo i przegraną. Przystanek
zamajaczył na horyzoncie – wysunięta, oszklona zielona budka, zupełnie pusta,
bo przed chwilą odjechał ostatni autobus do Londynu…
Ale…
Syriusz czekał na niego schowany za szybą, nonszalancko
opierając łokieć o swój czarny kask. Czarna husqvarna błyszczała w słońcu,
oparta o ściankę klaustrofobicznej budki telefonicznej.
— Jak…
James zeskoczył z miotły z rozdziawionymi ustami. Syriusz
zachichotał. Jego śmiech przypominał nie tylko ostrzenie noży o schody, ale też
szczekanie osiedlowego kundla.
— Bo jesteś strasznym zdechlakiem – parsknął Syriusz,
podrzucając w dłoni mugolską (podrasowaną nieco przez Setha Pottera) lornetkę.
– Jak każdy kibic Os.
James odwiązał swój kufer i pokręcił głową, starając się
powstrzymać arogancki uśmieszek.
— Mścisz się na mnie, bo nie możesz znieść tego, że Osy
zmasakrowały Sroki na koniec ostatniej kolejki – odparł, rzucając swoją miotłę
obok vespy. – I zazdrościsz mi, że kiedy ty dopiero pakowałeś swoje gacie na
Grimmould Place, ja opijałem zwycięstwo w lidze z nimi i paroma słodkimi
wilami.
— Maskotki Os są bardziej szkaradne niż cycki Larissy przed
użyciem Czaru Antygrawitacyjnego – odparł poważnie Syriusz, wzdrygając się
przesadnie.
James zaśmiał się, nie mogąc dłużej powstrzymać swojej
wesołości.
— Kantowałeś! – odparł, kręcąc głową. – Ten twój wózek nie
nadaje się nawet do wożenia twojej matki.
— Powiedzmy, że znałem skrót – przyznał Black i przytknął
lornetkę do oczu. – Petey’ego jeszcze nie ma. Ale mamy dzisiaj parszywe
szczęście, leszczu… Hestia chyba się uwinęła ze sprzątaniem, bo zagadaliśmy na
tarasie twojego ojca… Tylko na pewno słyszał butelki.
─ Wiem – zawtórował mu James. – Ale nim nie musimy się
przejmować. Widzisz już coś?
Chociaż Syriusz przed chwilą zakomunikował, że po Peterze
ani śladu, oboje czekali na przyjazd Błędnego Rycerza – magicznego autobusu,
który dzisiejszego dnia wyjątkowo zabierał ich do Hogwartu. Był to transport o
wiele szybszy od Ekspresu, ale i niewątpliwie bardziej ryzykowny i niepewny. W
normalnych okolicznościach nie mogliby skorzystać z jego usług, gdyby tylko nie
zgoda Dumbledore’ a, a raczej – zgoda pani Belle Potter, która załatwiła z
dyrektorem wszelkie dalsze formalności. Serce Jamesa ścisnęło się na myśl o
matce. Nie miała pojęcia o niczym – nie zdawała sobie sprawy, jak istotne było
dostanie się do Hogwartu przed wszystkimi, a mimo to wstawiła się przed
dyrektorem za chłopcami.
Wspaniała kobieta, pomyślał
Potter, ale zaraz potem jego myśli zboczyły w zupełnie innym, mniej przyjemnym
kierunku.
To niepodobne do mamy,
że zasiedziała się u Lizzy Nass tak długo.
Nawet się nie
pożegnała. Nigdy do tego nie doszło.
James odwrócił wzrok od Syriusza, zbyt zafrasowany
przypominaniem sobie ostatnich słów, jakie jego matka skierowała doń w te
wakacje, zanim odesłała go i Syriusza do Francji, a potem do Włoch i na Ibizę,
niby to w trosce o dobrą zabawę chłopców i ich zintegrowanie się z Hestią,
podczas gdy naprawdę nie mogła znieść widoku własnego syna we wspólnym
pomieszczeniu.
— Obiecaj mi, James, że będziesz się starał – powiedziała, wlepiając swoje orzechowe tęczówki – takie
same jak te Jamesa – prosto w jego twarz. – Obiecaj, że to się już więcej nie
powtórzy. Że ja i ojciec nie będziemy musieli robić tego ponownie.
— Wiesz, że nie powtórzy! – odparł z desperacją. – Dobrze
wiesz, że to nie może już się powtórzyć.
— Obiecaj.
— Hej, James? –
trącił go w ramię Syriusz, rzucając lornetkę prosto w jego czoło. James złapał
ją z refleksem szukającego. – Nie sądzisz, że to trochę chore? Hogwart leży
gdzieś w Szkocji – ponoć. Ale Błędny
Rycerz najpierw odbiera Remmy’ego z Glasgow, a potem wraca po nas do
Manchesteru, żeby z powrotem pojechać przez Glasgow?
— Remus jest w Londynie – powiedział James w miarę
naturalnie.
Pomimo tego, że ostatnio Belle i jej syn nie widzieli się od
dawna, i że miała mu wiele do zarzucenia, zgodnie z jego życzeniem ubłagała
dyrektora, by on, Peter i Syriusz mogli towarzyszyć w podróży ich przyjacielowi,
Remusowi Lupinowi. „Wie pan, jacy oni są, a James i Syriusz nie widzieli się od
dwóch miesięcy” – mówiła, chociaż wystarczyło rzucić magowi jedynie jedno
hasło, by wszystko zrobiło się jasne.
Pełnia.
Sekret swojego przyjaciela Huncwoci poznali w drugiej
klasie, po dłuższych odwiedzinach biblioteki szkolnej i znalezieniu wspólnego
czynnika dla wszystkich tych nocy, kiedy to Remus znikał z dormitorium. Wszystkie
elementy układanki ułożyły się w całość, a godziny nieobecności, ponoć spędzone
w domu przy ciężko chorej matce, okazały się najcięższymi godzinami jego życia.
To nie Hope Lupin chorowała raz w miesiącu, kiedy to księżyc odsłaniał przed
wszystkimi istotami swoje prawdziwe, pełne oblicze. Był wilkołakiem.
Sam Remus bardzo dobrze pamiętał dzień, w którym jego
tajemnica wyszła na jaw. Pamiętał swój strach, obawę, że po poznaniu prawdy
James, Syriusz i Peter odwrócą się od niego. Nie docenił najwyraźniej siły ich
przyjaźni, których nawet podobny sekret nie mógł wystawić na próbę. Chłopcy
zaczęli trenować ciężką sztukę animagii i po trzech latach ćwiczeń, w pierwszym
semestrze piątej klasy, udało im się dokonać pełnej przemiany w zwierzęta.
Odtąd w każdą pełnię nie tylko on zmieniał swoją postać:
James przeobraził się w okazałego jelenia, Syriusz przybrał postać
kudłatego, czarnego psa, a Peter stał się dosyć podobnym do samego siebie rudym
i małym szczurkiem. Zwracali się odtąd do siebie per Lunatyk, Glizdogon, Łapa i
Rogacz, ale nikt prócz nikt nie wiedział dokładnie, skąd się wzięły owe ksywki
ani z czym są związane.
— Mam co do tego teorię – powiedziała kiedyś Marlena
McKinnon, ukochana dziewczyna Remusa, która miała nieszczęście urodzić się z
nieodpowiednią dawką wścibskości. – Rogacz wzięło się pewnie od twoich lekkich
obyczajów, James. Łapa… może dlatego, że Syriusz nie potrafi trzymać łap przy
sobie, kiedy rozmawia z dziewczyną. Glizdogon powstało pewnie dlatego, że
pierwsza dwójka jest dość nieuprzejma, a Lunatyk… czy to ma coś wspólnego z
tym, że jesteś jak ze snu?
Remus roześmiał się bez humoru, powiedział Marley, że
przejrzała ich na wylot, i pocałował w kącik ust. Jego oczy zaszły jednak mgłą,
jak za każdym razem kiedy okazywał uczucia swojej dziewczynie – nie tylko
nienawidził bezustannego okłamywania jej, ale też świadomości, że nigdy nie
będzie mógł otworzyć się przed nią zupełnie – nie, jeśli chciał, żeby pozostała
bezpieczna.
Niezarejestrowana przemiana w animagów bezsprzecznie godziła
w kilka paragrafów czarodziejskiego prawa, dlatego Huncwoci nie zdradzili
swojego sekretu nikomu, a nie zdawał sobie z niego sprawy chyba nawet sam
dyrektor – o ile, oczywiście, można było cokolwiek przed nim zataić. Aby
uzasadnić swoją chęć towarzyszenia dzisiaj Remusowi w podróży Błędnym Rycerzem,
wyznali, że znają jego sekret i chcą wesprzeć go tuż przed transformacją – ani
słowa nie napominając, jak bardzo dosłowne było to „wsparcie”.
James oddalił i wyostrzył obraz latatki, przekręcał głowę,
żeby zbadać każdy najmniejszy kąt ulicy, aż wykrzywiły mu się okulary, gdy
wreszcie oznajmił:
─ Widzę Pete’ a. Ma ze sobą jakiś słoik.
─ I je? – upewnił się Black.
─ Je.
─ To na pewno on.
Mimo że uwierzył Jamesowi na słowo, wyrwał mu
bezceremonialnie latarkę i obrócił ją w zupełnie innym kierunku. Twarz mu
rozpromieniała.
─ Jimmy… Ta
dziewczyna w oknie właśnie się przebiera i widać kompletnie każdy det… ─ James
zachichotał i dał mu kuksańca w bok. – Myślisz, że poleci na mój motor?
—Myślisz, że nie zdziwi jej jak nagle razem z tobą rozpuści
się w powietrzu?
— ŁAPA! ROGACZ!
Peter Pettigrew szybko zauważył swoich przyjaciół, pomachał
im i rozpoczął krótkodystansowy bieg do ławki, chowając słoik z kremem
czekoladowym pod pachę. Kilka minut zajęło mu pokonanie tego dystansu,
dopadnięcie kumpli i uściskanie ich radośnie. Chłopcy przez całe wakacje nie
widzieli się również z Peterem, chociaż mieszkał on w Manchesterze oddalonym od
Doliny Godryka o raptem kilka mil. Peter spędził w tym roku całe wakacje na
amerykańskiej farmie swojej ciotki, gdzie – jak utrzymywał – przeleciał dwie
kukurydziane-bliźniaczki.
Dlaczego kukurydziane?,
napisał kiedyś do niego Syriusz, który chociaż nie uwierzył w tą opowieść ani
przez sekundę, nie narzekałby, gdyby Peter przelał na papier trochę więcej
szczegółów.
Bo tak nazywa się
tutejszy konkurs piękności – Miss Kukurydzy.
— Czy to prawda – zapowietrzył się Peter, kiedy tylko padł
na krzesełko przystanku obok przyjaciół – że byłeś na imprezie zawodników Os po
ich zwycięstwie w lidze? – zapytał Jamesa, jak zwykle łasząc się do niego w
sposób dość niesmaczny. Potter uśmiechnął się chytrze.
— Gdybyś miał ojca eks-kapitana i chrzestnego w pierwszym
składzie, też chodziłbyś na takie imprezy, Petey.
— I uwierz– były
tam lepsze laski, niż twoje kukurydziane fantomy – dodał Black, szczekając ze
śmiechu.
James też parsknął, a Peter zarumienił się po uszy.
Wyglądało to przekomicznie w zestawie z jego ściętymi na rekruta jasnymi,
cienkimi włosami i pulchną, okrągłą buzią. Podobne docinki dawno przestały
robić na nim wrażenie, jednak nie panował jeszcze nad poczuciem wstydu wystarczająco,
by powstrzymać wypieki.
Chociaż Huncowci przyjaźnili się od wielu lat i dokonywali
razem rzeczy niemożliwych, już na samym początku doszło pomiędzy nimi do
nieoficjalnego rozłamu, kiedy to James i Syriusz stali się formalnymi
przywódcami bandy, Remus – ich głosem rozsądku, a Peter – piątym kołem u wozu. Mimo
że każda ćwiartka ich grupy była zupełnie inną, indywidualną i równą pozostałym
jednostką, to w praktyce Potter i Black rywalizowali o przywództwo nad resztą,
Remusa często wykluczali ze swoich planów, a Petera traktowali protekcjonalnie,
czasem nawet dość złośliwie i cierpko.
W szkolnej opinii Huncwotów tworzyli jedynie boski i
nieobliczalny Syriusz Black oraz gwiazda Quidditcha, zagadkowy i arogancki
flirciarz, James Potter. Jeśli Remusa i Petera ktoś dostrzegał, to zawsze
jedynie jako tło dla najpopularniejszych chłopców swojego rocznika, jako dwa
obiekty niewarte poznania ani nawet zauważenia. Roztropnemu Remusowi, który
cenił łączącą Huncwotów przyjaźń chyba najmocniej, pomijanie i niedostrzeganie
przez hogwarcką śmietankę towarzyską, przez popularne dziewczyny czy przez starszą
młodzież, nie przeszkadzało kompletnie, bowiem nigdy nie zależało mu na chwale,
sławie i rozgłosie.
Jednak sprawy malowały się inaczej w przypadku Petera. Zmagał
się on z kompleksem niższości i sporymi oporami w nawiązywaniu nowych
znajomości. Dziewczęta, nieznajomi i starsi koledzy onieśmielali go do tego
stopnia, że nie był w stanie wydusić z siebie słowa w ich obecności. Co więcej,
również swoją osobą nie mógł wzbudzić niczyjego zainteresowania – ani nie miał
wysokich stopni, ani nie był gwiazdą sportową, ani też nie wyróżniała go
zbytnia urodziwość. Peter cicho marzył o dniu, w którym dorównałby swoim
przyjaciołom i sam stał się chodzącą legendą szkoły. Pragnął, by przechodząc
przez korytarz dziewczęta chichotały na jego widok, a chłopcy przybijali mu
piątki, i żeby każdy wiedział, kim jest i jak się nazywa, a także – i tego chciał
chyba najbardziej – by każdy życzył sobie zostać jego przyjacielem, znajomym
czy też… sympatią. Peter szybko zmuszony został do powrotu do rzeczywistości, a
jego myśli uniosły się do góry, zostawiając jedynie odcisk na świadomości. Zza
zakrętu wyłonił się wściekle czerwony autobus, zatrzymał się gwałtownie przed
przystankiem z trzema chłopcami i wypadł z niego jakiś żylasty facet. Wyrwał on
im bez pytania bagaże, tak niedelikatnie, że James niemal usłyszał brzdęk
tłuczonych butelek. Syriusz rzucił mu na ręce bezceremonialnie jeszcze plecak,
do którego wpakował latarkę i rzeczy, które nie zmieściły się w kufrze.
Trzech przyjaciół ochoczo wskoczyło do autobusu i
natychmiast skierowało się do łóżka, na którym leżał Lupin, wertując jakąś
książkę i próbując zająć się czymś na tyle produktywnym, by zapomnieć o
paraliżującym go przedpełniowym bólu głowy. Gdy tylko usłyszał znajome śmiechy
i docinki, natychmiast zapomniał o migrenie
– poderwał się na równe nogi i ruszył im na spotkanie. Uściskał każdego z nich
jak brata, którego nie wiedziało się przez przynajmniej dwadzieścia lat, a nie –
jak w ich przypadku – dwa miesiące.
Tacy w końcu byli Huncwoci – stanowili nieidealne, ale
niezwykle silne braterstwo. Była to jedna z tych przyjaźni, które zdarzają się
nadzwyczaj rzadko, a jeśli już, to tylko w męskim gronie i tylko w tak trudnych
czasach, jak środek Pierwszej Wojny Czarodziejów.
♠ ♠ ♠
Cztery godziny
wcześniej.
Hogwarcka elita
zawsze siedziała po prawej stronie stołu, a wyrzutki – po lewej, bliżej
nauczycieli. Tak to wyglądało pierwszego dnia, kiedy Lily Evans przekroczyła
próg Wielkiej Sali, i po pięciu latach nic się w tym względzie nie zmieniło. Na
początku nawet tak zgrane i bliskie sobie paczki jak szóstoroczne Gryfonki czy
ich koledzy z klasy respektowali tę zasadę i podporządkowywali się jej się bez
zastanowienia; i mimo że prezentowało się to nad wyraz dziwnie, na czas
posiłków odseparowywali od siebie nawzajem, jedni siadając bliżej, drudzy
dalej. Przez cztery lata było więc tak, że zaraz po dziennych zajęciach lub
przebudzeniu i porannej wymianie plotek, Lily, Marlena i do pewnego czasu
Emmelina w eskorcie Remusa i Petera oddalały się do najdalszego skraju stołu,
natomiast Dorcas i Mary zostawały tuż przy drzwiach razem z Syriuszem i
Jamesem. Dopiero rok temu po raz pierwszy zlekceważono tę zasadę i przyjaciółki,
razem z kolegami, usiadły na samiutkim środeczku.
Na początku uczty dziewczęta skierowały się na swoje stałe,
środkowe miejsca, jednak nie znalazły przy nich Huncwotów, tak samo jak nie
widziały ich na peronie czy w pociągu. Postanowiły więc rozpłoszyć po całej
długości stołu jak za dawnych czasów, aczkolwiek teraz – w zupełnie innych
składach.
Dorcas rozglądała się niespokojnie we wszystkie strony,
sprawdzając, czy którykolwiek z Huncwotów się nie pojawił, ale tak jak nie
mogła odnaleźć ich w ciasnym pociągu, tak i w obszernej, otwartej Wielkiej
Sali. Marlena wpatrywała się w blat stołu i nie jadła praktycznie nic, mimo że
niecałą godzinę temu obrabowała Evansównę ze wszystkich domowych przysmaków,
które przygotowała dla niej zia Pallina, a których Lily nie tknęła,
bo były dla niej za słodkie. Sama Evansówna z kolei popijała spokojnie
prawdopodobnie o wiele słodszy sok dyniowy i opowiadała niesłuchającej jej
Marley o swoim ulubionym odcinku Star
Treka.
Emmelina po raz pierwszy w swoim życiu nie usiadła z nimi na
środku albo przy lewym końcu stołu –
wręcz przeciwnie, z wysoko uniesioną głową podśmiewała się z Jaydena Rasaca i
jakieś nieznanej Lily z widzenia dziewczyny z prawej strony, jadła elegancko
niskokaloryczną sałatę z pomidorem, i zachowywała się równie nienaturalnie jak
wszystkie inne koleżanki po tamtej stronie.
─ To jej pierwszy raz – odezwała się Dor. Lily przytaknęła.
Obydwie dobrze wiedziały, jak bardzo Emma chciała zająć
tamto miejsce, ale jak nigdy nie mogła. Kiedy chociażby spoglądała na wolne
siedzenie obok Syriusza czy Rachel Sommers, pogardliwe spojrzenia i chichoty
automatycznie odprowadzały ją na sam kraniec stołu po drugiej stronie. Wiele
popularnych dzieciaków przez ostatnie lata obrało sobie Emmelinę jako kozła
ofiarnego, a owy „trend” wyznaczyła po raz pierwszy Mary McDonald, niedawna
współlokatorka szóstorocznych Gryfonek. Z Emmeliny śmiano się z powodu jej
łakomstwa, nadwagi i zbytniej wrażliwości emocjonalnej, a także dlatego, że
stale porównywano ją ze starszą siostrą, Dianą Jenkins, założycielką elitarnego
stowarzyszenia Piękności i jedną z najbardziej zasłużonych uczennic w historii
Hogwartu. Dopiero teraz, kiedy Emma zaczęła wyglądać jak jasnowłosa modelka z Czarownicy i chociażby pod względem wizualnym dorównywać Dianie, spokojnie
mogła upomnieć się o swoje miejsce wśród hogwarckich osobistości i spełnić
swoje marzenie. Szkoda tylko, że przez jego realizację zlekceważyła
przyjaciółki.
Lily w życiu tylko raz usiadła po tej wielkiej stronie stołu, bo zaciągnęła ją tam Mary. Od tamtej
pory unikała całego stale tam jadającego towarzystwa jak najlepiej potrafiła,
bo chociaż miała „prawo” siedzieć razem z nimi jako Prefekt i prymuska, nie
życzyła sobie podobnych kontaktów nawet w najgorszych koszmarach.
1974, 1 września
─ Stawiam galeona, że ten zezowaty posika się, jak tylko
Tiara spadnie mu na głowę – skomentowała
głośno Mary, pokazując długim palcem, zakończonym wymalowanym paznokciem,
jakiegoś stremowanego pierwszorocznego.
Razem ze swoimi koleżankami z Piękności od samego początku
ceremoniału przedziału krytykowała jedenastolatków i głośno buczała, gdy któryś
trafił do Slytherinu. Chociaż cała ich paczka była osłonięta przez multum mniej
popularnych uczniów i chociaż wygłaszane przez nich zgryźliwości nie docierały
do uszu nauczycieli, Lily wydawało się, że pierwszoroczniki chłoną ich
negatywne komunikaty i przez to trema zjada ich jeszcze bardziej. W takich
sytuacjach naprawdę przestała poznawać panienkę McDonald.
Mary była jej najlepszą przyjaciółką od pierwszego dnia
szkoły, kiedy to usiadła razem z nią i Severusem Snape’em w jednym przedziale
do Hogwartu, a potem nie odstępowała jej ani na krok. Lily pamiętała, że
początek czwartego roku równał się z ogromną zmianą zachowania u Mary, która z
jej oddanej (aczkolwiek nieco zapędliwej i niegrzecznej) przyjaciółki stopniowo
zaczęła przejmować cechy rozpuszczonych dziewczyn z elitarnej organizacji Diany
Jenkins.
Jakkolwiek tamtego wieczoru Mary była jedynie wysoce
postawioną członkinią Piękności, już wtedy cieszyła się niezwykłą reputacją,
dzięki czemu na następny rok i początek swojej piątej klasy, została wybrana na
ich przewodniczącą. Za czasów Diany Piękności już pozwalały sobie na bardzo
dużo i zachowywały jak egipskie księżniczki, ale wzorowa uczennica narzucała
pewną dyscyplinę i normy zachowań, które musiały przestrzegać, chcąc pozostać w
stowarzyszeniu. Wraz z nastaniem kadencji Mary zniknęły wszelkie normy i
morały, Piękności poczuły wiatr w żaglach i siłę w swojej pozycji, i stały się
prawdziwym postrachem tej szkoły. Dotychczasowe elitarne stowarzyszenie
zrzeszające uczennice wybitne, dobrze urodzone i utalentowane, już rok później
zostało sprofanowane do szczętu, dlatego ich obecne przedstawicielki wyróżniają
się już nie rozumem, ale sprytem i przebiegłością, i nie ambicją, lecz
zamiłowaniem do tanich sensacji i skandali.
Piękności nie powstały znikąd – wiele lat temu była to grupa
czarodziejek-sufrażystek, które w magicznym świecie walczyły o prawa
czarodziejek. Ich największym celem było odblokowanie „męskich” zawodów dla
kobiet, dlatego po wyjściu z Hogwartu masowo opanowały Biuro Aurorów, stając
się tym samym pierwszymi Aurorkami w historii czarodziejstwa. Lily podziwiała
je niezwykle, tak jak podziwiała wszelkie sufrażystki, ale obawiała się, że
bohaterki narodu przewracają się w grobie widząc, co wyprawiają ich
teraźniejsze następczynie.
Lily wywróciła oczami i poprawiła swój misterny kok,
przyciągając spojrzenie znużonego Jamesa Pottera, ignorującego od kilkunastu
minut przyssaną do jego ramienia Rachel Sommers. Dziewczyna nie wiedziała już,
czy popada w jakąś niezdrową obsesję dorównującą manii Jessiki Beinz na punkcie
butów Dorcas Meadowes, czy w jej obserwacjach było źdźbło prawdy – ale James
podejrzanie często zerkał w jej kierunku i marszczył brwi, jakby zastanawiał
się właściwie, czy kiedykolwiek się poznali.
Żenujące.
— O ile pamięć mnie nie myli, Mary, to sama nieomal
zwymiotowałaś ze stresu do jeziora, kiedy razem płynęłyśmy łódką na pierwszym
roku.
Syriusz wydobył z siebie nieartykułowany dźwięk, którego
zadaniem było podkreślenie grozy uwagi Evansównej, i parsknął przez nos, jakby
się krztusił. Szybko do jego buczenia dołączył się Chris Wood, który dał
siedzącemu obok Jamesowi kuksańca, by wsparł ten prymitywny chórek, ale Potter
ignorował ich zupełnie, tak samo jak ignorował Rachel, i gapił się bezczelnie
gdzieś na okolice biustu Lily. Ruda wzięła spory haust soku dyniowego, by
powstrzymać drżenie mięśni twarzy i nie wybuchnąć.
— Och, wyciągnęłabyś kij z dupy chociaż na jeden wieczór –
wywróciła oczami Mary, na co James nieznacznie się uśmiechnął. Lily przyłączyła
się do tych wzajemnych oględzin, i teraz dostrzegała każdą najmniejszą zmianę
na jego twarzy. – Serio, Lily, gdybyśmy się nie przyjaźniły, już dawno
kazałabym ci zjeżdżać z powrotem do Hipci Emmie i razem z nią wyciskać sobie
pryszcze.
─ Możesz przestać się popisywać? – spytała ostro Lily.
Blondynka zamrugała szybko swoimi ciężkimi, pomalowanymi powiekami, udając, że
nie ma pojęcia, o co chodzi. Ale dobrze wiedziała, bo tylko Lily mogła pozwolić
sobie na skarcenie Mary – dziewczyny niebywale bystrej i ambitnej, lecz przy
tym rozpieszczonej, prześmiewczej i nieco zakłamanej.
Chociaż problematyczny charakter Mary raczej nie gwarantował
jej wielbicieli, od zawsze otaczał ją krąg wiernych koleżanek, potakujących
każdemu jej słowu i zgadzających się z w każdej kwestii, nawet przed tym jak została
Królową Szkoły, dziewczyną Jamesa Pottera i przewodniczącą Piękności. Mary z
jakiegoś tajnego źródła pozyskiwała najlepiej strzeżone tajemnice wszystkich
swoich kolegów i koleżanek, które następnie wykorzystywała jako kartę
przetargową do bezustannych szantaży i pomniejszych manipulacji. Chociaż do tej
pory jeszcze nigdy nie stanęła przeciwko Lily, dziewczyna czuła niepokój, że
Mary przez swoje nowe kontakty może stoczyć się bardziej, i w końcu zdobyć na
coś podobnego. W końcu jak zachowywała się przy nich tego wieczoru! Jej
obejścia nie dało się już tłumaczyć sprytem i zadziornością, ale tylko… okrucieństwem.
─ Chciałabym, żeby już była impreza. Larissa mówiła, że ma „trochę”
Ognistej – odezwała się nagle, ni z gruchy ni z pietruchy, Summer Blake, nie dopuszczając Mary (i Lily) do zabrania głosu.
Ognistej – odezwała się nagle, ni z gruchy ni z pietruchy, Summer Blake, nie dopuszczając Mary (i Lily) do zabrania głosu.
─ Niezastąpiona dziewczyna - zaklaskał Łapa. – Chyba puknę ją
jeszcze raz.
─ Chodzisz z Clemence - przypomniała mu Dorcas, rozpychając
się łokciami między nim a Chrisem Woodem. – Poza tym Richardson oficjalnie cię
nienawidzi. Odkąd zaproponowałeś jej trójkącik z Dianą.
— Ależ daj spokój, Meadowes – odezwał się nagle James. –
Przecież każdy przy tym stole wie, że Syriusz jest wiecznym prawiczkiem, a
Clemence go nie chce.
Clemence, siedząca
tuż za nimi przy stole Puchonów, aż wstała, by zaprzeczyć. Syriusz ją
zignorował.
─ Zakład, Meadowes, że dzisiaj jej przejdzie? – spytał z
czarującym uśmiechem. – No chyba, że jesteś o nią leciutko zaz…
─ Spadaj – przerwała mu w pół słowa, sama zwracając uwagę na
ich nową koleżankę przy stole. – Ty, Evans ─ wskazała na Lily głową – idziesz z
nami na imprezę?
Rudowłosa zmarszczyła brwi.
─ Mówicie o tej w pokoju wspólnym?
Co roku Huncwoci organizowali w pokoju wspólnym Gryfonów
imprezę na powitanie nowego roku, ale nigdy się na niej nie pojawili, co w
pewnym sensie było zastanawiające, ale Evans nie przypuszczała, że kryje się za
tym coś więcej. Mogła się właściwie spodziewać, że ma do czynienia z
nastoletnimi mistyfikatorami i cała ta impreza jest zwykłą ściemą. Ale
zrozumiała to dopiero teraz, kiedy całe towarzystwo zaczęło się śmiać.
─ To było niezłe – wydukała Meadowes pomiędzy salwami
śmiechu i otarła łzę rozbawienia z policzka.
─ A ty mówisz, że ona nie ma poczucia humoru i miotłę mojej
matki w dupie, McDonald – oburzył się Syriusz i poklepał ją po plecach.
Lily z początku nie wiedziała, co odpowiedzieć, dlatego
wróciła wzrokiem do Mary, szukając u niej poparcia. Blondynka jedynie wywróciła
oczami, zarzuciła nogę na nogę i szepnęła coś na ucho siedzącej obok Sally
McDonwer.
─ A tak na poważnie – zabrał głos James, uśmiechając się do
niej kokieteryjnie – idziesz z nami czy tchórzysz?
─ Czemu miałabym tchórzyć? ─ zdziwiła się. Potter zamrugał,
zaskoczony, i również przeniósł wzrok na McDonald.
─ Nie powiedziałaś jej? – spytał. Mary zrobiła pretensjonalną
minę i mruknęła, że chyba zdarzyło jej się o tym zapomnieć. Czy ona była zamieszana w coś paskudnego?
─ Idziemy do nauczycielskiego – wyjaśniła Lily Rachel, która
najwyraźniej chciała zwrócić na siebie z powrotem uwagę, po tym jak
molestowanie Jamesa pozostało niezauważone. – Z wódką i whiskey, i tam rozkręcamy
prawdziwą imprezę.
─ Idziecie chlać do pokoju nauczycielskiego? Po nocy? – powtórzyła Lily z niedowierzaniem w głosie.
Przecież takie coś to czyste samobójstwo! McGonagall często
przychodzi po jakieś rzeczy wieczorem, a gdyby przyłapała grupkę swoich
uczniów, kompletnie spitych po ciszy nocnej, wszyscy, jak jeden mąż, nazajutrz
byliby już spakowani i czekali na pociąg z powrotem do Londynu! Że też oni nie
zdawali się być poruszeni podobym ryzykiem, zupełnie jakby robili sobie takie
melanże kilka razy w tygodniu !Lily otworzyła szerzej oczy, powiodła wzrokiem
od Mary, przez Sally, Petera, Rachel, Summer, Jamesa, Dorcas i kończąc na
Syriuszu, szukając jakichkolwiek objawów rozbawienia.
Nie było ich. Mówili
poważnie.
─ Jaja sobie robicie? – spytała wzburzona. – Przecież mogą
was za takie coś wywalić.
─ Mogą - zgodził się Syriusz. – Ale to kwestia odwagi albo
jej braku, Evans. Skoro tchórzysz, nikt cię nie będzie prosił…
─ Tchórzę?! – powtórzyła. – Według was aktem odwagi jest
spicie się do nieprzytomności na oczach całego grona pedagogicznego? Zarzygania
naszych dzienników i wylądowania u Pomfrey z wyniszczoną wątrobą?
─ Przesadzasz – zgasiła
ją Mary. – I chyba sama nie zaprzeczysz, że żeby się na takie coś odważyć
trzeba mieć jaja, co nie? Biorąc pod uwagę fakt, że oni - wskazała głową na Jamesa, ale pewnie miała na myśli swoich przyjaciół – nie zaproszą cię po raz
drugi, powinnaś skorzystać z propozycji i poprzebywać trochę w prawdziwym towarzystwie.
Lily prychnęła głośno, wstała od stołu, ignorując nawet
fakt, że właśnie pojawiło się jedzenie, a jedyna miska kaszy wylądowała tuż
obok Sally i Mary, i wróciła do swojego końca stołu. Nie odwróciła się nawet,
kiedy Syriusz Black krzyknął za nią „że czegoś jej ewidentnie potrzeba”.
Czasy obecne, w
dalszym ciągu cztery godziny wcześniej.
─ Gdzie są
Huncwoci? – spytała dramtycznie Dorcas. – Nie widzę ich po tamtej stronie.
Marley wzruszyła ramionami i rzuciła coś, że wcale nie jest
zawiedziona ich nieobecnością. Lily całą siłą woli zmusiła się, żeby nie
przybić z nią piątki.
─ Pewnie szlifują swój szalony plan podbicia ziemi - podsunęła.
– I rozpoczną go, rozwalając sklepienie Wielkiej Sali.
─ Dlaczego tak bardzo ich nie lubisz, Lily? – spytała
niespodziewanie Marlena, która nie odzywała się do nikogo od początku uczty. –
Robisz się strasznie wredna, kiedy schodzimy na ich temat.
Ruda zamrugała kilkakrotnie bez zrozumienia. Jej niechęć do
Huncwotów była raczej naturalna i niezmienna, od zawsze, i zwykle nikt nawet
nie zamęczał jej podobnymi pytaniami. To trochę jakby została zapytana, dlaczego
ma rude włosy i do tej pory nie wygrała w loterii Proroka Codziennego wycieczki
do Honolulu.
─ Po prostu nie.
─ Ale dlaczego?
Bo to banda zepsutych
zarozumialców, którzy postanowili zrujnować mi moje życie!
— Bo oni nie lubią mnie – wyraziła delikatnie swoje myśli. –
To jest droga w dwie strony. To jest autostrada,
Lenny. Autostrada na dwa pasy.
— Cnoty? – zapytał
znajomy, irytujący głos za ich plecami.
Wysoka, szczupła i wyzywająco ubrana osiemnastolatka z plakietką
prefekt naczelnej przyklejonej na piersi spojrzała na dziewczyny (a zwłaszcza
na Lily) zaczepnie, niczym zapaśniczka na swoją rywalkę przed kolejnym meczem.
Evansówna poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy, gdy tylko dotarło do niej, że
jej nową szefową został nie kto inny
jak zdzirowata Larissa Richardson.
— Posuń się, lesbo – warknęła do Marley, wciskając
się na miejsce pomiędzy nią a Dorcas, naprzeciwko Lily. Uśmiechnęła się
sztucznie. – Twoje żalenie się na Syriusza i Jamesa jej w sumie to rozczulające i naprawdę bardzo żałuję, że musiałam ci przerwać,
ale… wyglądasz tak blado, kochanie – pogłaskała ją po wierzchu dłoni. Lily
natychmiast zabrała rękę ze stołu. – Martwiłam się o ciebie, zwłaszcza po tym,
jak Królowa właściwie to przez ciebie wyjechała
na wymianę do Beauxbatons, a James zupełnie tobą wzgardził. To musi być
brutalne, kiedy z dnia na dzień traci się tak
wiele zainteresowania.
Na twarz Lily natychmiast wróciły kolory – co prawda w
dalszym ciągu nienaturalne, bo teraz gniewnie szkarłatnoczerwone, lecz jej
bladość na pewno nie mogła już Larissy martwić.
Jak ona śmiała! Mary wyjechała… przez nią. Przez nią! To śmieszne! To tak niedorzeczne!
Owszem, od czwartej klasy Lily i Mary zaczęły się od siebie
oddalać, i owszem, apogeum niezgodny przypadł na jej nieszczęsny romans z Jamesem, ale zwalanie całej
winy na Lily – winy POTTTERA na Lily – nie
mogło ujść tej pustej dziewusze płazem.
Wszystko wydarzyło się po sumach z obrony przed czarną
magią, tego samego dnia, kiedy Lily straciła też Severusa. James zaatakował
wtedy Ślizgona nad jeziorkiem, a kiedy Lily ruszyła mu na pomoc, ustanowił nowy
rekord buty – na oczach całej szkoły, w tym swojej cholernej dziewczyny MARY,
zaprosił Lily na randkę. Mary – wyczulona na punkcie Lily odkąd tylko James
zaczął przejawiać jakiekolwiek zainteresowanie w jej kierunku – wpadła w szał i
po raz pierwszy od początku swojego związku, powiedziała Jamesowi wszystko, co
myśli o jego szczeniackim zachowaniu. Szczegóły kłótni „pierwszej pary
Hogwartu” do dzisiaj są jedynie ulubionym tematem plotek i teorii spiskowych,
ale jakiekolwiek słowa wówczas padły, musiały w pewien sposób dotyczyć Lily i
dotknąć Mary do tego stopnia, że w tym semestrze nie pojawiła się z powrotem w
Hogwarcie, lecz wyjechała na roczną wymianę do Francji.
Mary po kłótni – i zerwaniu – z Jamesem wróciła do
dormitorium dziewcząt zupełnie pijana, rzuciła się na Lily, wyzwała ją i
płakała przez całą noc, jęcząc, że: „ta głupia suka nawet go nie lubi”.
Temat ten był wciąż dla Lily zbyt ciężki, by zacząć nam nim
gdybać, ale musiała przyznać, że dla kogoś tak pozbawionego wszelkiej
wrażliwości jak Larissa, to zaiste mogło wyglądać na winę Lily.
— Jak to: James nią wzgardził? – zapytała Dorcas, jak zwykle
zapamiętując najmniej istotną część
monologu. Larissa co prawda odpowiedziała na pytanie, ale nawet nie spojrzała w
kierunku swojej rozmówczyni:
— Od wakacji spotyka się z Keirą Miller, jedną z nas, i ponoć ma kompletnego świra na jej punkcie. Nauczył się facet
na… błędach – udała odruch wymiotny,
przypatrując się Lily – i przestały podniecać go niedoruchane brzydule.
— Słuchaj – warknęła
Lily – albo się stąd wyniesiesz, pusta
wiedźmo, albo…
— Albo co? – zagruchała Larissa i popukała się w plakietkę.
– Teraz ją tobą żądzę, Evans. I wiedz, że nie będzie zabawnie.
— Albo powiemy Syriuszowi, że w wakacje puściłaś się z
Regulusem – zagroziła jej Dorcas. Oczy Larissy rozszerzyły się i wyglądały teraz
jak dwa wielkie orzechy włoskie:
— Co kurwa?! Przecież
ja…
— Myślisz, że uwierzy nam czy tobie? – skrzyżowała ramiona
na piersi. – Pa-pa!
— Słyszałaś, Larisso? – syknęła Lily, groźnie sięgając po
posrebrzony nóż do masła. — SYRIUSZU!
Prefekt Naczelna wyglądała przez chwilę, jakby chciała dodać
coś jeszcze, ale przełknęła głośno ślinę, pokręciła głową, przeklęła pod nosem
Dorcas i Lily, i zawróciła z powrotem w kierunku swojej części stołu,
potrząsając niedorzecznie biodrami.
Lily udała, że wymiotuje do swojego pucharku z sokiem
dyniowym.
— Co Larissa tu jeszcze robi? – wzdrygnęła się. — Czy rok
temu nie była w siódmej klasie?
Dorcas zachichotała pod nosem.
— Oblała transmutację i zupełnie przejechała się na
owutemach. Powtarza rok.
— Ach, tak…
Dziewczyna chciała chyba coś jeszcze dodać, ale w tej chwili
wszystkie szepty ucichły, a spojrzenia skierowały się w stronę poprzecznie
ustawionego stołu nauczycielskiego, z którego dyrektor właśnie wystąpił na
środek parkietu i zbliżył się do mównicy.
— Bez przedłużania, kochani! – uniósł rękę, jakby chciał ich
w ten sposób uspokoić. – Witałem się z wami tuż po Ceremonii Przedziału, a mam
dla was jeszcze kilka krótkich komunikatów, a im szybciej się z tym uporamy,
tym szybciej będziecie mogli o mnie zapomnieć.
— Chyba przedstawi nam nowego nauczyciela od obrony –
szepnęła Marlena, a Lily kiwnęła głową w zamyśleniu.
Poprzedniego nauczyciela, profesora Lynnwooda, wspominała
bardzo dobrze, a chociaż nauczyła się już nie przywiązywać do mistrzów tego
przedmiotu, bo zmieniali się jak w kalejdoskopie, strasznie poruszyła ją jego
śmierć na końcu zeszłego semestru. Do tej pory Lynnwood był najlepszym
nauczycielem obrony, dzięki któremu wybitnie zdała sumy z tego przedmiotu, a
także – zainspirowana przez niego – ostatecznie wybrała dla siebie zawód.
Lynnwood był młodym Aurorem, który założył w Hogwarcie elitarny Klub Pojedynków
i zajmował się przede wszystkim kształceniem przyszłych działaczy wojennych –
oprócz Aurorów, również sanitariuszy, łamaczy zaklęć, członków Brygady
Uderzeniowej i czarodziejskiej policji. Jego największą wadę stanowiły częste
nieobecności, spowodowane intensywną pracą, która to doprowadziła go do
przedwczesnej śmierci. Szybko w obieg ruszyły plotki, że wzruszony śmiercią
Lynnwooda, miejsce nauczyciela Obrony zajął jeden z jego najbliższych
przyjaciół ze Szkoły Aurorstwa. Lily była bardzo ciekawa, kto to.
— Pragnę przedstawić wam nowego nauczyciela obrony przed
czarną magią, świeżo upieczonego Aurora i wybitnego łamacza uroków, profesora Liama Argenta.
Dorcas wypluła sok dyniowy z powrotem do szklanki i zerknęła
w kierunku stołu nauczycielskiego. Poczuła, że robi jej się słabo, kiedy
przystojny, dwudziestoletni mężczyzna wstał i wyprostował się, przywitany przez
burzę entuzjastycznych oklasków dziewcząt i skonsternowane spojrzenia chłopców.
Znajome oczy ogarnęły całą Wielką Salę i zatrzymały się na zdumionej twarzy
Dorcas. Wysłały jej tak formalne i sympatyczne spojrzenie, że Meadowes
zapragnęła momentalnie, by to wszystko okazało się ponurym, pokręconym
koszmarem.
— Wszystko w porządku, Dorcas? – spytała Lily, patrząc z
uznaniem na profesora Argenta. – Czy to nie jest przypadkiem twój znajomy?
— Wygląda jakby w czerwcu skończył Hogwart – dodała Mara,
uśmiechając się lekko. – Jest całkiem niezły, Dor.
Meadowes zarumieniła się lekko, ale szybko wróciła jej
nonszalancja:
— Nie jakiś… bliski znajomy. Chłopak Berty. Mojej kuzynki
Berty. Nikt… - wzięła głęboki oddech, zastanawiając się, jak go określić: — szczególny.
Zanim Lily lub Marlena – coraz bardziej zaintrygowane
„szczególnością” Liama Argenta – zdążyły zadać następne pytanie, brawa ucichły,
a Dumbledore wygłosił kolejny komunikat:
— Chciałbym jeszcze powiadomić was, że cisza nocna zostanie
dzisiaj przedłużona – i zaczniemy ją równo z zachodem słońca.
Ta wiadomość natychmiast zepchnęła wszystkie rozmarzone
dziewczęta z powrotem na ziemię. Kilka śmielszych głosów z prawej strony stołu
niemrawo zabuczało, ale nikt poza tym nie odważył się zaprotestować. Lily
zmarszczyła brwi, oglądając się w stronę okna. Zmierzch nadciągał. Zwykle zaraz
po uczcie najmłodsi uczniowie szli do łóżek, zmęczeni podróżą, ale nauczyciele,
za namową Dumbledore’a, przymykali oko na nocne ekscesy starszaków – chociażby
takich jak imprezy w Pokojach Wspólnych czy też – wedle upodobań – pokojach
nauczycielskich. Czy był to subtelny znak ze strony dyrektora, że dzisiaj nie
będzie dla nikogo taryfy ulgowej?
Mógł poczekać na
Huncwotów z podobnymi orędziami, pomyślała sceptycznie.
— Wiem, że może to się nie podobać większości z was, ale
jutro zaczynamy intensywną pracę – tutaj zatrzymał się na chwilę i uśmiechnął
szeroko – a ja dobrze pamiętam, jak wyglądała klasa absolwencka rok temu.
Spojrzał w kierunku roześmianej Larissy, jedynej
przedstawicielki klasy absolwenckiej, jaka pozostała w Hogwarcie. Lily
westchnęła głośno, a reszta stołu Gryffindoru zachichotała dyplomatycznie.
— Skoro już o tym mowa – kontynuował niestrudzenie dyrektor
– chciałbym przedstawić wam nowych Prefektów Naczelnych…
— Błagam, niech powie, że to był żart – szepnęła do siebie.
— Obydwoje są z Gryffindoru, za co – na samym starcie –
przysługują temu domowi punkty, a dokładnie – dwadzieścia razy dwa.
Rozległy się oklaski i wiwaty w stronę Larissy, która
najwyraźniej afiszowała się ze swoją nową funkcją jak najbardziej mogła. Lily
modliła się, żeby drugim Prefektem Naczelnym był ktoś sensowniejszy.
— Prefekt Naczelną została panna Larissa Richardson.
— Czy on się dobrze czuje? – nie wytrzymała Lily, kiedy jej
dwa lata starsza koleżanka powstała i wysłała całusy w kierunku niektórych
swoich wielbicieli. – Łudziłam się, że to żart.
Larissa nie zasługiwała na podobną godność – ta dziewczyna
wolała zarabiać szlabany niż je wyznaczać, włóczyć się po nocach z chłopakami,
upijać w Hogsmeade i palić w toaletach. To największa ujma dla domu Gryffindora
– i dla całej szkoły! – jaką można sobie w ogóle wyobrazić.
— …natomiast Prefektem Naczelnym – pan Frank Longbottom. Pan
Longbottom objął również stanowisko kapitana Quidditcha.
Lily zamknęła oczy ze zrezygnowania, podczas głośnego
aplauzu i okrzyków wydawanych przez współlokatorów Franka. Zapowiada się prawdziwa dyktatura. Frank w życiu się jej nie postawi. Dziewczyna
mogła się poszczycić dość dobrym kontaktem z nowym Prefektem Naczelnym i
liczyła po cichu, że Frank okaże się na tyle naiwny i bezproblemowy, że uda się
nim w miarę sterować i ustawić przeciwko Larissie. Chociaż niezwykle ceniła
jego pogodny charakter, dżentelmenerię i gryfońską honorowość, wątpiła, żeby
mógł dać radę z osobą tak zepsutą i pazerną jak Larissa ani tym bardziej z
roszczeniową reprezentacją Gryfonów, z Potterem i Blackiem na czele. Owszem, Franka
spotkał duży zaszczyt i jeśli patrzałoby się na plakietkę Prefekta Naczelnego
oraz przepaskę kapitańską jako rodzaj nagrody – to należały mu się one bez
dwóch zdań. Jeśli natomiast przyjęłoby się, że obydwie funkcje są rodzajem
pracy i roli do spełnienia – to kompletnie pozbawiony umiejętności przywódczych
Frank był najgorszym możliwym wyborem.
— Niezłe szefostwo, Lily – zaśmiała się Dorcas, jakby
odczytując jej myśli, pomiędzy kolejną salwą oklasków. – Dlaczego James nie został kapitanem?
— To beznadziejny dowcip. Po prostu… tragiczny – jęknęła. –
Myślałam, że Dorian wróci do Hogwartu… on był idealnym Prefektem Naczelnym.
— Myślę, że Dumbledore nie chciał nagradzać Jamesa za złe
zachowanie – wtrąciła się Marley, odpowiadając na pytanie Dorcas, a uwagę Lily
puszczając mimo uszu. – Chociaż muszę przyznać, że jest nieco niekonsekwentny,
bo Larissa jest symbolem…
— …absolutnej degeneracji – potaknęła Lily. Zerknęła jeszcze
raz w kierunku stołu nauczycielskiego. Dyrektor zdążył zakończyć wygłaszanie
ostatnich nowin podczas ich krótkiej wymiany zdań, a obecnie dyskutował o czymś
zawzięcie z profesorem Slughornem, śmiejąc się przy tym jowialnie.
— Wiesz, jaki jest ten rocznik… — wzruszyła ramionami Dorcas.
– Wszystkie dziewczyny albo są po ciemnej stronie mocy, albo są ślepo posłuszne
Larissie… Trzeba byłoby usunąć ją ze szkoły, żeby znaleźć jakąś niezależną
Prefekt Naczelną. Lily za rok na pewno sprosta tej funkcji.
Evansówna wzruszyła ramionami nieskromnie.
— Nie wierzę, że to mówię, ale chyba wolę potencjalną
Śmierciożerczynię jako Prefekt Naczelną niż pustą jak halloweenowa dynia
Królową Szarych Myszek.
— Larissa nie jest Królową – zaprotestowała natychmiast
Meadowes.
Lily i Marley spojrzały na Dorcas jak na wariatkę.
— Czy właśnie tak Piękności nie nazywają swojej
przywódczyni? – Marlena zupełnie ocknęła się już z zadumy i zajęła typową dla
siebie pozycję trzeźwego głosu w dyskusji. Dorcas jęknęła i zaprotestowała
gorączkowo:
— Królowa i przewodnicząca Piękności to dwie zupełnie inne
osoby… no, może to się wam trochę myli, bo rok temu Mary była i jedną i drugą –
ale uwierzcie mi, wiem co mówię, bo
byłam w ich klubiku od samego założenia go przez Di i wiem całkiem nieźle, jaki
jest u nich system. Przewodniczącą jest jedną z Piękności, która jest po prostu
wielką sakiewką złota, bo za wszystko im płaci, ale to Królowa wzbudza
największy respekt…
— A raczej największy strach – mruknęła Marley.
— Słyszałam, że
Emmelina jest nową Królową – szepnęła Dorcas. – Ponoć Mary uznała ją za swoją
następczynię, zanim wyjechała. I – co zabawniejsze – nie zostawiła Piękności
Larissie, a ona teraz wścieka się po wsze czasy. Ponoć nową przewodniczącą jest
ta anorektyczka, Clemence, która nakazała Pięknościom przejść na dietę
alkoholową od dzisiaj…
— MARY uznała
Emmelinę za swoją następczynię? Nigdy w
to nie uwierzę.
— Musisz przestać postrzegać Emmę jako Pannę Hipcię, Lenny. Jest
idolką wielu dziewczyn, bo przeszła prawdziwe od zera do milionera… słyszałam,
że spotykała się w wakacje z Philem Estrodothem… Phil to taki gnojek, że w
życiu nie umówiłby się z dziewczyną, która nie miałaby w tej szkole pozycji.
Lily również ciężko było uwierzyć w te nowe rewelacje. Od
pierwszej klasy pomiędzy piątką dziewcząt z dormitorium numer cztery dochodziło
do licznych kłótni, zgrzytów czy zmian frontów – jak chociażby w przypadku
Evans, która z początku nie przepadała za Dorcas, a teraz serdecznie się z nią
przyjaźniła; która też zyskała niedawno największego wroga w osobie Mary –
swojej niedoszłej najlepszej przyjaciółki. Jedna rzecz pozostawała jednak
niezmienna od samego początku, a była nią głęboka pogarda Mary do Emmeliny, pogarda
skłaniająca ją do szczucia, nękania i wyśmiewania się z tej biednej dziewczyny.
Wiele osób prosiło Mary o zaprzestanie tej przemocy psychicznej i niepodobne,
żeby opamiętała się dopiero po tym, jak Emmelina ze zrujnowaną samooceną
została wypisana z oddziału zamkniętego w Mungu.
— Emmie zupełnie nie przypomina bandy tych okropnych
dziewuch – nie poddawała się Lily. – Jest zbyt uczuciowa i wrażliwa, żeby
powiedzieć komuś coś niemiłego, a co dopiero dowodzić armią takich wrednych
osób. I szczerze mówiąc, chociaż uważam, że cała ta organizacja zaczyna przypominać
jakąś absurdalną oligarchię, wolałabym,
żeby ten plebs słuchał się Emmy, a nie Clemence czy Larissy.
Dorcas uśmiechnęła się pod nosem. Ona sama – podobnie jak
Mary – nigdy nie przekonała się do Emmeliny i z reguły dostrzegała w niej
jedynie złe cechy i przypisywała najgorsze rzeczy i zamiary.
– Powtarzam jedynie plotki, Lily… Zgodzicie się chyba, że powinnyśmy
zacząć uważać – zaakcentowała to słowo – co przy niej mówimy… Wydaje mi się, że
woda sodowa lekko uderzyła jej do głowy…
— Chyba nie mówisz o mnie, Cassie?
Cała trójka podskoczyła na swoich ławkach. Emmelina stała
obok nich z wielkim, sztucznym uśmiechem na ustach i ręką opartą na swoim
smukłym biodrze.
— Jesteście gotowe? – spytała słodko, nie czekając na
odpowiedź. – Zaraz się kończy uczta… wiecie, ta przyśpieszona cisza nocna…
— Jasne! – Lily poderwała się z miejsca, unikając spojrzenia
swojej blondwłosej koleżanki. – Lepiej odprowadzenie dzieciaków zostawmy
Larissie. Chciałabym być w dormitorium przed resztą, a tak się składa, że znam
hasło. Idziemy?
Emmelina potaknęła grzecznie i ochoczo wzruszyła ramionami. Wyszczerzyła
zęby do pozostałych współlokatorek. Zarówno Dorcas, jak i Marlena,
odpowiedziały jej bardzo krzywymi uśmiechami.
♠ ♠ ♠
Dwie godziny
wcześniej.
Jednym z
elementów niesamowitej energii Hogwartu był fakt, że pierwszy wieczór (a raczej
noc) po wakacjach w tej szkole pozostawał
w pamięci. Jednakże to w czwartym dormitorium żeńskim Wieży Gryffindoru nabierał
prawdziwego znaczenia, jego cień i magia przenikały umysły i ciała, a moc i
czar wspomnień towarzyszył do końca roku szkolnego, bowiem właśnie w tym
miejscu stanowił on coś więcej niż zwykły wieczór – stanowił on tradycję.
W pierwszej klasie jedna z mieszkanek owego dormitorium, Mary
McDonald, zaproponowała, żeby cała piątka współmieszkanek usiadła w kręgu na
podłodze, a potem jedna z nich sięgnęła po zapaloną świecę, zdradziła jedną ze
swoich mrocznych tajemnic i podała ją dalej, zgodnie z ruchem wskazówek zegara,
aż każda z nich zabierze głos. Jej zdaniem był to świetny sposób na
rozpoczęcie znajomości i chociaż miał
być on zupełnie jednorazowy i mieć charakter jedynie specyficznego rytuału
zapoznawczego; przetrwał próbę czasu i odtwarzany zostawał w tym samym układzie
co roku. Paradoksalnie, za pierwszym
podejściem do „zetknięcia ze świecą” dziewczęta niespecjalnie zbliżyły się do
siebie – sama pomysłodawczyni, Mary, nie należała do osób życzliwych i co parę
niezręcznych chwil wygłaszała głośno swoje uwagi, a taki początek zdecydowanie
nie należał do najlepszych. Tradycja pozostała tradycją nawet w tym roku, kiedy
po raz pierwszy nie było wśród dziewcząt samej Mary.
Rok w rok Gryfonki, choć teraz znały się dużo lepiej,
zdradzały swoje sekrety przy zapalonej świecy z poważnym wyrazem twarzy. Atmosfera
stawała się cieplejsza, a sam ezoteryczny rytuał – bardziej pożądany. Dokonywały
go już po raz szósty, ale ciągle miało to w sobie tą pociągającą nutkę tajemniczości
i zbliżało je do siebie. Te same małe, niewinne i zbłąkane jedenastolatki,
które teraz już były duże, charakterne i wiedziały (w większości) co chcą z
sobą zrobić, siedziały na swoich starych miejscach i paplały, przerywając to
raz po raz chichotem albo westchnięciem.
Świeczkę miała teraz Dorcas, która chichocząc, usiłowała sobie
przypomnieć jakąś istotną informację. Najwyraźniej nie było wygodne oznajmiać
jej tego, co akurat zaprzątało jej głowę, ale nie mogła milczeć podczas swojej
kolejki – i nie mogła też skłamać, bo nad wszystkim czuwał fałszoskop. Oblała
się szkarłatnym rumieńcem.
─ W porządku – odparła w końcu i odstawiła świeczkę, jakby w
obawie, że po nowinie nawet ona ją upuści. – Może to zabrzmi nieco nieprawdopodobnie,
ale… po wielu latach zaprzeczania i marnowania swojej energii… postanowiłam… ─
wzięła głęboki oddech i powiedziała na jednym wydechu: ─ umówić się z Syriuszem Blackiem.
─ Co?! – krzyknęła niemal natychmiast siedząca obok Lily
Evans, chyba nieco za głośno, bo głosy, które wcześniej rozbrzmiewały zza
drzwi, z sypialni obok, ucichły. – Eee… To znaczy myślałam, że go nienawidzisz ─
szepnęła.
─ No… Wiesz, długo by się nad tym zastanawiać- rozpoczęła
trajkotanie Meadowes, ewidentnie przeszczęśliwa, że narzucony przez nią temat
zdobył zainteresowanie. ─ Mnie też się tak wydawało, od tej całej sytuacji z
czwartej klasy, ale… Rety, Lily nie wiem, po prostu nie wiem! – zaśmiała się,
ale nie był to chichot z przed chwili, raczej śmiech przez wzruszenie, jakby
była zachwycona, że mogła się tak pomylić. – To były najpiękniejsze wakacje w moim
życiu – wiesz, on i James byli razem na wakacjach we Francji, akurat też tam
byłam… Cudowny zbieg okoliczności, prawda? No i razem chodziliśmy na spacery…
Mam nawet gdzieś zdjęcie z wieży Eiffla… To taka wakacyjna miłość, wiesz? Tylko,
że się nie skończyła. No i ostatniego dnia mojego pobytu w Paryżu, zaprosił
mnie na oficjalną randkę, do Hogsmeade. Najbliższy wypad będzie w przyszłym
tygodniu, a ja się zgodziłam… Tak po prostu, jakby nigdy nic… ─ śmiała się wciąż
w swój specyficzny sposób, przerywając monolog, ale nagle zmarszczyła brwi i
westchnęła ciężko. – Ale nie wiem teraz czy dobrze zrobiłam. Twoja kolej,
Emmelino ─ uśmiechnęła się łobuzersko, sprytnie zmieniając temat. –Powiedz nam
coś, czego nikt nie wie.
Emmelina Titanic zamyśliła się, a na jej policzkach pojawiły
się różowe plamy. Należała do dziewczyn, które wolały żyć teraźniejszością-
nigdy szczególnie nie zastanawiała się nad tym, co będzie po skończeniu szkoły.
Łatwo gubiła się w swoich uczuciach, a na pomoc zawsze liczyła oczywiście od
przyjaciółek, dlatego więc ciężko było jej znaleźć coś, czego by nie wiedziały.
Miała naturalnie kilka swoich tajemnic, ale były one tak głębokie, że nie
chciała się nimi dzielić, chociaż na tym polegał cały ten rytuał. Fragmenty
każdego z nich błysnęły w jej głowie, a ona zaczęła wybierać, który może
zdradzić.
Zawahała się. Jej błękitne tęczówki błądziły po twarzach
przyjaciółek i zatrzymały się na chwilę dłużej przy ostatniej, siedzącej na
prawo od niej, która do tej pory nie powiedziała ani jednego słowa. Marlena
McKinnon wpatrywała się w ścianę i co chwila zagryzała wargę, jakby nastawiała
policzek i czekała, aż Emmelina da jej z liścia. Możliwe, że zdawała sobie
sprawę, co zaraz usłyszy.
Może lepiej zamilknąć i spasować? Przynajmniej przypadkowo
jej nie zrani i nie zacznie nowego roku szkolnego od kłótni… Niczego bardziej
sobie teraz nie życzyła. Przez wakacje pieczołowicie układała swój plan,
którego celem było wbicie nóż w plecy jednej ze swoich współlokatorek i
zyskanie poparcia i aprobaty reszty z nich. Nie chciała, żeby Marlena
wyciągnęła jakieś pochopne wnioski i pogniewała się na nią za szybko…
Ale coś musisz
powiedzieć, Emmelino. Lepiej wyjaśnić
to teraz, bo milczenie też nie wyjdzie ci na dobre. I tak się dowie, może nie
dzisiaj, ale na pewno. Tylko jak to delikatnie ująć…
─ No dobrze… W to lato… Pewne sprawy uległy zmianie- oświadczyła
tajemniczo i wzięła głęboki oddech. – Widzicie… Chyba się zakochałam ─ wyrzuciła
to z siebie tak szybko, że przez chwilę zwątpiła, czy przyjaciółki ją
zrozumiały.
Ale zrozumiały świetnie. Inaczej nie dosłyszałaby
zaskoczenia w głosach Lily i Dorcas.
─ Mogę podać świeczkę dalej? – spytała z nadzieją, bo
wchodzenie w szczegóły nie dość, że nie były jej na rękę, to jeszcze
pogorszyłyby i tak kłopotliwą już sytuację.
─ Nie wygłupiaj się – zaśmiała się Dorcas. ─ Teraz to już
nie damy ci spokoju.
─ Opowiadaj – nalegała Lily. – To ktoś, kogo znamy?
I to jeszcze jak, Lily…
i to jeszcze jak… Czy gdyby teraz skłamała, że to tylko wakacyjna miłość
jak w przypadku Dorcas, sprawa byłaby zamknięta? Udałoby się jej uśpić
ciekawość przyjaciółek? Czy udałoby jej się oszukać fałszoskop. Uśmiechnęła się
słabo i wydukała:
─ Taaa… Znaczy… Pewnie znacie.
Po tym wyznaniu rozpoczął się grad pytań- o wiek, kolor oczu
czy włosów, o to, czy chodzi z nimi do szkoły, a potem, czy jest Gryfonem. Na
każde pytanie dziewczyny uzyskiwały odpowiedź, ale zakochana nie chciała za nic
w świecie zdradzić imienia wybrańca serca.
─ Jest wysoki? – podniecała się Dorcas.
─ Tak.
─ I jest z naszego rocznika?
─ Tak.
─ I na pewno go znamy?
─ TAK! – odezwał się inny głos, który nie mieszał się z słodką
naiwnością Emmeliny.
Emma zagryzła wargę spuściła wzrok, bo najgorsze jej obawy
niestety się ziściły, a ona nie mogła teraz nic zrobić, by naprostować jakoś tę
sytuację. Dorcas i Lily wymieniły zmieszane spojrzenia i uśmiechnęły się
niepewnie w stronę kipiącej z gniewu Marleny. Meadowes gwizdnęła cicho, sama wyciągając już konkluzję.
Remus Lupin…
─ Marlena… ─ jęknęła cicho Emmelina, ale ta dość kiepska
próba ratunku spełzła na niczym – wściekła jak nigdy Marley wstała na równe
nogi i opuściła dormitorium z głośnym trzaśnięciem drzwi.
♠ ♠ ♠
Środek lata, 1976, ogród McKinnonów
Remus Lupin nigdy nie czuł się tak nieswojo.
Stresowało go niemal wszystko – i brzęczenie pszczół, które latały, zapylając
kwiaty, i wiatr, który zwiewał kosmyki włosów na jego czoło, i swoje ręce,
które pociły się tak bardzo, że działał jak jeden, wielki hydrant. Siedział po
turecku na rozmokłej trawie w ogrodzie swojej dziewczyny, i – żeby było jasne –
dziewczyny z długim stażem, a więc zdawać by się mogło, że krępujące milczenia
i niewidzialne ręce, które chwytają ich za serce, mają już za sobą. Chłopak
wyobraził sobie, jak zareagowaliby jego przyjaciele, gdyby zobaczyli, jak
bardzo się w tej chwili ośmiesza:
─ Masz zamiar ją zaraz wyruchać, czy co? ─ spytałby pewnie
Syriusz.
Nie, nie o to chodzi.
─ Powiedziałeś jej, że jest płaska w okolicy klatki
piersiowej jak… jak ona? ─ padłaby kpina Jamesa. Też nie to.
─ A może wcale nie przyjechałeś do niej się bzyknąć, co? ─
spytałby śmiertelnie poważnie Peter, co zapewne reszta wzięłaby śmiechem.
I chyba – oczywiście poza tą częścią ze śmiechem – to
właśnie Peter był najbliższy prawdy.
Nie żeby rwał się do rozmowy. Za bardzo cieszył się, że
dziewczyna siedzi obok niego już od pół godziny i do tej pory ani razu nie dała
mu z liścia. Nie chciał tego zepsuć. I znalazł sobie inne zajęcie – wpatrywał
się w jej oczy ukradkiem i zaciskał pięści, żeby nie utracić nad sobą kontroli
i znów nie zacząć głupio przepraszać, za to co wydarzyło się w czerwcu.
Wiedział, że zaraz po fałszywych ludziach jego – teraz już chyba była –
dziewczyna nie cierpi fałszywych wyjaśnień.
Remus zadzwonił tego poranka do Ann – siostry Marley i w
skrócie powiedział, co jest grane. Ta, jak zwykle wyrozumiała, kazała Remusowi
jak najszybciej przyjeżdżać do nich, do Szkocji, wtedy razem wszystko
naprawią. Najwyraźniej zdaniem Ann wspólnym naprawianiem było
zmuszenie Marleny do porozmawiania z nim w ogródku i pozwolenie na te milczenie. Naprawianie,
nie ma co!
─ Prosiłeś mnie o rozmowę ─ przypomniała ochryple Marlena,
nagle przerywając milczenie, jakby obudziła się z jakiegoś transu. – Zawsze
wydawało mi się, że jak ludzie rozmawiają to otwierają usta, a nie ślinią się i
gapią na siebie jak sroka w gnat.
─ Marlena… ─ zaczął, wciąż nie do końca wiedząc co
powiedzieć. – Pisałem do ciebie. Pisałem przez całe lato.
─ Wiem – przystała na to, ale jej głos pozostał wypruty z
emocji. -Ale nie czytałam twoich opasłych poematów, bo nie miałam
humoru. A ty wiesz, dlaczego.
Jej ton był zimny i stanowczy, i trochę przypominał głos
profesor McGonagall, kiedy upominała go i chłopaków na lekcjach, kiedy pisali
słynną „listę hogwarckich niewiast z komentarzami”. Nie mógł pozbyć się wizji,
w której Marlena wykrzykiwała, że dostał szlaban.
─ Nie były opasłe. Raczej rozpaczliwe - mówił, dręczony
nadzieją, że dziewczyna nareszcie spojrzy na niego swoimi brązowymi oczami, a
on już z nich wyczyta, co będzie dalej. – Wiem, że po tym co zrobiłem, nie
zasługuję na drugą szansę… ale to, co widziałaś nie było prawdziwe. Nic nie
czuje do Emmeliny. Nigdy nie czułem. To ty zawsze byłaś tą jedyną – mówił
cicho, warząc słowa, jakby od nich zależała reszta jego życia. – Tego dnia ona
znowu rozpaczała… Przecież znasz jej sytuację rodzinną…
Marlena przerwała jego tyradę parsknięciem, jakby chciała mu
uświadomić, że sytuacja rodzinna, którą Titanic wszystkim przedstawia, jest
lekko przesadzona. Remus to zignorował:
─ Tak wyszło ─ kontynuował, zaskoczony, że mówi to tak
twardo. ─ Możesz zapytać Emmelinę, jestem pewien, że powie to samo co ja.
I wtedy najgorsze obawy Remusa się ziścił - cały jego dobór
słów, łagodny ton i delikatna postawa go zawiodły. Brunetka rozpłakała się,
chociaż robiła to tak rzadko. Szczerze mówiąc Remus po raz pierwszy zobaczył
łzy na jej policzkach, a serce ścisnęło go tak, jakby ktoś wziął je w garść i
zaczął miażdżyć.
─ Marlena, kochanie... – teraz jego głos się załamał.
Wyciągnął rękę bezwiednie i starł opuszkiem palca kryształowe krople z jej
powiek. Dziewczyna cofnęła się i strzepnęła jego rękę. Stała teraz na nogach i
trzęsła się z rozpaczy, zawiedzenia i wściekłości. Jakby chciała zatopić się w
jego ramionach i płakać, i płakać, a potem dać mu z sierpowego. Nie miałby nic
przeciwko temu.
─ Problem w tym, że twoja wymówka, choćby i nie wiem jak
dobra, nic nie zmieni, bo nie jesteś w tym wszystkim jedyny. Emmelina mimo
wszystko jest moją przyjaciółką i nie pozwolę, żebyś skrzywdził jeszcze i ją.
─ O czym ty mówisz, przecież…
─ O czym?! – ryknęła tak, że Remus był pewny, że Ann już
wiedziała, że ich „wspólne naprawianie” zakończyło się fiaskiem. – Boże Święty,
Remus ona nie powie tego, co ty! Ona chyba naprawdę coś do ciebie czuje, a
przynajmniej daje tak po sobie znać! Więc daruj sobie.
Czasy obecne, około pół godziny wcześniej.
No jasne! Oczywiście! A ona już zaczynała myśleć, że popada
w paranoję! Już naprawdę była skłonna uwierzyć, że Emmelina pocałowała Remusa,
bo miała swego rodzaju gorszy dzień i potrzebowała pocieszenia. Chociaż nie
dała po sobie poznać, w głębi serca naprawdę myślała, że dla Titanic nic to nie
znaczyło.
Ale nie. A jak!
Nie znaczyło nic do tego stopnia, że aż chyba się
zakochała.
Co za ironia. Słowa Emmy zabolały bardzo, zupełnie jakby
zamiast przyznać się do miłości, wbiła jej sztylet prosto w serce, ale w pewien
sposób również była jej wdzięczna. Dzięki niej obudziła się z tego swojego
letargu złudzeń, przestała chować nadzieję, że Lupin – jak sam utrzymywał –
stał się jedynie ofiarą blondynki.
Na pewno przez całe lato z nią romansował. Żyli w końcu po
sąsiedzku, to mogli w wakacje zaszaleć. Jak inaczej Emma by się w nim – przez
wakacje – zakochała? Teraz Marley wiedziała, jak to naprawdę wygląda.
McKinnon chodziła w kółko po polanie na błoniach, a
właściwie to już w Zakazanym Lesie, gdzie kiedyś razem z Remusem urządziła
sobie piknik. Wiedziała, że sama prosi się o kłopoty, szwendając się po nocy
tam, gdzie nieprzypadkowo NIE WOLNO wchodzić, ale nogi same ją tu przywlokły. Z
początku chciała po prostu opuścić dormitorium i – co za tym idzie – Emmelinę,
ale kiedy wyszła już na korytarze zamku stwierdziła, że jakakolwiek obecność –
nie ważne, czy zwykłej, obściskującej się pary, czy też rudego kota – działa
jej na nerwy. Chciała udać się do Hagrida, ale kiedy tylko zobaczyła przed sobą
jego chatkę, natychmiast zmieniła kierunek, bo w swoim stanie wielce
prawdopodobne, że oderwałaby gajowemu głowę, nim zdążyłby powiedzieć
„cholibka”.
Dlatego właśnie padło na tę polanę. I chodziła tak dookoła
niej bez celu, dopóki nie zwróciła uwagę na to samo światło, które zauważyła w
tym samym czasie, aczkolwiek w zupełnie innym miejscu, jej przyjaciółka, Lily
Evans. Oraz, tak samo jak tamta, ruszyła w jego kierunku. Różnica była jednak
taka, że ona tam dotarła i, szczerze powiedziawszy, wolałaby jak najszybciej
się cofnąć.
Żarzyło się tak z małej, prymitywnej koperty barwy mleka,
którą ściskał jeden z bandy Ślizgonów z jej rocznika, ten, który tak lubił
napadać rówieśników z mugolskich rodzin. Avery. Malum Avery. Nie to jednak
zrobiło na Marlenie największe wrażenie, raczej zdumiał ją fakt, kto z
nim rozmawiał.
─ Co zrobiłeś? ─ sapnął chłopak z haczykowatym nosem i
długimi, przetłuszczonymi włosami. Avery spojrzał na niego wilkiem.
─ Strach obleciał, Snape? ─ syknął. ─ Przecież wiesz, że
mogłeś trafić gorzej. Ona potraktowała cię ulgowo. A to
dlatego, że zrobiłem ci dobrą reklamę. Jeżeli jednak troszeczkę nagięłam fakty
– a oboje wiemy, że tak było – to obym się nie rozczarował.
─ Dotarło, Avery ─ syknął Severus tak zjadliwie, że Marlenę
aż przeszedł dreszcz. ─ Jednak wciąż nie rozumiem, co dokładnie masz na myśli,
mówiąc, że… mogłem trafić gorzej. Wasza durnowata grupka
cieszy się taką popularnością, że aż prowadzicie skomplikowany nabór?
Nabór… nabór do czego?, pomyślała Marlena, która zdążyła
zainteresować się już do tego stopnia, że nie było mowy o opuszczeniu swojego
posterunku, chociaż zaledwie dwie minuty temu już się odwracała na pięcie.
─ Nieważne ─ odsyknął mu, aczkolwiek o
wiele mniej widowiskowo, Avery. ─ Musisz po prostu podrzucić ten list do Pokoju
Wspólnego Gryfonów i po wszystkim.
─ Mówiąc o liście masz na myśli to, co
przed chwilą się zapaliło? ─ zakpił Snape. ─ Myślałem, że kimkolwiek jest ten
twój guru, to facet jest poważny, a nie bawi się z nami w
pytanie i wyzwanie.
─ Facet nosi spódniczkę ─ parsknął Avery. ─ To ona tu
rządzi.
Ona… co? Marlena zmarszczyła brwi. Chociaż z natury nie była
wścibską istotką, teraz naprawdę Ślizgoni ją mieli – dziewczyna, dotychczas
kompletnie zdruzgotana, pochylała się w jakieś dziwnej pozycji za drzewem, a
cały jej umysł był zbyt zajęty przetwarzaniem kolejnych zdań i łączeniem ich w
– poniekąd – logiczną całość, że kompletnie zignorował wszystko, co inne, na
pierwszy rzut oka mniej interesujące.
A na drugi… cóż, śmiercionośny.
Potem Marlena pamiętała tylko, jak wielki, mrożący krew w
żyłach cień, skrada się za nią.
♠ ♠ ♠
Godzinę wcześniej.
Zanim do Lily, Dorcas i Emmy dotarło, że Marlena
opuściła Wieżę Gryffindoru w środku nocy, czy raczej, zanim ich mózgi
przyswoiły tę informację i doszły do wniosku, że dobrze byłoby za nią pójść, bo
inaczej rozhisteryzowana, wściekła na cały świat dziewczyna zrobi sobie jakąś
krzywdę; było już za późno. Chociaż bezmyślnie nawoływały ją po imieniu w
najbliższych korytarzach, budząc przy okazji wszystkie śpiące i zmęczone
obrazy, nikt – jak nietrudno się domyślić – nie odpowiedział. Dopiero wtedy
padła oczywista propozycja, żeby wrócić do dormitorium i na nią zaczekać.
Tylko że tam czekała na nie kolejna niespodzianka.
─ Hej ─ przywitała się z nimi ta sama dziewczyna, która
chichotała po popularnej stronie stołu. Ta, z gęstymi włosami w kolorze
przypominającym czekoladki z karmelem i z dziwnym, staroświeckim naszyjnikiem,
przypominającym kameę. Kiedy przyjrzały jej się dokładnie, zauważyły, że
niektóre palce ma owinięte dziwnymi, silikonowymi gumkami, uformowanymi w
prymitywne pierścionki, na bluzce podolepiała jakieś dziwne broszki z modeliny.
Każdy palec pomalowała innym lakierem, ale wszystkie miały te same intensywne,
neonowe barwy, nijak do siebie pasowały i w dodatku były lekko poobgryzane.
Tak więc ich nowa współlokatorka, która miała zastąpić Mary,
chyba miała lekko nierówno pod sufitem.
─ Eee… cześć ─ pierwsza przywitała się
Emma. ─ Wiem, że to zabrzmi lekko… dziwnie, ale jak tu
wchodziłaś to może… może widziałaś taką… hmm… no nie wiem – lekko
rozhisteryzowaną dziewczynę?
Według ich nowej współlokatorki najwyraźniej widok
rozhisteryzowanych dziewczyn nie był wcale dziwny, a wręcz należał do szarej
codzienności, bo odpowiedziała tonem tak zdawkowym, jakby Emmelina spytała się
jej, gdzie chodzi do fryzjera:
─ Taka z szopą na głowie?
─ Eee… aha. Tak jakby.
─ Widziałam.
─ C… co?!
─ Widziałam ─ powtórzyła dziewczyna. Emmelina ze zdumienia,
ulgi i niedowierzania, straciła czucie w nogach i upadła jak długa na jeden z
nierozpakowanych jeszcze kufrów. Szatynka zaśmiała się i podała jej rękę, nim
Lily i Dorcas oprzytomniały na tyle, żeby same to zrobić. ─ To twoja
dziewczyna, czy co?
─ To nasza przyjaciółka ─ odezwała się
Lily, bardzo chłodno. ─ Tak przy okazji, jak ci w ogóle na imię?
Dziewczyna zarumieniła się cała, zapewne i dlatego, że
zawstydził ją protekcjonalny ton Evansównej, który zawstydzał wiele, wiele osób
przed nią; ale i dlatego, że do tej pory sama nie wykazała takiej inicjatywy.
─ Jestem Hestia. Hestia Jones. I…
─ Z wymiany? ─ przerwała jej Dorcas. Hestia zmieszała się
jeszcze bardziej. ─ Czy jesteś z wymiany? ─ powtórzyła.
─ Eee… Z tego co wiem, to… nie?
─ Nonsens ─ parsknęła Evans, znowu spoglądając na nową
współlokatorkę z dystansem. ─ Nasza przyjaciółka też jest na wymianie i
musiałaś przyjechać za nią.
Hestia cofnęła się o krok, bo chociaż nie była najbardziej
domyślną osobą na świecie, od razu rozpoznała, że dziewczyny nie są w stosunku
do niej zbytnio przyjazne. Wręcz nieprzyjazne. Ale – ponieważ
należała do osób, które zwalają nieprzyjazność i oschłość na złe ułożenie
planet względem jej znaku zodiaku, lub, ewentualnie, na Zespół Napięcia
Przedmiesiączkowego – nie zalała jej fala antypatii w stosunku do lokatorek.
─ A wasza… no wiecie, psiapsiółka, nie jest
przypadkiem teraz eee… zaginiona w akcji? Szczerze mówiąc, jak pytałam ją,
gdzie są dormitoria, gdy na nią wpadłam przy wejściu, to wyglądała jakby
wychodziła na zewnątrz i…
─ CO?! ─ krzyknęły tym razem wszystkie trzy, jak jeden mąż.
Hestia przeraziła się jeszcze bardziej. Czy ta szkoła jest tak dziwna, że
wszystkie dziewczyny mają okres w tym samym czasie?!
A ponieważ zbliżamy się już do zaćmienia historii tej nocy,
takiej, którą potem powtarza się przy ogniskach, myślę, że wszystkie elementy
układanki zaczęły się już składać. Lily, jak wcześniej wspominałam, rozdzieliła
się z Dorcas i Hestią, a sama – za radą panny Jones – poszła szukać
przyjaciółki na błoniach, podczas gdy tamte jeszcze raz sprawdzały cały zamek.
W rezultacie oczywiście rudowłosa wpadła na Jamesa Pottera – w ludzkiej i
(chociaż o tym nie wiedziała) w zwierzęcej postaci też – a Marlena
podsłuchiwała konwersację dwóch czarnych typów. Zanim jednak wrócę do zdarzeń
na dworze, zostańmy na dłuższą chwilę w dormitorium numer cztery, gdzie
Emmelina Titanic – ta sama blondynka, której Lily kategorycznie zabroniła iść na
poszukiwania, bo nie umie być cicho i jedynie bardziej rozzłości Marlenę,
odlatywała spokojnie do Nibylandii (marzenia o pewnym chłopaku, w którym się
zakochała i niej w roli głównej) i na statek kapitana Hooka (wspomnienia z jej
prawdziwego, szarego życia).
Wszystko zaczęło się tak:
Po sumach z transmutacji, piąty rok:
Wysoki blondyn o miodowych oczach przechodził z
niepokojem po korytarzach szkolnych, wbijając wzrok w każdą pustą ławkę, a
nawet na kilka pełnych, gdzie pary zakochanych, hogwarckich gołąbeczków
przylegało do siebie tak ściśle, że nie dało się określić, czy widoczna
kończyna należy do chłopca czy dziewczyny; w nadziei, że znajdzie Emmelinę.
W przypływie poczucia beznadziei, poddał się i grzebiąc w
kieszeni starych, podartych dżinsów, wyciągnął pobrudzony, kilka razy złożony
pergamin.
─ Uroczyście przysięgam, że knuję coś niedobrego ─ szepnął,
celując w niego końcem różdżki.
Natychmiast pojawiła się ogromna mapa Hogwartu z milionami
kropeczek, zaopatrzonych imionami i nazwiskami. Szukał wszędzie ozdobnej litery
„E”, ale pośród dziesiątek Elliotów, Ev, Elen, Elizabeth i Ericów, nie znalazł
nikogo o imieniu Emmelina.
Olśniło go nagle, schował mapę i pobiegł przed siebie, do
najbliższych schodów, gdzie zaczął szybko wspinać się na Wieżę Astronomiczną.
On i Emma bardzo często razem tam chodzili, a ponieważ wiedział, jak bardzo
jego przyjaciółka jest sentymentalną i romantyczną istotką, nie mógł wyobrazić
sobie lepszego miejsca do topienia smutków.
Kiedy dotarł już na miejsce, co prawda z kolką i zadyszką,
pogratulował sobie w duchu, bo i tym razem się nie pomylił. Śliczna blondynka
siedziała przygarbiona na podłodze obok plastikowych pudełek z Miodowego
Królestwa, w których kiedyś zapewne znajdywały się pączki albo babeczki.
─ Emmelina? – zapytał łagodnym tonem, ale odgłos mu się
załamał.
Zastanawiając się czy nie narusza jej osobistej, prywatnej
bariery, zrobił krok do przodu. Bezszelestnie dosiadł się do niej i czekał.
Znał ją najdłużej ze wszystkich swoich przyjaciół – kiedy byli dziećmi
mieszkali w tej samej, czarodziejskiej miejscowości nieopodal Glasgow, a ich
domy dzieliła jedynie płytka rzeczka Alchatz i – jak to dzieci, mieszkające w
tak bliskim sąsiedztwie – bardzo się zaprzyjaźnili. Później, w wieku ośmiu lat
Emma przeprowadziła się na stałe do Bristolu, bo jej ojciec jej ojciec chciał
zamieszkać bliżej swojej siostry, która powoli żegnała się z tym światem, ale
spotkali się w Hogwarcie, trafili do jednego domu i nigdy nie utracili swojej
więzi. Wiedział, że komu jak komu, ale jemu Emma powie, co się stało i powie to
sama z siebie, bez nacisku.
Nie mylił się.
─ To koniec Remusie, koniec ─ załkała. ─ Di napisała do mnie
właśnie i powiedziała, że się rozwodzą. Matka zabiera mnie z powrotem do
Szkocji ─ wymamrotała, nie patrząc mu w oczy.
No tak. Mógł się domyślić, że chodziło o rozwód jej
rodziców. Dotknął jej ramienia w geście dodania otuchy i milczał.
─ Idiotka ze mnie, że beczę ─ szepnęła i wytarła sobie łzy.
– Przecież to było pewne… Po tym, jak trafiłam do Munga...
─ Emmelina ─ skarcił ją, bo nie mógł znieść, że jego
przyjaciółka obwinia się o rozwód Elle i Micheala Titaniców, którzy praktycznie
nigdy zbytnio się nie kochali. Dziewczyna zignorowała to, i wróciła do swojej
tyrady:
─ Ale to okropne, że w tym liście moja siostra… właściwie
napisała i nie wstydziła się przelać całego swojego zadowolenia z zaistniałej
sytuacji… Jakby tylko na to czekała, wiesz? Aż się rozejdą.
─ Przynajmniej znowu będziemy sąsiadami ─ uśmiechnął się
nieśmiało, bo żadne inne pocieszenie nie przychodziło mu do głowy. Blondynka
uśmiechnęła się przez łzy, a Lupin bez wahania opuszkiem palca starł je z jej
policzka.
Każdy kto teraz na nich spojrzał mógł stwierdzić, że
zachowują się jak zakochana para, ale oni byli dla siebie po prostu jak
rodzeństwo. Zawsze tak było. Gdyby pomyślał, że głaskanie ją po policzku,
dziewczyna zinterpretuje w inny sposób, trzymał by ręce przy sobie. Miał
dziewczynę. Miał dziewczynę, którą kochał nad życie.
Nie spodziewał się jak to się skończy. Nie
przypuszczał, że blondynka po prostu wpije się w jego wargi. Był tak zaskoczony
zaistniałą sytuacją, że nie odepchnął jej, nie przemówił do rozsądku. Otrząsnął
się dopiero, gdy zobaczył zza blond loków sylwetkę Marleny
McKinnon.
Czasy obecne, około pół godziny wcześniej
Emmelina patrzała jak Marlena, a za nią Lily i Dorcas
opuszczają dormitorium. A z trzaskiem drzwi zalały ją wyrzuty sumienia.
Wiedziała, że popełniła głupstwo. Remus i ona byli przykładem pięknej
damsko-męskiej przyjaźni, Emmelina przychodziła do niego z każdym głupstwem, a
on zawsze jej wysłuchiwał, służył radą, nawet proponował pobicie kolejnego
chłopaka, który złamał jej serce. On sam niejednokrotnie prosił ją o
pomoc w misji, na celu której było zdobycie serca Marleny, jego odwiecznego
obiektu westchnień.
Tak samo było tego wieczoru, zaraz po sumach, gdy dostała
sowę od swojej siostry Diany, która napisała to, na co Emmelina powinna być
przygotowana od dawna – ojciec i matka się już nie pogodzą. Wezmą rozwód, bo
się poddali, a ona zamieszka z Elle Jenkins-Titanic i swoją starszą
siostrą w jakimś małym domku w Szkocji, z dala od swoich przyjaciół.
W głębi serca dziewczyna nigdy nie miała jakiś romantycznych
uczniów względem Lunatyka, on po prostu się nawinął, a ona musiała odreagować.
Nie pomyślała, co będzie dalej. Nie pomyślała, że to zniszczy związek jego i
McKinnon, który poniekąd sama pomogła stworzyć. Nie pomyślała, jak bardzo zrani
swoją przyjaciółkę. Nie pomyślała, jak bardzo zrani swojego przyjaciela. I nie
pomyślała, jak bardzo zrani samą siebie.
♠ ♠ ♠
Teraźniejszość
Pies i jeleń pokonali wilka, a przynajmniej wygnali
go z polany, na której leżała Lily i wrócili do swoich pierwotnych form - dwóch
dobrze znanych jej chłopców. Dziewczyna pierwszy raz zobaczyła Syriusza bez
wyrazu znudzenia na twarzy, a wręcz wyglądającego na zaniepokojonego, zupełnie
jak Potter, którego spojrzenie było tak przenikliwe, że aż krępujące.
Evansówna wciąż ciężko dyszała, leżąc na podmokłej trawie i
wpatrując się w kolegów dziwnie. Nie należała do osób głupich, dlatego od razu
zrozumiała, co to wszystko znaczy, co to wszystko znaczyło przez
ostatnie lata, bo przecież animagii nikt nie nauczył się z dnia na dzień.
Animagii.
Potter i Black byli animagami.
─ Pójdę go poszukać ─ mruknął do Jamesa
Syriusz, po czym w ludzkiej formie szybko zniknął w gęstwinie drzew. Kto jak
kto, ale on na pewno nie musiał martwić się, że nie znajdzie drogi
powrotnej.
Lily spodziewała się, że Potter pójdzie w ślady swojego
kumpla, w końcu oni zawsze robili wszystko wspólnie, ale on
tylko pokręcił z niedowierzaniem głową, podszedł do niej i wyciągnął rękę,
pomagając jej wstać.
─ Jesteś animagiem? ─ wychrypiała. Chyba w całym swoim życiu
nigdy nie zadała tak infantylnego pytania.
─ Taa…
Taaa…, pomyślała z irytacją. To nic
takiego.
Wiedziała dobrze, że w całej szkole nie ma tak
utalentowanych w dziedzinie transmutacji osób, jak właśnie Huncwoci, ale w
najśmielszych oczekiwaniach nie przypuszczała, że są na aż takim poziomie.
Przecież animagia to cholernie zaawansowana magia, wymagająca wielu prób i
błędów, sztuka raczej dla cierpliwych i zdeterminowanych osób, czyli, nie
czarujmy się, zupełnych przeciwieństw Pottera i Blacka.
Po co właściwie zostawali animagami? Czy była to kolejna
dziecinna zabawa, której głównym celem było złamanie dziewięćdziesięciu procent
szkolnego regulaminu? Czy może mieli w tym wszystkim inny, zapewne diaboliczny,
cel?
Na czole Rudej pojawiła się głęboka zmarszczka. Jeśli
zostali animagami dla żartu, oznacza to nie tylko coś tak „błahego” jak
regulamin szkolny, ale też międzynarodowe prawo czarodziejów. Powinni się
zarejestrować, a nawet wtedy pewnie nie obeszłoby się bez afery na pół szkoły,
bo prawo nakazuje udać się do Ministerstwa nawet przed pierwszą udaną próbą
stania się zwierzęciem.
Huncwoci robili z taką wprawą i naturalnością, że nie było
mowy o tym, że umiejętność tą opanowali niedawno. I na pewno nie byli
zarejestrowani.
─ To nielegalne… prawda? ─ spytała głupio. James uśmiechnął
się pobłażliwie.
─ Nie miałem pojęcia ─ mruknął sarkastycznie.
─ Ty… i Syriusz… ─ szepnęła, wciąż będąc w szoku.
Potter zrobił duże oczy, kiedy usłyszał, że dziewczyna
wymawia imię jego przyjaciela. Zawsze zwracała się do Huncwotów, może z
wyjątkiem Lunatyka, po nazwisku – od pierwszego dnia szkoły, zawsze.
Szczerze mówiąc nie tylko ich imiona były poniżej godności dziewczyny, bo
rudowłosa zwracała się po nazwisku do połowy szkolnej populacji, ale musiała
odczuć teraz naprawdę niekłamany respekt do Łapy, skoro przełamała to
przyzwyczajenie. Tym bardziej, że Lily Evans nigdy nie łamała swoich
przyzwyczajeń.
─ I Pete ─ dodał James, pokazując na leżącego obok niej
szczura, a gdy to zrobił Ruda natychmiast chwyciła jego rękę i podniosła się z
wrzaskiem. Zawsze chorobliwie bała się szczurów.
Potter parsknął śmiechem, widząc jej minę.
─ Nie bój się, Glizdek jest milutki.
Znów zmarszczyła brwi, bo usłyszała kolejną rewelację. Łapa…
Glizdogon… Lunatyk…
Rogacz.
Wcześniej uważała, że ich przezwiska są jedynie zlepką kilku
liter, a przydomki nadali sobie tylko dlatego, że nie mieli nic ciekawszego do
roboty, bo raczej nie widziała w tym chęci podkreślania swojej różnorodności i
ważności przyjaźni, ale teraz doznała kompletnego objawienia. Wiedziała już
jakie formy przybierał James, Syriusz i Peter, ale ksywa „Lunatyk” wciąż stała
pod znakiem zapytania.
O ile w ogóle on bawił się w takie rzeczy, przeszło
jej przez głowę. Remus jest przecież najbardziej zrównoważony z tej
bandy, więc raczej tak lekkomyślnie nie pogwałcałby prawa czarodziejów, no
chyba że…
─ Wasze pseudonimy ─ wypaliła, patrząc chłopakowi
niebywale głęboko w oczy. ─ To dlatego?
Znów kiwnął głową nieco już poważniejąc, bo chyba
przewidział jakie będzie następne pytanie.
─ Czyli… Czy to znaczy, że… Lunatyk…. Że Remus jest tym wilkiem?
─ wysapała, nie mogąc w to uwierzyć.
Chłopak zawahał się, ale w końcu przytaknął i spojrzał na
nią z troską, najwyraźniej chcąc zmienić temat.
─ Nic ci nie jest? Upadłaś tak drastycznie…
Umysł Lily, który był kompletnie sparaliżowany nową wiedzą,
dopiero teraz przypomniał sobie, że jej ciało odniosło parę obrażeń i że ostry
ból – dotąd tłumiony przez adrenalinę – pulsuje jej w kilku miejscach.
Czy to w ogóle ważne? Ponieważ Evansówna z natury miała
dosyć słabe kości, które w przeszłości wielokrotnie zdołała złamać, wiedziała,
że nie boli jej tak mocno, żeby było to coś poważnego. No, może ewentualnie
skręciła sobie kostkę. To najwyżej.
─ Nie… W porządku ─ machnęła ręką. Najwyraźniej z adrenaliną
opuściła ją też brawura, bo teraz las zdawał się być o wiele bardziej
niebezpieczny, niż kiedy do niego wchodziła. Na samą myśl, że ma przejść go
wzdłuż, zrobiło jej się słabo.
Cóż, przynajmniej będę z Potterem, pomyślała i
zabrzmiało to nawet jak pocieszenie. O ile przebywanie z Jamesem mogło być
pocieszeniem.
─ Możesz chodzić? Odprowadzę cię do zamku.
─ Mogę ─ odpowiedziała, bo chociaż straciła resztki odwagi i
własnej dumy, za nic nie opuściłoby ją własne poczucie niezależności.
Niestety, jak to często bywa, w myślach wstanie nie wydawało
się takie trudne, jak w praktyce. Jak tylko odepchnęła się rękami od runa
leśnego, nogi zadrżały jej, jakby zamiast nich urodziła się z dwoma sprężynami
i padła jak długa.
James wywrócił oczami i nie pytając jej już o zdanie,
sprawnie wziął ją na ręce i zaczął kroczyć przed siebie, od czasu do czasu
rozglądając się na boki, żeby zdobyć chociaż minimalne rozeznanie, gdzie jest…
chociaż może jako połowiczny jeleń ma bardziej rozwinięte,
zwierzęce zmysły i teraz nawąchuje, czy coś… Lily wzdrygnęła się na samą myśl.
─ Uratowałeś mi życie ─ powiedziała nagle, bo dotarło do
niej, że zachowuje się trochę jak ignorantka. – Jak… Mam ci dziękować?
Chłopak uśmiechnął się do niej pobłażliwie. A może wcale nie pobłażliwie?
Może to jego szczery uśmiech?, pomyślała Lily, na chwilę zapominając o tym, jak
bardzo go nie lubi.
─ Powiedz ładnie, bez grymasu na ustach „Dziękuję, James”.
Ach, i mogłabyś się ze mną umówić.
Evansówna zignorowała pierwszą prośbę i natychmiast na jej
ustach zagościł grymas.
─ No dobra… ─ mruknął Potter. –Wybacz – sprawdzałem tylko,
czy podczas upadku nie rąbnęłaś się w głowę. Cykasz się jak zawsze… a więc z
tobą okej.
Zazwyczaj ludzie prowokowali ją do łamania zasad, mówiąc, że
tchórzy, ale tym razem wcale nie czuła się podjudzana.
─ To chyba najdziwniejsze okoliczności, w których prosisz
mnie o randkę ─ powiedziała poważnie. ─ Wiesz, niesiesz mnie na rękach – plus
dla ciebie, że przypadkiem nie łapiesz mnie za tyłek – i nawet
tego nie próbuj, Jamesie Potterze! O czym ja to? Ach – niesiesz mnie dojrzale na
rękach, w środku nocy z Zakazanego Lasu, aha, i to w dodatku po ataku
wilkołaka, którego znam pięć lat, i ocaliłeś mnie jako zwierzę, którym jesteś
nie tylko w przenośni i… ej, przestań! Potter, przestań! ─ Jej dalszy wywód
został brutalnie stłumiony przez Jamesa, który najwyraźniej przypomniał sobie,
że trzymając Lily na rękach, ma nad nią swego rodzaju przewagę, którą może
wykorzystać, łaskocząc ją.
─ Okoliczności może i dziwne, ale najwyraźniej nie
wystarczająco, żebyś się zgodziła - westchnął, a Ruda zmarszczyła brwi.
Do tej pory uważała, że James Potter jest lekko… płytki, a
raczej, że nie posiada żadnych wartości. Niby oglądała jego braterską przyjaźń
z Huncwotami, ale nigdy nie przypuszczała, że bierze ją na tyle poważnie, żeby
poświęcać jedną noc każdej lunacji na lataniu za wilkołakiem. Może w pewien
sposób pasowało to do jego głupiej osobowości masochisty, który nic, tylko
planuje najbardziej zjawiskową dla siebie śmierć, ale wydawało jej się, że to
coś więcej niż durnowata zabawa. Że on naprawdę potrafi się poświęcić dla
innych… dla ważnych dla siebie osób. Szczerze mówiąc, nie była do końca pewna,
do czego zmierza, ale wiedziała, że jakkolwiek ten cymbał się zachowuje, robi
to dla jakiś swoich ideałów, głębokich ideałów, a przynajmniej
głębszych niż podejrzewała, że jest zdolny.
A – włączając dedukcyjne myślenie – skoro James Potter nie
jest taki banalny, to może twierdzenie, że próbuje umówić się z nią tylko dla
kpin, było lekko niesprawiedliwe. Ale jeśli nie dla kpin, to…
─ Dlaczego ci tak zależy? – spytała na głos. Mimo starań,
jej głos zabrzmiał ironicznie. –Dlaczego uparłeś się akurat na mnie? Znaczy…
mało dziewczyn na świecie?
James spojrzał na nią uważnie, jakby z jej oczu wyczytywał,
do jakich konkluzji dochodzi.
─ Nie domyślasz się jeszcze, Mądralo?
♠ ♠ ♠
Lily po dziwnej rozmowie z Potterem wróciła prosto do
dormitorium, gdzie Dorcas z Hestią już spały, ale Marleny wciąż nie było. Cóż,
James obiecał, że ją poszuka, a po dzisiejszych przeżyciach nauczyła się już,
że jego słowo jest coś warte. Wierzyła, że Marley prawdopodobnie zaszyła się w
Pokoju Życzeń, do którego – jak wiadomo – nie może po prostu wejść, jeśli nie
wie, jaki przybrał kształt.
Westchnęła ciężko, rzuciła się na łóżko, które zaskrzypiało
pod jej ciężarem i usłyszała cieniutki sopran, dochodzący z jej lewej strony:
─ Wróciłaś.
Kiwnęła głową do Emmeliny i z pozycji na wznak, przeniosła
się na siad po turecku, widząc wyraźnie, że przyjaciółka ma jakiś problem. Ona
co prawda nigdy nie była tak spostrzegawcza i nie pocieszała jej w trudnych
sytuacjach, ale Evansówna uwielbiała dawać jakieś rady, których wprawdzie sama
nie przestrzegała. Tamtej o radę w kwestii Pottera lepiej nie prosić, bo nie
trudno było domyślić się co jej powie:
─ O rany, przecież to oczywiste, Lily! Chłopak za nic na
świecie nie powie, że cię KOCHA, dlatego kazał ci się DOMYŚLIĆ. Jakie to
romantyczne!
Albo coś równie obrzydliwego.
Odganiając z głowy paskudną perspektywę, w której James
Potter pała do niej tak silnym uczuciem jak miłość, zaczęła:
─ Chłopak. Ten, o którym mówiłaś – Emma ściągnęła brwi.
─ On? Ach… ─ Blondynka zrobiła lekceważący gest ręką, ale
lekko się zarumieniła.
Wiedziała, że nie powinno się na Titanicównę naciskać, ale
zżerała ją ciekawość i nie widziała innego sposobu na odwrócenie myśli od
własnych problemów.
─ To on? Remus?
─ Remus? – powtórzyła nieprzytomnie. – C-co?
Och… Niee…
─ W takim razie kim on jest? – ciągnęła, ale widząc niemrawą
minę towarzyszki, dodała szybko: ─ Nie musisz mówić, jeśli nie chcesz.
Emma zastanowiła się nad tym, czy chce sobie ulżyć i wyznać,
o kogo chodzi, czy lepiej nie. Mogła w sumie powiedzieć Lily. Jej mogła zaufać.
Ona na co dzień unika wszelkiej gadki o miłości, że w życiu by takowej nie
zaczęła z nią i… jej obiektem zakochania w roli głównej. No,
może byłaby trochę zła, ale oprócz niej nie miała już nikogo, na kim ta
wiadomość nie zrobiłaby większego wrażenia. Kto by się na nią wściekał, jak
Marlena.
─ Nie chcę, Lily. Po prostu nie chcę znowu czegoś zniszczyć
─ rzekła krótko, pocałowała ją w policzek na dobranoc i zasnęła w ubraniach, po
raz pierwszy w życiu nie umywszy zębów.
________________
Betowała Lumossy.
Skoro to jest rozdział pisany na szybko i nie dopracowany, to ja chcę zobaczyć jak wełdug ciebie będzie dobre.
OdpowiedzUsuńSzablon mnie zauroczył. Jest taki ciepły i mogłabym na niego patrzeć i patrzeć. Ta buteleczka Veritaserum jest taka urocza ;)
Tekst jej ciekawy i długi, a ja lubię długie rozdziały XD. James mnie urzekł : "Czy kochałbym cię teraz, gdybyś wtedy się ze mną spotkała? Nie wiem. Może i nie. Wiem tylko, że z każdą twoją odmową kocham bardziej."
Boże, jakie to piękne. Gdybym była na miejscu Lily, chyba bym się popłakała.
Dobra, czekam na NN. man nadzieję, że będzie szybko. ;P
xoxo
Och, dziękuję za miłe słowa <333. Chyba każda z nas uległaby Jamesowi Potterowi jakby walnął taki tekst :D. Zawsze podziwiałam Lily za tę jej determinację...
UsuńNN będzie 29 najpóźniej, potem mnie nie będzie, bo mam wycieczkę z klasą więc się sprężę żeby to dodać jak najszybciej:D
Bardzo fajny, cieply i przejrzysty blog, nie wspomne o opowiadaniu, w ktorym sie zakochalam. Bardzo fajnie piszesz - zazdroszcze xP
OdpowiedzUsuńJames jest slodki normalnie ;D A mi sie az lezka w oku zakrecila.
Z nieciepriwoscia bede oczekiwala kolejnego rozdzialu ;)
Dodaje do linek u sb na dwoch Potterowskich blogach ( jesli chcesz zapraszam )
:*:*
A weź przestań, bo się zarumienie haha... Wiem, że daleko mi do ideału, ale trochę mnie zmotywowałaś tym komkiem xD.
UsuńTeż dodaje do linków :*
Uwielbiam,uwielbiam i jeszcze raz uwielbiam <3
OdpowiedzUsuńChoć opowiadań o miłości Jamesa do Lily,jest dużo,to muszę przyznać,że twoja historia jest jakby inna.Nie wiem po czym to stwierdzam.Czuję,że jest w niej jakaś iskierka magii :)
Póki co widzę,że zapowiada się interesująca historia.
Czekam z niecierpliwością na kolejny rozdział i dodaję cię do linków.Byłoby mi miło,gdybyś wpadła i na mojego bloga :)
Pozdrawiam :)
( http://brazowowlosa-milosc-jamesa-pottera-ii.blogspot.com/ )
Dziękuję za komentarz, już zabieram się za czytanie- kocham Jamesa Syriusza II <333.
UsuńRównież dodaje do linków :*
Jeeej!
OdpowiedzUsuńFajnie, bo długie ;)
Moim zdaniem ci wyszło, nie wiem dlaczego narzekasz. Śmieszne wtedy, gdy powinno, smutne i poważne, gdy był na to czas, no po prostu - świetnie. Naprawdę. Nie oszukuję.
Biedna Marlena... Czy ona ciągle tam leży? :o Jejku :/
No i kuzynka Suriusza... Intryguje mnie to wszystko. Czekam na nowy rozdział ;)
Jejku, dziękuję za tak miły komentarz <333. Jestem czerwona jak burak, mama normalnie myśli że mam gorączkę xD.
Usuńno naprawdę długi rozdział...! <3
OdpowiedzUsuńNa początku trudno było mi się połapać, ale po przeczytaniu całości stwierdzam, że mi się podoba i to bardzo! Szkoda tylko, że będziesz tak rzadko dodawała:D No cóż liczy się jakość, a po tym jednym rozdziale z czystym sumieniem piszę, że Twoje opowiadanie jest dość ciekawe. Początki zawsze są trudne - coś o tym wiem:) Bardzo lubię opisy w opowiadaniach, i Ty właśnie takie wplatasz co jakiś czas. I nie są one nudne i długie jak flaki z olejem, ale treściwe. Akcja jest wciągająca, najlepsze fragmenty to moim zdaniem ucieczka Marleny (dość nietypowe imię), wyznania Potter`a, akcja ze świeczką na początku no i ta dziewczyna, o której mówi Snape:) A że jestem dziwna to już mam zaciesz, że pojawiają się śmierciożercy i złooo! No i Voldzio<3 Ale oczywiście bardzo polubiłam Jamesa i resztę. Niestety Glizdogon raz na zawsze pozostanie dla mnie idiotą!!! XD
Ogarnęłam całego Twojego bloga i bardzo mi się podoba. Szablon ładny, ale na razie za wcześnie mówić, czy mi pasuje. Po przeczytaniu informacji o Tobie mogę powiedzieć, że mamy wiele wspólnego<3
Jedyna rada ode mnie: może stwórz zakładkę Bohaterowie. Nie wiem jak inni, ale ja lubię takie zakładki czytać.
Pozdrawiam i życzę weny!
Dodaję do linków i zapraszam do mnie!
:*
Dziękuję ci bardzo za komentarz <333.
UsuńPołapać się trudno pewnie będzie zawsze, czasem sama się gubię w swoich dziełach- za dużo myśli do przekazania za dużo cudowania z nutką tajemniczości i oto tego efekty haha, Jeśli chodzi o dziewczynę, o której mówi Snape to cieszę się, że o niej wspomniałaś, bo już się bałam po przeczytaniu pozostałych komków, że nikt na nią nie zwrócił uwagi, a to byłaby masakra, bo to będzie później ważniejszy wątek :D/. Zuoooo będzie, och tak- też je uwielbiam w opowiadaniach ;>.
Jeśli chodzi o Bohaterów, to się pojawią, jeszcze tylko szukam zdjęć, skrobię coś tam... chyba to ogarnę, bo ja też pierwsze co robię jak wchodzę na bloga to "Bohaterowie" <333.
Kochana, dziękuję ci bardzo za komentarz, wiem że się powtarzam, ale naprawdę miło mi, że ktoś czyta moje prace z wyjątkiem polonistki, która myśli że jestem jakąś fanatyczką, bo zawsze ostro na wypracowaniach od tematu odbiegam xD.
Ciebie również dodaje do linków, czekam na nn u cb i po raz trzeci podziękuję za komentarz :*******.
Pozdrawiam i duuuużo weny życzę :*
To wcale nie było mdłe i nudne! To było SUPER!
OdpowiedzUsuńJeżeli to jest niedopracowane, to jestem ciekawa jak wygląda według ciebie dopracowany ;)
Jest cudowny, ciekawy i ma bogate słownictwo. Zawsze chciałam tak pisać. Piszesz z taką magią *.* Np. gdybym miała porównać twój rozdział do mojego zdziwiłabyś się jaka jest różnica ;D
Ogólnie piszesz wspaniale i zabieram się do czytania następnego rozdziału ; )
Dziekuję pięknie za komentarz :* Jestem cała zarumieniona, chyba nigdy w życiu nie słyszałam tylu komplementów w jednym zdaniu :*
UsuńZasłodzicie mnie wszyscy :D :*
Pozdrawiam :*
Ty piszesz po prostu świetnie, wybitnie! <33333 A mi mówisz że gorzej ode mnie, ja 100 razy gorzej od ciebie piszę! Muszę znaleźć czas, na przeczytanie kolejnych rozdziałów... Ty cudownie piszesz, i nie waż mi się mówić że źle! :) Nie znalazłam żadnych błędów :*** Postaram się napisać następny rozdział i dodać tam Jamesa http://lily-evans-life.blogspot.com/ ;)
OdpowiedzUsuńŻyczę weny :*
Pozdrawiam ♥
Dziękuję :***
UsuńWybitne ;) inaczej tego nie mogę nazwać :P
OdpowiedzUsuńDziękuję, naprawdę :***
UsuńRozdział fajny i ciekawy . A i przedewszystkim długi! Fajna akcja , fakt w niektórych momentach musiałam sama połapać się o co chodzi , ale jest okej! Postacie są wyraźne , co działa na plus. Dodaje do obserwowanych i do linków , na moich prywatnych blogach jak i na wspólnym który odwiedziłaś. Lecę czytać dalej!
OdpowiedzUsuńDziękuję bardzo za miłe słowa jak i szczerą opinię :*. Wiem, że piszę mało łopatologicznie, czasem ja sama nawet nie mogę siebie zrozumieć :D. Postaram się jakoś to poprawić :*
UsuńPozdrawiam :*
Bardzo fajnie piszesz i jak mówisz, że jest on strasznie mizerny, niedopracowany i pisany na szybko to jestem ciekawa jak dobry rozdział by wyglądał. Pozdrawiam :*
OdpowiedzUsuńMiło mi, że tak uważasz :). Pozdrawiam :*
UsuńRozdział mi się z całą pewnością podobał. Piszesz lekki i przyjemnie przez co tak długi(jak dla mnie) rozdział po prostu pochłonęłam.
OdpowiedzUsuńOd początku dajesz nam nawał postaci i jeszcze nie wszystkich odróżniam(kto w kim się zakochał,kto uciekł itp.). Ale szybko się połapię. Widać,że chcesz,żebyśmy poznali postacie od samego początku. I jeszcze coś czym zdobyłaś moje serce czyli nie pomijasz mojego ukochanego Lupina. Jest tak samo obecny w rozdziale jak np. James.
Jeszcze nie znam dokładnie charakterów postaci,ale coś czuje,że polubię Hestię.
Jak już wspominałam rozdział mi się podobał,taki typowo wprowadzający.
Pozdrawiam.
Rozdział świetny :)
OdpowiedzUsuńHestia rządzi. Błędów nie wyłapałam (w sumie to się nie dziwię, bo czytałam wczoraj około północy).
Już zabieram się za kolejne rozdziały :)
Pozdr.
Tę noc i jutrzejszy dzień (jak ja się cieszę, że mam dopiero 14 lat *-*) poświęcę na czytanie i chooooolernie długi (jeśli to w ogóle możliwe...) komentarz, który odda mnie w całości *przynajmniej mam taką nadzieję* <333 Wiesz jaka ja do Cb podobna jestem? Jak czytam Twoje komentarze, to wiem, ze napisałabym to samo :D
OdpowiedzUsuńŻycz mi miłej nocy, kochana :*
Poplątanie z pomieszaniem.... Przeskakiwanie od najdalszych wydarzeń do najwcześniejszych mistrzostwo świata, ale tak musiałam się skupić żeby ogarnąć, że pewnie połowy rzeczy zapomnę dopisać. Twoja Lily jest sztywna:P przynajmniej w pierwszym rozdziale:P Ale nie da się jej nie lubić i te jej podejście do Huncwotów. Nie lubi ich z zasady, bo ich nie zna. Zdziwiło hmm może zaskoczyło mnie siedzenie w Wielkiej Sali przy stole, z lewej Ci mniej lubiani z prawej bardziej, bardzo ciekawy i oryginalny pomysł, nigdzie się z takim nie spotkałam. Emmelina? Dziwne imię. Hestia! Dziwaczka, którą polubiłam za jej oryginalność właśnie. Dorcas, zupełnie przeciwieństwo mojej Dori, mam wrażenie, że uwielbia Pottera i jego bandę. No i umówiła się z Łapą czyli, że do tej pory mu się opierała.
OdpowiedzUsuńPrzepraszam za straszny, niespójny komentarz. Obiecuję, że się poprawię, jak trochę się wczytam i zacznę więcej rzeczy zauważać.
Pozdrowionka:)
Świetny rozdział, chyba najdłuższy jaki czytałam, ale mimo tego zrobiłam to bardzo szybko i lekko - dzięki twojemu stylowi pisania :) U ciebie Lily pała tak ogromną nienawiścią do Huncwotów, więc pewnie długo jej zajmie przełamanie się, o nie .! xD Zwłaszcza, że nazywają ją sztywniarą :p Choiaż w sumie te jej przemyślenia, kiedy Potter ją niósł sugerują, że zaczyna go lubić :3 Nie mogę się doczekać pierwszej randki, która przy Jamesie zawsze jest ciekawa xDD
OdpowiedzUsuńBuziak :*
Trafiłam na Twojego bloga tak niespodziewanym przypadkiem, że naprawdę nie wiem jak to się stało, ale wow! Jest najbardziej dopracowanym blogiem jaki kiedykolwiek widziałam. Przepiękny! Cudowna muzyka, wspaniałe karty postaci... A Twój styl pisania... magia <3
OdpowiedzUsuńWracając jednak do tego rozdziału:
Uwielbiam tutaj Lily i Jamesa, i w ogóle wszystkich. Wydaje mi się jakbym po prostu czytała Rowling, o! Na razie nie mam aż tyle czasu ile bym chciała, ale dodaję do obserwowanych i już wiem, co będę robić podczas spacerów na uczelnię :3
Pozdrawiam serdecznie!
Świetne opowiadanie, po tym rozdziale jestem pewna że będę czytać dalej *.* lepsze niż wiele książek ktore czytałam i serio masz talent :D Pozdrawiam i zapraszam na ivicini.blogspot.com
OdpowiedzUsuńHej,
OdpowiedzUsuńnie ma zmiłuj, zaczynam czytać od początku. Nie mam siły snuć domysłów o tej godzinie, a poza tym wiem co będzie później, więc... Powiem tylko, że odkąd ja tu zawędrowałam ( jakiś czas przed Zombie to Sukces) to zaszła znaczna poprawa. Ale wcześniej i tak było genialne. Twoje Jily jest tak boskie, że powinno być nielegalne. Porównanie Jamesa do Spidermana <33 Różowy chlebak ze Snoopim <333 Dobra to może wkleję kilka perełek :
,,Eksploruję las. Dokarmiam wiewiórki. W każdym razie jestem zajęta i nie chcę z tobą rozmawiać..."
,, ─ Czego szukam? Chyba miłości – rzucił nonszalancko. – I wiesz co? Czuję, że jestem blisko."
,,— Może otwórz grupę miłośników skończonego imbecylizmu (...)
─ Trupa miłośników skończonego imbecylizmu brzmi dobrze, ale jednak wolę odłożyć tę myśl na później ..."
,,─ Widzę Pete’ a. Ma ze sobą jakiś słoik.
─ I je? – upewnił się Black.
─ Je.
─ To na pewno on."
To tyle, w czasie ponownego czytania nie licz raczej na coś konstruktywnego, ale na pewno dam coś o sobie znać.
Mogę się podpisywać imieniem?
W sumie to chyba tak, nie mam siły pisać nicku -,-
Sa wakacje, a mój mózg się w pełni nie rozbudzil, więc
Cześć
~Paulina
Cześć, Paulinko :*
UsuńWielki podziw i podzięki za czytanie od poczatku, i w dodatku za tyle ostatnich komentarzy - jesteś niezastąpiona :*.
Trochę się tu faktycznie zmieniło i jeszcze troche się zmieni, bo w końcu pierwszy rozdział jest najważniejszy i po nim większość decyduje czy zostaje, czy nie, a ja nigdy nei jestem z niego dośc zadowolona :D.
Próbowałam cie już zachęcić do odwleczenia tego ponownego cyztania i pocekania na poprawki, ale już więcej nie będę tego robić, bo ledwo wyrabiam się z pisaniem na bieżąco, a co dopiero z tymi poprawkami. Zobaczy się po Furii ewentualnie :D.
Powodzenia w lekturze :*
Agatka
Hej,
Usuńnie jesteś zadowolona?! On był i jest genialny! :D Siedzę całe wakacje w domu, mam czas, no nie licząc wizyt w bibliotece i walczenia o hp. No jeszcze jakieś drobne wyjazdu xD