Poprzednio
James i Syriusz
zapraszają dziewczyny na Sylwestra do siebie. James spotyka się z Mary
McDonald, swoją byłą dziewczyną, z którą w przeszłości zerwał w tajemniczej
przyczyny, ale teraz sądzi, że Mary się zmieniła, chociaż to lekko mija się z
prawdą. Marlena przyjeżdża na kotylion, gdzie zostaje ośmieszona. Dowiaduje
się, że na ekskluzywnym balu znalazła się tylko dlatego, że jej rodzina chce
znaleźć dla niej kandydata na męża, którego majątek mógłby uratować McKinnonów
przed bankructwem. Z kolei Belle Potter bez zgody swojej podopiecznej, wydaje
zgodę na niebezpieczny zabieg dla Hestii, który może uszkodzić jej pamięć.
„W obliczu prawdziwej miłości nie można się poddawać , nawet jeśli jej obiekt Cię o to błaga.”- Josh Schwartz & Stephanie Savage (twórcy Plotkary)
Z Sylwestrów, których
Lily nie pamiętała, warto wspomnieć o
imprezie organizowanej przez Jessikę Beinz dwa lata temu na którą zaprosiła
wszystkie dziewczyny ze swojego rocznika. Dolała wtedy jej i Mary silne
eliksiry swojej matki do kremowego piwa, a dziewczyny obudziły się rano u w
domu Remusa Lupina w miejscowości pod Glasgow, co było dość dziwne, bo Jessica
mieszkała w południowej Walii, czyli kompletnie innej części Wielkiej Brytanii.
Z nierzetelnych recenzji swojego zachowania od niezaufanego źródła (czyli
Syriusza), Lily dowiedziała się, że ponoć zaśpiewała na całą Szkocję o północy Honey, Honey ABBY i próbowała wyciągnąć Huncwotów do klubu go-go, ale nawet na
narkotycznych miksturach by się raczej tak nie zachowała.
Innym razem u Emmeliny założyła
się, że wygra pojedynek alkoholowy z Di i jej koleżankami (paskudnie ją wtedy
sprowokowały) i ocknęła się o trzynastej następnego dnia z ogromnym bólem głowy
w domku na drzewie, w którym schowała się przed nimi Darcy, sześcioletnia
kuzynka jej przyjaciółki.
Rok temu pojechała do swoich
kuzynów z Vegas i na Sylwestra Danny Evans wyciągnął ją i swoich braci na
ruletkę i pokera. Zarobili mnóstwo kasy przez ferie, pracując w hotelu jej
wujka, który zawsze dawał im dorobić, więc stracili w kasynie swoje własne ciężko zarobione pieniądze, ale i tak bardzo im się wtedy
oberwało od ciotki Stacy.
Słowem- same hasło „Sylwester”
nie kojarzyło się Rudej zbyt pozytywnie. Tym bardziej, że jeszcze nigdy nie
pojechała do Huncwotów na zabawę, a ci chłopcy byli nie dość, że
niezrównoważeni, to jeszcze nie wiedzieli, co to etyka i gdzie leżą jej
granice. Na ich prywatce na pewno będzie lał się nielegalnie zakupiony alkohol,
zapewne przyjedzie cała, hogwarcka śmietanka towarzyska i zbierze się wspólnie
na grze w siedem minut w niebie albo na czymś równie niemądrym.
─ O Boże, chyba
zbliża się Armagedon – powiedziała o dziewiątej czterdzieści, trzydziestego
pierwszego grudnia do Emmeliny, która siedziała w suszarni i próbowała znaleźć
coś odpowiedniego dla siebie na Sylwestra, bo jak stwierdziła, sukienka, którą
zabrała z domu „kompletnie nie pasuje do klimatu”.
Lily, która ostatnia była do
pogaduszek na temat klimatu i
sukienek, ledwie znosiła ciągłe płytkie prośby blondynki: „Lily, błagam cię,
bądź ze mną szczera – czy ta sukienka mnie pogrubia?”; jej płytkie pytania:
„Ostatnio w modzie jest bardziej łososiowy czy raczej koralowy?”; i w końcu,
płytkie problemy: „Obawiam się, że jeśli nie zrobię nic z włosami, James zatrzaśnie
mi drzwi przed nosem…”. Nie miała ochoty jednak
rozmawiać dzisiaj rano z Dorcas, bo szatynka ekscytowała się non stop
wyjazdem, a jej fantazje rodem –
„Myślisz, że będziemy grać w butelkę rozbieraną czy na całowanie?”,
jedynie potęgowały najgorsze przeczucia Rudej, więc przełknęła swoje
uprzedzenie do takich bzdet jak moda, i tkwiła z Titanicówną u siebie w
suszarni. Przy niej mogła panikować do woli. Kolejną zaletą towarzyszenia
blondynce było to, że Emma również nie nastawiła się do Sylwestra pozytywnie,
bo na chwilę obecną nie mogła znieść widoku Syriusza, ale naturalnie za nic by
się do tego nie przyznała. Przebierała jednak w ciuchach i zajadała magdalenki,
a więc widocznie się denerwowała, być może nawet bardziej niż Evansówna.
─ Nie będzie tak źle,
Lily – mruknęła blondynka, zlizując lukier z palców. Brzmiała, jakby sama
próbowała się przekonać. – Przyjedzie Remus, prawda? Jeśli nie, to ja też nie
jadę. Wolę pojechać do Berty Jorkins z Di, gdzie spotkam naszego nauczyciela
Obrony… Bycie ze swoim nauczycielem na Sylwestrze.. to dopiero psychiczne.
─ Możesz pojechać z
Chase’ em do Calais – stwierdziła trzeźwo. – Jestem pewna, że chętnie weźmie
cię ze sobą.
Titanic przygryzła nerwowo dolną
wargę, przyłożyła niebieską sukienkę do piersi i spojrzała Lily prosto w oczy,
chrząkając wymownie. Ruda nie miała pojęcia, czy chodzi jej o Chase’ a, czy
sukienkę.
─ To byłoby złe, gdybym pojechała na
Sylwestra z chłopakiem Hestii. A
zresztą, muszę ją przeprosić za to, że ani razu jej nie odwiedziłam, kiedy była…
no, w Mungu. Chyba włożę tą atłasową
─ zmieniła nagle temat i wzięła jedną sukienkę z podłogi. – W ogóle myślisz, że
mogę tam pojechać… w sensie, do Blacka?
─ To dom Pottera ─
zauważyła trzeźwo. – I nie tyle co możesz, ale wręcz powinnaś. Wiesz, pokazałabyś, że już dawno jesteś ponad niego i w
ogóle…
Rozdrażniona Emmelina rzuciła w
kąt swoją „atłasową” sukienkę i złapała czekoladowe ciastko, wpychając je sobie
do buzi.
─ Muszę porozmawiać
z Chase’ em ─ burknęła. Kawałeczki czekolady przykleiły jej się do przednich
zębów. ─ Muszę z nim pogadać, zanim
pojedziemy.
Lily posłała jej zmęczone
spojrzenie. Dobra, Emma miała prawo się denerwować, w końcu to będzie jej
pierwsza rozmowa z Blackiem od… cóż, od ich zerwania i jej małej, ciasteczkowej
depresji, to znaczy nawrotu bulimii. Zamykała się wtedy w toaletce dormitorium
numer cztery i jadła szalone ilości słodkich łupów z kuchni, którymi dzielił
się z nią Peter Pettigrew. Kiedy zaczynało robić jej się niedobrze z
przejedzenia, po prostu wkładała palec do ust, chociaż ze swoim skurczonym
żołądkiem nie było to konieczne.
I to zrozumiałe, że zjadały ją
nerwy, zwłaszcza, że wiedziała, jak bardzo jest melodramatyczna i jak bardzo
sam widok Syriusza może wytrącić ją z równowagi. (Oby tylko Potterowie nie
trzymali żadnych cytrynowych babeczek w domu…) Jasne. Ale jednak po cholerę ma
mieszać do tego Chase’ a? Lily wywróciła oczami.
─ Słuchaj, ja wiem,
że masz jakieś dziwne, chroniczne przeczucie, że bez faceta u swojego boku
jesteś… niespełniona, ale – bez
obrazy – po co masz wkręcać w problemy z Blackiem mojego brata?
Od jej rozmowy z Chase’ em na
ganku w Dzień Paczek zaczęła nazywać go swoim bratem bez przeszywających ciało
wzdrygnięć, więc widoczny był jakiś progres, aczkolwiek wciąż w jej opinii
brzmiało to trochę dziwnie.
Emmelina przetarła twarz dłonią
z rezygnacją.
─ Słuchaj, Lily, ja
wiem, jak to wygląda, ale…
─ Ale co? ─ przerwała jej, poirytowana. ─ Och, bogowie, może faktycznie niepotrzebnie mówiłam, że on jest dalej
z Hestią, ale przecież i tak wszystko do tego zmierza, Emmelina! Nie chcę,
żebyś popełniała te same błędy. Możesz nazwać mnie wścibską, proszę bardzo, ale
ja nie pozwolę, żeby w moim domu…
─ LILY ─ przerwała
jej szorstko, i ku zdumieniu blondynki jej głos zabrzmiał na tyle stanowczo,
żeby Ruda się przymknęła. ─ Wcale nie zarywam do twojego brata. No, nie patrz
tak – naprawdę! Poza tym wiem, jak on bardzo buja się w Hestii, bo sam mi to
wczoraj powiedział. Ja tylko… ─ westchnęła. ─ Muszę coś jej przekazać, wiesz?
Od Chase’ a. To dla niego bardzo ważne.
Lily patrzała na nią tak, jakby
chciała powiedzieć: „tak, na pewno”, ale Emma dłużej już się nią nie
przejmowała. W jej opinii rudowłosa chyba trochę za bardzo wczuła się w rolę
zatroskanej siostry Chase’ a i teraz na każdą jego adoratorkę patrzała
nieprzychylnym okiem. Nawet, jeśli owa adoratorka była jej przyjaciółką.
─ Chase jest już
pewnie na peronie... ─ odparła, przeciągając sylaby. ─ Tata z nim
pojechał. A teraz poważnie – o co chodzi?
Blondynka jęknęła z zawodem.
Wczoraj w kawiarence ona i Reagan wcale nie robili – jak wydawało się Lily –
czegoś nieprzyzwoitego. Tylko rozmawiali. Nie, nie flirtowali. Konwersowali.
Opowiadali sobie dużo, trochę się pośmiali. Ale potem Chase zrobił coś
okropnego, co – choć dziewczyna nie chciała się do tego przyznać – było jakby
wyrwał serce Emmy z piersi, cisnął na ziemię i je rozdeptał. Jego siostra miała
rację – on wciąż myślał o Hestii.
─ Daj jej to ─
powiedział wtedy, wciskając w długie, zgrabne palce Titanicówny dziwaczny
przedmiot, przypominający trochę ten śliczny wisiorek Di, który ubrała na jej
urodziny na dwa lata temu. Tyle tylko, że to nie był wisiorek. Nie taki
normalny.
─ Zmien... skąd ty
masz Zmieniacz Czasu, Chase? ─ spytała, niepewnie chowając przedmiot do
kieszeni.
─ To nie mój. Jest
jej.
─ Jej? ─ zmarszczyła
brwi. Blondyn spojrzał na nią porozumiewawczo.
─ On jej o mnie
przypomni.
─ Emmelina! ─
fuknęła Lily, ciskając w nią „atłasową” sukienkę. ─ Co się dzieje?
Blondynka pokręciła głową,
odruchowo sprawdzając w torebce, czy Zmieniacz Czasu nie zniknął. Wciąż tam
był.
─ Ja... ─ zawahała
się. ─ Wezmę atłasową.
***
Coś tkwiło w szafie.
Coś próbowało wydostać się ze starego, przedpotopowego mebla – prezentu dla
May od ciotki Cassiopeii, kiedy ta jeszcze tutaj przyjeżdżała. Potem nie miała
już na to czasu, w końcu poniekąd
wychowywała Hestię w Paryżu, a to bardzo ciężkie zadanie, bo Jonesówna na pewno
nie należała do spokojnych osób, poza tym ciotka pokłóciła się o coś z
Potterami. Zazwyczaj May, kiedy przebywała w domu, a nie w szpitalu albo w Hogwarcie,
odkładała swoje ubrania do oddzielnej garderoby, a nie do szafy; ale ona jednak
pozostała. Nikt jej nie wyrzucił, pewnie dlatego, że Cassiopeia już nie żyła, a
to jedyna rodzinna pamiątka, którą tu po sobie zostawiła.
Rodzina… Nie ma nic ważniejszego,
prawda? Gdyby nie rodzina pewnie już dawno leżałaby blada i wiotka w
specjalnym, wyznaczonym dla niej miejscu na cmentarzu w Dolinie Godryka. Czy
byłoby źle? Przecież teraz też jest blada i wiotka, i w dodatku jeszcze
otępiała, a martwa nie musiałaby bać się tego, co siedziało w szafie… Martwa,
nie musiałaby dłużej znosić tych wszystkich rzeczy, które ją codziennie
nawiedzały. Martwa, nie byłaby już hańbą własnej rodziny…
Czasem naprawdę chciała ponownie być martwa. Ponownie, bo przecież to nie pierwszy raz… Tyle razy już umierała,
a jednak za każdym razem coś krzyżowało jej plany. Nie pozwalało jej odejść.
Nie rozumiało, że dla May Potter nie ma już miejsca na tym świecie. Na tym
świecie nigdy nie ma miejsca dla szaleńców.
Tak ją wszyscy nazywali – i uzdrowicielki w Mungu, i krewni na zjazdach
rodzinnych, i koleżanki w dormitorium. Wszyscy. Normalnie nie przejęłaby się
tym – bo ci, których obchodzi, co myślą o nich inni, zawsze są nieszczęśliwi –
gdyby nie to, że przecież nie kłamali. Wariatka,
postrzelona, obłąkana, szajbuska, psycholka – nic z tego nie jest jedynie
złośliwą obelgą. Żadne nie jest kłamstwem.
Uzdrowiciele nie wiedzieli dokładnie, co jej dolega, jednak nie zamknęli
jej w Oddziale Zamkniętym, bo May miewała dni dosłownie „bez szaleństw”, a
także te, w których bała się sama siebie. Tumany myśli kręciło się wtedy w jej
głowie, a ona chciała tylko krzyczeć, płakać, jęczeć albo śmiać się szyderczo,
a kiedy inni robili podobne rzeczy, żeby ją uspokoić, zaczynała robić się
agresywna. Dlatego podczas swoich napadów omijano ją z daleka, a ona, znużona
własną samotnością, i przerażona, że nikt jej nie pilnuje, przypominała sobie
Początek. Początek własnej histerii.
Miała wtedy czternaście lat, a wszystko zaczęło się w wakacje przed czwartą
klasą. Nie pamiętała dokładnie, o co chodziło, ale prawdopodobnie wyszła z Nim
na randkę, bo wtedy Mu jeszcze ufała i nawet zgodziła się zostać jego
dziewczyną, a potem… potem tyle osób wirowało jej przed oczami…
Ta dziewczyna, która śmiała się z jej nieszczęścia.
Ten chłopak ze światełkiem w oczach, wyglądający tak młodo i szlachetnie,
ale równie szalenie, jak ona.
Ta blondynka, co zaczęła płakać.
Ten chłopak, przyglądający się wszystkim tak gniewnie. Ten, co wydzierał
się „ona tam jest, widzę ją!”.
I w końcu On. Jej chłopak. On to wszystko zaczął i miał z niej największą
zabawę, kiedy wtedy się obrócił i…
─ Krew ─ wyszeptała
May. ─ Krew, krew, krew ─ powtarzała.
Krew, pełno krwi… czerwona plama
tu, czerwona tam… Jego zmasakrowane ciało, krzyk tej brunetki, płacz blondynki…
ogień, łzy, popiół, woda, krzyk, ból, tęsknota… KREW.
─ To będzie piękny
obrazek ─ szepnęła.
Zeskoczyła z łóżka i powoli, jakby w transie, ruszyła do jedynego miejsca,
gdzie było dostatecznie jasno, żeby malować, czyli do kąta naprzeciwko okna z kratą,
gdzie czekały na nią płótna, sztalugi, palety i rozsmarowane po nich farbki.
Niezbyt pewna co robi, zaczęła mieszać ciemny brąz z pustą czernią, szkarłatem
i brudnym różem, a potem ciapała trochę tu i ówdzie na płótnie, a jej następne
dzieło wyglądało tak samo wariacko, jak wszystkie poprzednie. Nie mówiły Tego
Najważniejszego nikomu, oprócz niej. Tego, co chciała przekazać mamie, i tacie,
i Jamesowi, i lekarzom, i nauczycielom, ale usta i język odmawiały jej
posłuszeństwa. Tego, co wyjaśniłoby, jak doszło do takiej okropności, jak
szaleństwo czternastoletniej dziewczyny.
Ale obrazy przypominały To tylko jej. Inni widzieli w nich tylko to, jak
bardzo jest szalona.
Szafa znów zadygotała.
May pisnęła i rzuciła swój kapeć prosto w mebel, ale przeraźliwe trzęsienie
nie ustało. Cokolwiek tam tkwiło, nie słuchało jej, a to już pierwszy powód,
żeby Go nie lubić. Dziewczyna nie przepadała za wieloma rzeczami, a raczej
wiele rzeczy nie przepadało za nią, ale antypatię zawsze potęgował fakt, że
inni jej nie słuchali, że inni nie zniżali się do próby zrozumienia pomylonej
May Potter.
Dlatego właśnie ją tu zamknięto. W tej głupiej klatce, w jej pokoju, chociaż nie mogła z niego wyjść,
nikt nigdy do niej nie przychodził, a jedyne, na co mogła liczyć, to stałe porcje rozciapanego
– żeby się nim przypadkiem nie zadławiła –
jedzenia, przynoszonego przez skrzatkę. Mieszkała w facjatce na strychu,
tuż nad pokojem swojego brata i Syriusza, a jeszcze niżej nad sypialnią
rodziców. Na jedyne okno w pokoju rzucono zaklęcie, żeby nie mogła go otworzyć
i zrzucić się w dół.
Słusznie, pewnie by i tak zrobiła, gdyby wyjątkowo długo tkwiła tu bez
swoich eliksirów. Skrzatka Potterów, nazywana Vertonią, co prawda przynosiła
jej różne gazety i nawet podarowała jej radio, ale May nie potrafiła spokojnie
przeglądać czasopism albo słuchać muzyki. W gazetach za dużo pisali o śmierci,
a muzyka kojarzyła jej się ze złem. I z Nim. Dlatego czasami tak bardzo
nienawidziła ich wszystkich – swojej rodziny,
która wstydziła się May do takiego stopnia, że zamknęła ją w tym więzieniu,
w towarzystwie przerażonej jej sporadycznymi wybuchami histerii skrzatki oraz
własnych, zniewalających leków, po których robiło jej się tak źle, ale które ją
uspakajały. Zbiór eliksirów, które przyjmowała, bardzo otępiał jej zmysły, w
pewien sposób jednak również pomagał, bo nie miała po nim siły na zawalanie
swojego umysłu tumanem przygnębiających myśli, refleksji i wspomnień. Działał
on i czasami prochy, które łatwo można dostać w Hogsmeade i które James nazywał
narkotykami. Tyle tylko, że one jej nie otępiały. Sprawiały za to, że mogła o
tym wszystkim zapomnieć, a nie tylko ograniczyć swoje myśli, ceniła je więc o
wiele bardziej.
Wcale by ich nie brała, skoro są tak
niebezpieczne, gdyby tylko nie pomagały. Jej brat tego nie rozumiał. On nie
miał nierówno pod sufitem. James był bardzo mądry. Bardzo zdolny, w dodatku
przystojny, wcale nie blady i wiotki, jak ona. Tak samo jak rodzice cierpiał z
jej powodu, ale wciąż nie tracił nadziei i próbował pomóc, chociaż jedynie komplikował
sytuację. May bardzo go kochała, ale po lekach równie mocno nienawidziła. Mimo
to jej brat z pewnością, jako jedyna osoba na ziemi, potrafił w mniejszy lub
większy sposób nad nią panować. Kiedy miała dobry humor, to nawet go słuchała,
jeżeli oczywiście mówił do niej łagodnie i miło.
Ale ostatnio nigdy już tak nie robił. Sam miał tyle problemów, że wolał
odizolować się od tego największego.
Szafa zadygotała tak gwałtownie, że kuferek dziewczyny spadł z niej i z
głuchym łoskotem rozbił się o podłogę. Wyleciał z niego stos płócien i zestawy
farbek – i akwarele, i tempery, i akryle. May otwarła szeroko oczy i, niczym
spłoszone zwierzę, schowała się pod koc, porzucając na wpół skończoną pracę z
mnóstwem krwi.
Tak bardzo chciała od tego wszystkiego uciec. Od świata, od rzeczywistości,
od tego domu i od swojego życia. Nienawidziła tego wszystkiego. Stwór w szafie
zaraz wyjdzie ze swojej własnej pułapki i przyjdzie po nią, skrócić jej męki.
May bała się go zobaczyć. Na pewno wyglądał strasznie. Nawet straszniej niż
On.
Szafa przewróciła się głośno. Dziewczyna usłyszała jak z jej wnętrza coś
wychodzi, ten stwór… Jeszcze mocniej zatopiła głowę w swojej poduszce i zaczęła
cicho pochlipywać. Wszystko zaczyna się na nowo… wszystko…
─ Nie masz się czego
bać, Mayie ─ usłyszała Jego głos.
To nie był głos bestii, która zaszyła się w szafie. Rozpoznałaby ten głos
nawet, gdyby straciła zdolność słuchu. To był On! To był Dean!
Powiedział coś jeszcze, ale May
nic nie zrozumiała, bo własny, ogłuszający wrzask skutecznie stłumił jego
baryton. Przerażona zatkała dłońmi uszy. Nie chciała go słuchać, nie mogła,
niech on przestanie, odejdzie… ZGINIE.
─ Riddiculus! ─ krzyknął żeński głos, a zaraz potem rozbłysło
światło, dziewczyna usłyszała chrumkanie prosiaka, a potem bogin zniknął.
Oddech May był płytki, a ona
wciąż tkwiła z głową pod kołdrą i cicho łkała, pewna, że za moment jej
Szaleństwo znowu nad nią zwycięży i rozpocznie demolować swój pokój. Znowu. Ale
Osoba, która przegnała Deana, przysiadła się na brzeg jej łóżka i kojąco
pogłaskała ją po plecach, powstrzymując ją przed tym. Głaskała ją rytmicznie i
uspakajająco, nucąc starą piosenkę pod nosem. May wszędzie rozpoznałaby ten
głos…
─ Mary? ─ wydukała
piskliwie, zrzucając z siebie kołdrę. Wrzasnęła.
Osoba odwróciła głowę w jej
kierunku i przyłożyła palec do ust. Znajome oczy spojrzały na nią łagodnie, ale
trochę z przyganą. Jej usta wygięły się w delikatnym grymasie.
To Mary. To tylko Mary.
May z początku jej nie poznała,
bo zamiast lśniących, złocistych loków o takiej dziwnej, hipnotyzującej aurze,
których dziewczyna zawsze tak bardzo zazdrościła swojej przyjaciółce, ujrzała
proste, rudawe i lekko przyklepane włosy . Nie miała pojęcia, dlaczego Mary nie
próbuje być już wilą. Chociaż to pewnie dla jej brata. On nie lubił wil, przez
kuzynkę Skye DeVitt. Przez Serenę. Obydwie – Serena i Skye kiedyś przyjaźniły
się z May. Zanim ta oszalała.
Pomyśleć tylko, że kiedyś
Potterówna miała tylu przyjaciół… Miała znajomych, przyjaciół, urodę,
popularność, wspaniałego brata, kochających rodziców, najlepszego chłopaka pod
słońcem… ale jej szaleństwo odstraszyło tych wszystkich ludzi. Nikt nie lubi
psycholi.
─ Cześć, ślicznotko
─ rudowłosa poklepała ją po bladym, zapadniętym policzku. ─ Dawno się nie
widziałyśmy, prawda?
May nie odpowiedziała.
Wpatrywała się w nią jak sroka w gnat swoimi wielkimi, skośnymi oczami,
otwierała i zamykała usta, ale milczała.
─ Rozmawiałam z
Jamesem ─ spróbowała jeszcze
raz Mary. ─ On się bardzo o ciebie martwi.
─ James... ─ May wymówiła to tak, jakby uczyła
się jakiegoś nowego, egzotycznego słowa, które bardzo jej się spodobało. ─ James...
i ty ─ zająknęła się, patrząc płochliwie na rudowłosą. ─ Jesteście znowu
razem? Już...
McDonald uśmiechnęła się
pobłażliwie i jeszcze raz pogłaskała brunetkę po głowie.
─ Nie. Jeszcze nie.
Zapanowało milczenie. Mary przez
chwilę akceptowała takowy stan rzeczy, spoglądając na swoją byłą przyjaciółkę w
sposób, który mógł być interpretowany dwojako – i ze współczuciem, i z
obrzydzeniem. Nie chodziło oczywiście o to, że faktycznie się nią brzydziła, bo należała do tej grupy osób, które
wyrywały sobie włosy z głowy na myśl, co przytrafiło się May, ale też nie była
ślepa i wiedziała, że brunetka zatruwa się Demencją i innymi odurzającymi
eliksirami. Narkomani w jej opinii sami zgotowali sobie smutny los.
Z drugiej jednak strony nie
dziwiła się również Jamesowi, który miał opory przed przekazaniem tych świństw
Belle. Potterowie zapewne znowu odesłaliby
May na odwyk, a ostatnim razem skutki tego były opłakane. Odstawiając narkotyki,
do pamięci Potterówny powoli wracały sceny, o których z ich pomocą chciała
zapomnieć, a wtedy z kolei dostawała jeszcze większych ataków histerii. I tutaj
leżał cały paradoks tej sytuacji – Demencja powoli ją zabijała fizycznie, ale
jej brak zabijał May Potter psychicznie. Impas. Czasami naprawdę współczuła
Potterom.
─ A więc…
rozmawiałam z Jamesem – spróbowała raz jeszcze – i słyszałam o twoich
problemach, May.
Brunetka wlepiła w nią swoje
wielkie oczy, ale natychmiast je zamknęła, krzywiąc się tak, jakby wleciała jej
do nich muszka.
─ Tam był Dean… ─
wyjąkała, przyciskając dłonie do uszu, jakby chcąc odciąć się w ten sposób od
tego okrutnego świata. Mary westchnęła dramatycznie.
─ Nie. Dean Walker
nie żyje, May, pamiętasz? To był bogin. Zwykły bogin.
─ Słyszałam jego
głos… ─ jęczała dziewczyna. ─ On na mnie czeka.
─ Nikt na ciebie nie
czeka – warknęła, ale natychmiast przypomniała sobie, że takie podejście
jedynie pogorszy sytuację. Wypuściła trochę aury wili, mając nadzieję, że to
zadziała kojąco na May. – Posłuchaj – złapała ją za rękę – bierzesz cały czas
Demencję?
─ Nie chcę jechać na
odwyk.
─ Nie pojedziesz.
Ale mi też potrzebna jest Demencja. Masz ją? ─ naciskała. May otworzyła
nieśmiało oczy i zabrała dłonie z uszu, a McDonald już odetchnęła, ciesząc się,
że doszła z tą wariatką do porozumienia. Przeliczyła się.
May podniosła się jak oparzona i
podbiegła znowu do sztalugi, gdzie porzuciła swój niedokończony obrazek.
Rudowłosa spojrzała w kierunku okazu prymitywnego malarstwa awangardowego, i
natychmiast pokręciła głową. Wtedy coś innego przykuło jej uwagę.
Kiedy szafa z boginem w środku
dygotała, z góry spadł kuferek May z farbami. Ale nie tylko. Obok starej,
połamanej sztalugi, leżał statyw do probówek, które na pierwszy rzut oka
wyglądały jak dziwacznie przechowywane gęste farby, których barwy brunetka
uzyskała sama, mieszając podstawowe kolory. Sęk w tym, że bystre oczy Mary
wyłapały wśród nich jedną osobliwą probówkę, w której pływała substancja o
konsystencji przypominającej kremowe lody, a o kolorze tak niejednolitym,
dziwacznym i charakterystycznym, że nie można go było z niczym pomylić.
Demencja. Resztki Demencji.
Mary wiedziała, jak ten eliksir
wygląda, bo jej starszy brat kiedyś warzył go u niej w pokoju i rozlał go na
nowiutkie firanki, a plama nie chciała zejść nawet po zaklęciach czy eliksirach
na takie rzeczy. Nie było mowy o pomyłce. Znalazła Demencję. Choć raz los się
do niej uśmiechnął.
Widząc, że May jest teraz w
swoim własnym, artystycznym świecie i nie zwraca na nią uwagi, na wszelki
wypadek wzięła cały statyw i ruszyła na dół, do swojego pokoju.
Tyle że tam czekała na nią
niespodzianka.
***
Jo i Jordan pili
kawę, znowu w tym samym miejscu w Cokeworth, gdzie poznali się dokładnie o tej
samej porze, tydzień temu. W Prince’s
nie było nikogo, ale tym razem Steele jej nie obsługiwał, bo jego kuzynka
postanowiła przyjść do pracy. To była jedna, znacząca różnica, bo za wiele się
od ich poprzedniej kawy się nie zmieniło – to głównie Jordan prowadził rozmowę,
nawijając o rzeczach, o których Prewettówna nie miała pojęcia, albo zadawał
problematyczne pytania, które miały ją przeanalizować. Z kolei Jo, tak samo jak
wtedy, próbowała utrzymać napój w ustach i chichotała, kiedy tylko szósty zmysł
podpowiadał jej, że Steele rzucił jakiś dowcip, którego – oczywiście – nie
rozumiała. Ale i tak było jej miło.
Jedyna różnica w obrazie
teraźniejszym i sprzed tygodnia (oprócz tego, że chłopak nie był kelnerem), był
fakt, że Jo i Jordan trzymali się za ręce.
Oczywiście nie złapali się ot
tak, z nieopisanej chęci bliskości, bo prawdę mówiąc, okoliczności były dość
spontanicznie, ale tak czy i inaczej Jo wcale nie chciała tego przerywać. Z
Jordanem wiązało się w końcu tyle przyjemnych rzeczy, a trzymanie za rękę nie
pozostawało wyjątkiem. Trochę było jej szkoda, że obóz harcerski się skończył i
że nadszedł Sylwester, dzień, w którym ponownie spotka się Isaakiem i zapewne
usłyszy okrutny wyrok za swoje grzechy z poprzedniego semestru. W sumie to
odkąd ich paczka się rozpadła, czy raczej Jilly i Dean zginęli, Tony’ ego
zamknęli, a Prim zniknęła w niewyjaśnionych okolicznościach; sabaty nigdy nie
były przyjemne.
─ …więc poszedłem
wczoraj do dziekana, który mieszka na
tej ulicy w Londynie, gdzie miałem kupić dla Warrena ten błotnik, a raczej on zaprosił mnie do siebie, bo ja i jego córka
dobrze się znamy – chodziliśmy razem do liceum,
i… aha, i oddałam mu moją analizę, żeby przekazał ją profesorowi Rodriguezowi,
bo razem idą gdzieś na Sylwestra, i…
─ Czekaj – oddałeś
mu analizę? – ocknęła się nagle Jo, kiedy słowotok chłopaka powoli zaczął się
układać w jej głowie. ─ Moją analizę?
─ Praktycznie rzecz
biorąc to analizę ciebie – uśmiechnął
się lekko. ─ I tak – skoro nadarzyła się taka okazja to dziekan ją wziął, bo
zna mnie i domyślił się, że do czasu przyszłych zajęć z Rodriguezem, ja ją
zgubię. A że zalegam z tą pracą…
─ Obiecałeś, że dasz
mi ją przeczytać! – zaśmiała się i spojrzała na niego oskarżająco. – Powinnam
najpierw zobaczyć twoje obelgi pod moim adresem, a potem dopiero puścić je do tego…
eee… dziekana.
Jordan uśmiechnął się
łobuzersko.
─ Ależ Jo, dam ci ją
przeczytać – obiecał – w swoim czasie. Póki
co, obawiam się, że nie zniesiesz takiego ciosu jak moja trafna diagnoza
twojego stanu psychicznego.
─ Och, po prostu
zrobiłeś to, żeby mieć pewność, że jeszcze się spotkamy – droczyła się. – I
wcale nie musiałeś się do tego posuwać. Jeszcze się spotkamy. Wiszę ci
pieniądze, pamiętasz? Za hotel i za to, że dałeś mi ostatniego dnia obozu na to
śmieszne coś…
─ Na kulę śnieżną?
Jeśli mała przepowiednia, w
której schowano figurki Mikołajka i renifera z czerwonym nosem (co za szaleństwo?!), mogła być nazwana kulą
ŚNIEŻNĄ, to nic już jej w mugolach nie zdziwi.
─ Yhym – potaknęła
bez przekonania. – Oddam ci.
─ To był prezent, J ─ zgasił ją Jordan. –
Prezenty polegają na tym, że za nie się nie
płaci. A jeśli chodzi o hotel, to mówiłem ci już, że dokonaliśmy wiązaną
transakcję i…
─ …i łyżki, noże i
talerze – przerwała mu Jo. – Przestań się tłumaczyć, Jordan, dostaniesz te
pieniądze choćbym miała siłą wpychać ci je do portfela.
Chłopak posłał ku niej zmęczone spojrzenie,
ale nie wchodził w kłótnię. Mimo to Jo była przekonana, że kiedy przyjdzie co
do czego, Steele nie przyjmie tych kilkunastu funtów. Jeszcze nigdy, w całym
jej niespełna osiemnastoletnim życiu, nie spotkała nikogo, kto broniłby się
przed przyjęciem pieniędzy.
Dosłownie ułamek sekundy
później, kiedy Jordan już otwierał usta, żeby wrócić do rozmowy o błotnikach i dziekanach, kiedy rozległ się dziwaczny, mugolski dźwięk, który Jo
zaczynała już rozpoznawać – tak dzwoniła ta mała skrzyneczka z słuchawką, która
więziła cudze głosy czy – jak nazywali to mugole – telefon. Steele zerwał się z miejsca i uśmiechnął przepraszająco.
─ Muszę to odebrać…
─ Nie ma sprawy –
mruknęła Jo, przyglądając się uważnie jak jej towarzysz oddala się na zaplecze.
Do słuchu doszedł do niej jeszcze oficjalny głos Jordana, mówiący: „kawiarnia
Prince’ s, w czym mogę pomóc?”, a potem, upewniając się, że ktokolwiek
telefonował, skutecznie zagadał chłopaka (nie żeby było to wybitnie trudne),
otworzyła swoją torebkę.
Isaac przesłał jej dzisiaj ich
wspólny wynalazek, słynne samo-dostarczające się listy. Na starym, pogniecionym
pergaminie widniało znane jej pedantycznie dokładne pismo Isaaca:
Beacon Close, 14
½ B
Beacon Close… Beacon Close… Podczas całego swojego pobytu w Cokeworth
nie znalazła żadnego znaku czy choćby adresu na ulotkach czy w ogłoszeniach w
miejscowej gazecie na temat Beacon Close. Zastanawiała się, czy warto zapytać
Jordana o tę ulicę, ale miała jakieś niedobre przeczucia, że to nie są te
okolice, w których wałęsałby się pogodny laik nart i przyszły zapominalski
psychoanalityk.
Isaac wybrał to miejsce, a Isaac
należał do zupełnie innych osób niż Jordan. Na widok Monroe’ a wszyscy uciekali
na drugą stronę ulicy, za to, jeśli napotkali Steele’ a od razu do niego
zagadywali i nawiązywali godzinne gadki o pogodzie.
Postanowiła więc załatwić to tak, jak starała się załatwić siedem dni temu.
Przy kawie i przy mapie.
Wiedziała już jak dojść stąd do Golden Road, a nawet na Spinner’ s End.
Jeździła palcem wskazującym po całym mieście, czytając szybko nazwy kolejnych
ulic, ale miała wrażenie, że po prostu zakreśla kółka. Przejechała dłonią po
twarzy.
Beacon Close…
Jest! A nie… to Beacon Hill. A
tu… nie, to Beaconsfield Parade.
Jęknęła głośno.
─ …powtarzam po raz
kolejny – nawijał na zapleczu Jordan. – …nie serwujemy risotto. To kawiarnia.
Wie pan – ciastko, cappuccino, ewentualnie herbatka miętowa…
Beaconsfield Road…
─ … nie, nie mam
pojęcia, gdzie może pan zamówić risotto z brukselką. Nie jestem nawet pewien,
czy takie istnieje.
Beacon Avenue…
Jak na tak małe
miasto, w Cokeworth roiło się od ulic z „beacon” w nazwie.
─ … w sensie tak
powiedziała panu mademoiselle Klein? Ale wie pan, że ona ma prawdopodobnie
chorobę afektywno-sezonową? A! Nie wiedział pan. A my mieliśmy to miesiąc temu
na wykładach z profesorem Rymerem…
Odrzuciła mapę z wściekłością. W
tym głupim mieście nie ma Beacon Close! Nie zjawi się dzisiaj na sabacie, bo
Isaac nie potrudził się i nie dorysował jej mapki, jak ma tam dojść. Zawsze tak
robił. Niech żałuje, że tak się rozleniwił!
─ …absolutnie. Aha,
to ja zadzwonię do Ryana i oddzwonię do pana, dobrze? Ja w ogóle nie jestem tu
zatrudniony, tylko odpracowuje zmianę za kuzynkę i…
Czy to nie byłoby swego rodzaju
samobójstwo, gdyby zignorowała sabat? Na pewno wystawiłaby nerwy Isaaca Monroe
na próbę. Czy to bezpieczne? Wielce wątpliwe. Ale czy pytanie o Beacon Close
nie byłoby egzekucją dla kogoś innego, nie dla niej? Isaac zazwyczaj jako
placówkę sabatu wybierał kompletne odludzia, żeby nie powiedzieć piwnice.
Jordan może uprzeć się, że ją tam odwiezie. A kiedy Monroe odkryje, że spędziła
ferie z mugolem…
O, Merlinie.
─ … dobrze. Ma pan
rację. Na pana miejscu też bym tak zrobił. Absolutnie. Dobrze, zaraz do pana
pojadę. Yhym. Do widzenia.
Jordan odwiesił słuchawkę i z
bardzo niezadowoloną miną wyszedł z zaplecza. Zmarszczył czoło, kiedy zobaczył
Jo załamującą się nad mapą. Dosiadł się po cichu i w skupieniu zerknął na jej
przytknięte do nazw ulic palce.
─ Beacon… Beacon…
Beacon… czego szukasz? – spytał, zaintrygowany.
A co jeśli faktycznie nie
pojechałaby na sabat? Czy Isaac po prostu dostałby furii? Prawdopodobnie. Ale
raczej nie zostawiłby tego tak ot co. Zacząłby sprawdzać, co robiła przez
ostatni tydzień. Zacząłby sprawdzać… cóż, sprawdzać z kim i co robiła.
Z kim? Z mugolem.
Co robiła? Wyjechała na obóz
harcerski i całowała się w śniegu.
To były jej ferie.
Nie mogła myśleć w tym wypadku tylko o sobie. To jasne, że cokolwiek by
nie zrobiła, Isaac i tak dowiedziałby się o Jordanie. No chyba… no chyba, że
pojechałaby na ten sabat, ale sama. Tyle że nie zrobi tego bez pomocy.
I wracamy do punktu wyjścia, pomyślała z rezygnacją.
─ Beacon Close –
odpowiedziała, tchnięta impulsem.
Jordan
zakrztusił się kawą, którą właśnie popijał. Po kilku kaszlnięciach, wydukał z
siebie tylko kilka słów, przepełnionych zdumieniem:
─ A po cholerę
chcesz iść do Beacon Close?
Westchnęła ciężko. Właśnie tego
się obawiała.
─ Mówiłam ci
przecież, że zostałam w Cokerwoth tylko dlatego, że mój znajomy organizuje tu
prywatkę – przypomniała mu, mając nadzieję, że Jordan posiada pamięć absolutną
i nie zażąda powtórzenia tej opowieści, mówiąc „że nie przypomina sobie”.
Chłopak mierzył ją podejrzliwym
spojrzeniem, mieszając śmietankę do kawy łyżeczką.
─ Twój znajomy
mieszka w Beacon Close?
─ Wynajmuje tam – skłamała.
─ Wynajmuje coś w tej melinie?
Czyli jednak znowu melina. Jo zdała sobie sprawę, że
po raz kolejny przeceniła swojego byłego
przyjaciela, sceptyka wszelkich zmian i innowacji. Straciła także wszelką nadzieję na to, że Isaac kiedykolwiek
pójdzie po rozum do głowy i choć raz postanowi uczcić Nowy Rok w jakimś
eleganckim lokalu. Stałoby się mu coś, gdyby raz zorganizował sabat bez tej
mrocznej otoczki czy chociażby nazwy, która dosłownie przyprawiała o gęsią
skórkę? Dlaczego inne dzieciaki w ich wieku chodziły na prywatki, parapetówki i
melanże, kiedy im zostały sabaty?
Naprawdę chciała znać odpowiedź?
Przecież mogła udzielić ją sobie w
każdej chwili.
Oni nie byli innymi dzieciakami, tylko bandą typów spod ciemnej gwiazdy.
Oni nie mogli chodzić na parapetówki i iść się zabawić, bo frajdę sprawiało im
zupełnie co innego niż statystycznym osiemnastolatkom. Jo westchnęła ciężko.
─ Isaac uwielbia
takie klimaty. Jest lekko odjechany – zawyrokowała.
─ Taki Got –
domyślił się Jordan, chichocząc pod nosem.
Got… Gdyby tylko wiedziała, co to znaczy…
─ I co – pewnie
jeszcze zaprosił cię pod Czternastkę, co?
Jordan prawdopodobnie powinien
rzucić swoje psychoanalizy i przybyć do
Hogwartu nauczać wróżbiarstwa.
─ Czternaście i pół
B – przyznała i podsunęła chłopakowi pod nos leżący pod mapą fragment listu.
Jordan przyjrzał się mu z zaciekawieniem i ponownie parsknął śmiechem.
─ Robicie sobie
jakiś szlak duchowy, czy co?
Jo zamrugała.
─ A w jakim sensie?
─ Beacon Close
słynie z tego, że jest to uliczka o największej przestępczości w calusieńkim
Surrey i z tego, ze stoi tam stary, zagrzybiały dom takiego świrniętego gościa
o imieniu Wendell, który gdzieś przed
wojną zamordował żonę i dzieci. Nie odsiedział wyroku, bo zgłosił się do
wojska, a kiedy wojna się skończyła, wrócił na stare śmieci, ale… następnego
dnia już zamknięto go w domu wariatów, bo majaczył, że do domu wróciła jego
żona nieboszczka. Profesor Rodriguez z uczelni, wiesz, ten, dla którego pisałem
psychoanalizę, często wizytuje w tym
psychiatryku i opowiadał nam o jego skrajnym przypadku zaburzeń psychotycznych.
Aha, a Beacon Close jest od tego czasu kojarzone z jego domem czyli – jak kto
woli – nawiedzonym miejscem.
Nawiedzony dom?
Mordowanie żon i dzieci? Psychiczni ludzie? Ach, Isaac robi się taki
przewidywalny…
─ Ale nawet jeśli
interesuje się okultyzmem –
kontynuował tyradę chłopak, a Jo zmarszczyła brwi na kolejne dziwne, mugolskie
słowo – to łażenie po Beacon Close nie jest zbytnio mądrym pomysłem. Kręci się
tam mnóstwo narkomanów.
Jakie to typowe, pomyślała z przekąsem.
─ Zawsze miał
żałosne poczucie humoru – powiedziała. Jordan uśmiechnął się delikatnie i ponownie
dotknął jej ręki. Dziewczyna zamarła i biernie obserwowała go jak jej towarzysz
chwyta jej palec serdeczny i przejeżdża nim przez całą mapę, zatrzymując go na
Spinner’ s End.
─ Kiedy Wendell
Hayes wrócił do swojego domu, zdążono już zmienić nazwę ulicy. Technicznie
rzecz biorąc Beacon Close to teraz Spinner’ s End, ale starszyzna miasta – w
tym mój ojciec – zwykle wciąż nazywają ją jak twój przyjaciel.
A na Spinner’s End mieszka
Snape. Po prostu świetnie.
─ Z tego co wiem to
dzisiaj autobus miejski wozi na Golden Road, a stamtąd chyba już wiesz, jak
iść. Obok Russela jest przystanek – dodał Jordan, patrząc z nieukrywaną
ciekawością na jej minę.
Nieoczekiwanie klasnął i
poderwał się z krzesła.
─ Masz jeszcze czas
czy duchy nie mogą zwlekać? – zażartował, zabierając ze stolika swoją i jej
kawę. Jo uśmiechnęła się nieśmiało.
─ Nie tyle co duchy,
ale Isaac. I…
No właśnie. Tu się znaleźli.
Impas.
Od początku ich krótkiej
znajomości, obydwoje wiedzieli, że tak to się skończy, a skromnym zdaniem Jo to
i tak cud, że spędzili ze sobą równy tydzień. Jordan pojedzie teraz do faceta
od risotta z brukselką, a ona uda się na sabat, po czym nadejdzie czas, w
którym wskoczy na King’ s Cross i wróci do Hogwartu. Jej nowy znajomy wróci do
studiowania psychiki ludzkiej i rozrysowywania jej mentalności na kartce przed
profesorem Rodrigeuzem, a po jakimś czasie okryje, że jej dziadkowie i znajomi
nie mieszkają ani w Surrey, ani w Londynie, ani nawet w Anglii. Dowie się, że
Jo Prewett jest, kim jest – czyli wielką, paskudną kłamczuchą.
Wielka, żrąca ją od środka gula
zaczęła rosnąć i rosnąć w jej żołądku, powodując taki ścisk, że brunetka
początkowo wzięła go za gryzące wyrzuty sumienia. Ale to nie był wstyd. To był
żal. Wcale nie chciała opuszczać teraz Jodrana, jedyną znaną jej osobę, która
szczerze ją polubiła i uważała za kogoś interesującego. Po nim ciężko będzie
ponownie się przestawić i wrócić do świata, do jej świata, w którym wszyscy nią gardzili. Do tej pory uważała, że
to zwykła i naturalna rzecz, że wzbudza niechęć i natychmiastowy brak zaufania.
Ona sama czuła, że nie lubiłaby samej siebie. Dlatego właśnie niespecjalnie
dała się zdominować swoim potrzebom społecznym, wyższego rzędu. Dopiero po
Jordanie… no, dopiero po nim zrozumiała, że to tak wcale nie musi wyglądać.
─ Kiedy się
spotkamy? – spytał chłopak, równie zakłopotany, co ona. – No wiesz, żebym mógł
dać ci kopię tej analizy.
Kopia analizy… on naprawdę
wierzył, że mimo wszystkich przeszkód tego świata – jak jej pochodzenie,
rodzina, szkoła i znajomi – rzuci wszystko i przybiegnie po kopię analizy. Psychoanalizy…
─ Eee… - bąknęła, nie mając pojęcia, co odpowiedzieć.
Całe szczęście, że z ich obu to
Jordan był mocniejszy w gębie:
─ Wiesz, co? Nie ma
sprawy. Podjadę, kiedy będę miał czas do Audrey’ s i ci je dam, okej?
Do Audrey’s…
do Audrey’ s… Audrey’ s…
TO TA SZKOŁA Z INTERNATEM I MUNDURKAMI, DO KTÓREJ
SKŁAMAŁA, ŻE CHODZI!, przypomniała sobie nagle. Rozdziawiła usta z przerażenia.
O, nie… o, nie… o, nie…
─ O… okej.
Jordan zabłysnął miłym dla ucha
uśmiechem, chwycił swoją materiałową torbę, zawiesił ją przez ramię i mruknął
pod nosem coś o klienteli w Cokeworth.
─ Kiedy mogę wpaść?
Albo inaczej – kiedy masz lekcje z Caroline Steele? To moja ciotka, fajnie
byłoby… ale masz minę – parsknął – wybacz, głupie pytanie – pewnie jeszcze nie
znasz planu, nie? Na pewno. Zapomnij o tym, wpadnę w piątek. Pasuje ci to?
─ Yhym – skłamała
Jo, nie mając pojęcia jak powiedzieć, że praktycznie to nigdy jej nie pasuje,
bo nawet nie zdawała sobie sprawy, GDZIE mieści się szkoła, do której Jordan
myślał, że ona chodzi.
─ Dobra – ucieszył
się chłopak, biorąc do ręki jeszcze swoją kurtkę. – Podwieźć cię pod
przystanek? Jadę w tamtą stronę.
─ Facet od risotto
mieszka w Beacon Close? – spytała. – Może to mój kumpel. On zawsze ma takie
abstrakcyjne pomysły.
Chłopak zaśmiał się.
─ Nie, tu nie chodzi
o ten ryż. Zażyczył sobie dowóz tej szarlotki, którą mamy w przecenie. Do tej
pory nie miałem pojęcia, że w ogóle można dowieść komuś kawałek ciasta, ale ten
dziwak powiedział, że da mi napiwek. I nie – jest z Freshfield Way. Zupełnie
inna część miasta.
─ Skoro tak, to do
Russela dojdę sama. Jak mnie zawieziesz, to nie będę miała co robić, a na
pieszo dojdę akurat.
─ Jesteś pewna?
─ Jasne.
Jordan zabrał ze stołu ostatnią
rzecz, jaką były kluczyki od samochodu. Jo w zadumie wyszła za nim z kawiarni,
mając nadzieję, że jej wyraz twarzy nie jest zanadto wymowny i że nie zdradza,
ile ona w ogóle ma pojęcia o Audrey’ s. Steele przekręcił tabliczkę
przymocowaną do szklanych drzwi na stronę z napisem ZAMKNIĘTE i zakluczył
drzwi, chowając pęk kluczy pod wycieraczkę.
─ Do zobaczenia –
odparł wreszcie, po jakiś milionie następnych czynności, które musiał wykonać,
zanim opuści swoje miejsce pracy, a potem, najwyraźniej nie zauważając
przerażenia na twarzy swojej towarzyszki (co źle o nim świadczyło, biorąc pod
uwagę kierunek, jaki studiował) i cmoknął ją w policzek.
Sekundę później mały, biały
rover już odjechał, trąbiąc na pożegnanie do brunetki, ale Jo zdawała się tego
nie zauważać. Myślała tylko o tym, jak stać się z dnia na dzień uczennicą
Audrey’ s High School.
***
Marlenie ciężko było
u Rowle’ ów, chociaż nic na to nie wskazywało. Zdawała się mieć wszystko w
głębokim poważaniu, chodząc po całej rezydencji z wysoko zadartą głową. Podczas
posiłków siadała obok Alicji i nie odzywała się do nikogo słowem, no chyba, że
było to absolutnie konieczne. Popołudnia spędzała w swoim pokoju, czasem
schodząc na dwór, by popatrzeć w dal i zastanowić się nad sobą. Od czasu do
czasu zamieniała kilka zdań ze wcześniej wspomnianą Alicją albo z Frankiem
Longbottomem, który również zatrzymał się na ferie w Paryżu, chociaż ich
rozmowy należały do dosyć krepujących z oczywistych powodów. Czasami odezwała
się też do Bree, ale na tym się kończyło. Nie rozmawiała z ciotkami. Nie
rozmawiała z Sidneyem. I – naturalnie – nie rozmawiała z Ann.
Obawiała się, że ze swoją siostrą nie porozmawia już w tym roku, ale co
mogła poradzić na to, że tak bardzo się nią zawiodła? Ann zapewne nic nie czuła
do swojego mugolskiego, przemądrzałego chłopaka, tylko poleciała na kasę i
nienajgorsze paryskie mieszkanie. Kiedy stała się taką materialistką? Co
umknęło Marlenie? W którym momencie buntownicza Ann, która zawsze robiła na
przekór rodzicom, zmieniła się w młodszą kopię ich matki? Czy była taka zawsze,
czy przyszło to z czasem, bo jakieś samolubne geny nagle się aktywowały? Czy
Marlenę czeka taki sam los?
Nie chciała wiedzieć.
Trzydziesty pierwszy stycznia zapowiadał się tak jak wszystkie pozostałe
dni, jeśli nie liczyć faktu, że wieczorem odbędzie się sylwestrowy bankiet, na
którym miała – o zgrozo – znaleźć sobie adoratora. Od początku dnia Marley i
reszta jej rówieśników kręciła się po całej rezydencji, nie mogąc znaleźć dla
siebie miejsca przez fakt, że cały dom był dekorowany przez gromadkę
pracowitych skrzatów. Pomimo nieprzyjemnego chłodu oni wszyscy – Bree, Alicja,
Frank i Marley – zajęli altankę w ogrodzie, a po kilku nieznośnych minutach
nicnierobienia, zaczęła rodzić się pomiędzy nimi jakaś rozmowa, która przybrała
niespodziewany obrót.
─ Byliście kiedyś
parą? – spytała Marley, patrząc na Alicję i Franka z niedowierzaniem.
Tych dwoje na pierwszy rzut oka
nie miało za sobą za wiele wspólnego. Longbottom był dobrze zbudowanym,
poczciwym pałkarzem, prawdziwym optymistą, którego męczyły wszelkie kłótnie i
który nie potrafił zawalczyć o swoje. Z kolei Alicja, z tego, co Marlena
zaczęła zaobserwować, należała do dość powściągliwych osób, niespecjalnie
rozmownych, a wręcz apatycznych. Niespecjalnie do siebie pasowali.
Alicja poróżowiała, a Frank
zacmokał, jakby „bycie parą” to za dużo powiedziane.
─ Ale… ─ zawahała
się Marlena, czując, że jej twarz przybiera kolor dorodnej piwonii.
Byłe dziewczyny Franka raczej
nigdy nie będą jej ulubionym tematem rozmów, ale z dziwnych powodów wyczuła w
tej historii drugie dno i bardzo chciała dowiedzieć się, dlaczego. Szósty zmysł
nigdy jej nie zwodził.
─ Sytuacja zatacza
koło – mruknęła Bree. Jej twarz jak zwykle nie przybrała żadnego wyrazu,
chociaż z tak nieobecnymi oczami i smutnym tonem przypominała pogrążonego w
zadumie palacza. Marlenę zaczęło nagle bardzo korcić, żeby dać jej papierosy
Alicji, które leżały na drewnianym stoliku. ─ No wiesz. Mowa o tobie.
Ale Marlena nie wiedziała. Nie
dostrzegała w tych dwóch sytuacjach nic pokrewnego. Jej zmarszczone brwi były
chyba nad wyraz wymowne, bo Bree natychmiast rozwinęła swoją opowieść:
─ Frank może być
dobrą partią dla ciebie, ale dla mnie czy Allie już nie.
Co? Jak to Frank nie jest dobrą partią dla Bree albo Alicji? W jego
statusie krwi nie było nic do zarzucenia. Majątek Longbottomowie też mieli
całkiem znośny. Gdzie problem?
─ Chodzi im o
poglądy – wyjaśnił jej Frank, przełykając głośno ślinę. – Posłużę się tutaj
przykładem Potterów – niby są spokrewnieni z Rowle’ ami, i niby zapraszani są
na te wszystkie kotyliony, ale Allie albo Colette (─ Bree – poprawiła go) nie
mogą na niego nawet spojrzeć, bo jego ojciec i matka walczą o równe prawa dla
mugolaków. Mój ojciec ma… podobne poglądy.
Och. Czyli jest nawet gorzej niż
myślała – nawet jeśli ze statusem krwi i majątkiem nie było problemu, to gdy znajdzie
się ktoś, kto ma trochę oleju w głowie, już odpada. Ponura perspektywa.
─ I… twoi starzy się
dowiedzieli, tak? – spytała Alicji, bardziej ponurej niż kiedykolwiek. – I zrobili
porządek?
Nie odpowiedziała. Spróbowała
inaczej, zwracając się do Franka:
─ Jayden Rasac i
Hestia zeswatali nas dlatego, że ty też nie miałeś zbytnio nastroju na randki –
przełknęła ślinę. – To dlatego?
─ Spotykaliśmy się
od zeszłorocznego kotyliona – potwierdził niechętnie, spoglądając smutno na
Allie. ─ Ale nie wyszło.
Ale nie wyszło. To wszystko?! Tylko dlatego, że jej fanatyczne
wujostwo nie pozwoliło im się spotykać, wszystko się skończyło? Nie mieli nic
do powiedzenia? Nie zbuntowali się? Pozwolili na to, tylko dlatego, że…
Że robili to dla rodziny. Tak
jak ona. Marlena westchnęła ciężko. Chyba zaczęła bardziej rozumieć tę
specyficzną sytuację. Po raz pierwszy od kotyliona i dowiedzenia się prawdy o
swoim rodzinnym przeznaczeniu spojrzała
z innej perspektywy na swoje położenie. Naprawdę podda się, tak jak Frank z Alicją, dlatego, że tak wymyśliła
matka, Ann i ciotka Heather? Zrezygnuje ze wszystkich uroczych
chłopców-mugolaków czy tych mniej zamożnych? Zrezygnuje z każdej takiej
dziewczyny? Jak Gia? Zrezygnuje… zrezygnuje z Remusa?
Przełknęła głośno ślinę.
─ Ja… nie rozumiem
was – odparła wreszcie. – Siedzę tu tylko na próbę, ale wątpię, że cokolwiek ze
mnie wyjdzie i że faktycznie uda mi się utrzymać rodzinę. Średniowiecze się
skończyło, prawda? Nie ma już posagów, i wian, i innych takich?
Alicja i Frank wymienili
niepewne spojrzenia.
─ Skoro w to
wątpisz, to dlaczego zostajesz tu na Sylwka? – spytała Bree. – Czyż nie dostałaś
zaproszenia od Blacka i Pottera? Tam na pewno bawiłabyś się lepiej niż na
kolejnym żałosnym kotylionie.
Zamrugała. Czy Bree Angelo,
posłuszna córeczka jej tyrańskiej matki, właśnie nazwała kotylion żałosnym? Czy nakłoniła ją do ucieczki?
Czy to były przywidzenia, czy naprawdę przez sekundę jej wyraz twarzy zmienił
się na i wyrażał determinację?
─ Ann tu jest –
wymyśliła na poczekaniu. Bree zachichotała.
─ To dlaczego nie
zawiążecie umowy? – nawijała, wskazując palcem na Franka i Alicję, a potem Marlenę.
─ Ann zadowoli się Frankiem. Możecie zacząć się spotykać, a Marley będzie waszą
przykrywką – odparła. ─ Oczywiście, w końcu trzeba będzie puścić parę z ust,
ale czy to robi jakąś różnicę? Ciotka Flora jest stara. Tylko jej w tej
rodzinie zależy na tym, żebyś dobrze wyszła za mąż, Allie. Pewnie niedługo
odejdzie i da nam wszystkich spokój.
Czy… Czy Bree właśnie ich
buntowała? Czy zaczęła mówić z sensem?
Alicja zamrugała i zostawiła tę
propozycję bez komentarza. Frank spojrzał na Marlenę, a potem na Bree i odparł
zdawkowo:
─ Marley nie
chciałaby być przykrywką.
To uderzyło w serce Marleny jak ostry
sztylet. Chodzili ze sobą przez prawie trzy miesiące, całowali się, śmiali i
poznawali, a to wszystko było sztuczne i nieprawdziwe? Czy Frank myślał o
Alicji, kiedy wychodził z McKinnon na randki, tak jak – nie czarujmy się – ona myślała
o Remusie? Czy to funkcjonowało w dwie strony? Uczucie, które ją zalało, było
dosyć egoistyczne, zwłaszcza dlatego, że ona zachowywała się w ten sam sposób,
który teraz uważała u Franka za oburzający.
Poczuła się… jak zabawka.
Cóż, ostatnio faktycznie nią
była. Zabawką.
Zabawką dla rodziny. Dla
chłopaka. Dla przyjaciółki. Dla grona pedagogicznego, które nie poinformowało
ją o zmiennokształtności przez tak długi czas. Dla siostry. Dla Sidneya. I w
końcu dla Franka.
To chyba już teraz jej rzecz. Bycie wykorzystywaną. Powinna się
do tego przyzwyczaić. Powinna…
I wtedy stało się coś dziwnego.
Cały jej żal, ten żal, który
gromadził się w niej przez cały rok i z którym nauczyła się żyć, w Sylwestra
nagle eksplodował i przemienił się w coś innego, zupełnie niepodobnego – w gniew.
Początkowo na Franka, i na Alicję,
i na Remusa, i na Emmelinę, potem na Syriusza i Sidneya, a w końcu na matkę,
ciotkę i Ann. Kiedy dotarła do tej ostatniej osoby, poczuła, że zaciska pięści
z wściekłości. Umiała bardzo dobrze tłumić w sobie emocje, ale w tamtej chwili
nie mogła odszukać w sobie znajomego ukojenia i spokoju. Miała ochotę stanąć i
wykrzyczeć wszystko, co dręczyło ją od tak dawna…
Ale się na to nie zebrała. Zamiast
tego ogarnęła ją nastoletnia, nieopisywalna chęć buntu. Chciała… chciała po
prostu zrobić komuś na złość.
Najlepiej im wszystkim.
─ No coś ty, Frank –
odparła, uśmiechając się lekko. – Sądzę, że to będzie najlepsze rozwiązanie –
poprawiła sobie włosy. – Widzę, że wciąż nie jesteś przekonany. Możesz namyślić
się przez cały wieczór, kiedy ja wpadnę do Jamesa i Syriusza.
Bree zagwizdała z podziwem.
─ Szarżujesz –
podsumowała. Marlena uśmiechnęła się do niej i przez sekundę pomyślała, że nie
ma piękniejszego wyrazu twarzy niż jego brak.
─ Będziesz mnie
kryć? – spytała, zauważając kątem oka, że Allie marszczy brwi.
I bardzo dobrze. Nigdy jej nie
lubiła. W tej chwili – będąc perfekcyjnie szczerą – miała nawet ochotę jej coś
zrobić.
─ No ba –
uśmiechnęła się lekko blondynka. – Pojadę z tobą.
***
Pomimo ogromnej sympatii do rodziny Potterów i głębokiej wiary w to, że nie są oni tacy
jak większość czystokrwistych, arystokratycznych rodów, Mary musiała zarzucić
im, że żałosną skłonność do organizowania narad wojennych nabyli od tak
niegodnych uwagi osób jak na przykład jej matka, rujnując przy tym całą swoją
reputację. Dziewczyna, która należała do znakomitych obserwatorów, często
odnosiła wrażenie, że rodzice jej znajomych organizują sobie specyficzny sobór,
gdzie uzgadniają jednakowe metody wychowawcze, a nawet uczą się identycznego,
nędznego, rodzicielskiego języka, lecz do tej pory Belle i Seth Potterowie
magicznie nie zjawiali się na tych spotkaniach społeczności rodzicielskiej.
Niewykluczone, że jej matka dała im krótkie korepetycje, a pierwszym tematem
były – naturalnie – narady wojenne.
Procedura wyglądała tak samo jak
u niej w domu. Najpierw Belle, zupełnie jak pani Nass, a kiedyś McDonald, niewiadomo skąd wyciągała ciasto, chociaż
jeszcze wczoraj nie było niczego takiego „przed obiadem”, „przed deserem” i „na
deser”. W tym wypadku była to tarta z jabłkami. Następnie zwołała całą rodzinę
na dół, „bo miała coś bardzo ważnego do powiedzenia”, a kiedy już James,
Syriusz, Mary i – co tylko potwierdziło jej najgorsze podejrzenia – May, usiedli obok siebie na dość ciasnej
kanapie, a Belle kroiła dla wszystkich ciasto, z pracy wrócił jej mąż z
dziewczyną.
Tak, właśnie –z dziewczyną. Mary nawet nie ukrywała
swojego poruszenia, a gdy już pochylała się, żeby szepnąć coś jeszcze bardziej
poruszonemu Jamesowi na ucho, stała się rzecz niezwykła – on i Syriusz, jak
jeden mąż, wstali z kanapy i ruszyli z szerokimi, miłymi dla oka uśmiechami w kierunku towarzyszki ojca Jimmy’
ego. Już mieli rzucić się na nią, by
serdecznie i ciepłą ją przywitać (zupełnie jakby ją znali, pomyślała Mary.
Wiedziała jednak, że to absurd, bo znała absolutnie wszystkie niebrzydkie
dziewczyny, które lubił James), gdy Seth – zachowując się zupełnie jak nie Seth
– zatrzymał ich i z bardzo niesethowym, poważnym
wyrazem twarzy, pokręcił głową.
Mary została na kanapie z May,
która nagle zaczęła płakać, ale kompletnie się tym nie przejęła. Ta dziwna
dziewczyna, którą przyprowadził ojciec Jamesa, nie spodobała się jej. Nie
chodziło tylko o to, że Jimmy najwyraźniej ją lubił, a McDonald jej nie znała.
W wyglądzie przybyszki było coś… specyficznego.
Miała ona falowane włosy w kolorze najsmaczniejszej mlecznej czekolady z
Miodowego Królestwa, patrzała na wszystko spod zmrużonych oczu, a paznokcie
pomalowała intensywnym, neonowym lakierem, z tym że każdy był innego koloru,
które tworząc jedność, czyli dłoń, niespecjalnie do siebie pasowały.
I miała bardzo smutny, i bardzo
zagubiony wyraz twarzy. Dezorientacja w jej oczach osiągnęła punkt prawie tak
krytyczny, jak ten u May. Prawie.
─ Chcesz tarty,
Hestio? – zapytała przesadnie pogodnie Belle, podając jej pod nos talerzyk.
Dziewczyna niepewnie go chwyciła, przyglądając się ciastu, jakby było zatrute.
─ Wyluzuj, jest
kupowana – odparła Mary, na dowód głośno przełykając swój kawałek. Belle
spojrzała na nią z pretensją.
─ Dzięki, Mary – oznajmiła
chłodno. Dziewczyna przepraszająco wzruszyła ramionami. – Ogólnie rzecz biorąc,
Hestio, jestem Belle i… no cóż, poniekąd jesteśmy…
─ …kuzynkami –
odezwała się Hestia. – Wiem.
Z tymi słowami atmosfera w
pokoju lekko się polepszyła, do tego stopnia, że Mary nawet doznała olśnienia.
Jako że była niezwykle– przynajmniej w jej mniemaniu – inteligentną dziewczyną
podobne olśnienia miewała nadzwyczaj często.
Hestia. Kuzynka. Dziwne paznokcie.
To na pewno była słynna Hestia Jones.
Chociaż na jej imieniu
i nazwisku rozległa wiedza Mary się kończyła (uczciwie mówiąc z Hestią się
minęła – kiedy ta wprowadziła się do Doliny Godryka, McDonald właśnie ją
opuszczała, w innym wypadku na pewno trafiłaby ta na listę dziewczyn, które zna
Mary i które lubi James) to zdążyła wiele nasłuchać się o niej i od Belle i
Setha, i jeszcze w Beaux, od Chase’ a Reagana i kilku innych dawnych znajomych
szatynki. Niektórzy byli nawet przystojni.
Tylko dlaczego Belle jej się przedstawia…
─ Wiesz?! –
podnieciła się matka Jamesa. – Czy to znaczy, że pamiętasz?
Mary zmarszczyła brwi. Co za
dziwne pytanie.
─ Nie.
Rudowłosa zadławiła się
kawałkiem tarty.
Kiedy Belle zawołała ich na dół,
Mary była pewna, że chodzi o Demencję, którą – nie czarujmy się – poniekąd
wykradła biednej Mayie. Potterowie mogli być nowocześni, tolerancyjni i
szanować życie osobiste swoich dzieci, ale dobrze wiedziała, że ani pan Potter,
ani jego żona, nie zaakceptują zatruwania się tego rodzaju eliksirami. Belle
Potter kiedyś, przed tym jak przekserowano ją na Oddział Pozaklęciowy,
pracowała na Eliksinarnym w sekcji demencjonistów. Miała wielkiego pecha, że
akurat w tym momencie, kiedy schodziła od May z góry, z probówką Demencji w
dłoni, do gościnnego pokoju, Belle tam była, „szukając alkoholu, który wiedziała,
że jej syn gdzieś schował”. Skoro ona rozpoznała tę substancję po plamie na
firance, to uzdrowicielka, która przez pół swojego życia badała jej
właściwości, nie mogła jej nie dostrzec. Ależ się wtedy na nią wydarła! Mary
nigdy nie widziała pani Potter tak wytrąconej z równowagi. I dobrze, może to,
co potem zrobiła, było lekkim, rozpaczliwym świństwem, ale Belle na pewno
wysłałaby sowę do jej matki, bo chociaż nie należała do typu rodziców, którzy
skarżyli innym, z Demencją na pewno by jej nie odpuściła. A Mary nie mogła
pozwolić sobie teraz na złość swojej matki. Dlatego… cóż, poniekąd powiedziała
prawdę:
─ Ale to nie jest moja Demencja, Belle. To znaczy… ja…
wiem, że nie powinnam – w tym miejscu udała zawstydzenie – ale musiałam… nie mogłam inaczej i… no, odwiedziłam
May. I znalazłam ją u niej.
Oczy pani Potter o
mało nie wypadły jej wtedy z orbit! Wiedziała, jak wygląda sytuacja May, i
wiedziała, że James wie o jej uzależnieniu, ale sprawę przemilcza, bo wie, że
jego siostrze odbije jeszcze bardziej, kiedy przez odstawienie narkotyku,
zaczną powracać do niej wspomnienia i potem sytuacja znowu zatoczy koło, bo
przecież to po jej ostatnim odwyku, sprawy przybrały naprawdę paskudny obrót.
Rozumiała, że się o nią troszczy. Zresztą… na jego miejscu postąpiłaby chyba
tak samo. Ale nie zrobiła też złej rzeczy, uświadamiając o tym drobnym
uzależnieniu jej rodzicom. Postąpiła jak przyjaciółka. A raczej postąpiłaby, gdyby nie wykradła jej
eliksiru do własnych, niecnych korzyści.
O tym nie musiała jednak nikomu
wspominać.
Dlatego właśnie, kiedy dziewczyna tylko padła na znajomą kanapę w salonie,
spodziewała się jakieś moralizującej gadki w stylu: „narkotyki to zło, a skoro
znalazłam u May takie rzeczy, wolę was również uświadomić w tym, że ich
zażywanie grozi śmiercią, głuchotą lub bezpłodnością”. A tutaj… tutaj
przychodzi Hestia Jones, która mówi, że nic nie pamięta.
Robiło się coraz ciekawiej.
─ Oł – wyrwało się
Belle.
Ta onomatopeja, chociaż
wypowiedziana mimowolnie, idealnie odzwierciedlała stosunek całego towarzystwa
(może z wyjątkiem May, ale zwykle jej reakcje odbiegały od normy) do szczerego
wyznania Hestii.
Oł. Faktycznie, jest z nią źle.
Oł.
To tak wygląda kompletna amnezja.
Oł.
Oł,
oł, oł.
Hestia, prawdopodobnie
najbardziej zakłopotana z całego niezwykle
gęstego zaludnienia salonu, aż zakryła sobie twarz ręką. Syriusz gwizdnął.
─ O co chodzi? –
spytała Mary, wskazując palcem na zażenowaną Jonesównę. Nienawidziła być
niedoinformowana.
Ani James, ani Syriusz, ani
Belle, ani Hestia, ani Seth, ani May, nie zwrócili na nią uwagi. Moment ten był
na pewno bardzo znaczący z rodzinnego punktu widzenia, ale to jeszcze nie
usprawiedliwiało tak jawne ignorowanie gościa, czyli jej. Głośno odstawiła swój
talerzyk z tartą. Ten odgłos przywołał całe towarzystwo do porządku. Pani
Potter odkrząknęła.
─ Wiesz co, Hestio,
może rozejrzysz się po domu? – zaproponowała, cała skrępowana. – Muszę z nimi
porozmawiać o pewnej rzeczy – zakończyła
stanowczo.
Och. A więc jednak będzie
rozmowa o Demencji.
Szatynka kiwnęła
głową i – chyba z ulgą – praktycznie wybiegła z salonu Potterów. Odprowadziło
ją kilka zdumionych spojrzeń.
─ Traktujcie ją
normalnie, dobrze? – poprosiła Belle, drapiąc się z zakłopotaniem po głowie. ─
Ona… poniekąd straciła pamięć - wyjaśniła Mary.
─ To wiem –
wywróciła oczami McDonald. – Nie rozumiem tylko… myślałam, że już z nią
rozmawialiście czy coś…
─ Nie – odparła
natychmiast May. Wszyscy się na nią spojrzeli.
─ Ach. No… to… ─
Mary się zająknęła. Nie miała pojęcia, czy odejść i dać im wszystkim trochę
prywatności, czy lepiej samej zapoznać się z małą zapominalską.
Belle przejechała przez twarz
otwartą dłonią.
─ Nie miałam
pojęcia, że wypuszczą ją tak szybko – westchnęła. – Prawdopodobnie nie
powinniśmy jechać dzisiaj do Ranchesterów – zwróciła się do męża – skoro tak to
wyg…
─ NIE! – wymsknęło
się Jamesowi. Syriusz bardzo mocno kopnął go w piszczel.
─ Obawiam się,
Bellie, że Jamie boi się, że zostając narobimy
mu siary – szepnął, wyraźnie rozbawiony, Seth. Jego żona spiorunowała go
karcącym spojrzeniem.
Mary
zachichotała.
─ Bo jest przed kim
robić siarę – zakpiła. – Będziemy się integrować w ścisłym kręgu, prawda, Jimmy?
Syriusz poszedł w jej ślady i
sam zachichotał, tyle tylko, że zrobił to dwa razy głośniej, straszniej i
bardziej pokazowo. Rudowłosa zamrugała.
Miała nadzieję, że kiedy Belle i
Seth pojadą, May znowu zacznie robić jakieś świrnięte rzeczy i Syriusz zajmie
się tym, w czym jest najlepszy – czyli w samotnym piciu, ona i James będą mogli
spokojnie porozmawiać, po kilku kieliszkach może nawet uda się naprawić parę
rzeczy… co to wszystko znaczy? Dlatego ten idiota się śmiał?
─ O co chodzi? –
zaśmiała się nerwowo, wypuszczając trochę aury wili. Nie zrobiła na nikim
wrażenia.
─ Ktoś przeszkodzi
waszej prokreacji, McDonald…
─ Syriusz ─ skarciła go Belle, nie zbyt
zachwycona, że ułożył on zdanie, gdzie występuje słowo „prokreacja”, a James
jest podmiotem.
─ …a ten ktoś to
chyba twoja teraźniejsza idolka – stwierdził, niby to przypadkiem przejeżdżając
palcem po jej włosach.
Mary zbladła. Odwróciła się
twarzą do Jamesa, którego nagle bardzo zainteresowały własne paznokcie.
─ Zaprosiłeś JĄ?! –
wykrzyknęła teatralnie, dając Syriuszowi jeszcze więcej uciechy.
Seth syknął ze współczuciem.
─ Ją? – powtórzył Potter.
─ Nie rób ze mnie
idiotki – warknęła. – Zaprosiłeś… zaprosiłeś Lily Evans?
─ Zapraszałem ją wiele razy w innych okolicznościach –
zauważył trzeźwo. – I nigdy nie robiłaś problemu.
─ Rzeczy się
zmieniły! Ja… nie mogę uwierzyć, że…
Urwała. Nie może pozwolić sobie
na emocjonalność w tej chwili. Zbyt śmiały ruch może przekreślić całą relację
jej i Jamesa, która i tak była już wystarczająco krucha. Nie mogła na to
pozwolić.
Ale jednak… Lily Evans! Jak on
mógł! Sylwestry zawsze należały do nich, to była ich tradycja! Nie ma w nich
miejsca dla Lily Evans czy innych żałosnych osób jej pokroju. Nikt jej tu nie
prosił! Nikt… nikt nie chce żeby ona przyjechała znowu wszystkich gnoić!
─ Jesteś czerwona,
McDziwko – poinformował ją Syriusz.
─ Syriusz ─ powtórzyła tym samym karcącym tonem
Belle, która wczuła się już w ruganie go dzisiejszego dnia.
Mary założyła ręce na piersi.
─ Zobaczysz, James,
że będziesz tego żałował. Lily Evans! – prychnęła. – Pozapraszaj jeszcze inne
osoby z listy najbardziej nielubianych przeze mnie ludzi i voila, możemy rozpocząć imprezę grania mi na nerwach – wysyczała,
chwytając ponownie swój talerzyk z tartą.
─ I to chyba ten
moment, w którym wspominam, że zaprosił jeszcze Meadowes i – co chyba za tym
idzie – Titanic, twoje kochane
współlokatorki! – klasnął w ręce Black, mając nadzieję, że uda mu się
rozsierdzić McDonald nawet bardziej. Jeśli istniała jakaś dziewczyna, której
nie cierpiał bardziej niż Evans czy Titanic, to mogła to być tylko ona.
Rudowłosa upuściła talerzyk,
który z głuchym łoskotem rozbił się o podłogę. Belle westchnęła i wyciągnęła
otwartą dłoń, na znak, żeby Mary nie zabierała się do sprzątania wyrządzonego
przez siebie Meadowes, chociaż nawet przez myśl jej to nie przeszło:
─ Później będziemy
się tym przejmować. Póki co… ─ zreflektowała się ─ chcę porozmawiać z wami o
czymś, co… jak zapewne wiecie – prowadzi do głuchoty, śmierci lub bezpłodności…
a mowa o najgorszym z najgorszych eliksirów, który znalazłam…
Ale Mary już jej nie słuchała.
Póki co nie wiedziała jeszcze co zrobić, ale była przekonana, że LILY EVANS nie
będzie tu dzisiaj gościem. Przynajmniej nie honorowym. Będzie… będzie…
Zdominowana.
McDonald roześmiała się w duchu.
To jest to! Zdominowana.
Naprawdę robiło się
coraz zabawniej.
***
─ Ona coś knuje – oznajmił śmiertelnie poważnie Syriusz, chcąc
sprowokować Jamesa do myślenia.
Potter, nic nie robiąc sobie z tego ostrzeżenia, dalej piłował pilnikiem
jeden z paneli podłogowych u siebie w pokoju, w celu znalezienia i podważenia
ruchomej deski, pod którą schował zgromadzony alkohol.
─ Ona coś knuje,
James. Widziałem to w jej cwaniackich oczach.
Panel podskoczył, a okularnik w
skupieniu podniósł go i zaczął wyciągać pierwsze schowane butelki.
─ Może podpali dom
albo doleje nam do drinków Eliksir Gwałtu. Co wtedy?!
─ Niby dlaczego
miałaby dolewać nam do drinków Eliksir Gwałtu? – zapytał zmęczonym tonem.
Syriusz miał ochotę oderwać mu kilka
włosów.
─ A kto ją wie?!
Może chce zdobyć wspomnienie z obnażonym mną i sprzedać je za grube miliony? –
zaproponował
─ To w końcu doleje
ten Eliksir nam czy tobie?
─ To nie ma znaczenia.
Chłopak westchnął ciężko. To
niesamowite, jak bardzo Syriusz zmieniał się w ciągu niecałej godziny –
najpierw sceptyczny i nieprzystępny na dole, teraz panikujący i próżny.
Rozumiał jego uprzedzenie do osoby Mary, on sam wciąż nie do końca jej ufał,
zwłaszcza po jej przekrętach na kotylionie, ale Black zaczął już ostro
przesadzać, robiąc z niej bezuczuciowe monstrum, zaprogramowane tylko do jednej
rzeczy – snucia intryg. McDonald może i należała do chytrych osób, ale na pewno
nie do tego stopnia okrutnych i nieludzkich, jak twierdził jego przyjaciel.
Kiedy wyjął już wszystkie butelki
i włożył poluzowaną deskę z powrotem, ze zdumieniem odnotował, że Syriusz
złapał go za przegub dłoni, spoglądając na niego w słuchaj-mnie-bo-wszyscy-zginiemy-i-to-będzie-twoja-i-tylko-twoja-wina
sposób.
─ Musimy zawiązać przymierze
w obliczu zagrożenia! ─ uparł się. ─ Jeśli będziemy trzymać się razem, uda nam
się pokazać McDziwce, gdzie jej miejsce.
─ Przymierze.
─ Przymierze.
James parsknął śmiechem. Syriusz
kopnął go w brzuch.
─ Może nie na tyle
co przymierze, ale układ, że będziemy się wspierać w razie gdyby… no wiesz,
gdyby znowu wyleciała z czymś… kłopotliwym.
Aha, i musimy chronić Hestię.
─ Posłuchaj, Syriuszu
– na chwilę obecną moim największym problemem jest Evans i nie mam czasu latać
z tobą za Mary i doszukiwać się w każdym jej kroku zalążka zawiłej intrygi,
która przyniesie kres naszemu gatunkowi.
Łapa uniósł ręce w górę,
wzywając o pomstę do nieba.
─ Lily Evans jest
łatwiutkim celem, a Mary McDonald skomplikowanym wrogiem. Jak możesz nie
dostrzegać różnicy?
─ Lily Evans jest
ŁATWIUTKIM celem? – prychnął James. – Z tym celem
nie będę się kłócić, ale to bezbożność mówić do faceta, który lata za nią
dwa lata, że jest łatwa, Łapo.
Syriusz parsknął.
─ Jest łatwa. Ty po prostu
źle do niej podszedłeś.
─ A ty podszedłbyś
lepiej? – zakpił. Szarooki uśmiechnął się nieskromnie.
─ Pewnie tak.
Słuchaj – nie jestem tutaj, żeby się o to kłócić. Problemem jest Mary i jej…
─ Załóżmy się –
zażądał nieoczekiwanie James.
Syriusz zamrugał. Uwielbiał
zakładać się z Potterem, bo zwykle owe zakłady wygrywał, a poza tym zawsze były
one zabawne i nietypowe, ale to, o co go wyzwał… czy przypadkiem tego samego
nie zrobiła kilka tygodni temu Meadowes? Udowodnienie światu, że da radę Lily
Evans jest jakimś jego przeznaczeniem czy czymś?
To bardzo zły zakład. Jeśli mu
się nie uda, to James będzie z niego kpił, a do tego nie mógł dopuścić. Jeśli
jednak wygra (jak zapewne będzie) to Potter się wkurzy jeszcze bardziej. Impas.
─ Lily Evans mnie
brzydzi – odparł. – Nie mógłbym jej uwodzić, bo z pewnością coś bym obrzygał.
─ Źle mnie
zrozumiałeś – zaprotestował Rogacz z dziwnym błyskiem w oku. ─ Pobawimy się w
swatki. Ty zbajerujesz Evans, a ja Meadowes.
Syriusz zacmokał pobłażliwie.
Meadowes dawno przestała go interesować, a zresztą – James niż nie osiągnie.
Uparła się, że przestanie z nim rozmawiać, to się uparła. Gdyby Blackowi
zależało, z pewnością udałoby mu się odwieść ją od tego uporu.
─ Mało kuszące.
─ Nie rób ze mnie
idioty, Łapo – prychnął Potter, patrząc przeszywająco znad swoich okularów. ─
Ta dziewczyna DWA RAZY cię rzuciła. Zaimponowało ci to. A poza tym jeśli
skupimy się na pomocy drugiemu, to będzie to również jakaś strategia na Mary.
Zaimponowało? ZAIMPONOWAŁO?! Co to za absurd! Co za bzdura! Co za…
co… och, po prostu nie!
─ Dobra –
skapitulował, wyciągając dłoń. – Robię to tylko dlatego, że wiem, że wygram.
Meadowes ma zrytą psychikę, skoro MNIE rzuciła i nie ma dla niej ratunku. Nie
mówię, że Evans jest zdrowa na umyśle, ale ją łatwo idzie zakręcić. O ile się
zakładamy? ─ zmienił temat.
James złapał jego dłoń i mocno
nią potrząsnął.
─ Pięćdziesiąt
galeonów? – zaproponował z charakterystycznym uśmiechem Jamesa-hazardzisty.
Syriusz uśmiechnął się w podobny sposób.
─ Mamy umowę.
Po tym wyznaniu niemal
natychmiast rozległ się znajomy dźwięk jednego z gramotów, które Seth Potter
przymocował do bramki przy wejściu, informującym właścicieli, że ktoś właśnie
przekroczył próg ich posesji.
Wyzwania i obiekty zakładu
przyjechały. James i Syriusz chwycili butelki i wypadli z pokoju, słysząc z
klatki schodowej w jaki sposób Mary przywitała się z gośćmi:
─ Och, Lily. Lily,
Lily, Lily. Najlepsze znane mi odzwierciedlenie przysłowia “złość piękności
szkodzi”! – zakpiła zawistnie Mary. Syriusz lekko zachichotał, wyobrażając
sobie minę Evans, kiedy odpowiedziała jej poirytowanym głosem:
─ Co proszę?
─ I… Emmelina! –
zignorowała ją Mary. – Och, widzę, że zrzuciłaś parę kilo. Może niebawem
zmieścisz się w drzwiach do Hagrida!
─ Ciebie też miło
widzieć, Mary – przywitała się grzecznie Emma.
─Cześć, Meadowes,
jak-ci-tam – kontynuowała lekceważąco McDonald, jakby Dorcas nie była dość
interesująca, żeby doczepić do niej jakiś złośliwy komentarz. – Gdzie Marlena?
─ Nie przyjdzie, bo…
─ odpowiedział im głos ich przyjaciela, Remusa Lupina, który zabrał się wraz z
Peterem i dziewczynami Błędnym Rycerzem. Najwyraźniej musieli jakoś się umówić,
że wszyscy przyjechali w tym samym czasie.
─ Och, pewnie jest
zajęta wyszukiwaniem jakiegokolwiek grosza z szuflady… ─ przerwała mu złośliwie
Mary. – A jak już jesteśmy w temacie pieniędzy… Wiecie, gdyby uroda faktycznie
była na wagę złota, to Marlena byłaby biedniejsza nawet od naszej słodkiej
Lily, a to już nie lada wyczyn.
─ Myślę, że
wystarczy – uciął jej James, kiedy zszedł do końca ze schodów. Puścił oczko do
Lily, która krytykowała wzrokiem butelki alkoholu, które zniósł razem z
Syriuszem.
Już miał rzucić sugestywny tekst
na przywitanie, gdy identyczny odgłos, co kilka chwil przedtem, ten, który
zwiastował, że ktoś idzie w odwiedziny, się ponowił. Co się dzieje? Czyżby jego
rodzice jednak wrócili?
Mary klasnęła, czym rozwiała
jego złe przeczucia. Ich miejsce zajęły tylko gorsze.
─ Moi goście też już są!
Z tymi słowami otworzyła drzwi
do domu, wpuszczając do środka… około pięćdziesięciu osób.
1:38
OdpowiedzUsuńOszalałam, ale skończyłam czytać. Obszerny komentarz kiedy indziej, bo padam na nos
Niezalogowana Lumossy
Pierffsza nie jestem ;-;
OdpowiedzUsuńNigdy nie umiem jakoś zająć sobie miejsca... Może dlatego, że jako normalny człowiek o pierwszej śpię...
Taa.. ja i normalność w jednym zdaniu... Kto by w to uwierzył, nie? xD
No, ale dobra... Walcząc z przeciwnościami losu (czyli moim koffanym komputerkiem) komentuję twój rozdział...
No więc tak...
Gdzie te 60 stron, o których pisałaś na chacie? Ja ich nie widzę... No chyba, że miałaś na myśli wszystkie rozdziały... Moja logika..
Takie pytanie... Czemu Mary jest na sylwka u Potterów? Nie ma własnego domu, że musi być nie proszonym gościem w innym domu?! Chociaż...gdybym była matką Mary wywaliłabym ją na ulicę...
No, ale może zacznę od początku?
No więc tak...
Rozumiem i Lily, i Emmę... Obie myślą o czymś innym i aż dziw bierze, że są przyjaciółkami..
Taka szkoda, że Chase nadal myśli o Hestii... Przyswoiłam się z myślą, że Chase i Emma mogliby być razem ;-;
A Lily jest strasznym nie niedowiarkiem! Skoro Emma mówi, że nic nie łączy ją z Chasem, to znaczy, że nic ich nie łączy! Ok?!
No, ale ja też bym tak postąpiła... Emma wiele namieszała!
I... Mam nadzieję, że nigdy więcej nie będzie miała nawrotów bulimy! Na samą myśl o niej robi mi się nie dobrze... Fuuj!
May... Powiem ci, że scenę z nią tak opisałaś, że chciało mi się ryczeć ;-; Ona była... tak emocjonująca, że... że nie umiem się wysłowić! Jej uczucia, problemy opisałaś tak realnie, tak jakby była istniała na prawdę, anie tylko twoim opowiadaniu...
No i znowu... głupia Mary! Wkurza mnie!!! Błagam cb zabij ją! BŁAGAM!
Jo&Jordan... nie wyobrażam sobie, że mogli by być nie razem... Ale wiesz, co? Boję się, że ich historia będzie tak samo denna jak historia Ethana i Lukrecji... Błagam nie dopuść do tego!
Co się dzieje z tą młodzieżą! Namawia do złego, pali... Ah... I jak tu żyć z takimi xD
Wgl co się stało z Bree, że tak wyraża się o kotylionie i namawia ją do złego!? Jestem dumna z Marleny!
Dumna z tego, że powoli zaprzestaje bycia zabawką w rękach innych!
No i Hestia... Jestem smutna, że ma amnezję... Czemu akórat ona, a nie np Mary!?
CZEMU? xD
Ogólnie znowu:
Wkurzenie się na Mery
Wkurzenia się na wszystko dookoła xD
I moja Lily przyjęła zaproszenie do Jamesa xDdD
Jestem już Happy!
No i teraz:
Pa, Abby ;*
Idę czytać next u cb (taa, bo wcześniej go nie czytała i nie popsułam sobie 1 części)
Wiatr ^^
P S Przepraszam, że kom taaaaki krótki, ale pędzę na festyn, na który moja koleżanka zaciągnęła mnie siłą!!!
Trochę mi głupio, bo obiecałam, że przeczytam w piątek drugą częśc, ale byłam po tym tygodniu tak padnięta, że nie przeczytałam nawet pierwszego akapitu zanim usnęłam, więc teraz zaczęłam od pierwszej części, która swoją droga jest FANTASTYCZNA!!! Jam ja za nimi tęskniłam. To była prawdziwa i okropna tęsknota. Kocham tych boaheterów i Twój styl. To niesamowite i... brakuje mi słow. Żeby mnie brakowało słow, do czdgo to doszło. Chyba lowinnam udać się do jakiegoś dzinwego lekarza. I uwielbiam Syriusza, po prostu go uwielbiam! Jest najlepszy, no może razem z Jamesem i Remusem. I w ogóle Jo. Powiedz mi jak to zrobiłaś, że zaczęłam ją lubić? Jak? No dobra, zawsze była dla mnie ciekawą postacią i nie do końca złą. Ale gdzieś wciagu dwóch/trzech rozdziałów zaczęłam ją uwielbiać i widzieć w niej ofiarę. To przerażające! A tak w ogóle cieszę się z powrotu May. Niech to! Zawsze mnie intrygowała, ale teraz to przekracza wszelkie możliwości. Chyba dzisiaj wariuję... kompletnie, całkowicie odbija mi! Jeszcze dzisiaj postaram się przeczytać drugą część i skomentować.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :***
Pięknie, pięknie!!! Jak ja bym chciała tak dużo pisać ;(
OdpowiedzUsuńSyriusz *.*
Mary to ciekawa postać i chciałabym poznać ją jeszcze bardziej, ale nie wiem czy cieszę się, że JEST :D zobaczymy, co wyniknie dalej :)
Hestia i sprawa amnezji , też bardzo ciekawie opisałaś. Dostajesz 10000000 punktów :P <3
Przepraszam za spóznienie - szkoła, dom, wykończona jestem :( dziś o 5 wstawałam a o 18 w domu byłam -,-
WENY KOCHANA ;:****:*:
Zaczynam!:D
OdpowiedzUsuńJak bym miała takie przygody podczas Sylwestra to oczekiwałbym go z niecierpliwością a nie obawiała:D Przecież w końcu zaciąganie Blacka czy Pottera do klubu go-go, nie jest taką znów zbrodnia, przecież takie klimaty to jaki ich naturalne środowisko bytowania. Gorzej ze śpiewaniem piosenek/ki Abby ze swoimi wątpliwymi zdolnościami muzycznymi, wtedy to można kogoś "zdenerwować". Dobrze, że przekonała się do Reagana, przecież to w żadnym wypadku nie jest wina chłopaka, że jej a właściwie ich ojciec, nie potrafi utrzymać swojego przyrodzenia w ryzach i zapyla, wątpliwości poddaje szczerość jego uczuć ,to co akurat mu się napatoczyło. May- tak mi jej szkoda! Ma problem, z którym nie może poradzić sobie sama a nikt inny nie jest w stanie jej pomóc. Może powinna porozmawiać z Jordanem? To taki domyślny chłopak, szkoda że mugol a nie uzdrowiciel, chociaż Evans mogłaby zmusić Jo, żeby spróbował pomóc May! Ha! Genialna jestem! Mary, przebiegła dziewucha, ale podziwiam ją za upór. Nikt w tak maniakalny i chory sposób nie ugania się za Potterem. I na swój pokręcony sposób lubię, bo jak taka rozpieszczona pannica nie ma wszystkiego na wyciągnięcie ręki to kombinuje i knuje. Najciekawsze są potyczki słowne Mary- Syriusz. O takkkkk! Black dramatyzuje nie mniej jak McDonald. Najbardziej ma to wszystko, albo udaje, że ma James, w dupie. Jest taki spokojny i opanowany i rozkminia tylko jeden bardzo ważny aspekt: Jak ukryć alkohol przed matką. Jestem pełna podziwu jego wytrwałości i wytrzymywania z "panienką" Blackiem. Ha! Jo wpadła! I to w dodatku zakochała się w mugolu! Normalnie heca na 14 fajerek;D NO i Evans u Huncwotów, swoja drogą wracając jeszcze do Mary, jak można zrobić z siebie taką idiotkę, zeby zafarbować swoje włosy na taki kolor jak ma twoja największa konkurentka w wyrywaniu chłopaka. Bo choć Lily nie podrywa Pottera to i tak ma większe szanse niż pofarbowana kretynka.
Rozdział cudowny! Idę czytać i nadrabiać komentarze dalej!
Aaaaaaaaaaaa zapomniałabym!
DZIĘKUJĘ!!!! Chociaż czytam Twoje opowiadani od niedawna, i szczerze je uwielbiam, to nie spodziewałam się, że zostanie o mnie wspomniane w notce o urodzinach HZTM! Czuję się zaszczycona! Piccolo oczywiście wypiłam duszkiem (a potem poprawiłam drinkiem z colą i martini! Aleeee cicho!) nawet załapałam się na kawałek tortu! (zeskrobałam go z drzwi, w które niechcący trafiłaś jak rzucałaś:P)
BUZIAK!