"A zresztą... czym są urodziny? Dziś są, jutro ich nie ma..."- Kłapouchy, Kubuś Puchatek A.A.Milne'a
♥♥♥
Emmelina i Chase
tańcząc, przypominali Księcia i Kopciuszka na balu w pałacu, tam, gdzie się
poznali i gdzie Kopciuszek zgubił pantofelek. Od samego początku zaległo
pomiędzy nimi milczenie, jednak nie krępujące, ciążące ani niewygodne, tylko
raczej naturalne, spokojne i ciepłe, takie, jakie łączą z tańcem szczególne
względy. Łagodna, melodyjna muzyka dodawała ich ruchom gracji, a kołyszące się
wokół pary roztaczały nad nimi przytulny, intymny krąg. Można by rzec, że
atmosfera była idealna – jednak niezwykle ciężko docenić takowy komfort, kiedy
co jakiś czas dopada cię gryzący niepokój – zupełnie jak oczekiwanie na północ
i pryśnięcie czaru Wróżki Chrzestnej. Nawracające myśli o babeczkach,
eliksirach i efemerycznych, nieprawdziwych uczuciach, za które Emmelina niedługo
mogła stać się odpowiedzialna, prześladowały dziewczynę tak uporczywie, że co
parę chwil przegrywała potyczkę z dławiącą goryczą i pozwalała jej przez siebie
krzyknąć.
Chase nie zadawał zbędnych pytań, kiedy Emma raz po raz
wybuchała płaczem, a jego wyrozumiałość, maniery i dżentelmeneria idealnie
wpasowały się w rolę Księcia. Dziewczyna zdawała sobie jednak sprawę, jak
dziwnie musi wyglądać jej zachowanie i że w ich obecnej sytuacji może
doprowadzić Chase’a do niewłaściwych konkluzji. Starała się wytłumaczyć mu
swoją emocjonalność i poprosić o radę, ale na zamiarach się kończyło, bo w
swoim stanie Emma nie panowała ani nad głosem, ani tym bardziej nad umysłem.
— Już lepiej? – zapytał Chase, kiedy piosenka dobiegła końca.
Emmelina pokręciła głową energicznie i pociągnęła nosem. Jeśli
Reagan dosyć miał już tych żali i lamentów, to zupełnie nie dał tego po sobie
poznać.
— W porządku – powiedział głośno i złapał ją w talii, bo
zaczął się właśnie bardziej statyczny kawałek. – Przepraszam.
Emma pokręciła głową, próbując tym samym dać mu znać, że nie
o to – nie o niego – chodzi, ale Chase przyłączył się do przeczącego wymachiwania
głową i kontynuował:
— Nie, Emma, naprawdę mi przykro. Nie powinienem być dla
ciebie taki wredny w Hogsmeade – wziął głęboki oddech. – W ogóle nie powinienem
być wredny – od tego należałoby zacząć – ale miałem ostatnio… ciężki okres. Nie
gniewam się ani na ciebie, ani na Dorcas, ani na Syriusza – podwójna randka może
i nie była zbytnio przyjemna, ale…
— Ch…Chase – wydukała, wdzięczna, że opatrzność sama zesłała
temat podwójnej randki i że nie trzeba było go rozpoczynać. – Jeśl...
— Pozwól mi dokończyć – przerwał jej uprzejmie. – Nie wiem
dlaczego poszedłem na to, kiedy Dorcas mnie zaprosiła. To chyba dlatego, że nie
potrafię odmawiać dziewczynom – puścił do niej oczko. – Ale nie powinienem się
zgadzać. Myślałem, że to koleżeńska przysługa i… i nie wiedziałem, że ty
przyjdziesz z Syriuszem.
Emmelina pociągnęła nosem. Dlaczego los był taki okrutny?!
Ona i Chase mogliby się pogodzić teraz, zaraz, i wszystko byłoby cudownie –
ale, niestety, musiała pojawiać się feralna kwestia Eliksiru Miłosnego – która
nie tyle, co zada kres nastrojowi zgody, a jedynie dodatkowo napnie ich
stosunki. Powiedzieć mu o tym? Czy lepiej
trzymać gębę na kłódkę, skoro nie wiadomo, czy babeczki nie wylądowały w koszu?
Dorcas nie mogła ich zjeść podczas podwójnej randki – bo
chociaż przypuszczenia Emmy się potwierdziły i co chwila po nie sięgała, jej
zachowanie w stosunku do Syriusza nie uległo drastycznej zmianie – chyba. Kiedy towarzystwo się zwinęło,
większość jedzenia pozostało w Pokoju Życzeń – to jasne.
Nieoczekiwanie jednak Dorcas pogodziła się z Lily i ruszyła
ze spontanicznymi przygotowaniami do imprezy-niespodzianki – a w pierwszej
kolejności pobiegła po jedzenie z podwójnej randki. Kiedy postanowiono, że
impreza urośnie na skalę Hogwartu i wysłano Marley i Remusa po kolejny zapas
smakołyków, Emma nie wiedziała dokładnie, co stało się z zakąskami i słodyczami
z Pokoju Życzeń. Albo ktoś je zjadł, albo wyrzucił, albo rozmieszał z tymi,
które były tutaj.
Przecież przestrzegłam
Dorcas, żeby ich nie jadła, przypomniała sobie Emmelina. Jeśli połknęła ten eliksir to tylko dlatego,
że chciała zrobić mi na złość. Sama sobie na to zasłużyła.
Łza ponownie zatoczyła łuk wzdłuż jej policzka, tym razem
przez kłujące uczucie wstydu. Nie powinna, nie mogła, zrzucać odpowiedzialności
na Dorcas! Emmelina była jedyną osobą, która zawiniła i powinna się w jakiś
sposób ukarać. Stracenie dobrej opinii u Chase’a – o ile kiedykolwiek w ogóle
taką miała – wydawało jej się odpowiednią nauczką, dostatecznie przykrą i
surową.
Kiedy Emma walczyła z myślami i zbierała się w sobie, by
wyznać wstydliwą prawdę, Chase nie próżnował i z ogromną krępacją dukał
nieskładne i kompletnie niepotrzebne w tym momencie przeprosiny:
— To nie było… do końca prawdziwe, kiedy powiedziałem, że
jesteś łatwowierna – zawahał się – i że nie masz u mnie… no, wiesz, szans. Nie
wiem, co sobie myślałem, mówiąc coś takiego, nawet jeśli…
— …to prawda? – domyśliła się Emma, czując się tak, jakby
ktoś kopnął ją z całej siły w brzuch. Chase pokręcił głową.
— To nieprawda… to
znaczy… mam na myśli…
Westchnął ciężko i z rozpaczy rozejrzał się wokół, jakby
szukając kogoś, kto mógłby pomóc mu w tej beznadziejnej sytuacji – jakiegoś
gwiazdora-celebrytę, który pokazałby się nagle w Hogwarcie i zaciągnął Emmelinę
do tańca. Los tym razem postanowił trochę go wesprzeć – chociaż w nie ten
sposób, jaki Chase oczekiwał.
Z kanapki w kształcie motyla na drugim końcu komnaty
podniosła się Hestia, a eskortował ją w tym wysoki, krzepki i ciemnowłosy
chłopak o dość ciemnej karnacji – Jayden. Złapał Hestię w talii i wyprowadził z Pokoju
Wspólnego, uśmiechając się przy tym głupio i wyzywająco – jakby doskonale
zdawał sobie sprawę, że Chase ich obserwuje. Reagan mimowolnie napiął mięśnie i
mocniej złapał Emmelinę, aż do bólu ściskając ją w talii, ale dziewczyna była
zbyt wzruszona i cierpiąca w duchu, żeby przyjmować kolejne bodźce, tym razem
zewnętrzne.
— Nie musisz nic mówić – pokręciła głową. – Ja i tak nie
zasługuję na twoje zainteresowanie… ja…
— Nie mów tak – westchnął ciężko, siląc się na uśmiech. — Bo
myślę… myślę, że na pewnym etapie coś między nami było – powiedział nieprzytomnie, kiedy Hestia zniknęła za dziurą w
portrecie.
Niechętnie odwrócił głowę w kierunku Emmy. Jej załzawione
oczy teraz urosły dodatkowo w wyrazie zdumienia. Kontynuował dalej, sam już nie
wiedząc, czy mówi prawdę czy jedynie białe kłamstwa, żeby poprawić Emmelinie
humor i nieco ją podbudować:
— Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem cię w święta u Evansów…
Wiesz… byłem ud dłuższego czasu samotny i chociaż wracałem od Hestii ze
szpitala, to niespecjalnie… coś z tego
było. A ty… — spojrzał jej głęboko w oczy – byłaś… nie, jesteś – taka
urocza. Taka… dziewczęca – Emma wzięła głęboki oddech – i taka śliczna.
— Chase…
— I chociaż zdawałem sobie sprawę z tego, że nie powinienem…
że mam Hestię i w ogóle… to wtedy przypominałem sobie, że ona jest z Jaydenem,
albo że mnie nie poznaje, albo być może już nawet nie lubi – uśmiechnął się
słabo – dlatego trochę… wysyłałem sprzeczne sygnały. Pewnie myślałaś, że się
tobą bawię albo że cię podrywam, no ale… może i podrywałem, ale…
Emmelinie zakręciło się w głowie. Może i podrywałem…
Chociaż jeszcze przed chwilą było jej nieznośnie daleko od
miłosnych wzniesień (ba! miała po dziurki w nosie zakochania i eliksirów, które
je powodowały!), to romantyczna natura nie mogła puścić takiego wyznania –
takiej prawdy – mimo uszu. Może i
podrywałem… Taka urocza… taka dziewczęca… taka śliczna.
— Może i podrywałem… — powtórzyła, głosem zdławionym, ale
tym razem przez coś innego niż szloch. Chase zamrugał, reagując z opóźnieniem –
naprawdę niepożądanym dla niego opóźnieniem.
— No… tak… ale…
— O mój Boże – wydukała, pukając się w głowę. – Co ja
narobiłam!
— Emmelina, daj spokój.. to nie twoja wina… — wydukał,
kompletnie zawstydzony i pogubiony.
— Moja wina?! No
nie… to nie może dziać się naprawdę… to… ojej…
— E…Emmie?
Ale było już za późno. Podobna szansa nie mogła się
powtórzyć, a Emmelina po tym wieczorze i tak straci resztę szacunku u Chase’a,
swoje dobre imię i reputację, nie tylko u niego. Nie miała nic do stracenia. A
po tym co usłyszała – co jej powiedział… nigdy
nie wybaczyłaby sobie, gdyby po prostu nie zareagowała, tylko stała tam dalej,
płakała, dukała i otwierała usta jak ryba, która wyleciała z akwarium.
Wspięła się na palce, chwyciła Chase’a za krawat i z całą
swoją siłą, rozpaczą i namiętnością, złożyła na jego ustach pocałunek.
♥♥♥
Lily zastała
Dorcas zupełnie oderwaną od rzeczywistości, lecz nie w typowy dla niej
romantyczny i nierozważny sposób – kilka spojrzeń wystarczyło, by zdiagnozować
u Dorcas kompletne postradanie zmysłów ze szczęścia. Siedziała przy stoliku i plastikowym
patyczkiem mieszała w kubeczku z ponczem, wzdychając przy tym i śmiejąc się do
siebie. Miała ciemne, bordowe wypieki na policzkach i niebezpieczne błyski w
oczach o poszerzonych źrenicach, jakby została odurzona tojadem co najmniej.
Gladius cały się najeżył na jej widok, jakby wyczuwał, że zbliża się
niebezpieczeństwo.
— Widziałaś Jamesa? – spytała Lily, poprawiając Gladiusowi łapkę,
którą ciekawsko trącał jej kolczyki. Dorcas roześmiała się krótko, głośno i
maniakalnie.
— Och, Lily, jak ja ciebie kocham! – roześmiała się, wstając
gwałtownie z kanapy i zarzucając Evans ręce przez barki. – No po prostu… jesteś
dziewczyna-bajka!
Lily głęboko wciągnęła powietrze nosem, jakby próbując wyczuć
odór alkoholu bijący od Dorcas. Jej marny, człowieczy węch zupełnie ją
rozczarował, jednak o wiele bardziej wrażliwe nozdrza drapieżnika z rodziny
kotowatych ostrzegły Gladiusa, który zamiauczał z niezadowoleniem. Dorcas odsunęła
się na długość swoich ramion.
—Uwielbiam twoje urodziny – powiedziała bez ogródek,
opuszkiem palca trącając nosek kota. Gladius podrapał ją w odpowiedzi. Nawet to
nie wybiło Dor z rytmu. – James? Czy widziałam Jamesa? – zamarła przez moment,
raczej z powodu roztrzepania niż z faktycznej próby przypomnienia sobie, czy
widziała tego chłopaka. – Nie… wiem.
Mogę zapytać Syriusza.
— Nie musisz – pokręciła głową Lily. – Miał na mnie poczekać.
Nie mam zamiaru biegać po całej komnacie i go szukać.
— Ależ masz zamiar! – krzyknęła Dorcas, po raz kolejny
przywodząc Lily myśl, że jest zwyczajnie pijana. — On się zaraz pojawi…
zaczekaj sekundę. SYRIUSZU! SYRIUSZU!
Syriusz Black, w całej swojej wspaniałości, wyłonił się z
tłumu. Wyglądał jakby biegł, kiedy tylko usłyszał słodkie pokrzykiwania Dorcas.
Lily wybałuszyła oczy. Mimowolnie otworzyła usta, kiedy jej przyjaciółka
zarzuciła mu ręce na szyję, pocałowała w nos i szepnęła, podskakując, że Lily
szuka Jamesa i że są „geniuszami”. Gladius przeciągle ziewnął.
— Poważnie? – zdziwił się, okazując niepokojąco mniej
ignorancji i impertynencji niż zwykle (ale wciąż ciężko było powiedzieć, że
minę miał zaciekawioną i życzliwą). – Kto zrobił przysługę światu i wyciągnął
jej kij z dupy?
Lily nie odpowiedziała, pokazując mu tylko środkowy palec –
z osobami jego sortu nie dało się inaczej porozumieć. Syriusz roześmiał się,
jak zwykle zachwycony, kiedy Lily pod jego wpływem robiła się wulgarna.
— Nie widziałem go – powiedział po prostu, aż mrużąc oczy. –
Serio… ostatnio go nie widziałem. Możliwe, że McDziwka wzięła go „na słówko”.
Dorcas pokręciła głową, wzdrygając się cała.
— Nie zaprosiłam jej – mruknęła i skrzywiła się jeszcze
mocniej. – A ona sama powiedziała, że
nic tu po niej i nie będzie wpychać się tam, gdzie jej nie chcą.
— To po co wracała do Hogwartu? – prychnął Syriusz, zbliżając
się do barku. Dorcas prędko stanęła u jego boku, przytrzymując dla niego
kieliszek, kiedy o to poprosił i nie przegapiając żadnej okazji, żeby pocałować
go w jakąś część ciała.
Lily wymieniła zniesmaczone spojrzenie ze swoim kotem.
— Co z wami? – zapytała, ostentacyjnie przykrywając sobie
oczy. – Jesteście obrzydliwi.
— Mogę jej powiedzieć? – szepnęła Dorcas, łapiąc Syriusza za
rękę. Chłopak wzruszył ramionami obojętnie i pociągnął ładny łyk ze swojego
kieliszka. Dor odwróciła się do Lily, szczęśliwa za siebie, za Syriusza, za
swoją przyjaciółkę, i za cały Pokój Wspólny. – Wróciliśmy do siebie.
— Co?!
Jej ton był tak ostry, że nawet Syriusz odwrócił głowę w jej
kierunku, przestając ją ignorować i pić. Natychmiast się poprawiła:
— Yymm.. poważnie?
— Nie, na niby – mruknął Black.
— No to… gratulacje? –
pokręciła głową. Zupełnie nie wiedziała jak zareagować na podobną rewelację.
Zdecydowanie wolała swoją przyjaciółkę bez Blacka bez pobliżu, a już na pewno
bez Blacka wpływającego na nią. – Nie no… bardzo się… cieszę.
Kłamała tak dobitnie, że jedynie Dorcas nie poznała się na
tym i przytuliła dziewczynę z radości, w taki sposób, że ona, Lily i Syriusz
stworzyli zamknięty, niewygodny i nieco dziwny krąg. Syriusz natomiast – albo o
wiele mniej upojony miłością, albo po prostu bardziej błyskotliwy i życiowy –
jedynie wywrócił oczami i uśmiechnął się sztucznie w stronę Evans, po czym
złośliwie życzył jej szczęścia w szukaniu Jamesa.
— Chodźmy stąd, mała – mruknął do Dorcas, puszczając do niej
oczko. Dziewczyna pokiwała głową ochoczo. Była taka zaślepiona i szczęśliwa, że
poszłaby za Syriuszem nawet do jeziora pełnego inferiusów. – Chodźmy do mojego
dormitorium.
Lily wzniosła oczy ku niebu, tak, że nie zdołała zobaczyć
wyrazu twarzy Dorcas, ale potrafiła go sobie idealnie wyobrazić. Kiedy ponownie
spojrzała na swoich kompanów, całowali się namiętnie. Dor oderwała się od niego
na moment, żeby rzucić histeryczne: „papa, Lily!”, a potem ponownie przyssała
się do swojego chłopaka (Evansówna
uświadomiła sobie, że nigdy nie przyzwyczai się do takiego tytułu) i zaczęła powoli
się z nim wycofywać, starając się zrobić wokół siebie jak najwięcej
zamieszania.
Ach, młoda miłość.
— Na tym by stanęło, Gladius – mruknęła, wzdychając ciężko.
– Idziemy spać?
Noc była co prawda jeszcze młoda, a impreza dopiero nabrała
życia, ale Lily padała z nóg po nadmiarze dzisiejszych wrażeń – począwszy od
całej „niespodzianki”, przez pogodzenie się z Chase’em, a na Jo i jej
wariactwach skończywszy. Jutro był w dodatku wtorek, normlany szkolny dzień
powszedni, o czym całe zgromadzone w komnacie towarzystwo zdawało się
zapomnieć, a jakby tego mało ranek rozpoczynała godzina transmutacji z
McGonagall, która zapewne będzie ją pytać i węszyć, jakim cudem zdała jej
egzamin. Zanim Lily zdąży się rozebrać, umyć i domyć makijaż, minie mnóstwo
czasu – lepiej zrobić to teraz, zanim zbierać się nie zacznie reszta dziewczyn,
a łazienka zostanie zablokowana.
Niemal podjęła już decyzję, kiedy nagle nieoczekiwana
istotka pokrzyżowała jej szyki – Gladius zeskoczył z jej ramion na cztery łapy,
nie dość, że wystraszył ją nie na żarty, to jeszcze podrapał jej stopę, lekko
przecinając materiał sukni.
— AUA! – jęknęła Lily. – Głupi kot.
Gladius prychnął, jakby rozjuszony podobnym wyzwiskiem.
Trącił jej stopę jeszcze raz, tym razem pyszczkiem i nieco milej. Dziewczynę
lekko to udobruchało.
— Co chcesz? – zapytała, nieco mniej ostro, ale wciąż tonem
dziarskim i niewzruszonym. – Idziemy do sypialni, Gladius.
Kot zamiauczał, jakby w ramach sprzeciwu.
Lily zmarszczyła brwi.
— O co tutaj…?
Nagle zamarła, przypomniawszy sobie, kto podarował jej to
małe, złośliwe, ale niebywale przebiegłe stworzenie. Spojrzała na kota podejrzliwie.
Czy to możliwe, że James dał go jej ot tak, bez najmniejszego interesu dla
siebie? Już wcześniej nazwała kota szpiegiem, ale nie przypuszczała, żeby…
— No nie – parsknęła, kręcąc głową. Gladius wlepił w nią
swoje wielkie, zielone oczy. – Co za wariat. On jest nienormalny.
Czy ten kot przeszedł jakieś szkolenie? Czy został
przygotowany, uprzednio poinformowany, co musi robić i jak się zachowywać? Czy to w ogóle jest kot?, pomyślała
część Lily, która uwielbiała science-fiction, Czy jakiś zmutowany koci cyborg?
— Co ten zły człowiek ci zrobił, biedactwo? – jęknęła,
zniżając się do poziomu kota i głaszcząc go czule po łebku. Gladius przez
chwilę uległ jej pieszczotom, mrucząc z zadowoleniem, ale szybko przypomniał
sobie, jakie jest jego zadanie – drapnął jej nadgarstek i zamiauczał wymownie.
Lily westchnęła ciężko. Nie chciała nawet myśleć, jak to wygląda dla kogoś z
zewnątrz. Prefekt Gryffindoru i solenizantka dzisiejszej imprezy, leży na
podłodze i targuje się z kotem. Żałosne.
— Doprowadzisz mnie do niego? – zapytała z rezygnacją
Gladiusa. Kot kiwnął głową i miauknął, ale tym razem z mniejszą pretensją, a z
większym zadowoleniem, kierując ciało w stronę dziury pod portretem…
♥♥♥
Masonowie przez
całe życie mieszkali w Irlandii, w Dublinie. Ulokowali tam cały swój majątek, zakupili
piękne tereny, bardzo godziwy dworek, jak i kilka małych domostw, które w
przyszłości w razie potrzeby miały zabezpieczyć młode pokolenie. Państwo Mason,
czarodzieje czystej krwi z dziada pradziada, nie widzieli potrzeby podjęcia się
zawodu czy zarabiania, a ambicja niezależności finansowej nigdy się na nich nie
odcisnęła. Całkowicie utrzymywali się z dożywocia od protoplasty rodu Traversów,
a że nie planowali żadnych działań niezgadzających się z rodowymi ideałami, a
także nie zamierzali wchodzić w żadne spory z rodziną, nikt nawet nie myślał o
możliwości utracenia tych pieniężnych świadczeń.
Kiedy na początku lat sześćdziesiątych w Dublinie rozpoczęła
się seria nieszczęść związana z prześladowaniami grupy likantropów, Masonowie
umyli ręce od całej sprawy, pomimo tego, że dziad Natashy, pan Travers, nakazał
im dołączyć się do represji. Rodzinę cechowała zawsze wyjątkowa bierność,
apolityczność i neutralność, z tendencją do ustawiania się po tej stronie, która
mogła przynieść im więcej korzyści, a owej tendencji nie załamał nawet fakt, że
szło tu o sprawy brudnej, mieszanej krwi. Ojciec Natashy nie dostrzegał
najmniejszego pożytku w rozeźleniu niebezpiecznych mieszańców, a już na pewno
nie za darmo, i to przesądzało sprawę. Była to pierwsza sytuacja od wielu lat, gdy
rodzina Mason sprawiła Traversom zawód, a wręcz – zaczynała robić się
problematyczna.
Kiedy pani Mason zaszła w ciążę z Natashą, ona i jej maż przestali
bezustannie pilnować starszego, niesfornego syna Alexandra, który pomimo rozsądku
i rodzinnego sprytu, dostał w genach również brak pomyślności. Marlena widziała
jego aktualne zdjęcie, obraz bardzo przystojnego, krzepkiego i wyrośniętego młodzieńca,
z inteligentnymi, błyszczącymi oczami i szlachetnymi rysami, przypominającego
bardziej marmurowy, piękny posąg niż żywą osobę. Jako dziecko niewiele się różnił
– był równie piękny, wyniosły i nierzeczywisty. Takie osoby mogły być albo
wiecznymi samotnikami albo enigmatycznymi gangsterami. Wszystko wskazywało na
to, że Alexander wybrał tę drugą opcję.
Wyruszył on pewnego wieczoru na spacer razem ze swoimi
kolegami z rodzin czarodziejskich, na które Masonowie mogli wpływać. Koledzy
wrócili do domów przed zmierzchem, Alexander – nie. Chłopca szukano przez następne
dwa dni, zanim wrócił do domu zupełnie odmieniony. Zniknęła charakterystyczna
dla niego pogoda ducha i rozmowność, a Alexander stał się posępny, tajemniczy i
bardzo zatroskany.
Trzy dni po jego powrocie do domu, do drzwi zapukał nieznany
rodzinie mężczyzna, który przedstawił się jako Todd Angelo. Był on bardzo
wytworny, dostojnie ubrany i niewątpliwie bogaty, ale przy tym obejście miał
grubiańskie i prostackie, a jego zaszczytna wizyta nie mogła zwiastować niczego
dobrego. Szybko wyjaśnił, że przebywa w okolicach na zlecenie ministerstwa, i że
zajmuje się zwalczaniem wspomnianej już grupy likantropów. Nie owijał w bawełnę
– członkiem tej grupy niedawno stał się Alexander.
Nie było końca zdumieniu i niedowierzaniu, sam Alexander
nabrał wody do ust i ani nie potwierdził tego oskarżenia, ani nie zaprzeczył, że
wilkołakiem stał się w istocie. Na dowód swojej tezy Angelo odnalazł na ciele
chłopca ślad po ugryzieniu. Zdał sobie sprawę, że Masonowie nie są rodziną byle
jaką i że nie pozwolą, by taka aferka mogła zbezcześcić ich dobrą opinię na
arenie czarodziejskiej, dlatego wiedział jak ich podejść, żeby na tym zyskać. Pośpiesznie
zgodzono się na wszystko, co młody człowiek miał im do zaoferowania, pod
warunkiem – oczywiście – że obieca zachować milczenie w tej sprawie i postara
się w jakikolwiek sposób umniejszyć hańbę rodzinie. Todd opowiedział im o
swoich autorskich badaniach nad lekarstwem na likantropię, bazowanej na płynnym
akonicie, który w środowisku czarodziejskim uznawany był za niebezpieczny
narkotyk. Wieloletnie badania dowiodły, że tojad ma działanie zgoła inne na
zmiennokształtnych i że nie jest w ich przypadku tak inwazyjny. Zdesperowani państwo
Mason wyrazili zgodę na udział Alexandra w eksperymencie i oddali syna na dwa
miesiące do opieki panu Angelo, wypłacając mu niezłą sumkę, byle tylko zapewnił
im odpowiednią dyskrecję. Do ostatniego dnia łudzili się, że panu Angelo uda się
wyleczyć ich syna z wilkołactwa i że brudna krew nie splami wizerunku
czcigodnej rodziny z Dublinu.
Pan Angelo powrócił z Alexandrem, informując rodzinę, że cały
projekt powiódł się bez zarzutów i że chłopiec przeszedł pomyślnie – choć nie
bez bólu – obie pełnie. Pijana ze szczęścia pani Mason wypłaciła jegomościowi
następną godziwą sumkę, po czym rozstali się w zgodzie, szacunku i przysiędze
zachowania milczenia.
A potem z Alexandrem zaczęły dziać się okropne rzeczy. Co
wieczór moczył pościel, szamotał się w koszmarach, a w ciągu dnia zatykał uszy
dłońmi, jakby próbował odgrodzić się w ten sposób od całego świata. W wypadku, kiedy
matka lub ojciec próbowali nawiązać z nim kontakt, nie odpowiadał, a z jego
nosa zaczynała lecieć stróżka krwi. Masonowie ignorowali problem dopóty, dopóki
nie urósł do stopnia, którego nie sposób zlekceważyć. Chłopiec trafił do
Szpitala Świętego Munga z silnym krwotokiem z uszu, nosa i ust. Wyniki badań były
wstrząsające.
— Mój brat tamtej nocy, kiedy zaginął, nie został
likantropem – powiedziała Natasha ze zdławionym gardłem. – Angelo albo się
pomylił, albo nas oszukał, byle zyskać królika doświadczalnego do swoich badań.
Alexander był wyniszczony, co tu ukrywać – był umierający. Akonit to silna
trucizna, a rozcieńczony zabija umysł ludzki komórka po komórce.
Kilka dni potem pani Mason stawiła się u swojej matki,
Cynthii Travers, z przerażającymi wieściami. Szybko streściła jej przebieg
wypadków, żądając, by Traversowie wystąpili przed Wizetgamotem przeciwko
Angelom, rodzinie nieco mniej majętnej i zdecydowanie mniej od nich wpływowej.
Kiedy wyszło na jaw, że Todd spowinowacony jest z Rowle’ami i McDonaldami, chęć
zemsty nieco okrzepła, co gorsza – Traversowie wzburzyli się ogromnie przeciwko
polityce Masonów w stosunku do likantropów.
— Samo podejrzenie wilkołactwa u Alexandra było wielką
zniewagą – mruknęła Natasha, a po jej minie Marlena odgadła, że nie podoba jej
się ani trochę swoja rodzina rodowa. – Traversowie zgodzili się jednomyślnie, że
to wszystko wina mojego ojca, który nie wsparł mordów na wilkołakach – jego pobłażliwość
mogła zakończyć się hańbą dla całej rodziny.
Tymczasem zaczęły nasilać się plotki. Blackowie,
Greengrassowie, Rosierowie i – przede wszystkim – Rowle’owie szeptali o
synu-likantropie, którego matka skatowała, o tym, że Traversowie hodują akonit,
że narkotyzują się i że są barbarzyńcami w ogóle. Ród musiał jakoś zareagować.
— Postanowiono odebrać nam cały majątek – powiedziała bez
entuzjazmu Natasha. – Całą posiadłość w Dublinie, i cały park, i jeziora.
Szybko wykupili go Bulstrode’owie, a nas wygnano do Brighton. Wykreślono nas z
rodu, a moja matka została wyklęta. Moi rodzice byli bez zarobku, leczenie
Alexandra wymagało pieniędzy, a cały czarodziejski świat odwrócił się od nas
plecami. Matka zaczęła chodzić do prasy, gdzie opowiadała o postępkach Angela.
Na początku pisały o nas tylko niepoważne i niezależne czasopisma, które
czytali jedynie nieliczni, ale znajdywało się coraz więcej rodzin dotkniętych
podobną krzywdą. Alexander nie był jedynym „wilkołakiem”, na którym Angelo
testował swój eliksir tojadowy.
Gdy szepty o wariacie-szalonym naukowcu spowinowaconym z
Rowle’ami i McDonaldami zaczęły robić się głośne, kiedy rozpoznano w nim tego
samego prześladowcę, który wiele lat temu zwalczał mieszańców z Llyalem Lupinem
i Jules Overstreet, i kiedy sprawiedliwości mogła stać się zadość, Angelowie się
odezwali.
— Przyjechała do nas stara Heather McDonald.
— Moja babcia? – zdumiała się Marlena, chociaż było to dosyć
oczywiste. Natasha kiwnęła głową.
— Zaproponowała ugodę. Mieliśmy zostać przyjęci na dwór
McDonaldów, a dokładniej przypadło nam kilka pokoi w ich paryskiej willi,
oczywiście objętych niemałym czynszem i jeszcze więkza listą zakazów i nakazów.
Wcześniej to my panowaliśmy w całym Dublinie i wydzierżawialiśmy pobliskie
dwory mniej czcigodnym rodzinom – a teraz my staliśmy się zależni od widzimisię
rodzinki Rowle i spowinowaconych. Oczywiście, nie opłacało nam się to, a moi
wygodni rodzice uznali taką ugodę za uniżającą dla arystokracji. Wtedy pojawił
się pomysł z intercyzą.
W ramach rekompensaty McDonaldowie postanowili wydać najstarszą
wnuczkę, córkę Flory Rowle, Alicję, za Alexandra, a jej pokaźny posag byłby w
stanie zadośćuczynić utratę majątku w dużym stopniu – oczywiście pod warunkiem,
że do wesela Masonowie dołączą się do ich nadwornej służby oraz przestaną
klepać językiem na temat grzeszków Todda. Rzecz jasna, mająca wówczas sześć lat
Alicja, była o wiele za młoda na małżeństwo, dlatego trzeba było trochę poczekać.
Lata te rodzina spędziła na przypodobywaniu się Rowle’om, ale również brała
udział we wszystkich bankietach i imprezach, w których owa rodzina tak bardzo
lubowała, więc nie można powiedzieć, że dotknęła ich straszliwa krzywda. Data
ślubu została ustalona świeżo po tym, jak Alicja skończy edukację w Hogwarcie.
Ona i Alexander znali się od wczesnego dzieciństwa, dlatego tak niekorzystne
dla dziewczyny zamążpójście z łatwością można było zrzucić na wielką i ślepą
miłość do służącego.
I wtedy rozpoczęła się fala skandali.
— Alicja uciekła – powiedziała Natasha, śmiejąc się cicho. –
Sama ją do tego namówiłam. Czy słyszałaś o tej sprawie?
Marlena pokręciła głową. Chociaż to wszystko działo się w
rodzinie, McKinnonów wydziedziczono, a zaproszenie na kotylion było pierwszą
odezwą ze strony Rowle’ów od wielu lat. Ponadto, rodzinny dwór w Paryżu
znajdował się bardzo daleko od szkockiego domku, gdzie cisnęła się Esmeralda
McDonald, jej mąż mugolak, ciotka Heather oraz Ann i Marlena. Nie dochodziły do
nich nawet te najbardziej skandaliczne plotki.
Natasha zachichotała na samą myśl o tej sprawie.
— Alicja uciekła ze swoim własnym kuzynem.
Marlenę zmroziło. Rodzeństwo McDonaldów posiadało raczej
żeńskie latorośle – Mary, Bree, Alicję, Ann, Marlenę, Georginę… Oczywiście,
Marlena miała przed oczami jednego swojego „słodkiego” kuzyna, ale… czy to było
możliwe?
— Z Sidneyem? – zdziwiła się nie na żarty. Natasha aż
zakrztusiła się ze śmiechu.
— Z Kennym. Wiesz,
bratem Mary.
— Z tym ćpunem? On był wtedy w kraju?
O skandalicznym życiu Kenny’ego słyszała nawet Marlena – a
były to ciągłe konflikty z prawem, ciągłe łapówki dla sędziów i oszustwa jego
ojca, szefa Departamentu Przestrzegania Prawa i zarazem głowy Wizetgamotu, a
także ucieczki do państw, które nie posiadały magicznej ekstradycji, czyli nie
pozwalały brytyjskiemu ministerstwu teleportować się na ich teren bez odgórnej
zgody, nawet jeśli chodziło o pojmanie więźniów. Jego bezustanne uciekanie
przed wymiarem sprawiedliwości było czystym obrazem jak wyglądało prawo w
świecie magicznym za rządów ministra Minchuma – i wojny w ogóle. Nie chciało
jej się wierzyć, że Kenny ośmielił się wrócić do Francji z jakieś Jugosławii, i
porwać Alicję.
Natasha zachichotała.
— Kenny był świetnym kumplem Alexandra. Sądzę, że się
zgadali.
Marlena wybałuszyła oczy.
— Ale dlaczego?
— Po złamaniu intercyzy Rowle’owie musieli wypłacić nam
pieniądze, a o to chodziło od początku do końca. Alexander jednak wyciął nam
niezły numer i po tym, jak zostaliśmy wyrzuceni z dworu Rowle’ów, on zbiegł z
kasą i ponoć wszystko stracił w kasynach – Natasha wzruszyła ramionami. – W
każdym razie moja matka nie mogła pogodzić się ze swoim losem, a kiedy Alicja
wróciła na dwór – sama, bo Kenny znowu się ukrywał – oświadczyła, że zaręczyny
nie zostały zerwane. Oczywiście nie dotarło do niej, że to wszystko zostało
wcześniej załatwione między Allie i Alexandrem – on narobił soie długów i
potrzebował kasy, a ona chciała uwolnić się od zaręczyn, bo uwielbia robić
wszystkim na złość. Ale znaleźliśmy się w martwym punkcie, bo sytuacja jest
zbyt delikatna – a my wiemy o Rowle’ach za dużo. Gdybyśmy zaczęli gadać… och,
Marley, cóż to byłaby za sensacja!
Marlena zmarszczyła czoło. Ta cała historia – o ile w ogóle
miała cokolwiek wspólnego z prawdą – wydawała jej się naprawdę dziwna,
niespójna i przede wszystkim – zupełnie nienadająca się do opowiadania komu
wlezie, zwłaszcza, że Natasha widziała Marley po raz pierwszy na oczy.
Dziewczyna już chciała zapytać, gdzie jest jej rola w tym całym bałaganie,
kiedy brakujące ogniwa ich drużyny nareszcie przybyły na umówione spotkanie:
— Koniec plotek! – trzasnęła drzwiami Allie, patrząc na
Natashę i Marlenę spode łba. – Czy tak ciężko było na nas poczekać?
Marlena zacisnęła pięści, sama nie wiedząc już dlatego, że
zirytowała ją ta obcesowa odzywka, czy to że przerwano jej i Natashy, czy też
zwyczajnie osoba panny Rowle.
— Czy tak ciężko było się nie spóźniać? – odgryzła się
Natasha, puszczając do Alicji oczko. Był to jedyny rodzaj kpiny, na który można
pozwolić sobie w stosunku do kogoś tak szlachetnie urodzonego jak Alicja, a
brzmiał i tak w sposób bardzo ugłaskany.
Frank zamknąwszy drzwi, obszedł swoją dziewczynę dookoła i
przysiadł się na łóżko obok Natashy, czochrając jej pieszczotliwie czuprynę.
— Wtajemniczyłam Marley we wszystko, tak jak mnie prosiłeś,
Frankie – odparła hardo, po czym puściła oczko i do niego, i do Marleny.
Dziewczyna uśmiechnęła się niepewnie, w głowie skreślając: „ZAPYTAĆ SIĘ,
DLACZEGO NATASHA OPOWIADA MI HISTORIĘ SWOJEJ RODZINY” z listy rzeczy do zrobienia.
– Byłam okrutna, bezwzględna i podła.
— Na to liczyłem, Natty.
Dziewczyna zaśmiała się krótko, a potem otworzyła szafkę
nocną, gdzie trzymała kilka szklanek i butelkę słodkiego mlecznego nektaru z
Miodowego Królestwa. Jednak kiedy tylko rozlała napój do szklanek, obaliła mit
o jego rzekomym mlecznym składzie.
— Lubicie Leprechauna? To specjalnie dla ciebie, Allie.
Marley zmarszczyła brwi.
— Co to jest?
— Paryskie piwo cynamonowe – powiedziała niedbale Alicja. –
Dzieciaki z Beaux piją je na każdej przerwie.
— Absolutna rewelacja, Marley – zapewniła ją Natasha, widząc
jej nietęgą minę. – Mój brat przysyła mi je zawsze zamiast pocztówek i listów z
pozdrowieniami.
— Och! Jak dobrze, że sama zaczęłaś ten temat! – wtrąciła
się Alicja, zanim Marley mogła grzecznie odmówić. — Twój brat przyjechał w te strony, żeby mnie kontrolować! Żeby mnie śledzić! Żeby mnie prześladować!
Natasha kiwnęła głową ze zrozumieniem, wypijając trochę
piwa.
— Możliwe.
— Och, możliwe –
Alicja wypróbowała, jak to słowo brzmi w jej ustach. Niestety, chyba nie
spodobał jej się jego smak. — To jakieś pieprzone gierki! Myślałam, że się umawialiśmy.
— Pragnę ci przypomnieć, Allie, że wciąż nie wiemy, czy
Alexander przyjechał tutaj naprawdę po to, żeby zatruwać ci życie – wzruszyła
ramionami Natasha. – Może woli zatruwać moje.
— Czeka na odpowiedni moment – jęła Alicja. – Wydawało mi
się, że doszliśmy do porozumienia – i że da mi spokój z tymi zjebanymi zaręczynami. Nie wiem, czy się nie
zrozumieliśmy czy po prostu on coś do mnie czuje, ale powinnaś sprowadzić go
jak najszybciej do pionu, Natasha, bo ja nie mam zamiary znosić tego, że
bezustannie depcze mi po piętach, a matka Marleny wysyła nam listy z
ostrzeżeniami, bo to po prostu śmiechu war…
— Dotarło to do nas, Allie – przerwał jej Frank, co było
niezwykłym aktem odwagi, biorąc pod uwagę, że jego dziewczyna była niezłą
zołzą, a Frank sam w sobie raczej nie posiadał siły przebicia, silnej woli i
ani krztyny asertywności.
Natasha zachichotała i puściła do niego oczko.
— Przepraszam – powiedział na swoje usprawiedliwienie, kiedy
Alicja spiorunowała go wzrokiem. – Ale nie chce już dłużej o nim słuchać. Mam
nadzieję, Natty, że wybaczysz mi uprzedzenie do twojego brata.
— Zwykle przyjmuje od chłopców jedynie zachwyt pod jego
adresem. Teraz jestem pewna twojej orientacji – zachichotała, a Allie szybko od
niej dołączyła. Frank jedynie się uśmiechnął, a Marley poczuła się możliwie
jeszcze bardzie zagubiona.
Niby niewinny żarcik, ale natychmiast przypomniała sobie
pewną drobnostkę – Natasha obracała się w towarzystwie osób o… wątpliwej
orientacji. To nie powinno być dziwne, że jej kumple upodobali sobie Alexandra.
Zabierzcie mnie stąd, pomyślała
rozpaczliwie.
To śmieszne, ale teraz, kiedy przypomniała sobie, że
Natasha… że Natasha lubi dziewczyny, zapragnęła
jak najszybciej zakończyć tą niewygodną znajomość. To byłaby hipokryzja z jej
strony, gdyby posiadała jakiekolwiek obiekcje czy uprzedzenia względem lesbijek,
bo przecież miała na własnym koncie przygodę z Gią Davis, ale wolała wystrzegać
się wpływu nie-heteroseksualnych w
miarę możliwości. Chociaż to było głupie, łudziła się, że jeśli otoczy się
osobami tradycyjnej orientacji, sama zacznie się ku niej skłaniać – kiedy
natomiast wybierze sobie za kumpli towarzystwo Natashy – przechyli się na drugą
stronę. Jako osoba posiadająca obydwie alternatywy, liczyła na to, że może jako
tako wpływać na dominację jedną nad drugą i w ostateczności wyplenić z siebie
te niebezpieczne tendencje.
— Czy ty siebie nienawidzisz Marley? – zapytała ją kiedyś
Gia. – Tak jak nienawidzisz wszystkich, takich jak ty?
— Nie nienawidzę cię – wzruszyła ramionami. – Nie mam nic do
tego, że lubisz dziewczyny.
— Ale obrzydza cię to – zauważyła, patrząc na nią wymownie.
– Obrzydzasz samą siebie.
— To nie tak – pokręciła głową. – Ja lubię chłopców. Nasz związek… to było chwilowe szaleństwo.
Czy na pewno?
— Marley? – Natasha trąciła ją w ramię szklanką pełną piwa.
Dziewczyna cała się wzdrygnęła i spojrzała na nią nieprzytomnie. – Żyjesz?
— Powiedziałam, że nie chcę – rzuciła, niechętnie odbierając
piwo z rąk dziewczyny.
Natasha już chciała jej coś odpowiedzieć – coś zapewne
bardzo motywującego i dziarskiego – gdy zniecierpliwiona Alicja uniosła głos,
ponownie zgarniając całą uwagę towarzyswa.
— Co mam zrobić?! Co jeśli on mnie złapie i zabierze z
powrotem do Paryża? Mam tutaj interesy. Mam
bistro. I mam mnóstwo społecznych zobowiązań.
Zabrzmiało to zbyt wyniośle i egoistycznie nawet jak na Allie,
dlatego szybko się zreflektowała i dodała z równą wyższością:
— A poza tym: Frank tu
jest.
— Jeśli chcesz znać moje zdanie, to nie sądzę, żeby
Alexander chciał się z tobą żenić – powiedziała brutalnie Natasha, a twarz
Alicji lekko poszarzała. – Wiesz, że miał praktyki
nauczycielskie w Beaux. Śmiechu warte! Alexander – nauczycielem! To wręcz
obrzydliwe! – wzdrygnęła się. – Ale na szczęście jego własny debilizm uchronił
nas przed podobną tragedią. Ponoć wylali go w zeszłym semestrze za romans z
jakąś uczennicą. I z tego co zrozumiałam – to cały czas się z nią widuje.
Alicja i Frank wymienili zaskoczone spojrzenia. Natasha
zachichotała i dopiła swoje piwo, nawet nie kryjąc próżnego rozradowania, że
czymś ich zaskoczyła.
— A wiecie, co jest najlepsze? – zagadnęła ich z
błyszczącymi oczami. – Wy znacie tę
dziewczynę.
♥♥♥
Lily nie miała
pojęcia, czy to wredny, przekorny i dobijający chichot losu czy też celowy
zabieg – ale Gladius doprowadził ją dokładnie na ten sam krużganek, gdzie równy
rok temu o tej samej porze po raz ostatni całowała się z Dorianem. Wkrótce
potem wyjechał on z Hogwartu, bo jego matka ciężko zachorowała, a ojciec nie
był w stanie sam utrzymać rodziny i potrzebował pomocy wszystkich swoich
pełnoletnich synów. Dorian zostawił ją samą po tym pocałunku, po tym jak
narobił jej nadziei, nawet się uprzednio nie pożegnawszy. Dopiero kilka tygodni
temu zobaczyła go ponownie, po takim czasie. Rok wystarczył, żeby utworzył się
między nimi ten ustawiczny dystans i chłód, brak zrozumienia – i porozumienia.
Te piękne chwile przed dwoma laty, te tygodnie ich związku, zakochania i
bezbrzeżnego szczęścia, teraz wydawały się odległe i niesamowite, jakby kłócące
się ze wszystkimi prawami, a przede wszystkim – wygasłe i zupełnie skończone.
Teraz to brzmiało śmiesznie, ale zawsze unikała tego
miejsca, tego krużganka, a właściwie to trzymała się z daleka od całego
skrzydła sięgającego najdalej na wschód. Dobrze wiedziała, że jest to
najbardziej umiłowany przez uczniów rejon szkoły, gdzie najczęściej wymykano
się po godzinie policyjnej, i gdzie towarzyska śmietanka włóczyła się i
podejmowała liczne godzące w regulamin działania. Mimo tej świadomości, nigdy
nie zachodziła tam podczas patrolów jako dyżurujący prefekt ani nawet gdy
dopadał ją sporadyczny destrukcyjny nastrój. Wschodnie krużganki, tarasy i
rządki opuszczonych klas choć kusiły, zawsze roztaczały pewną barierę,
przeszkodę, przez którą Lily nie potrafiła się dotychczas przebić – albo z
początku nie mogła, a potem po prostu do tego przywykła. Zabawne, że w
towarzystwie kota-cyborga i z nieco sennym, biernym nastrojem udało jej się
wreszcie tam dostać.
Księżyc rzucał srebrzystą poświatę, której podłużne wstęgi
przebijały się przez okna pozbawione szyb do zabudowanego korytarza. Lily
przypominała biało-czarne widmo, wlokące się niemal bezszelestnie wzdłuż
przejść, i kołyszące się do tonów spokojnej i cichej melodii – intuicja
podpowiadała jej, że dochodzi ona z miejsca, do którego kot ją prowadził.
Muzyka robiła się coraz głośniejsza, bardziej czysta i
wyciszająca – brzmiała jak delikatne, umiejętne brzdąkanie na harfie i wyćwiczone
pociągnięcia smyczka u skrzypiec. Przyśpieszyła nieco kroku, zaciekawiona i
podekscytowana, spodziewając się, że kiedy wreszcie dojdzie do źródła tych
łagodnych tonów, czeka ją cudowna niespodzianka. Jakie było jej zaskoczenie,
kiedy odkryła – a właściwie prawie minęła – niezbyt szeroko otwarte drzwi do
jednej z licznych pustych klas wschodniego skrzydła, które wychodziło na
krużganek. Kot przecisnął się przez szparę i zniknął za drzwiami, a Lily
dopadła go z pewnym wahaniem. Kiedy znalazła się w środku, aż wybałuszyła oczy
ze zdumienia.
Gladius zwinął się w kłębek tuż pod starą, złamaną na w pół
ławką, którą pewnie dopadł Irytek podczas swoich częstych hulanek w tych
okolicach. Ułożył się tuż obok wytwornego gramofonu, nadającego tą coraz
bardziej senną, niemal medytacyjną melodią. Oprócz tej nieszczęsnej ławki i
złotego gramofonu w pustej, ponurej klasie z obdartymi tapetami i sypiącym się
z sufitu tynkiem, nie było niczego intrygującego.
— James? – syknęła, rozglądając się wokół siebie. – James!
— Piękna noc, nieprawdaż? – szepnął tuż obok jej ucha. Lily
aż podskoczyła, kiedy ciemna sylwetka chłopaka zarysowała się znikąd we mgle
granatowej nocy.
James zrzucił z siebie pelerynę-niewidkę, uśmiechając się do
Lily szeroko. Dziewczyna pokręciła głową – trochę ze zdumienia, a trochę z
rozdrażnienia.
— Dlaczego mnie tu ściągnąłeś? – zapytała bez ogródek, nie
odwzajemniając uśmiechu ani nie opowiadając na pytanie. – I czym jest ten kot?
Twoim robotem?
— Dobrym kumplem – odpowiedział James, pieszczotliwie
mierzwiąc Gladiusowi futerko na karku. Kot zamruczał z zadowoleniem. – Dobrze
dogaduję się ze zwierzętami.
— Ciągnie swojego do swoich, co? – rzuciła zgryźliwie, a
James roześmiał się lekko, ale inteligentnie nie odpowiedział na ten przytyk.
Lily przewróciła oczami.
— Mówię poważnie, Potter… wierzyłam w twoje dobre intencje i
naprawdę byłam ci wdzięczna za TO – wskazała palcem na Gladiusa – CO okazało
się jedynie szpiegiem i nawigacją w słodkim przebraniu, które wyciągnęło mnie w
środek zimnej nocy na zewnątrz w samej twojej skąpej sukience – która też może
odwrócić się przeciwko mnie, nie wiem w jaki sposób…
— Nagle się rozerwie w pół i spadnie z ciebie – szepnął
śmiertelnie poważnie. Lily uderzyła go w ramię.
— …a teraz jeszcze robisz sobie żarty! Nie możesz
powiedzieć, o co ci chodzi?
James zdawał się przebywać w innym, nietowarzyskim świecie,
gdzie głównym zajęciem w ciągu dnia było głaskanie zdradzieckich kotów – czym
zajął się teraz bez reszty. Lily poczuła znajome – ale jakże w ostatnich
godzinach zapomniane! – uczucie gniewu i irytacji, typowe dla jej cholerycznej
natury. Czuła, jak jej krew robi się coraz bardziej gorąca, niemal wrzała, a
jej ciepła para wydostawała się przez miarowy oddech dziewczyny.
— To śmieszne – mruknęła, ostentacyjnie ocierając otwarte
dłonie o ramiona. – Jest lodowato. Wracam
do zamku.
Odwróciła się na pięcie, chociaż wcale nie miała zamiaru
odchodzić. Zgodnie ze swoimi przypuszczeniami, tą dziarską decyzją natychmiast
przywołała Jamesa do porządku – wstał on na równe nogi i złapał ją za nagie
ramię.
— Zaczekaj, księżniczko – rzucił przepraszająco. Lily
spojrzała na niego z nadzieją. – Mam coś na rozgrzanie.
O nie. Tego było już za wiele. Lily poważnie rozważała
zabójstwo z premedytacją, kiedy James zupełnie rozluźniony wyciągnął zza
połamanej ławki, nieco schowaną przez gramofon i sylwetkę Gladiusa łaszącego
się do Pottera, butelkę z tequilą.
— Ja nie piję – powiedziała po prostu, strząsając jego dłoń
ze swojego ramienia. – I tobie radzę to samo. Nie wierzę, że trzeźwy mnie tutaj wywabiałeś.
— Na wieży jeszcze piłaś – zauważył, otwierając butelkę.
Puściła z taką łatwością, że musiała być wcześniej pozbawiana swojej
zawartości.
Lily przymknęła powieki ze zmęczeniem.
— No tak. Ale to
było tylko piwo. Nie będę pić wódki.
— Tequila jest słabsza od zwykłej wódki.
— Nie wydaję mi się.
— Mówię ci.
Lily, czując, że James w innym wypadku nic jej nie powie, a
nawet nie da cennego spokoju, z furią złapała za butelkę i wypiła kilka kropel
– zaiste rozgrzewających ale i zupełnie nie w jej guście.
— Zadowolony? – zapytała, krzywiąc się cała, kiedy gorzki i
cierpki smak szarpnął ją w gardle. James uśmiechnął się szeroko.
— Bardzo.
Sięgnął za pazuchę po różdżkę, nie spuszczając z Lily oka.
Dziewczyna zmarszczyła brwi.
— A teraz w drogę, kochanie – puścił do niej oczko i machnął
różdżką. Połamana ławka na jej oczach zaczęła się podnosić, poszczególne deski wyrwały
się i wyskoczyły w powietrze, a tam wykonując parę obrotów i modyfikując nieco
swój kształt, opadły na przeciwległą ścianę, a oczom Lily stanęły stare, dębowe
drzwi.
— Tajne przejście – pokiwała głową z uznaniem. – James
Potter jak zawsze ma klasę.
James puścił do niej oczko, objął ją w pasie (muskając nagie
plecy) i poprowadził w kierunku drzwi, szykowny, szarmancki i w niezwykle
dobrym nastroju. Ledwie otworzył drzwi, już przeleciał przez nie kot birmański.
Uśmiechnął się pod nosem, poszerzył szparę i puścił Lily pierwszą, a sam
zamknął drzwi za nią i za sobą.
W tunelu było dużo cieplej niż na zewnątrz, a światła
pochodni pozwoliły przyjrzeniu się sobie nawzajem lepiej niż w kryształowej
smudze księżyca. Lily dopiero teraz zauważyła, jak bardzo jej sukienka jest
wyzywająca, głupio wpatrując się w wielki dekolt i mając nadzieję, że pomimo
okularów wzrok Jamesa jest dosyć upośledzony.
Pozwoliła chłopakowi złapać się za rękę – bo możliwe, że nic
nie widział pomimo nienagannego oświetlenia. Kroczyli ramię w ramię, spokojnym,
jednostajnym krokiem, dostosowując się do leniwego tempa Gladiusa. Minęło
jakieś pięć minut, zanim James zebrał się na odwagę i wyznał:
— Mam dla ciebie prezent.
— Już mi go dałeś – zauważyła rezolutnie, wskazując na kota
i swoją sukienkę. James pokręcił głową.
— To był drogowskaz do prezentu – roześmiał się.
Rozpiął guziki marynarki i rzucił ją za siebie. Był
obwiązany staroświecką, błękitną wstążką, z doczepioną wielką, wymyślną kokardą
w kontrastowym kolorze. Lily roześmiała się szczerze, a jej śmiech potoczył się
przez cały tunel.
— Nie chcesz otworzyć prezentu? – puścił do niej oczko.
Dziewczyna pokręciła głową. – Rozedrzeć opakowania i w ogóle?
— Wiem doskonale, co planujesz – westchnęła, ale zdobyła się
na kokieteryjny uśmieszek. — Ale nie uwiedziesz mnie dzisiaj, choćbyś nie wiem
jak się starał.
James puścił do niej oczko, obdarzając swoim spojrzeniem pod
tytułem: „Jeszcze zobaczymy, słoneczko”. Typowe.
— Dlaczego miałbym cię uwodzić? – zapytał niewinnie,
przejeżdżając dłonią po jej nagich plecach i doskonale dowodząc, jak
rewelacyjnie widzi w tych względnych ciemnościach. Lily zadrżała i zaklęła pod
nosem.
— Nie wiem czy pamiętasz – zaczęła ostrożnie – bo to jest
bardzo nieścisłe i moim zdaniem również bardzo głupie – James pokiwał głową z
uwagą – ale mamy swego rodzaju… ograniczenia w znajomości.
— Jakiego rodzaju ograniczenia? – zapytał, udając kompletnego
głupca. Lily westchnęła ciężko.
— Czy ten nieszczęsny zakład cały czas obowiązuje? Jest już
i tak bardzo nieaktualny. Z Dorianem
przestałam rozmawiać. Twoja burzliwa przeszłość przestała mnie interesować…
Hogsmeade też przeminęło z wiatrem – wzruszyła ramionami. – Czy nie możemy
wrócić…
— Do bezkarnego obmacywania się, kiedy przyjdzie ci na to
ochota? – prychnął. – Jasne. Uwielbiam
być przez ciebie molestowany.
Lily wywróciła oczami.
— Nie nazwałabym tego w taki sposób – rzuciła, nie patrząc
mu w oczy.
— Uwielbiasz ugłaskiwanie wszystkiego, żeby poczuć się
lepiej.
— Nie w tym rzecz! – podniosła głos. – Nie mogę znieść tego
napięcia… tego ciągłego poczucia… zagrożenia
– spojrzała na niego wymownie. – Rozumiesz.
James skrzyżował ręce na piersi.
— Niezbyt.
Lily wywróciła oczami.
— Przestań. Doskonale
wiesz, o co mi chodzi – spotykając się z upartym milczeniem ze strony Jamesa,
postanowiła dokończyć: — Ciężko mi nawet z tobą… rozmawiać. Cały czas tylko się
zastanawiam, czy czegoś nie wymyślisz, czy coś się nie… wydarzy i czy nie będę musiała potem…
Przerwała jej nagła od dawna wyczekiwana reakcja u Jamesa –
a był to nagły przypływ rozbawienia. Lily poczuła, jak wściekle się rumieni w
miarę jego kolejnych salw śmiechu. Uderzyła go w końcu, rozdrażniona, że po raz
kolejny wprawił ją w niekomfortowy nastrój.
— Wybacz, Evans – pokręcił głową – ale jesteś naprawdę
przezabawna. I słodka. Nie możesz nawet ze mną porozmawiać, tak bardzo pomiata
tobą własne pożądanie… - pokręcił głową i zbliżył się do niej niebezpiecznie. –
Tylko całowanie ci w głowie… przyznam, że tego się nie spodziewałem.
Lily osłupiała. Poczuła się głupio, bo zdała sobie sprawę,
że to nie tyle, co James miał nierówno pod sufitem i w dodatku interpretował
każde jej słowo na swoją korzyść, ale to samo zabrzmiało bardzo źle i
niesmacznie. Dlaczego właściwie ten zakład jej przeszkadzał? Dopóki nie będzie
go całować, nie dosięgnie ją żadna kara. Jej też specjalnie nie zależało na
ciągnięcie Jamesa za język – usłyszała już dość dużo o jego wyboistej
przeszłości – dlatego nie musiała być uwodzicielska ani kusić go o pocałunek.
Mogła rozmawiać z nim po przyjacielsku, utrzymywać dobre, niezobowiązujące
kontakty, a cień zakładu stale powstrzymywałby ją przed robieniem głupot.
Dlaczego więc, skoro w gruncie rzeczy był jej na rękę, tak bardzo nie chciała,
żeby trwał, czując się przez niego ograniczona i skrępowana, jak na jakeiś
restrykcyjnej diecie?
Nie potrafiła odpowiedzieć sobie na to pytanie.
— Nie o to chodzi, kretynie! – pacnęła go dłonią w czoło. –
Po prostu nie sądzę, że potrzebujemy takich zakładów. I tak nie będę cię
całować. Po prostu różnie to bywa, a ty możesz potem odwrócić kota ogonem – jak
masz w zwyczaju – i ubić niezły interes –prychnęła. – Myślę, że doskonale sobie
poradzimy bez zakładu. A ty powinieneś wiedzieć, że randki i tak nie będzie –
spojrzała nań wyzywająco – nieważne, czy miałaby dojść do skutku podstępem czy
z mojej woli.
James zacmokał. Pomimo tego, że Lily raczej go nie
oszczędziła w swojej przemowie, wydawał się być zachwycony i zrelaksowany.
— Widzisz? Mówiłem! Wszystko ugłaskujesz i zniekształcasz,
żeby czuć się ze sobą lepiej – mrugnął do niej porozumiewawczo. – Obydwoje
wiemy, że naprawdę jesteś biedną, zlęknioną dziewczynką, która lubi brać, ale
nie przepada za dawaniem czegoś od siebie – Lily rozdziawiła usta z oburzenia –
uwielbiasz się zabawiać i czerpać, ale tylko za darmo. Kiedy trzeba już
zainwestować – kiedy trzeba już coś poświęcić – to od razu ci się wszystkiego
odechciewa… czyż nie, księżniczko?
Lily zatrzymała się w środku tunelu. Nie miała zamiaru iść
nigdzie dalej, no chyba, że otrzyma stosowne przeprosiny za tego typu nonsensy
uderzające w jej dobre imię. Mówić takie bzdury! I to jeszcze w jej urodziny!
— Co za… dziecko –
wydukała, patrząc na Jamesa z wściekłością.
Chłopak ucieszył się i pochwycił to słowo, zupełnie jak
osoba, która ma coś na drugim końcu języka i nagle przypomina jej się, co
chciała powiedzieć:
— Dokładnie, Lily! Popuszczałem ci jeszcze, kiedy byłaś
niewinna, młoda i nieletnia – puścił do niej oko. – Dorosłej dziewczynie nie
przystoi takie dziecięce zachowanie.
— Ty chyba sobie ze mnie żartujesz! – krzyknęła. – Jeśli
jesteś poważny, to masz chyba jakiś uraz głowy, jakieś skrzywienie mózgu,
jakieś zwyrodnienie... jesteś po prostu żałosny
i jeśli myślisz, że w ten sposób sprowokujesz mnie do czegokolwiek…
James uśmiechnął się skromnie.
— W sumie to chyba faktycznie tak myślę… ale nie wydaje mi
się, żebym był żałosny. Taka dziewczyna jak ty raczej nie szalałaby za żałosnym
facetem.
Lily napięła wszystkie mięśnie niczym kulturysta w cyrku.
Szala powoli zaczęła się przelewać…
— Nie szaleję za tobą.
— Oficjalnie nie – potaknął. – Ale jednak nie jesteś w stanie nawet ze mną rozmawiać… czujesz się
ograniczona, kiedy zmuszam cię do głupiej gadki, a ty nie możesz przystąpić do akcji… wiesz jak to się
nie nazywa? Niekonsekwentność.
Nie wytrzymała. Uderzyła Jamesa z całą swoją siłą
pół-anemiczki, prosto w policzek. Nie
zrobiło to na nim jednak oczekiwanego wrażenia.
Otworzył tylko szerzej oczy, jak człowiek, który przypadkiem sam sobie
sprawi ból i lekko zachichotał. Lily rzuciła się na niego z pięściami, ale tym
razem słynny refleks Jamesa uchronił go przed wątpliwą śmiercią. Złapał ją
sprawnie, tak, że znalazła się w jego ramionach, a zaciśnięte pięści oparła o
jego pierś, tak jak robiła czasami, kiedy się całowali.
Nie… ten człowiek był po prostu niemożliwy. Niepoprawny. Nie
na jej poziomie.
Nie ma się po co przez niego denerwować.
Lily wzięła głęboki oddech.
— Idziemy dalej? – zagadnął ją James. – Wiem, że to
szokujące, ale nie jestem tym prezentem – znaczy się, jestem – jego częścią, i pewnie tą, której najbardziej pragniesz,
no ale…
Lily wyrwała się z jego objęć i już pruła do przodu, bo
jeśli zawróciłaby bez wątpienia nie odnalazłaby spokoju – po Jamesie można było
spodziewać się wszystkiego. Poszczułby ją jej własnym kotem albo coś podobnego.
— Zakład jest w takim razie aktualny – powiedziała twardo,
nie patrząc w jego kierunku. Nie podobał jej się zwykle ten pomysł, ale nie
chciała, żeby snuł jakieś swoje niemożliwe scenariusze z jej udziałem. –
Chociaż i tak go nie przegram.
— Jasne, jasne… nie zwalniaj, księżniczko.
Tunel rozgałęził się trzy razy – za każdym razem James
nakazał jej skręcić w lewo. Lily zapamiętała to dokładnie, żeby w razie
ucieczki nie pogubić się w tajnych zakamarach zamku i nie zgotować sobie
jeszcze większego piekła.
Po co ja opuszczałam
wieżę?, pomyślała z rozpaczą. Co mnie
podkusiło?
Obwiniała kota. James zaplanował to sobie sprytnie –
wykorzystał miękkie serce Lily względem zwierząt, wiedział, że nie odmówi
słodkiemu futrzakowi, chociażby nie wiem, jak bardzo nie chciała wymykać się z
imprezy. To było przebiegłe. I przerażające, że nie zawahał się przed niczym –
wykorzystał nawet takie biedne, niewinne stworzenie.
Okropny chłopak, pomyślała,
chociaż złość na niego już nieco okrzepła. Kiełkujące zaciekawienie i coraz
większa ekscytacja, gdzie też James ją prowadzi, zadziałały łagodząco na jego
przewinienia. Dziewczyna wkrótce zupełnie odrzuciła myśli o nim i o Gladiusie
na drugi plan, bo się na koniec tej plątaniny korytarzy i tajemnic, na miejsce
„prezentu” Jamesa i tej wielce oczekiwanej niespodzianki. Wkrótce korytarz się
załamał, jednak za zakrętem nie napotkali na żadne rozwidlenie ani przejście –
naprzeciw im wychodziła jedynie wielka, kamienna ściana, o kontrastowym kolorze
dla reszty zabudowania tunelu.
James dogonił ją i przecisnął się obok jej ramienia (w tym
miejscu bowiem tunel znacznie się zawęził, tak, że obydwoje musieli stać
bokiem, a Gladius schował się za zakrętem), puszczając do niej oczko. Sięgnął
do kieszeni po różdżkę, dotknął jej czubkiem ściany i wyszeptał parę słów –
było to chyba te same zaklęcie, które rzucał na początku ich wędrówki, kiedy
przemienił złamaną ławkę w drzwi. Twarde kamienne płyty od razu zaczęły się
zapadać w tył, tak gwałtownie, że cały korytarz się zatrząsł, a tynk spadł deszczem
z sufitu.
Lily cofnęła się o dwa kroki, jakby z obawy, że zaraz
drewniane belki i kamienne płyty osuną się na jej głowę, ale James złapał ją za
rękę i gdy tylko to zrobił, trzęsienie ustało. Przejście dalej, usłane opadłym
gruzem, odsłoniło się przed nimi, dając widok, na to, co się za nim skrywało –
a była to piękna, przestrzenna i przystrojona komnata. Dziewczyna nie
potrzebowała dalszej zachęty – przeskoczyła przez opadłe płyty kamienne i
wpadła prosto do innego świata. Ledwie ona, Gladius i James przekroczyli próg
wnętrza, kamienne płyty ponownie odcięły ich od świata zewnętrznego, wracając
na swoje poprzednie miejsce.
Nie miała pojęcia, na którym piętrze zamku (czy w ogóle byli
w Hogwarcie?!) się obecnie znajdują, bo tunel kilka razy wznosił się pod górę i
niebezpiecznie opadał, ale wątpiła, że są na poziomie wież – a jednak komnata
swoją wysokością wyraźnie temu dowodziła. Lily obróciła się na pięcie,
ogarniając wzrokiem całe pomieszczenie – spojrzała też na górę, gdzie o jakieś
trzydzieści metrów wyżej znajdowało się szklane sklepienie zakończone ostrą
iglicą. Cała komnata również była ze szkła – wysokie lustrzane ściany,
zmierzające pod lekkim pochyleniem do wysokiego wieżowego dachu, delikatna
posadzka, brzęcząca przy każdym jej stuknięciu obcasem, a nawet delikatny
parkiet i prowadzące na niego schody. W świetle dnia wnętrze te musiało
przypominać lodowy zamek Królowej Śniegu, gdzie każdy promień światła odbijał i
załamywał się milion razy przez szklane pryzmaty, teraz jednak było jak
wyśnione. Lily widziała za ścianami granatową mgłę nocy i miliony perłowych
punkcików, które odbijały się od szkła w niezwykle baśniowy, romantyczny
sposób. Największy lampion świata, zwany potocznie księżycem, szybował gdzieś
nad iglicą, a jego cień mienił się na każdej ścianie wszystkimi odcieniami
srebra.
— Ojej… — westchnęła, obracając się jeszcze raz dookoła,
lustrując wzrokiem każdą ścianę komnaty w kształcie ostrosłupa. Jej sukienka
falowała wdzięcznie, równie zachwycona jak jej właścicielka. – Tu jest…
— Najlepszego, kochanie – rzucił James, uśmiechając się pod
nosem. – Przypomnę, że obiecałaś mi taniec. Przecież nie mógł być byle jaki,
nie sądzisz?
Lily zaśmiała się perliście, a jej śmiech rozbrzmiał echem
parokrotnie. Rozbrzmiała delikatna muzyka, unosząca się do góry, i spadająca
znowu na dół, odbiwszy się od iglicy. James podał jej dłoń, a ona ścisnęła ją,
pełna entuzjazmu i zachwytu. Pozwoliła objąć się w pasie, a sama oparła ręce o
barki chłopaka, wplatając dłonie w jego włosy. Westchnęła z rozkoszą i schowała
twarz w zagłębieniu jego szyi, tuż pod brodą. Wzięła głęboki oddech, wdychając
niepowtarzalny zapach Jamesa, z nutką piżma, szałwii i wanilii.
Kołysali się do rytmu, zatracając się w chwili i zapominając
o czasie. Lily śmiała się, wirowała i wyciszyła, wcześniejsza złość, niepewność
i podejrzliwość zupełnie wyparowała, a ogarnął ją lekki, beztroski nastrój,
który bez wątpienia nie działał w zakładzie na jej korzyść. Zrezygnowała z
opierania się o ramię chłopaka i utrzymywała z nim ciągły, nieprzerwany i
hipnotyzujący kontakt wzorkowy – jego spojrzenie wpływało na nią jak tequila
czy piwo – robiło jej się ciepło w gardle, nabierała spontaniczności, a myśli
mocno zwalniały, rozpogadzały się i nie utrudniały żadnych decyzji. Lily czuła
się jak pijana – od jego dotyku, od jego spojrzenia, od jego zapachu. Wszystko
to odbijało się w niej milion razy, jak gdyby sama zrobiona była ze szkła.
James zetknął ich czoła i przymknął oczy. Okulary
ześlizgnęły się lekko z jego nosa. Lily niemal zachłysnęła się jego bliskością.
Jej wzrok powędrował w kierunku jego ust – widok tak znajomy, ale jednak
zapomniany, dawny, zabroniony, utęskniony… a teraz był tak blisko, znowu na wyciągnięcie
ręki…
— Nie –
westchnęła, zabierając ręce z jego włosów. – Nie możemy…
— Dlaczego? – szepnął James tuż obok jej ucha. Ciarki
wstrząsnęły jej ciałem od stóp do głów.
— Nie pocałuję cię.
— Dlaczego? – powtórzył. Lily odzyskała zdrowy rozsądek w samą
porę, odsuwając się od niego na bezpieczną odległość. Wzięła kilka głębokich
oddechów i wycofała się tuż pod mur, przez który weszli do komnaty.
— Wychodzę – oświadczyła, kręcąc głową. – Wypuść mnie stąd.
— Dobra, dobra! – zreflektował się nagle i złapał ją za
rękę. – Nie uciekaj przed kolacją.
Lily biła się przez chwilę z myślami. James był podstępny i
udowodnił to już na tym etapie – czy naprawdę dobre byłoby dla niej czekanie do
końca niespodzianek? Nagle poczuła wilczy głód, wzniecony przez długie chwile
tańca. Co jej szkodzi? Czeka ją jeszcze długa podróż do wieży, a tam zapewne
zostały tylko resztki słodyczy, tych nielubianych przez tłum…
Westchnęła ciężko i poddała się.
— Ale bez tańca – ucięła krótko. – Nogi mnie już bolą.
Obydwoje zeszli z parkietu i obeszli go dookoła, gdzie
schowane były ruchome schody na antresolę, również oszkloną, tak, że było widać
dokładnie cały dół pod stopami. Na górze czekał już na nich zasłany stół, co
prawda bez potraw. Stolik i krzesła sprzeciwiły się konwencji i nie zostały
wykonane ze szkła, ale mieniły się oślepiająco, co pozwoliło Lily przypuszczać,
że są diamentowe.
Aż strach na tym
usiąść, pomyślała.
James dosiadł się naprzeciw, ponownie machnął różdżką –
zupełnie jak Dumbledore na rozpoczęcie uczty w Wielkiej Sali – a na talerzach
pojawiło się jej ulubione danie.
Wegetariańska lasagne. Przewidywalne, ale zawsze mile
widziane. Zaraz po daniu głównym, pojawiły się także butelki z półwytrawnym
winem dla niej, szampanem na później i przeklętą meksykańską wódką - pewni– dla
Jamesa.
Lily zabrała się za pałaszowanie, zadowolona, że jednak
postanowiła zostać. Danie było wyborne – delikatny makaron rozpływał się w
ustach, a kolejne warstwy warzyw pływających w kremowych sosach, po innym na
każdą warstwę, dostarczały z każdym kęsem pełną gamę smaków – od słodkawych,
przez słone, po pikantne. Genialne.
James jadł bardzo powoli, więcej pijąc przy tym swojej
tequili i dumając nad czymś uparcie. Lily przerwała na chwilę jedzenie i go
zaczepiła:
— Czy picie ci pomaga? Kiedy jesteś wstawiony, słabiej na
ciebie działam?
Potter uśmiechnął się głupio i pokręcił głową.
— Piję z bólu serca.
— Doprawdy?
— Tak.
Zamilkli na chwilę.
— Dlaczego nie chcesz mnie pocałować? – zapytał ponownie,
nalewając jej trochę wina. – Chodzi o randkę
– o zakład – czy też zwyczajnie cię odrzucam?
— Odrzucasz każdego, kiedy jesteś wstawiony – rzuciła
bezlitośnie.
Wzięła głęboki oddech i upiła trochę wina – miało lekko
cierpki smak, ale pachniało odurzająco – tak jak uwielbiała. James nie
odpowiedział, spodziewając się zapewne, że Lily zaraz coś jeszcze dorzuci. Miał
– rzecz jasna – rację:
— Jak możesz podchodzić do mnie w taki sposób? – wyrzuciła z
goryczą. – Niech cię licho, James! Miałbyś satysfakcję, jakby nasza pierwsza
randka była wynikiem zakładu? Bo cię pocałowałam? Zero romantyczności, serio.
James zaśmiał się krótko, ale szczerze.
— Owszem, byłbym… i sądzę, że dużo w tym romantyczności –
szepnął, nieco się do niej przybliżając. – Skoro mnie pocałowałaś, znaczy, że
mnie pragniesz… a pragnienie to dobry wstęp do randki. Nie sądzisz?
Niesamowite – jeszcze przed chwilą znajdowali się po dwóch
przeciwnych stronach blatu, a teraz James był tak blisko, jak podczas ich
tańca. Nie dało się od niego odpędzić. Lily głośno odetchnęła. Cały czas
pachniał tymi swoimi perfumami – niezwykle intensywnymi i trwałymi, jakby
wylewał na siebie pół fiolki – ale teraz ten zapach zmieszał się ze słodką,
ciężką wonią alkoholu. Wyjątkowo jej to nie odpychało.
— Porozmawiajmy – rzuciła słabo, bo tylko logiczna wymiana
zdań mogła ją w tym momencie uratować. Kiedy przychodziło co do czego i musiała
pogadać z Potterem, cały czar pryskał, a ona ponownie się irytowała. Napad
gniewu był dokładnie tym, co potrzebowała w tej chwili.
— Rozmawiamy – wzruszył ramionami Potter.
— Nie w ten sposób… już dawno normalnie nie rozmawialiśmy,
James. Można się pogubić w tym całym bałaganie – ja się pogubiłam. I chciałabym to z tobą jakoś uporządkować.
James zamruczał i pokiwał głową, muskając czubkiem nosa jej
płatek ucha.
Lily odepchnęła go na oparcie swojego krzesła.
— Mówię poważnie.
Chłopak westchnął i odsunął się z powrotem na swoją stronę
stołu. Jeśli go zirytowała, to nie dał tego po sobie poznać.
— Słucham cię.
Lily wyprostowała się, poprawiła włosy i spojrzała na niego
wyniośle – przybrała ofensywną pozycję i miała nadzieję, że jej słowa dzięki
niej staną się równie uderzające. Szybko przejrzała wszystkie swoje myśli,
zastanawiając się, jak być jednocześnie wdzięczną za miły wieczór,
dyplomatyczną, niedostępną i zdecydowaną. Musi sprowadzić go na ziemię.
— Nie chcę mieć chłopaka, James – powiedziała dobitnie. –
Nie chcę umawiać się na randki. Nie chcę
mi się w to bawić. Ani z Dorianem, ani z tobą, ani z nikim. Nie… teraz – ucięła, upijając trochę wina. –
To… może i dawałam ci fałszywe alarmy, ale…
— Dlaczego nie, Lil? – przerwał, zupełnie nie przejmując się
jej słowami. Dziewczyna cała zadrżała. – Tyle się zmieniło, odkąd zapytałem cię
po raz pierwszy, w czwartej klasie… Najpierw był Dorian – i okej, rozumiem,
dlaczego nie chciałaś się zgodzić… byłaś zakochana w tym dra…
— Nie byłam – wyrwała się nagle, dziwiąc się samej sobie.
James spojrzał jej w oczy z dziwnym wyrazem twarzy. Dziewczyna cała
spurpurowiała. – To znaczy… nie mów, że byłam „zakochana”… To…
Zrobiło jej się gorąco, kiedy James obdarzył ją łaskawym,
mile zaskoczonym spojrzeniem. Co ona robiła! Co ona gadała!
— Nie zrozum mnie źle – poprawiła się szybko. – On był dla
mnie bardzo ważny – wtedy wydawało mi się, że najważniejszy na świecie, ale jak
patrzę na to teraz… — sposępniała. – Darzyłam go uczuciem bardzo silnym, ale i
bardzo ulotnym. Szybko mi przeszło. Szybko zapomniałam… i nie sądzę, że gdybym
była zakochana… gdybym naprawdę go
kochała… to tak szybko przestałoby mi na nim zależeć.
James kiwnął głową. Ewidentnie poczuł się lepiej i pewniej
siebie – nie tylko dlatego, że znacznie zdegradowała swoje uczucie do Doriana w
jego oczach, ale i że odważyła się wyznać mu coś szczerze… w jej przypadku to
zawsze był wielki przywilej.
— Rozumiem – powiedział po prostu. Przez chwilę milczał,
zatracając się w widoku jej żywych, zielonych oczu. Nie spuszczał z niej wzroku
nawet na moment, gdy wrócił do tematu: — Dorian… Dorian był w czwartej klasie. Zamknięta
sprawa – więc do tego nie wracajmy. Potem była piąta – i nieszczególnie cię
winię, piąta klasa była uhonorowaniem mojej niedojrzałości – uśmiechnął się
lekko. – No i Snape… no i Mary… gość mnie nienawidził – nienawidzi – i był twoim przyjacielem – i zgnoił sprawę – ale
rozumiem, że nie chciałaś… no, spędzać ze mną czasu… i do tego dochodziła
jeszcze Mary – potrafiła wtedy nieźle zaleźć za skórę, czyż nie?
— Wciąż potrafi – odparła, zdumiona, że tak dobrze rozumie o
co mu chodzi, nawet gdy tak niedorzecznie bełkotał. – I wciąż jej na to nie
zależy.
— Możliwe – wzruszył ramionami. – Chociaż wszystko się
między nami dawno wypaliło, Lily. Mary – wziął głęboki oddech – kiedyś bardzo
zawiodła moje zaufanie… i nie wiem, czy po tym wszystkim mogłoby być z nami tak
jak dawniej… koniec był zbyt dramatyczny, żeby zostawić jakiekolwiek nadzieje
na przyszłość…
Teraz to Lily zalała dziwna fala ciepła i satysfakcji.
Bardzo zawiodła jego zaufanie… żadnych nadziei na przyszłość… ach, niech mówi
jej dalej takie rzeczy!
Lily przypomniała sobie ucieczkę Mary do Francji, aferę,
jaką zrobiła na całą Wieżę Gryffindoru po tym, jak James z nią zerwał… całe
późniejsze wymowne spojrzenia, dziwne rozmowy po kątach, szokujące plotki…
udział w wymianie międzyszkolnej do Beauxbatons… Ciągłe wyrzuty, obwinianie za
swoje nieszczęście całego świata… Co się między nimi wydarzyło? Zaciekawienie
po raz wtórny ją ogarnęło – chociaż po tych wszystkich tygodniach zakładu
zaczęło lekko wygasać. Poczuła się pewniej, kiedy James powiedział, iż była to
wyłącznie wina Mary – zapewne uknuła za jego plecami jedną z tych swoich
intryg, a chłopak ją przejrzał i szczerze wzgardził jej tak podstępną i
bezwzględną naturą – i chwała mu za to! James był podpity… miał nastrój na
zwierzenia… może wcale nie będzie musiał przegrywać zakładu, żeby powiedzieć
Lily, co się stało?
Już otwierała usta, żeby na niego nacisnąć, gdy po raz
kolejny przerwano jej, a ona wypadła z rytmu:
— A potem szósta – kontynuował James, z coraz bardziej
zawziętą miną. – Tu i teraz. Wiesz co? Tutaj zaczynam się już gubić. Najpierw
mnie nienawidziłaś… i przez cały zeszły semestr się z tobą użerałem – Lily
uśmiechnęła się lekko – ale wydaje mi się, że mamy to już za sobą… bo nie
znosisz mnie teraz trochę mniej, co?
— Nie nie znoszę cię – powiedziała nieco zakłopotana. James
rozchmurzył się jeszcze bardziej. – I nie sądzę, żebym kiedykolwiek cię
nienawidziła.
Lily już chciała zamilknąć i dać mu kontynuować swoje
wynurzenia, gdy poczuła przemożną chęć, by dodać coś jeszcze, nieco wyjaśnić
swoje zachowanie – nie tylko przed nim, ale także przed samą sobą.
— Wiesz… - zmrużyła oczy. – Nigdy nic do ciebie nie miałam.
Irytowałeś mnie trochę swoim zachowaniem – a może to Sev trochę demonizował cię
w moich oczach – ale bez przesady. Potem…. Zrobiłam się trochę niesprawiedliwa
– zaśmiała się z trudem. – Obwiniałam cię o całe zło mojego życia – najpierw o
to, że Dorian ze mną zerwał, potem o pogarszający się kontakt z Mary, o to, że
Snape mnie wyzwał… o to, że Mary mnie wyzwała… — westchnęła ciężko. – Chyba tak
było mi po prostu łatwiej. Na początku szóstej klasy wszystko się zmieniło… -
spojrzała mu głęboko w oczy. – Nie miałam Seva, nie miałam Mary, Doriana nie
było w tej szkole… mój ojciec się ponownie ożenił, ja się zmieniłam…— zawahała
się chwilę – ty się zmieniłeś…
— Nie lubisz zmian? – domyślił się chłopak dziwnie łagodnym
tonem.
— Nie lubię się mylić – sprostowała. – Co do ludzi… co do
siebie…
Zapanowało milczenie. Dopiero teraz Lily mogła usłyszeć
cichą, nienarzucającą się muzykę – melodię znajomą i starą jak świat… Gardło
jej się ścisnęło. To była ich piosenka… ta sama, która grała w jej pokoju w
Boże Narodzenie, kiedy po raz pierwszy się pocałowali… The Prophet’s Song. Wspomnienia nagle eksplodowały, rozbłysły w jej
głowie niczym pokaz barwnych, błyszczących fajerwerków. Mocny, ukochany,
czteroktawowy baryton Freddiego stanowił idealne tło dla skrzących się
fragmentów drogich, beztroskich scen.
Ona i James w jej pokoju, kiedy przyłapał ich jej ojciec.
Potem czterdzieści metrów nad ziemią, na samym szczycie zawieszonego
diabelskiego młyna. I wcześniej, w św. Mungu, kiedy rozmawiali o May, a Lily
powiedziała mu o swoim dawnym nałogu… I kiedy leżeli razem w jego łóżku, a on
opowiadał jej o Serenie Marceau… i w nawiedzonej cieplarni, podczas gdy za
oknem obserwowała ich zdesperowana Caitlin Chamberlain… i na boisku… Dorian i
James się pobili, a Lily ich rozdzieliła…
a potem James powiedział, że pobili się o nią. Przypomniała sobie, jak
na początku roku uderzył w jej imieniu Severusa… i jak go ocalił przed
wilkołakiem, gdy Black nawalił na całej linii… i gdy ją ocalił w pierwszą noc szóstej
klasy, kiedy to ona nawaliła… i Hogsmeade, na samym początku roku..
Przypomniała sobie wszystkie ich kłótnie, wszystkie spory,
to, jak się prowokowali, godzili, droczyli, całowali, pieścili… Ile razy
traciła przez niego poczucie czasu, tak jak na dole, podczas tańca? Tak jak w
Nowy Rok, przez parę godzin, zanim Syriusz nie wrócił po nich rano swoją vespą…
Tak jak wieczorem po tym, jak Luke Davis ją pocałował…
— W takim razie jak jest teraz, księżniczko? – szepnął James,
idealnie wyczuwając nosem i przybliżając się nieznośnie. – Kiedy nie ma już
żadnych wymówek… skoro przestałaś mnie nienawidzić… skoro zaczęłaś mnie lubić…
— Nie powiedziałam tego – powiedziała słabo. Ciarki
przechodziły ją co parę sekund, od głosu Jamesa, od głosu Mercurego, od miauczenia
Gladiusa… – Nie nienawidzę cię, ale nie pałam tez do ciebie ognistym uczuciem…
jesteś mi obojętny.
Brzmiało to jak wcześniej nagrana wiadomość, wydeklamowana
teraz przez robota.
— Och, czyżby? – szepnął, całując jej szyję. Lily zdawała
się zupełnie nie kontaktować ze światem – jedynie kołysała głową, z otwartymi
ustami i wybałuszonymi oczami. — Możemy to zakończyć? – szepnął. Był tak
blisko, że przy mówieniu jego wargi niedbale muskały jej usta… były tak blisko,
już ją dotykały, ale jeszcze nie całowały, jeszcze nie oddawały się jej bez
reszty…
Lily jęknęła głośno, cofając lekko głowę. James oblizał
wargi, wyraźnie zawiedziony.
— Lily, ja…
— Proszę cię… — westchnęła ciężko. – Nie psuj wszystkiego…
— Posłuchaj mnie tylko… — wstał. Lily pokręciła głową z
rozpaczą. – Powiem ci prawdę – będę z tobą szczery w stu procentach. Jeśli…
jeśli będziesz chciała, żebym odszedł – to odejdę i nie będę ci się więcej
narzucać – Lily zamknęła oczy, czując, że wilgoć zbiera jej się pod powiekami.
– Jeśli jednak… jest chociaż cień szansy… to nie każ mi dłużej czekać,
kochanie… nie dam już rady.
Mała, kryształowa łezka wymknęła się spod ciepłego okrycia
powieki, i powoli ześlizgnęła się wzdłuż jej policzka prosto na ramię.
— Jesteś dla mnie najważniejsza na świecie, Lily –
powiedział głęboko, głaszcząc jej policzek. – Jestem… jestem przez ciebie
zupełnie stracony – kolejna łza, i
jeszcze jedna, zleciała po brodzie dziewczyny. – Nie mogę spać, nie mogę jeść,
nie mogę normalnie żyć, nie mogę myśleć… no, chyba, że o tobie. Wszędzie cię
widzę – roześmiał się nerwowo. – Jeśli uda mi się zasnąć, to śnisz mi się
zawsze ty… jeśli wstanę, to tylko dla ciebie, żeby cię zobaczyć… jeśli coś
powiem, to zawsze zastanawiam się, co ty być mi odpowiedziała… jeśli się nudzę,
to przypominam sobie twoje oczy, twoje usta, twoją twarz… Czuję się jak
zawieszony nad przepaścią – powiedział nagle. – Nie mogę się ani cofnąć, ani
spaść, ani tak trwać – jakbym był zawieszony pomiędzy dwoma światami… jakbym
był półżywy.
Potok łez, teraz już niepowstrzymanych spadał kaskadą na
szklaną posadzkę, chłodził rozpalone policzki Lily, szczypał jej oczy. Wzięła
głęboki oddech. James również. Wyglądał na przerażonego, ale pewnego siebie –
ledwie otworzył usta, Lily podjęła decyzję.
— Koch…
— Nie chcę dłużej się w to z tobą bawić – przerwała mu,
czując przypływ dziwnej fali zdecydowania.
James
urwał. Lily wstała. Miał pusty wyraz twarzy, jednak jego oczy zdradzały
wielką, nieludzką rozpacz pomieszaną z szokiem, rozczarowaniem i szaleństwem.
— Twoje słowa nic nie zmienią.
Chłopak kiwnął głową i spuścił wzrok, oddychając dziwnie
płytko. Zgodnie ze swoim słowem, odwrócił się i zwrócił do wyjścia – gotów by
zostawić ją samą i nie odbierać jej tej samotności już nigdy. Lily otarła oczy.
Nie było jej już do płaczu.
Gwałtownym ruchem złapała Jamesa za ramię. Odwrócił się z
wahaniem, patrząc na nią jak na najpiękniejszą i zarazem najokrutniejszą
istotę, jaka kiedykolwiek zaszczyciła ten świat.
I wtedy Lily złapała go za kołnierz marynarki, pociągnęła w
dół, na swój poziom, i pocałowała z całą swoją pasją, namiętnością i gorącym,
płomiennym uczuciem.
♥♥♥
Hestia siedziała
na jednej z ławek w opuszczonej klasie, czując jak powoli opada w dół – ale nie
wiedziała, czy to wewnętrzne uczucie zapadania się w sobie czy też faktyczne
ześlizgiwanie się z ławki.
Odwróciła głowę. Na tej samej ławce, tyłem do niej, przykucnął
Jayden – z wyrazem twarzy zrozpaczonym, wstrząśniętym i dogłębnie poruszonym.
— Jak to się stało? – zapytała cicho, kurczowo łapiąc za
swoją torebkę – uścisk aż do bólu pozwalał jej przepchać swoje wściekłe uczucia
na zewnątrz.
Jayden wziął głęboki oddech.
— To był Sylwester… byłem wtedy u twojego kuzyna, nie wiem
czy pamiętasz… rozmawialiśmy trochę – wydawało mi się, że wszystko z tobą okej,
że mnie pamiętasz, chociaż niewykluczone, że byłaś nieco podbita i dlatego
bardziej otwarta….
Hestia ukryła twarz w dłoniach. Przypomniała sobie poranek
Nowego Roku – kiedy obudziła się w wannie, zziębnięta, zdezorientowana i
zagubiona. Pociągnęła nosem. Żeby ukryć przed Jaydenem swoje łzy, sięgnęła po
wyciągniętą wcześniej buteleczkę z bordowym eliksirem – wykrywaczem ciąży – i
schowała ją z powrotem do swojej torebki.
— Co my teraz zrobimy? – szepnęła, odwracając się w kierunku
Jaydena. Chłopak pokręcił głową, zbyt wstrząśnięty, żeby zebrać się na jakieś
zapewnienia, pocieszenia, wzniosłe teksty, które mogłyby podnieść ją na duchu…
Nachylił się tylko i niedbale, krótko, jakby z przymusu, cmoknął ją w usta.
— Poradzimy sobie – szepnął, chociaż coś w jego głosie
wyraźnie temu przeczyło.
♥♥♥
Mary wróciła do
swojej sypialni najpóźniej ze wszystkich tej nocy, chociaż wcale nie brała
udziału w imprezie. Księżyc odprowadził
ją wraz z jej towarzyszem pod same drzwi wejściowe, a następnie w kilka innych
miejsc i do dormitorium, wlokąc się za nią bladą poświatą, tyle że już w
pojedynkę, bo Alexander wolał nie zbliżać się do zamku dalej, niż było to
konieczne.
— Mogę obejrzeć twoją ranę? – zapytała na odchodne, zanim
obydwoje rozeszli się w swoje strony. Alexander wysłał jej wściekłe i
wyzywające spojrzenie, ale podciągnął rękaw szaty aż do zagięcia łokcia.
Rana przypominała rozcięcie pod względem dokładności i
precyzji w kształcie imitującym cyfrę siedem, ale w strukturze była bardziej
jak oparzenie – nieprzyjemna, gruba i wypukła. Skóra wokół przebarwiła się na
kolor brunatno-śliwowy, i wpasowywała się w sam raz jako tło dla specyficznego
tatuażu – czaszki z rozwartą szczęką, od której wychodził wąż.
Mroczny Znak.
— Co masz zamiar teraz zrobić? – szepnęła, uśmiechając się z
zachwytem.
Alexander wzruszył ramionami.
— Stary Monroe wyszedł z Azkabanu. To ułatwi wszystko.
— Myślisz, że nie zorientuje się, że działasz w jego
imieniu? – szepnęła, zaciągając mu z powrotem rękaw. Chłopak parsknął.
— Nie boję się go. Mamy wspólnego Pana. On mnie obroni.
Mary zamarła na chwilę.
— Tak – rzuciła nieprzytomnie – wiem, że cię obroni.
Chociaż Alexander wydawał się być co do tego przekonany od
samego początku, to ewidentnie ulżyło mu, kiedy Mary się z nim zgodziła.
— Myślisz, że Jo
już wie? – naciskał.
— Nie – powiedziała, tonem równie sennym. Alexander
uśmiechnął się raz jeszcze, po czym życzył jej dobranoc i pocałował w usta.
Mary odwzajemniła pocałunek, uśmiechnęła się życzliwie i zniknęła w Sali Wejściowej,
depcząc dokładnie w tym samym miejscu, gdzie piętro niżej Ślizgonki kładły się
do snu.
Jo mogłaby wiele powiedzieć na temat dzisiejszego wieczoru,
który stał się naprawdę niezłą pożywką dla jej ciekawskiego umysłu. Pomyślała,
że opowie niektóre z tych sensacji Jordanowi, oczywiście lekko je modyfikując.
Dawała głowę, że chłopak nigdy nie słyszał niczego równie komicznego jak
dramaty Larissy Richardson albo „tajna misja” Doriana Chamberlaina, którą Jo
tak skutecznie udaremniła, odbierając mu ten cały „papierek”.
— Najważniejsze, że mam Zmieniacz Czasu – powiedziała do
siebie, wchodząc do dormitorium, tego, które znajdowało się dokładnie pod Salą
Wejściową.
— W tym jednym się z tobą zgodzę.
Jo zachłysnęła się powietrzem. Dormitorium siódmorocznych
dziewczyn było puste, bo Amelia, Regina i dwie pozostałe dziewczyny, z którymi
Jo nie rozmawiała, poszły odwiedzić Regulusa w Skrzydle, a potem chyba
zabalowały na imprezie Evans. Głos nie należał do żadnej z nich – był ostry,
gardłowy i męski. Jo znała ten głos.
Odwróciła się na pięcie, przygotowana na to, kogo zobaczy. W
kącie, zaszyty w cieniu, stał Isaac Monroe. Uśmiechnął się do Jo, zadając
następne pytanie:
― Skończyła siedemnaście lat?
__________________________________
Jeden z najkrótszych - o ile nie najkrótszy! - rozdział w historii bloga, ale nie wiem w sumie, czy to źle, czy to miła odmiana. Pisało się go długo, mimo tej mało szałowej obszerności - po prostu dwieście pięćdziesiąt dwa tysiące razy zmieniłam zamysł na najważniejszą jilową scenę, no a że nie mogła być przecież od czapy, to cackałam się z tym i cackałam. Obecna wersja względnie mnie zadowala i mam nadzieję, że was też :*
Myślę, że na dobry początek raz dwa rozliczę się z własnych obietnic i postaram się rozwiać wszelkie wątpliwości, żeby nie było tutaj żadnych niedomówień.
ROZLICZENIE
1. Miało być sześć pocałunków - a było siedem! (w kolejności):
* Lily i Dorian w retrospekcji,
* Syriusz i Dorcas,
* Peter i Greta,
* Emmelina i Chase,
* Lily i James,
* Hestia i Jayden,
* Mary i Alexander Mason.
* Mary i Alexander Mason.
2. Cztery pary miały wrócić do siebie lub zacząć być razem, i mamy tutaj:
* Dorcas i Syriusza,
* Petera i Gretę,
* Lily i Jamesa*,
* Hestię i Jaydena.
Kolejną rzeczą, którą wolę mieć już z głowy, to corozdziałowa dawka spoilerów dla zainteresowanych.
Spoilery na 25:
1. Isaac i Jo
uprowadzają Lily, i dzięki Zmieniaczowi Czasu (hip hip hura!) wszystko im się
upiecze. Niesamowite. Co duet L&J zrobiły, żeby zdobyć Zmieniacz dowiemy się w 25.
2. W tym rozdziale
nie wystąpi nikt z naszej regularnej obsady z wyjątkiem Lily i Jo, no i Isaaca, ale
on niekoniecznie jest w regularnej obsadzie. To znaczy, pardon, być może w
retrospekcjach będzie trochę Mary, Bree, ale
nie wiem, czy na pewno. To łączy się oczywiście z tym, że nie będzie żadnych
scen Jily (powiedziałabym "w końcu!", ale też jest mi przykro, bo
prawda jest taka, że ja piszę rozdziały jedynie po to, żeby wpieprzyć gdzieś
scenę Jily... taka obsesja), Doriusza, Remleny ani Hagrida i McGonagall.
3. W tym rozdziale będziemy cofać się w czasie, ale też z zupełnie nowego POVa przyglądać się wydarzeniom z pierwszej części, więc jeśli coś będzie wydawało się wam znajome - to takie jest.
4. To będzie popis szanowania kanonu przez moją osobę.
5. 25 rozdział można potraktować jako przerywnik, kompletną dygresję, wetkniętą pomiędzy rozdziały i wyjaśniającą to i owo. To jakby "zawieszenie w czasie" (zmieniacz), a więc żaden inny bohater nie będzie nam się wpierdzielał, i dopiero w 26 rozdziale cała ta błędna machina na nowo nabierze rozpędu i dowiemy się, co tam słychać u reszty. Kolejnym takim przerywnikiem będzie rozdział 31, który zamknie już wszystkie kwestie i wyjaśni to, co nie zostanie wyjaśnione w 25.
6. W tytule - "Prawdziwe kolory" - chodzi nam oczywiście o prawdziwe kolory Jo i Isaaca, bo mam nadzieję, że uda mi się w tym rozdziale ukazać wam te dwie postacie z innej perspektywy.
6. W tytule - "Prawdziwe kolory" - chodzi nam oczywiście o prawdziwe kolory Jo i Isaaca, bo mam nadzieję, że uda mi się w tym rozdziale ukazać wam te dwie postacie z innej perspektywy.
Rozliczenie było, spoilery były, czyli najważniejsze sprawy organizacyjne już za nami, i czas na pogadankę.
Oglądaliście ten nowy Marauders FanFilm? Jeśli tak, to zapraszam do wspólnego ponarzekania na niego ze mną. Nie wiem, czy ci "fani" mieli kiedykolwiek w ręku książkę Rowling, bo wydaje mi się, że coś jest nie tak, kiedy Severus jest tam największym przystojniakiem (dobra, płytka uwaga, ale to mnie najbardziej zniesmaczyło). Jak już jesteśmy w temacie oglądania, to jak u was z PLL? Czy tylko mnie zmroziło po finałowym odcinku? Okej, zaskoczyli mnie, ale powiem dobitnie, że nie wiem czym dokładnie: samym pomysłem czy jego bzdurą?
Ostatnio zwariowałam na punkcie klasyki, a zwłaszcza twórczości Jane Austen. Przeczytałam już RiR i DiU, ale następna będzie na pewno Emma, a potem Perswazje (żadna głupia księgarnia nie ma na stanie takich książek, wyobrażacie to sobie? niby kanon literatury, a spróbuj przeczytać) i doszłam do wniosku, że Darcy i Lizzie to jest czyste Jily. Podobieństwo jest tak rażące, że miałam ostatnio sen z Jilo-Dizzie, gdzie Lily Bennet i James Darcy żyli sobie w XIX wieku, i gdzie Bingley był Syriuszem, a Jane - mną. Nie mam pojęcia, czy ten sen świadczy o moim stopniu upośledzenia umysłowego czy też jest niezłym pomysłem na miniaturkę (no, Jane może być Dorcas, nie będę wpychać tam swoich danych osobowych).
W każdym razie, jeśli jest wśród was jakaś duszyczka, ktora chciałaby przegadać ze mną Dumę..., Rozważną..., Marauders FanFilm albo 6x20 PLL, to byłabym bardzo szczęśliwa ;>.
Strasznie żałuję, że nie zdążyłam Wam życzyć smacznego jajka przed Wielkanocą, no ale w życiu nie przypuszczałam, że tyle mi zejdzie z tym rozdziałem... niedawno ogarnęłam, że ja go piszę od schłyku września, czyli pół roku. No po prostu... aż ręce opadają. Co za wstyd. W każdym razie życzę wam teraz spóźnionego, no ale to ff fantastyczne, gdzie wędrówki w czasie to chleb powszedni, więc możemy na to przymknąć oczko, smacznego jajka, bogatego zajączka i wszystkiego na najlepsze :*. Pogoda póki co jest u mnie cudowna, a słoneczko uskrzydla mnie i napędza do pisania, więc mam nadzieję, że szybko się spotkamy w następnym rozdziale :*.
Trzymajcie się cieplutko,
xoxo
Abigail.
Ostatnio zwariowałam na punkcie klasyki, a zwłaszcza twórczości Jane Austen. Przeczytałam już RiR i DiU, ale następna będzie na pewno Emma, a potem Perswazje (żadna głupia księgarnia nie ma na stanie takich książek, wyobrażacie to sobie? niby kanon literatury, a spróbuj przeczytać) i doszłam do wniosku, że Darcy i Lizzie to jest czyste Jily. Podobieństwo jest tak rażące, że miałam ostatnio sen z Jilo-Dizzie, gdzie Lily Bennet i James Darcy żyli sobie w XIX wieku, i gdzie Bingley był Syriuszem, a Jane - mną. Nie mam pojęcia, czy ten sen świadczy o moim stopniu upośledzenia umysłowego czy też jest niezłym pomysłem na miniaturkę (no, Jane może być Dorcas, nie będę wpychać tam swoich danych osobowych).
W każdym razie, jeśli jest wśród was jakaś duszyczka, ktora chciałaby przegadać ze mną Dumę..., Rozważną..., Marauders FanFilm albo 6x20 PLL, to byłabym bardzo szczęśliwa ;>.
Strasznie żałuję, że nie zdążyłam Wam życzyć smacznego jajka przed Wielkanocą, no ale w życiu nie przypuszczałam, że tyle mi zejdzie z tym rozdziałem... niedawno ogarnęłam, że ja go piszę od schłyku września, czyli pół roku. No po prostu... aż ręce opadają. Co za wstyd. W każdym razie życzę wam teraz spóźnionego, no ale to ff fantastyczne, gdzie wędrówki w czasie to chleb powszedni, więc możemy na to przymknąć oczko, smacznego jajka, bogatego zajączka i wszystkiego na najlepsze :*. Pogoda póki co jest u mnie cudowna, a słoneczko uskrzydla mnie i napędza do pisania, więc mam nadzieję, że szybko się spotkamy w następnym rozdziale :*.
Trzymajcie się cieplutko,
xoxo
Abigail.
PIERWSZA
OdpowiedzUsuńRozdział cudo (jak zawsze), Jilly (brak słów), a ponieważ czytałam DiU (+oglądałam serial i film na podstawie) oraz widziałam zarówno fanfilma jak i finał Pretty mam jeszcze coś do powiedzenia.
OdpowiedzUsuń*gdy zobaczyłam, że istnieje taki film (w sensie taki- o Huncwotach) byłam zachwycona, ale ten film... to był czysty KOSZMAR! Nie wiem co mnie w nim najbardziej zabolało, więc wymienię wszystko. Aktorzy!!! Już sam Snape był mocnym przegięciem (za normalny, za mało Smarkeusowaty, za dużo szamponu), Lily taka "stara", nie Lilowata z usposobieniem bardziej przypominającym McGonagal niż twoją Lily z fanfiku. O ile te fakty były straszne, prawdziwym przerażeniem był dla mnie James. TO DO CHOLERY BYŁO ZARAZ PO SZKOLE I JAMES NIE MIAŁ WTEDY 50 LAT. DLACZEGO ON WYGLĄDA JAK JAKIŚ STARUSZEK! Tak. Poza tym rozumiem, że Smark miał tą całą czarną magię, ale NIE MIAŁ PRAWA ICH POKONAĆ. TO NIEUDACZNIK I NAWET JEŚLI ZNA CZARNE CZARY-MARY TO WALCZYŁ Z TRÓJKĄ NAJLEPSZYCH UCZNIÓW I PETEREM. MOŻE I MIAŁBY JAKIEŚ, NIKŁE SZANSE Z JEDNYM Z NICH, ALE TO TO JEST PORAŻKA.
*Czytając DiU miałam podobne odczucia, taka Liz wierząca cały czas, że Darcy jest Dumnym Durniem strasznie przypomina Lily i jej podejście do Jamesa.
*A Pretty, jak to Pretty, racja bywa idiotyczne, a może idiotyczne jest i bywa normalne, jednak ze względu na Ezarię chwilowo postanowiłam im wybaczyć i odroczyć moje planowane porzucenie serialu
Dokładnie, dokladnie, dokładnie! Jaka ja byłam podekscytowana, kiedy powstał fanfilm - i to jeszcze o Huncach, i to jeszcze z Jamesem w roli głónej (tak widziałam przynajmniej na filmwebie... ech). Widać, że ten film stworzyła banda fanatyczek Severusa, kompletnie nim zaślepionych i hejtujących Jamesa, jak tylko można najbardzije... bo serio, czy mogli go w tym filmie bardziej upokorzyć, a ze Snape'a zrobić większego supermena? Jak powalił całą czwórkę? JAk zachował przy tym perfekcyjną fryzurę i aparycję? Jak darował życie nędznemu Jamesowi, tarzającego się przed jego nogami i błagającego o litość (wtf?! to miał być dumny James Potter? no chyba sobie żartują)... o doborze aktorów już nie wspomnę. Tylko Peter mi tam pasował - był gruby i brzydki, tak jak powinno być. Snape był za wielkim przystojniakiem (jak na tamten film...) i miał zbyt miły głos. James wyglądał jak podbity opój, a Syriusz był wiecznie zmulony jak po jakieś trawce... nie wnikam.
UsuńJa nie wiem, czy to obsesja, ale mi się wszystko kojarzy z Jily. Lizzie i Darcy szczególnie, ale też bardzo przypominają mi ich Ania i Gilbert <3. I w sumie Babi i Hache z Trzech Metrów nad niebem...
Ja mam tak samo z PLL... nie wiem, ile razy ja już rzucałam tą bzdurę - ostatecznie i tak wracam, wybaczam wszystkie grzechy i jestem z siebei zadowolona. Mnie zniesmaczyło tylko zachownaie Caleba (bo chociąz jestem za Halebem, niefajnie to rozegrali) i jego skakanie z kwaitka na kwiatek... 20 minut wcześniej Spancer wyznaje mu miłość, a potem on się obmacuje z Hanną w motelu... no ludzie. Potraktwali Spancer jak szmatę. I chociaż nie widzę jej z Calebem, to oberwała już wystarcająco i takie akcje mogli jej darować...
Dziękuję za komentarz i ciesze ise bardzo, że rozdzialik się spodobał :*.
xoxo
Abby
Tradycyjnie zajmę sobie miejsce, choć pewnie szybko nie przeczytam :(
OdpowiedzUsuńRozdział powalający i jakoś nie odczułam, że jest jednym z krótszych ;) Jily jest tak popinkolone, szczególnie rozkmina Lily, że dostałam normalnie wybuchu mózgu xD Ale zakończenie ich rozmowy mnie uszczęśliwiło <3 Oby tak dalej :D Sytuacja z Aleksandrem, relacje panujące w rodowych familiach... kolejny wybuch mózgu xD
OdpowiedzUsuńI zapowiadany rozdział... ciekawe jak bardzo wpłynie Jo z Izaakiem na wydarzenia z pierwszego tomu...
TAK! Ja z chęcią bym przeczytała DiU w wersji Jilly <3 <3 <3 A finał PLL również mną wstrząsnął... to całe zgadywanie kto w końcu ma bliźniaka i, że jednak to siostra mamy Alison we spółce z jej mężem, który wcześniej był z Charlotte... mega pogmatwane!
W każdym razie czekam na kolejny rozdział, szkoda, że nie będzie w nim Jilly, ale trochę trzeba od nich odpocząć po takich dawkach emocji xD
Mnie najbardziej rozwala w tej akcji z bliźniakiem i złym doktorkiem ich motyw - oni chcą się dobrać do wielkiej fortuny DiLaurentisów, bo im się należy? Watafak? Nie wnikam, skąd znalazło się u nich nagle tyle szmalu - tym bardziej, że CeCe/A przez kilka lat regularnie roztrwaniała cały ten majątek na super-hiper zabezpieczenia i system szpiegowski, no ale dobra, nei wnikam...
UsuńCieszę się bardzo, że... nie no to byłoby chamskie, gdybym napisała, że ciesze się, że wybuchł ci mózg xD. No więc inaczej - cieszę się, że się spodobało <3.
Też myślę, że krótkie rozstanie z Jily nie będzie takie bolesne, bo w 26 i 27 rozdziale będzie ich tyle, że można się porzygać, nie przesadzam...
Ta wizja z Dumą i Uprzedzeniem jest póki co za bardzo chaotyczna nawet jak na mnie... no ale może cos tam coś tam wymyślimy. Jest jakiś pomysł na przyszłe Boże Narodzenie XD. Najpeirw było zombie, a teraz dziewiętnastowieczni gentelmeni... i niedawno wyszedł ten cały film Duma i Uprzedzenie i Zombie... plagiat jak nic xD.
Dziękuję ślicznie za komentarz :* Pozdrawiam ciepło <3
xoxo
Abigail
Cześć :)
OdpowiedzUsuńSkomrntuję, jak będę miała czas i zajmuję sobie miejsce.
Szkoda, że sielanka się kończy 😢
OdpowiedzUsuńCzekam na kolejny rozdział, mam nadzieję, że się doczekam 😀❤
Cudo
OdpowiedzUsuń