25.07.2014

17. Powitania i Pożegnania

„Trzymaj swoich przyjaciół blisko, ale jeszcze bliżej trzymaj swoich wrogów.”
-Mario Puzo


Gdzie idziecie? ─ spytała Emmelina, kiedy z samego rana zobaczyła Chase' a, Dorcas i Lily w holu, ubierających płaszcze i kurtki.
Przygryzła dolną wargę, odnotowując obecność Reagana. Czuła się skrępowana, paradując przed kompletnie obcym chłopakiem w samej halce, którą dostała od siostry na szesnastkę, a więc nie brakło w niej koronek, dekoltów i innych zbędnych ozdób. Można uznać, że było to dosyć zabawne – w końcu Emmelina nigdy nie wstydziła się podkreślać swojej urody, ale jednak z nieznanej jej przyczyny obecność Chase’ a nieco zmieniała jej przyzwyczajenia. Nie mogła zdecydować, czy to dobrze, czy źle.




Mijał trzeci dzień odkąd zjawiła się u Evansów, ale w dalszym ciągu nie miała pojęcia, czy podjęła słuszną decyzję. Niby bawiła się wieczorami świetnie, plotkując razem z Lily i Dorcas, która z nieznanych powodów zaczęła się do niej znów odzywać. Niby w ciągu dnia robiła z nimi multum świetnych rzeczy i skutecznie pozbywała się swojej bulimii, biorąc eliksiry, które zabrała z domu i kosztując specjały Rachel (po nich ostatnie o czym myślała, to dokładka), a również poprawiała swoje relacje z przyjaciółkami i pozbywała się stopniowo swojej egoistycznej osobowości, która bardziej pasowała do modelki z okładki Czarownicy (którą w gruncie rzeczy była) niż do niej, najzwyklejszej, szesnastoletniej czarodziejki. Dodatkowo wczoraj poszła z macochą Lily poćwiczyć trochę balet, który kiedyś był jej największym hobby, a ostatnio kompletnie go zarzuciła. Zarówno Rachel, jak i Caroline, która wpadała raz po raz, były zawodowymi tancerkami West Endu i mogła się z nimi wiele nauczyć. Uwielbiała cały ten dom, przepełniony zapachem amerykańskich muffinek i ciągłą melodią, nieważne, czy to grał gramofon z świątecznymi piosenkami (do tej pory Emmelina nie miała pojęcia, że w ogóle jest ich aż tyle), czy to jakiś członek rodziny wyciągał gitarę, skrzypce, flet albo siadał do fortepianu –  tutaj wiecznie grała szlachetna muzyka, a nad nim zdawała się ciążyć niesamowita aura, jaka powinna emanować w każdym prawdziwym domu.
I to wszystko zrobiło na niej wielkie wrażenie, naprawdę, ale szósty zmysł blondynki wciąż podpowiadał, że jest tutaj nieproszonym gościem, dlatego wbrew woli zrobiło jej się przykro, kiedy dzisiaj zobaczyła, że cała trójka wychodzi gdzieś bez niej.
─ Chasey chce pograć w kosza ─ wyjaśniła Dorcas, tonem znawcy. ─ Nigdy nie widziałam meczu koszykówki, ale to może być całkiem ciekawe.
─ Ethan puszcza przecież non stop NBA z satelity ─ zaśmiał się "Chasey". ─ No, jeśli tylko nie leci kolejny odcinek Conoration Street albo potyczka od lat przegrywającej drużyny futbolowej… ─ zakpił. – Lily, komu on właściwie kibicu…
─ Kogo to obchodzi? ─ przerwała mu z rozdrażnieniem, bo bardzo nie lubiła rozmawiać o sporcie.
Titanicówna uśmiechnęła się pod nosem. Była to kolejna cecha rodziny Evansów- ten dziwny przedmiot, którego wręcz się przestraszyła, gdy zobaczyła go po raz pierwszy, nazywany przez Lily, Chase' a i Petunię telewizorem- nadawał non stop, nawet jeśli kompletnie nikt go nie oglądał. Rachel próbowała z tym walczyć, nieustannie wyłączając go, kiedy domownicy przebywali na dworze albo szli spać, ale Ethan natychmiast wchodził do pokoju i włączał go ponownie, twierdząc, że "przecież oglądał". Pan Evans miał naprawdę fenomenalny słuch, skoro pomimo nieustannych hałasów na górze, krzyków i wrzasków młodszego pokolenia rodziny, dzwonków do drzwi, muzyki z każdego gramofonu i instrumentu w domu (a było ich naprawdę multum), słyszał jeszcze to, że ktoś wyłącza telewizję.
─ Też nigdy nie widziałam tej gry ─ wtrąciła się Emma. ─ Ale pamiętam, że kiedyś jakiś chłopak mojej siostry powiedział, że przypomina ona trochę Qudditcha.
─ Trochę- zgodził się Chase. ─ Jak chcesz, to chodź z nami. Potem jedziemy ze Steele' ami na West Side Story, bo Caroline zastępuje jakąś aktorkę, która wyjechała na miesiąc miodowy.
─ Oglądałam West Side Story siedemnaście razy ─ jęknęła Lily. ─ Od premiery jeździmy na to zawsze po Bożym Narodzeniu i z dwa razy w wakacje.
─ Nawet ja raz z wami byłam- wtrąciła się Dorcas.
─ Nigdy nawet o tym nie słyszałam- zdziwiła się Titanic. ─ To jakieś przedstawienie, tak?
─ Ano. Strasznie oklepane. Lepiej stąd chodźmy- pogoniła ich rudowłosa, łapiąc za klamkę. ─ Zaraz pewnie Rachel każe tacie zagrać dla niej A Boy Like That, a skończy się na tym, że zagra od pierwszej sceny cały musical, bo takie będzie miała widzimisię.
─ Nic jeszcze nie zjadłam ─ jęknęła Emmelina. Lily wzruszyła ramionami i powiedziała, że zje na mieście.
─ I tak muszę się spytać o coś Jordana ─ naciskała, wspominając imię swojego kuzyna. ─ W Prince' s mają pyszne gofry.
─ Skoro tak ─ skapitulowała blondynka i w podskokach ruszyła do suszarni, żeby założyć jakiś sweter i spodnie Lily albo Rachel (obydwie jej na to pozwoliły, zaznaczając, żeby pod żadnym pozorem nie ruszała ubrań Tunii, o czym Emma nawet nie pomyślała). ─ Poczekajcie tylko na mnie, okej?
─ Tylko się sprężaj, bo pamiętaj- ZARAZ PRZYJDZIE RACHEL!
            Emma pokręciła z rozbawieniem głową i zabrała się za rozrzucanie z poukładanych stosów wszystkich bluzek, par spodni i sukienek, byle tylko znaleźć coś dla siebie. Trochę żałowała, że nie spytała się Dorcas, czy może wkładać jej ciuchy, ale nie chciała przesadzić z zażyłościami, zwłaszcza, że wciąż rozmawiały tylko w towarzystwie Lily albo Chase’ a, nigdy w cztery oczy. Generalnie jedynie Meadowes ubierała się w rzeczy, których nie powstydziłaby się Emmelina, a to, że sama je uszyła nadawały im jeszcze niezwykłą oryginalność. Ciężko jej było to mówić, ale wiedziała, że Meadowes ma ogromny talent.
            Z kolei Rachel miała dość specyficzny gust, a przede wszystkim zupełnie inną niż Emmelina figurę. Zostawały jej tylko ciuchy Lily, ale ta posiadała chyba tylko glany, dżinsowe kurtki, czarne spodnie i bluzki w wyzywającymi napisami.  W końcu, po kilku minutach męki, wzięła bluzkę macochy jej przyjaciółki z dość niestosownym dekoltem (normalnych to ona chyba nie miała) i dzwony rudowłosej, chociaż niezbyt to do siebie pasowało. Z ciężkim westchnieniem zaczęła się przebierać, wciąż wydziwiając na dwa kawałki tkaniny. Kiedy rozpięła trzy guziczki halki przy szyi i zdjęła ją przez głowę, intruz, który być może oglądał ją od dłuższego czasu, się ujawnił:
─ To nie pokaz mody, Emmelino ─ usłyszała znajomy głos i o mało nie zaczęła krzyczeć z przerażenia.
            Chase uśmiechnął się od ucha do ucha, z satysfakcją odnotowując, że udało mu się wystraszyć ją na śmierć. W ciągu tych dwóch dni i trzech nocy, które spędziła w Cokeworth, robił to samo ciągle i ciągle, jakby postawił sobie za cel doprowadzenie jej do zawału serca.
            Oczywiście nie dlatego miałaby dostać zawału, że to on ją straszył, ale dlatego, że ogólnie straszył. To chłopak Hestii. Tak powiedziała Lily zaraz po ich pamiętnym przywitaniu na tarasie w Dzień Paczek…
─ To przegrana sprawa, Emmelino ─ powiedziała, patrząc na nią zmrużonymi oczami, co wyglądało przekomicznie. ─ Chase chodzi z Hestią.
─ Co mnie obchodzi, co robi twój brat? ─ zaśmiała się w odpowiedzi.
─ Patrzysz się na niego tym swoim wzrokiem… Nie chcę, żebyś znowu się w coś wkopała. A jeżeli znowu gdzieś zapodziejesz zdrowy rozsądek, przypomnij sobie Blacka ─ doradziła jej. ─ Związek, który stworzono z rozbitego związku, nigdy nie będzie dobrym związkiem.
            To się nazywa dobrze doradzić, pomyślała z przekąsem blondynka. I skąd w ogóle pomysł, że podoba jej się Chase? Okej, mógł być przystojny i całkiem zabawny, mógł też tak cudownie brzęczeć na swojej gitarze i jako jedyna osoba na świecie nie traktować jej jak pustej blondynki (może dlatego, że generalnie to on jej nie znał?), ale wciąż był tak samo beznadziejnie zajęty przez bliską jej osobę. Odebranie przyjaciółce chłopaka to coś, co już raz zrobiła i tego żałowała. Gdyby jednak odebrała chłopaka przyjaciółce, która jest w szpitalu i tylko dlatego nie może go pilnować, to na zawsze straciłaby do siebie szacunek.
 ─ Chase… ─ skinęła głową. ─ Nie chcę być niemiła, ale czy mógłbyś wyjść? Wiesz, przebieram się.
            Blondyn uśmiechnął się kpiąco i – przestając podpierać się o framugę drzwi – zamknął suszarnię, podchodząc do niej na niebezpieczną odległość. Serce blondynki zaczęło bić z zawrotną prędkością.
─ Lily kazała mi cię pogonić ─ wyznał. ─ Nim bliżej Sylwestra, tym bardziej jest rozdrażniona.
─ W końcu jedzie do Jamesa ─ westchnęła. ─ Ci dwoje żyją w takich dziwnych stosunkach… Lily ma do niego słabość, ale – jak to ona – nie przyzna się i woli ignorować swój obiekt uczuć oraz rozpowiadać, jak bardzo go nienawidzi… Nie jedziesz z nami do Doliny Godryka, prawda?
            Chase pokręcił głową. To była idealna okazja, aby uderzyć.
─ A więc nie wiesz też co z Hestią, prawda?
            Chłopak zareagował tak gwałtownie, jakby Emmelina go spoliczkowała. Jego oczy zaszły mgłą, oblizał nerwowo wargi i, śmiejąc się bez powodu, przysunął jeszcze bliżej Titanic. Dziewczyna, która w tej chwili zakrywała się zdjętą halką, przycisnęła ją mocniej do piersi, aby przypadkiem jej nie upuścić i nie odsłonić przez bratem Lily za dużo. Powinna oddalić się albo najlepiej schować za suszarką, ale stała jak wryta, a nogi odmawiały jej posłuszeństwa.
─ Rozumiem ─ przyznał i zacmokał kilka razy. ─ Ona próbowała cię moralizować, nie? No jasne, bo kto inny? Co za przebiegła, ruda…
─ Tak ─ wtrąciła się Emma, nie chcąc słyszeć, jakie wyzwisko dla swojej siostry wyszukał Reagan. ─ Rozmawiałam z Lily, ale nikt nie musi mnie moralizować. Sama mam na tyle godności, żeby nie dowalać się do chłopaka mojej przyjaciółki, tym bardziej, że kiedyś już to robiłam. Lily jest naprawdę troskliwą osobą i jedynie utwierdziła mnie w moim własnym przekonaniu, że…
─ Och, troskliwa to ona jest aż za bardzo ─ zgodził się blondyn, parskając. ─ Tak bardzo się o wszystkich troszczy, że aż karmi nas kłamstwami.
            Titanicówna zamrugała kilkakrotnie. Karmi kłamstwami? Czy to znaczy, że… Czy to znaczy, że Chase nie jest z Hestią? Czy to znaczy, że… że jest wolny?
            Cóż, ma kolejny powód, dla którego nie powinna chować się za suszarkę.
─ Lily… kłamała? ─ wydukała inteligentnie. Chase wywrócił oczami. 
─ Następnym razem patrz na jej nos, Emmelino. Zawsze kiedy kłamie, to go marszczy.
            Lily często marszczy nas, stwierdziła blondynka. Dobrze wiedzieć o tym fakcie na przyszłość, ale jednak nie o to chodziło. Zmarszczki na nosie jej przyjaciółki w tej chwili obchodziły ją mniej więcej tak bardzo, jak zeszłoroczny śnieg. Spojrzała na Chase’ a.
            Można pomyśleć, że on i ona to bliźniacy – oboje mieli takie same połyskujące, złote włosy, te same delikatne, młodzieńcze rysy, nawet byli podobnie wysocy. Chłopak zdawał się rozumieć ją od początku, nie znała go za dobrze, to prawda, ale jak tylko go zobaczyła, wtedy, na tarasie Evansów… po prostu… grom z jasnego nieba. Czuła się tak zakłopotana w jego towarzystwie, kiedy myślała o biednej Hestii, zalewała ją złość – częściowo na siebie, że nie uczy się na swoich błędach, a częściowo też na nią, ale z innego powodu. Z bardziej egoistycznego powodu. Po prostu… po prostu wątpiła, że mówił „Hestio” tak głęboko jak „Emmelino”. Ten głos zarezerwowała ona.
            Zielonooki już w tej chwili stał bardzo blisko niej, ale dosunął się jeszcze bardziej, tak, że przy wydechu czuła swój brzuch na jego brzuchu, potem nos na nosie, a potem…
─ A zresztą jest jeszcze Jayden! ─ wykrzyknęła piskliwie. Chase zmarszczył brwi i odsunął się znacznie.
─ Kim jest Jayden? ─ odpowiedział tonem, którego do tej pory u niego nie słyszała.
            To nie zabrzmiało tak głęboko, tak słodko, jak zwykle mówił, gdy zwracał się do niej. W jego głosie słyszała natomiast w nim nutki rozdrażnienia, wręcz goryczy.
            No, nie.
─ No… Jayden. Wiesz, chłopak Hestii ─ zaśmiała się nerwowo. Czyżby Chasey nie wiedział o Jaydenie? Czyżby teraz, wspominając o nim kompletnie przypadkiem, ponownie zrujnowała wszystko?
─ Ach, on ─ prychnął. ─ Dalej z nim jest?
            W tej chwili całe przekonania (a może nawet marzenia, bo chyba tak powinna je nazwać), że Chase ma zarezerwowany najprzyjemniejszy ton swojego głosu tylko dla niej, prysł. Gdyby zarezerwował coś jej, oznaczałoby to, że traktuje ją wyjątkowo. Najwyraźniej jednak Lily wcale nie marszczyła nosa tak bardzo, kiedy mówiła, że to chłopak Hestii. Do Emmy teraz to dotarło. Zrozumiała to, wpatrując się w oczy blondyna, gdy z taką pogardą mówił o Jaydenie.
            Najwyraźniej wciąż coś do niej czuł.
            Dalej z nim jest?
─ Nie, już nie ─ chciała powiedzieć, bo byłoby to najbardziej zgodne z prawdą. Jones i Rasac co prawda nie zerwali ze sobą oficjalnie, ale to stanie się prędzej, czy później.
I to powinna rzec część Emmeliny, którą postawiła sobie za cel zostać.
─ Tak, dalej ─ chciała powiedzieć, bo nie skłamałaby, ani nie powiedziała prawdy. Wtedy pewnie rozłościłaby Chase’ a, ale po tym, jak zdołałby ochłonąć, zapewne ruszyłby dalej. Przestał czekać na Hestię, a to z pewnej strony dobrze dla niego. Ale z drugiej źle, dopowiedziała ta pierwsza część dziewczyny.
            I to rzekłaby ta część Emmeliny, która rozbiła związek Dorcas i Syriusza.
            Która część wygrała walkę? Cóż, poniekąd żadna. Poniekąd obydwie.
─ Nie wiem ─ odparła Emma, zastanawiając się, czy mówiąc to, poszła swoim dwóm częściom osobowości na kompromis, czy też udzieliła najgorszej, możliwej odpowiedzi. ─ Może.


***

I chociaż Emmelina nie mogła wskazać innego domu, w którym panowała tak gościnna atmosfera jak u Evansów, to w gruncie rzeczy wcale długo szukać nie trzeba. W Dolinie Godryka, niedaleko Manchesteru, stała piękna willa, która na pozór nie różniła się zbytnio od pozostałych budynków na jednej z najzamożniejszych ulic miasteczka, ale bardziej spostrzegawczy obserwator od razu uznałby ją za jedyną w swoim rodzaju, budowlę kompletnie unikatową i w dobrym guście. Trzypiętrowy dom z ogromnym ogrodem, trzema tarasami, balkonami i gankami miał dość nieregularne kształty i okrągły dach z brązowej cegły, przypominający kopułę. Elegancki płot z furtką, która sama się otwierała, rozpoznając domowników, przysłaniał niezagospodarowane miejsca, ale za to w ogóle nie przeszkadzał w podziwianiu wielkiego, kwitnącego ogrodu. Annabelle Potter, która kochała z całego serca kwiaty, zadbała, aby w jej ogrodzie przeważały właśnie one, a gatunków ich wszystkich sama by pewnie nie zliczyła. Latem wśród traw wyrastały kolorowe goździki i gerbery, po pnączach pięły się czerwone i białe róże, w oknach, za zasłonami stały w bukiety peoni, a obok drewnianej altanki kwitły drzewa dzikiej wiśni. Nieopodal wystawionych pół roku temu rozkładanych leżaków, w sezonie kiełkowały dzikie maliny i borówki. Właścicielka, z uwagi na to, że była uzdrowicielką, zasadziła gdzieniegdzie trochę leczniczych roślin i ziół. Obecnie cały ten azyl Belle niestety został doszczętnie przykryty białym puchem, a gołe gałęzie drzew przysłaniał szron, ale i tak miał on swój osobliwy urok.
Z ogrodu po schodkach wchodziło się na taras, który w każdym calu zagospodarowany był gratami, które nie mieściły się w altance, piwnicy, na strychu i w kotłowni, takie jak miotły, katalogi Qudditcha, stare gadżety od Zonka, które znudziły się zarówno Jamesowi i Syriuszowi, jak i Sethowi Potterowi, proroki codzienne, mugolskie czasopisma o motoryzacji, kilka rozpadających się motocykli i rowerów Syriusza, bilety na koncerty, rozmokłe plakaty i inne bezużyteczne rzeczy, których nikt nie miał serca wyrzucić. Po kilkuminutowym mordowaniu się ze starym pudłem, które tarasowało wejście, można było przedostać się do wnętrza domu, które kompletnie zapierało dech w piersiach. Ogromne pomieszczenia, pozłacane klamki, dostojne meble, piękne obrazy na ścianach i artystyczny nieporządek, który tego dnia wyjątkowo został uprzątnięty, z całą pewnością mógł zostać zaliczony do tego niezwykłego klimatu, o którym myślała Emmelina.
─ JAMES! ─ krzyknęła głośno pani Potter z dołu. ─ CO TO MA BYĆ?!
Potter odłożył swoją gitarę, wstał z niezadowoloną miną ze swojego łóżka i zerknął na lodżio, na które wyszedł Syriusz zapalić. Otworzył drzwi na balkon i dał mu kuksańca, żeby się ruszył. Dwóch chłopców z wyraźnym zniecierpliwieniem zbiegło ze schodów, prosto do kuchni, gdzie zastali Belle Potter z założonymi ramionami i gniewnym spojrzeniem. Wskazała ruchem głowy na wyłożone na blacie rządki butelek miodu pitnego, bourbona, whiskey i kremowego piwa- zapasów na Sylwestra.
Jak to możliwe, że kobieta je znalazła? Przecież leżały w specjalnym schowku, w postaci zacinającej się szufladki, do której nikt z tego powodu nie zaglądał od lat. Przez lata syn Potterów wkładał tam rzeczy, których nie pochwaliłaby jego matka i jeszcze nigdy – nigdy w ciągu szesnastu lat – nie zostały odnalezione. Sytuacja zbiła go z pantałyku na tyle, że przez kilka pierwszych sekund stał i przyglądał się trunkom z otwartymi ustami, a dopiero, kiedy Syriusz kopnął go kilka razy w kostkę, odzyskał język w gębie:
─ To nie są nasze butelki ─ skłamał szybko James. Jego matka prychnęła głośno.
─ Uważaj, bo uwierzę.
─ Ale on nie kłamie, Belle ─ poparł przyjaciela Syriusz i uśmiechnął się niewinnie. ─ Wiesz, że cały czas go pilnuję i do tej pory żaden z moich zmysłów nie odnotował, żeby zbliżał się do jakiegoś monopolowego, a więc posiadanie tych butelek przez jego… naszą osobę jest tak jakby nieprawdopodobne.
            Kobieta z rezerwą pokręciła głową, po czym spojrzała na nich tak karcąco, że obydwoje spuścili głowy.
─ Wiecie, że Elizabeth Nass pracuje w Departamencie Praw Młodzieży? Wiecie, że działa w tuzinach organizacji przeciwko zatruwaniu się alkoholem młodego pokolenia? Wiecie, że ta sama osoba przyjeżdża do nas dzisiejszego dnia? ─ lamentowała. ─ I w końcu- czy zdajecie sobie sprawę, że Elizabeth zawsze zagląda w każdy kąt, sprawdzając czy nie dostaje się do waszych rąk, nieletnich rąk, choć odrobinę tego trun… nie przerywaj mi, Syriuszu! Nie obchodzi mnie, że jesteś pełnoletni!
─ Ale…
─ Gdyby Elizabeth znalazła te butelki, i gdyby zobaczyła moją zaskoczoną minę, i gdyby połączyła wszystkie fakty… Reputacja naszej rodziny byłaby zhańbiona już na zawsze.
            Chłopcy wymienili spojrzenia. Dobrze wiedzieli, że faktycznie tak by to wyglądało – żadne z nich nie znało drugiej takiej plotkary jak właśnie Elizabeth, chociaż pewna osoba zaczęła deptać jej w tej dziedzinie po piętach. Oczywiście mowa o córce kobiety…
─ Mamo, ale dobrze wiesz, że ona nie jest święta. I na pewno nie przestałaby cię odwiedzać… kto wtedy uwarzyłby jej eliksir na zmarszczki albo żylaki?
─ To nie jest śmieszne, James ─ obruszyła się pani Potter i ze złością wcisnęła mu do rąk butelki. ─ Schowaj je gdzieś. Potem porozmawiamy. Pamiętaj tylko, że jeśli Elizabeth znajdzie choć  jedną z nich, to…
─ Nie ma szans, żeby je znalazła, jeśli to ja je schowam ─ prychnął nieskromnie James. ─ Ale może umówmy się inaczej… jeśli ona ich nie znajdzie, to będziemy mogli je zatrzymać, a jeśli jednak się nie uda to…
─ Absolutnie, James. Ja sama jestem wami wystarczająco rozczarowana i…
─ O Merlinie, ile cennego towaru! ─ przerwał jej głos Setha Pottera, który wrócił ze swojego patrolu w Ministerstwie, cały zmizerniały i zmęczony, ale wciąż tryskający energią.
            Jego żona jęknęła cicho spodziewając się, że obecność ojca Jamesa wytrąci wszystkie jej argumenty i mądrości wychowawcze z rąk. Kochała swojego męża, ale wiele oddałaby za to, żeby przez te wszystkie lata razem choć trochę przybyło mu odpowiedzialności. Mimo że i jemu, i jej, wybiła już czterdziestka, Seth zdawał się dziecinnieć z każdym dniem.
─ Zawsze wiedziałem, że gdzieś giną mi procenty… Mogłaś powiedzieć, Bellie, że przechowujesz je na Sylwka, bo wtedy oszczędziłbym sobie tyle zm…
─ To nie jest nasz alkohol, Seth ─ przerwała mu niegrzecznie. ─ To zbiór, który przez lata gromadził twój syn!
─ Poważnie?! ─ zdumiał się mężczyzna i spojrzał na Jamesa i Syriusza dziwnie – na pół z podziwem, na pół ze zdumieniem. Obydwie połówki w opinii Belle były nie na miejscu. Powinien spoglądać na nich z naganą, a nawet z gniewem.
            No, tak, ale mówimy przecież o moim mężu, pomyślała z przekąsem. 
─ Ale… no wiesz, na twoim miejscu bym go gdzieś schował ─ zmienił nagle temat Seth. Pani Potter spiorunowała go spojrzeniem.
─ A co cię do skłoniło do podjęcia tak drastycznych kroków? ─ zapytała, coraz bardziej poirytowana.
─ Wiesz, widziałem z oddali Liz Nass, gadającą z Bathildą Bagshot i, no wiesz, pomyślałem, że może wpada do cieb…
─ ELIZABETH JEST JUŻ TUTAJ?! ─ wykrzyknęła Belle, robiąc duże oczy. Jej mąż spojrzał na nią z lekkim przestrachem, po czym kilka razy kiwnął niemrawo głową.
─ No, eee, wiesz, tam była i… może to… nie wiem, ale… ─ dukał.
            Belle zignorowała go i ruchem ręki zagoniła swojego syna do ukrywania alkoholu, Syriusza do otwierania drzwi, skrzatkę do sprzątania salonu, a swojemu mężowi kazała się po prostu zachowywać jak cywilizowany człowiek, a dosłownie moment później, kiedy Seth chciał powiedzieć: „A jak zachowuję się zwykle?”, Syriusz z udawanym zaskoczeniem w głosie przywitał się z gościem.
─ Witaj, Syriuszu ─ odpowiedziała Elizabeth, po czym otrzepała buty ze śniegu, zdjęła swój nowiutki płaszcz i wełniany szalik. ─ Cieszę się, że cię widzę. Mam do ciebie sprawę.
            Belle i Seth wymienili zaniepokojone spojrzenia i, nie marnując dłużej czasu na zaszywanie się w kuchni, ruszyli do przedpokoju ze sztucznymi uśmiechami. Oboje kiedyś bardzo lubili się z Liz Nass, jednak z czasem ich relacje zaczęły się oziębiać, a może to ta kobieta zrobiła się nie do wytrzymania? Dawniej tryskała życiem i śmiała się praktycznie non stop, często bez powodu, a teraz stała przed nimi wyrachowana, zarozumiała i dumna kobieta, która przyjeżdżała do starych znajomych zazwyczaj jedynie po to, żeby wyłudzić na nich jakąś przysługę.
─ Widzę, że nie spoczywasz, Liz ─ parsknął pan Potter. ─ Syriusz chyba jedynak niezbyt ci… no wiesz, raczej nie jest zainteresowany…
─ Gdzie wasz syn? ─ spytała protekcjonalnie kobieta, rozglądając się na wszystkie boki. Raczej ciężko było przeoczyć Jamesa, no chyba, że znowu planował jakiś niemądry kawał. ─ To jego również dotyczy.
─ Obecny ─ zmaterializował się chłopak, wyskakując praktycznie znikąd, przez co biedna kobieta o mało nie dostała zawału. Syriusz uśmiechnął się pod nosem.
─ Dobrze ─ ucieszyła się Elizabeth, kiedy udało jej się dojść do siebie. ─ Bellie, mam nadzieję, że chłopcy nie są ci dzisiaj do niczego potrzebni.
─ Eee… no wiesz, chyba nie, ale… ─ wydukała „Bellie”,
─ To cudownie! ─ klasnęła w ręce Elizabeth, niczym rozentuzjazmowane dziecko. ─ Nie pamiętam, czy wspominałam ci ostatnio  kotylionie u Rowle’ ów, ale…
─ O czym?! ─ powiedzieli równocześnie James i Syriusz.
            Obydwoje znali świetnie równie wspaniałe przyjęcia, jak właśnie kotylion, o którym wspominała Liz Nass, i na które byli zmuszani chodzić. A przynajmniej Syriusz był zmuszany, a James pojawiał się tam zazwyczaj po to, żeby coś wysadzić, ale to już osobna historia. Sęk w tym, że Rowle’ owie mieszkali w Paryżu, a w ich rezydencji przebywała właśnie…
Kotylionie, chłopcy ─ zaśmiała się sztucznie kobieta, jakby tłumaczyła im coś oczywistego. ─ No wiecie – to taki bal, w którym zazwyczaj pojawiają się dziewczęta z dobrych, czarodziejskich rodzin – takich jak wasze – no, oczywiście z partnerami, ale to chyba jas…
─ Oni wiedzą, co to kotylion, Liz – przerwał jej Seth Potter. ─ Chodzi tu o to, że nie mają pojęcia, co im do tego…
            Kobieta spiorunowała go tak nieprzyjemnym spojrzeniem, że jego żona aż ścisnęła go mocniej za rękę.
Nic im do tego, Seth, skoro tak bardzo cię to interesuje. Pomyślałam tylko, że zapewne wysyłacie Hestię, bo przecież wiadomo, że Mayie nie może pójść, a to by się dobrze składało, bo jest przecież jeszcze moja Mary…
            …i sęk w tym, że Rowle’ owie mieszkają w Paryżu, a w ich rezydencji przebywa właśnie Mary McDonald.
            Mary McDonald – dziewczyna, która zawsze musiała być w centrum zainteresowania, sercem i duszą towarzystwa oraz prawdopodobnie najbardziej przebiegłą i zmyślną osobą, którą obaj znali.
            Przez pewien czas w trójkę stanowili nierozerwalną paczkę, szczególnie dlatego, że dziewczyna również mieszkała w Dolinie Godryka, a kiedy jej tam nie było, to z pewnością znajdywała się albo w Brighton, gdzie Potterowie często wyjeżdżali do krewnych, albo w Paryżu, a tam z kolei mieszkała rodzina van Weertów, czyli dziadków Jamesa z drugiej strony, a więc nawet gdyby chcieli, nie mogliby na dłuższy czas unikać Mary.
Kiedyś, tak około czwartej klasy, Syriusz szczerze przepadał (bardzo przepadał, bo to zamknięta sprawa) za dziewczyną, bo różniła się od swoich rówieśniczek, nawet interesowała Qudditchem (tak, takie laski jeszcze istnieją!), chociaż jakby się nad tym zastanowić, to może lubił ją głównie za jej rozwiązłość, miejscami nawet puszczalskość. To bardzo cenna cecha u płci pięknej.
A z Jamesem? Z nim to zupełnie inna sprawa – znał tę dziewczynę od dziecka, przez długi czas się z nią spotykał, a przede wszystkim przeżył większość tych rzeczy, o których wolał nigdy nie opowiadać i nawet on, Syriusz, wiedział o nich bardzo mało.
Chłopak spojrzał na swojego przyjaciela. Od dziwacznej sytuacji semestr wcześniej, jednej z tych, o których Black wiedział tyle, co nic, mało kto wspominał Mary z imienia. Teraz zrobiła to jej matka, ale nie podnosiło to ich zbytnio na duchu.
─ Hestia nie jedzie na żaden kotylion ─ mruknęła niechętnie Belle.
            Nie może prawie tak bardzo jak „Mayie”, pomyślał Syriusz. Wszystkie te stary ciotki, które nie mają, co robić z życiem i łażą na kotyliony, padłaby, słysząc jej gaworzenie.
            Elizabeth zamrugała kilka razy, otworzyła i zamknęła buzię, co chwila wydając z siebie krótkie „ooo”, jakby komunikat, że ktoś ośmielił się nie zjawić na kotylionie, kwalifikował się do najgorszych wykroczeń, jakie można sobie wyobrazić.
─ No cóż, to… to niezbyt dobrze się składa, bo widzicie, ja… ─ urwała, spoglądając porozumiewawczo na Potterów. Nikt z tego spojrzenia nie odczytał jej intencji.
─ …ty…? – przeciągnął sylabę Seth.
Elizabeth zaśmiała się nerwowo i odgarnęła grzywkę z czoła, co – jak Potterowie zdążyli się już dawno zorientować – prognozowało zrzucenie istnej bomby prosto z mostu.
─ Miałam odebrać Mary, kiedy tylko skończył się rok szkolny w Beaux – nie wiem, czy wiecie, ale ona jest tam na wymianie i mieszka chwilowo w domu Florence Rowle, czyli tam, gdzie organizują kotylion. Ona sama… cóż, chyba ma dość Francji na tyle, że wolałaby wrócić jak najszybciej do domu, ale ja nie miałam jak… Flora trzymała ją bardzo długo u siebie, bo przywiązała się do niej, w końcu to jej chrześnica, a…
─ Czy to naprawdę tak wielki problem skoczyć ci na chwilę po córkę do własnej siostry? – zdziwiła się Belle. – Na pewno bardzo się za nią stęskniłaś.
            Elizabeth skrzywiła się mocno, co mogło znaczyć, że tęsknota jest zbyt mocnym określeniem. Do stanu kobiety na wieść, że pozbędzie się córki na calusieńki semestr, a może nawet dłużej, pasuje jedynie niczym nieuzasadniona ulga. Syriusz, mimo całego swojego uprzedzenia do Elizabeth Nass, wcale jej się nie dziwił – on też, gdyby był jej matką, nie tęskniłby za Mary.
─ Nie rozumiesz mnie chyba, Belle – zaśmiała się tamta pobłażliwie. – Jest kotylion. Jedyna zabawa nastolatków, którą popieram i – co najważniejsze – miejsce, gdzie pełno dobrze urodzonych osób, czyli odpowiedniego dla niej towarzystwa. Mary… powinna zaliczać jak najwięcej kotylionów.
─ Nie możesz jej jednak do tego zmusić, Liz ─ odezwał się Seth. ─ A zresztą, myślisz, że jeśli Hestia by poszła, to Mary zrobiłaby to samo? Przecież ona nawet jej nie zna!
─ Nie o to chodzi! ─ wywróciła oczami Elizabeth. ─ Mary nie zwraca na takie rzeczy uwagi. Ona… och, Merlinie, chodzi mi o partnera, Seth. To na pewno jej problem– no wiesz, ja sama nie poszłabym solo na kotylion i…
─ Ależ Liz, na pewno gdyby zależało jej na tym, to kogoś by znalazła ─ parsknęła Belle, widząc, że James i Syriusz robią się coraz bardziej zaniepokojeni. ─ I nie stójmy tak na korytarzu! W salonie mamy trochę ciastek zbożowych…
            Elizabeth zignorowała nerwowe zaproszenie swojej przyjaciółki, ponieważ zbyt zajęta była lustrowaniem spojrzeniem jej syna. Kobieta bowiem praktycznie od zawsze starała się zeswatać swoją córkę z Jamesem, bo Potterowie byli uosobieniem tego, co Elizabeth Nass uważała za święte – dobrze urodzeni i obrzydliwie bogaci. Z pewnością w jej planie „odbioru” Mary z Paryża do głównych celi należało wysłanie córki na kotylion, ale ważniejszą rzeczą było to, z kim tam pójdzie.
─ Skoro nie chcecie iść na ten kotylion, chłopcy ─ westchnęła zrezygnowana kobieta. ─ To przynajmniej, proszę, odbierzcie Mary od Rowle’ ów. Ona na pewno ucieszy się na wasz widok.
─ Co z Kennym? ─ zapytał nagle James, wspominając o starszym synu pani Nass. ─ Nie może jej odebrać?
─ Kenny’ ego nie ma w Anglii ─ machnęła ręką. ─ A zresztą Maddie żaliła mi się, jak dawno do nich nie wpadaliście. Rowle’ owie was uwielbiają… nie sądzisz, Belle, że powinni od czasu do czasu odwiedzać rodzinę?
            Belle otworzyła i zamknęła usta bez przekonania.
─ Prawdopodobnie ─ odparła tylko.
─ …tym bardziej, że oni też mogą poznać ciekawe… osobniczki na kotylionie, i będzie to o wiele lepsze niż to, co na co dzień robią ─ kontynuowała tyradę Elizabeth, patrząc głównie na Jamesa. Syriusz pomyślał, że siła jej spojrzenia jest nawet bardziej przytłaczająca niż Evans, ale z drugiej strony jego przyjaciel zdążył już do takich rzeczy przywyknąć, więc, niestety, nie wywarło to na nim odpowiedniego efektu.
            Jednak okularnik nie roześmiał się błazeńsko, nie poczochrał sobie włosów ani nawet nie powiedział niczego niestosownego, mimo że zazwyczaj na myśl o kotylionach, Mary McDonald albo rozkazach czy (zdaniem Elizabeth) panujących normach robiło mu się niedobrze. Zamiast tego zrobił rzecz tak niespodziewaną, że Black aż zakrztusił się własną śliną:
─ No dobra ─ odparł, unosząc ręce do góry. Pani Nass przestała patrzeć na niego tak dziwnie. ─ Odbierzemy Mary.  
            Poklepał oniemiałego Syriusza po plecach, po czym zniknął w drzwiach do salonu, gdzie Belle – bardziej podejrzliwa niż oniemiała – podsunęła mu talerzyk ze swoimi ciasteczkami.
─ Ale… ale możemy zabrać ze sobą motor? ─ wydukał Black, bo tylko to mogło dodać mu w tym momencie otuchy.
               
***

Widziałam Sidneya dwa razy w życiu. I to o dwa za dużo ─ marudziła Marlena do Ann, która kompletnie ignorowała ją przez cały poranek, zbyt zajęta syzyfowymi pracami, jakimi było pieczenie ciasteczek.
─ Podaj mi cukier waniliowy, Marley ─ poleciła jej siostra, przyglądając się bez zrozumienia wałkowi do ciasta. ─ Nie wiem, kiedy go dać, bo w przepisie nie potrudzili się, żeby o tym wspomnieć.
            Marlena westchnęła ciężko i cisnęła w brunetkę cukrem waniliowym, który rozsypał się na jej fartuszku. Ann wydała z siebie jęk czystej frustracji i wykonała popisowy rzut fartuchem w dal – udało jej się dorzucić aż do kranu – po czym, kręcąc głową, udała się do salonu, ciągnąc za sobą siostrę.
            Za oknem mieszkanka Ann i Grega, jej chłopaka, rozciągał się widok na cudowną, paryską panoramę. Marlena przypomniała sobie, jakie uczucia towarzyszyły jej, kiedy ujrzała ją po raz pierwszy. Radość, wzruszenie, bezgraniczne szczęście… tak wyglądał jej niedawny entuzjazm. Do wczoraj spędzała najlepsze ferie świąteczne w życiu – zobaczyła tyle wspaniałych rzeczy, rozmawiała z takimi sympatycznymi ludźmi, zjadła tak wiele potraw, które skradły jej serce… nie mogła uwierzyć, że to jej siostra ma codziennie, na wyciągnięcie ręki, a jeszcze bardziej niedowierzała, iż nie pochwaliła się z powodu przeprowadzki z Edynburga tuż do Miasta Zakochanych. Ona rozesłałaby pocztówki pewnie do wszystkich ludzi, z którymi kiedykolwiek rozmawiała. Naprawdę cieszyła się każdą sekundą spędzoną tutaj, nie odmawiała sobie żadnych rozrywek i ani myślała gdybać, dlaczego Angelowie zaprosili ją na bankiet.
            Ale dzisiaj już musiała. Z mieszanymi uczuciami zerwała kartkę w kalendarzu i przywitała dwudziesty dziewiąty grudnia ukryciem twarzy w dłoniach. Z jednej strony Ann obiecała jej wsparcie, deklarując, że pójdzie z nią na tę farsę, ale przecież to nie jej nienawidził rozpieszczony diabeł w skórze trzynastoletniego chłopca – Sidney Angelo. Jedyne, co może ją tam spotkać to nieprzychylne spojrzenie, może ewentualnie jakiś grubiański komentarz, podczas gdy Marlena jest w realnym zagrożeniu życia.
─ Posłuchaj mnie, Marley ─ potrząsnęła nią Ann. Fragmenty ciasta oraz posypki czekoladowej kleiły jej się do palców i przenosiły na jej poliestrową bluzkę, którą kupiła na miejscu z napisem KOCHAM PARYŻ. ─ Będę chodzić ci praktycznie po piętach i obiecuję, że nie dopuszczę do spotkania twarzą w twarz ciebie i tego dzieciaka, okej? Pójdziemy, zobaczymy, co Rowle’ owie od nas chcą i wrócimy. Po tym wszystkim pójdziemy jeszcze na makaroniki, dobra?
─ Łatwo ci mówić ─ odparowała ─ ale to nie ty sprowokowałaś w młodości chłopaka, który uważa się za następcę tronu Wielkiej Brytanii i…
─ Dobra? ─ powtórzyła bardziej stanowczo. Marley westchnęła i kiwnęła głową, wciąż nie rozstając się z najgorszymi przeczuciami.
            Ann najwyraźniej trochę ulżyło, po tym mało entuzjastycznym kiwnięciu głową, bo natychmiast zapomniała o swoim planie zrobienia ciasteczek i z uśmiechem od ucha do ucha, zaciągnęła ją do swojej (i Grega) sypialni, gdzie dotychczas Marlena nie miała wstępu.
─ Coś ci pokażę ─ oznajmiła i z tajemniczą miną zniknęła za drzwiami.
            Zanim wyszła z powrotem, wychyliła się za drzwiami i kazała siostrze zamknąć oczy.
─ Najlepiej idź do łazienki!
─ Na oślep? ─ zakpiła.
─ Tak! – odkrzyknęła jej siostra, ale Marley niezbyt wzięła do serca jej nakaz, jednak skierowała się do własnej łazienki (kolejny dowód na to, że jej siostra teraz ma życie jak w Madrycie – u nich w domu to tylko pomarzyć o dwóch, osobnych łazienkach) i kiedy usłyszała głośne szwendanie się Ann po domu, zacisnęła powieki.
─ Nie otwieraj ─ zażądała brunetka, ale najwidoczniej nie ufała siostrze na słowo, bo z pomrukiem niezadowolenia przewiązała swoim dołem od piżamy jej głowę, jakby była to prymitywna przepaska na oczy.
            Następnie, nakazując jej co chwila to unieść rękę (─ Tą drugą lewą, Marley ─ wzdychała ciągle), to lekko się zgarbić, to się uśmiechnąć, bezustannie grzebała w jej ciuchach, poprawiając jedne i ściągając drugie, co normalnie dość zakłopotałoby dziewczynę, ale w tej chwili zbyt oczekiwała niespodzianki, żeby zwrócić na to uwagę. W końcu, po chyba półgodzinnym trzymaniu w niepewności, Ann sprawnym ruchem zabrała z jej oczu swoją piżamę i odsłoniła Marlenie widok na swoje odbicie w lustrze.
            Wyglądała oszołamiająco. Po ubogiej dziewczynie, która mieszkała w jakieś czarnej dziurze, niewiadomo czy w Szkocji, czy już w Anglii i dla której posiadanie dwóch łazienek to szczyt marzeń, nie pozostało ani śladu. Dziewczyna, którą McKinnon zobaczyła w lustrze odznaczała się naturalną urodą, miała śliczne rysy twarzy, wcale nie zmęczone i smętne, jak zwykle, i wyniosły wyraz twarzy, jakby cały świat znajdował się w jej głębokim poważaniu. Skromna, lekko rozkloszowana, biała sukienka w koronkę, sprawiła, że jej chłopięca figura nabrała kształtów, a dzięki łańcuszkowi po raz pierwszy od zawsze nie miała gołego dekoltu. Czuła się niesamowicie.
─ I jak? ─ zaświergotała Ann, podskakując z ekscytacji. Marley podciągnęła trochę nosem i czuła, że łzy napływają jej do oczu. To żałosne, że płakała z tak materialnego powodu, ale nie mogła oprzeć się wrażeniu, że po raz pierwszy od zawsze wygląda naprawdę ładnie, a to z jednej strony dobrze, bo wygląda porządnie, a z drugiej źle, bo po raz pierwszy.
Brunetka prychnęła, kiedy zobaczyła, że pierwsza łza spływa po policzku siostry i bezceremonialnie grzmotnęła ją w plecy.
─ Nie maż się.
─ Mam… mam w tym iść? ─ wydukała, wciąż bardzo wzruszona.
─ Nie, ubrałaś to po to, żeby skoczyć do sąsiadki po ziemniaki ─ zakpiła Ann. ─ To sukienka siostry Grega, ale prawie w ogóle nie używana. Pomyślałam, no wiesz… w sumie nie masz niczego, co nadawałoby się na bankiet, a jak znam życie pojawi się tam odstawiona starsza Angelówna, a może nawet ta cała Alicja Rowle… pomyślałam… wiesz, doszłam do wniosku, że chciałabyś im pokazać, kto tu naprawdę ZAWSZE dobrze wygląda, nieważne ile galeonów na to wyda.
            Mara uśmiechnęła się delikatnie. Szczerze mówiąc do tej pory nie zastanawiała się nad sukienką na bankiet, chociaż wielokrotnie wyobrażała sobie jej dwie wyrachowane kuzynki, Colette Angelo i Alicję Rowle.  Nie było mowy, żeby stawiła im czoła, ale w tej sukience z pewnością zmniejszyłaby prawdopodobieństwo wyśmiania.
            Złapała mocno swoją siostrę za rękę – ot tak – w zwykłej podzięce, nie tylko za sukienkę, ale i za cały, cudowny prezent na Boże Narodzenie, jakim był wyjazd do Francji. Dzięki niej poczuła się silniejsza i wierzyła, że cokolwiek ją dzisiaj spotka, nie może jej zabić. Ann uściskała ją serdecznie, szepcząc do ucha kolejne, ledwie słyszalne słowa:
─ Udowodnij tym ważniakom, że McKinnonowie nie są bandą obdartusów. Pokaż im, że chociaż nie masz kilkunastu tysięcy galeonów w skrytce u Gringotta, to jednak więcej w tobie uroku niż w nich wszystkich razem wziętych. Spraw, że Sidney zgłupieje do tego stopnia, że wszystkie niecne plany w jednej sekundzie uciekną mu z głowy ─ szepnęła.

***

                Jo wzięła ostatniego kęsa grubo posmarowanej masłem orzechowym kanapki, popiła ją gorącą czekoladą, która wypijana przez nią w zawrotnym tempie niemiło paliła ją w gardle, jednak dziewczyna musiała torturować się w taki sposób, bo najwyraźniej i tak już postradała do reszty zmysły.
            Dowody?
            Po pierwsze – zachowała się na tyle błazeńsko, że wyjechała z bandą mugoli na harcerski obóz jako opiekunka.
            Po drugie – zrobiła to zaopatrzona w bardzo skromny prowiant i bez kieszonkowego i praktycznie żyła kolejny dzień na fartuszku Jordana, faceta którego znała czwarty dzień, a już zdążyła tak wszystko schrzanić.
            Po trzecie – w ogóle przejmowała się powyżej wspomnianym Jordanem.
            Po czwarte – mimo złych przeczuć dała się namówić do założenia jej na nogi dwóch, krzywych kawałków drewna, nazywanych nartami i – to najlepszy punkt jej skrajnego szaleństwa i najwyraźniejszego braku najmniejszego instynktu samozachowawczego – zgodziła się na zjeżdżanie na tychże samych drewniakach po śniegu, w dół – tak po prostu, jedynie z kijkami w rękach, jako cokolwiek do obrony! I to nie takimi kijkami jak różdżka, które jeszcze na upartego mogą ją ocalić, ale równie niemagicznymi jak narty!
            I to wszystko przez tego cholernego, perswazyjnego psychoanalityka.
 ─ Słuchaj, J. – powiedział do niej dzisiaj rano. ─ Stevie Renner zwichnął wczoraj kostkę, kiedy próbowałem razem z nim nauczyć się zjeżdżać tyłem.
─ Po co uczysz się jechać tyłem, skoro nie umiesz nawet po ludzku? – spytała rozsądnie Jo, ale w odpowiedzi uzyskała jedynie beztroskie machnięcie ręką.
            Jakże zwyczajnie.
─ Ale wiesz co to oznacza? ─ zapytał Jordan, przyglądając jej się z wielkim podekscytowaniem. Dziewczyna wolała nie odpowiadać na to pytanie, bo zapewne było ono tak samo podchwytliwe jak wszystkie, które zadał jej Steele. I tak samo służyło do sporządzenia analizy jej charakteru.
─ Na bank zaraz mi powiesz ─ odparła tylko. ─ Stevie’ ego pewnie bardzo boli.
─ Przeżyje ─ stwierdził niezwykle empatycznie chłopak. ─ A znaczy to, że wchodzisz na jego miejsce, bo mamy komplet nart na zbyciu!
            Tak po prostu.
`          Ha!
            Dlaczego Jo jest tak bezmyślną osobą, że przez myśl jej nie przeszło, czego skutkiem może być niekontrolowane zjeżdżanie w dół?! Jak mogła nie pomyśleć, że może na kogoś wpaść? Jak mogła nie wpaść na to, że może nagle przestać myśleć trzeźwo?
            Mogła. Bo nigdy z niczym takim się u siebie nie spotkała.
            Zero przezorności. ZERO.
            A o to, co ją spotkało, a raczej, co jej przygrzało:
            Na początku próbowała w ogóle narty założyć i jeśli miała być perfekcyjnie szczera, to ta część szła jej najgorzej. W końcu jednak Jordan zlitował się nad nią, otrzepał swoim kijkiem jej buty, uklęknął i ręką pomógł jej jakoś wcisnąć je w przypięcia. Kiedy już się z tym uporała, powiedział do Jackie, kolejnej opiekunki-skautki, że dzisiaj dostanie dwie grupy i obiecał Jo, że zajmie się nią indywidualnie.
            Powinna się w tej chwili sprzeciwić i krzyknąć, że woli być z grupą dwunastolatków. Na pewno byłoby to o niebo mniej zgubne niż jej osobisty instruktaż Jordana. Dlaczego tego nie zrobiła?
            Bo nie myśli.
            Kiedy Steele rozpoczął naukę jazdy, szło jej dosyć niezdarnie, ale z czasem robiła coraz większe postępy. Powoli zakręcała, dociskając wewnętrzną nartę do śniegu i jechała w kierunku swojego instruktora, w ładnym slalomie. Potem zaryzykowała i puściła się „na strzałę” w dół, nabierając coraz to większej prędkości. Kilka razy staranowała młodszych członków swojego obozu, ale jechała dalej, nie oglądając się za siebie, a jedynie krzycząc „Wybacz, Stanley!” („Jestem Bianca!”, odpowiadała sylwetka, leżąca plackiem na śniegu, lecz ona to ignorowała), a po kilku godzinach Jordan stwierdził, że nauczy jej jeździć tyłem.
            Jo, zachęcona swoimi postępami, chętnie na to przystała.
            I to był jej błąd.
            Steele złapał ją za ręce i powoli kontynuował slalom, pchając ją przed siebie. Co chwila rzucał takie ostrzeżenie jak „uważaj, zaraz wjedziesz w drzewo” albo „daj pani przejechać pierwszej” i zapewne robiłby tak dalej, gdyby Jo nie odwróciła jego uwagi, sprowadzając go na temat czegoś psychologicznego, czego dziewczyna do końca nie rozumiała, ale naturalnie udawała, że doskonale go rozumie. Bredząc o Freudzie i o latencji, Jordan nie zauważył, że jakieś rozpędzone dziecko, jedzie prosto na niewidzącą nic z tyłu Jo, i powaliło ich prosto na mokry, zimny śnieg.
            I wtedy to się stało.
            Jordan cisnął w nią ulepioną na szybko śnieżną kulką, ona natarła mu twarz śniegiem i oboje rozchichotali się jak małe dzieci, o których psychice Jordan nadawał przez ostatnie kilkanaście minut. Następnie chłopak próbował stanąć, ale zachwiał się i jeszcze raz padł na śnieg, tym razem zmieniając swoje położenie – to on leżał na Jo, a nie ona na nim. Prewett znowu parsknęła śmiechem, ale zamiast zrzucić go z siebie na bok, lekko się podniosła, odszukała jego usta i…
            Dziewczyna na samo wspomnienie wylała na siebie całą gorącą czekoladę.
            Całowała się z mugolem.
            CAŁOWAŁA SIĘ Z MUGOLEM.   
            Jeśli Isaac albo ktokolwiek z jej znajomych się o tym dowie, będzie skończona. Nikt nigdy nie pozwoli jej brać udział w jakiejkolwiek akcji przeciw ojcu Jilly, nigdy nie pomoże w odbiciu Prim i nigdy nie ukończy swojej misji, którą dostała od Czarnego Pana. Ha! Jakby tylko to! Rodzina ją wydziedziczy, przyjaciele zapewne się od niej odwrócą, Śmierciożercy oskarżą o zdradę i wszyscy będą starali się ją wykończyć.
            Ale najstraszniejszym faktem było niewątpliwie to, że kiedy tylko skończyła jeść swoją kanapkę i kiedy Jordan wszedł do jej namiotu, od razu przestała panikować.
            Serce zabiło jej mocno, a ona pierwszy raz poczuła, że naprawdę je ma.


***

                Syriusz nienawidził, kiedy ktoś zmuszał go do czekania, zwłaszcza, jeśli czekał na człowieka, do którego braku sympatii nawet nie ukrywał. Czuł się przykuty do pobazgranej czarnymi pisakami ławki obok kamieniczki z kilkoma podupadającymi sklepami, czyli odbicia domu Rowle’ ów, widzianego przez mugoli.  Szczerze powiedziawszy, zastanawiał się, czy nie grzmotnąć pobliskiej zaryczanej (i niezbyt ładnej) dziewczyny Drętwotą, żeby przestała straszyć przechodniów swoim napadem histerii. Właśnie to takie osoby przyczyniają się go zmniejszenia poziomu turystyki.
            Proszkiem Fiuu teleportowali się co prawda do salonu rezydencji Rowle’ ów, gdzie wrzało od przygotowań do kotylionu, ale Mary wyszła z jakąś koleżanką do miasta, a ani on, ani i Potter nie miał ochoty na zaczekanie na nią w willi krewnych, dlatego znaleźli się na tej wielkiej, pobazgranej ławce. Dobre i to, bo przecież – skoro mamy najwyraźniej Dzień Na Opak – okularnik mógł obwieścić, że chętnie napije się herbatki z dwoma, dotychczas znienawidzonymi, dalekimi ciotkami i ich wariackimi dziećmi.
            Nie mógł uwierzyć, że obydwoje, on i James, wylądowali w prawdopodobnie najbardziej męczącym mieście na świecie (do którego sam Black jeździł kilka razy w roku, i kiedy jeszcze mieszkał z rodziną, i nawet teraz, z Potterami, więc wiedział, co mówi, nadając mu miano najbardziej męczącego), czekając na Mary McDziwkę. Ludzie, do czego ten świat zmierza?
Nie dość, że dobrowolna wycieczka do żałosnego Miasta Zakochanych świadczyła o prawdopodobnych różnicach w jego i zdrowej psychice, to w dodatku Rogacz przyjął misję odebrania dziewczyny tak chętnie, jakby Elizabeth Nass proponowała mu w zamian dwa litry szkockiej!
Pfi! Nawet dwa litry nie są wystarczającą łapówką, dla której James skłonny byłby odebrać Mary – i za dwadzieścia by tego nie zrobił. Dziewczyna mogła i być jego przyjaciółką z dzieciństwa, byłą dziewczyną i jedną z nielicznych osób, którym naprawdę ufał, ale jednak Syriusz nie mógł przestać wracać myślami do zagadkowej sytuacji z piątej klasy, kiedy to tych dwoje zerwało, właściwie w tak tajemniczych okolicznościach, że domniemane teorie rozpadu tego związku cały czas krążą po Hogwarcie jako ulubiony temat plotek. Tu nie chodziło tylko o zwyczajną sprzeczkę, bo James i Mary zżyli się ze sobą na tyle, że za długo – mimo swoich temperamentów – nie mogli się jeden na drugiego obrażać.
Zapewne powodem kłótni była jakaś kwestia z przeszłości, możliwe, że McDonald zagroziła, że puści parę z ust w związku z jakąś wielką tajemnicą, którą James powierzył jedynie jej i, rzecz jasna, Syriuszowi, albo o coś takiego… Ten rodzaj grożenia zawsze niewyobrażalnie denerwował Rogacza. Chociaż to chyba wciąż nie to. Po owej wielkiej kłótni, Potter przez kilka następnych dni rozładowywał swoją złość, niszcząc kolejne gramoty w ich dormitorium, więc raczej przeszłoby szybciej, gdyby chodziło tylko o małą, żałosną, niespełnioną groźbę.
Ale nie w tym rzecz.
Cokolwiek się wtedy wydarzyło, i jakkolwiek zmieniło relacje między tą dwójką, musiało się to skończyć niedawno, gdyż James nie odpuściłby tak łatwo i nie zgodziłby się tak potulnie odebrać ją z Paryża. Zwłaszcza, że przebywała u Angelów, a tam przecież jest Colette.
             Tak, ta sama Colette Angelo, która mimo swojego niewinnego wieku, spowodowała skandal na całą magiczną Europę, a on, Potter i, a jakże, Mary byli w całą aferę w maleńki sposób zamieszani…
─ Myślisz, że spóźnia się specjalnie? ─ spytał głośno, chcąc rozmową odrzucić męczące myśli. ─ Czy jeśli tak, to możemy tak samo specjalnie ją zostawić?
─ Oby ─ odpowiedział James i poczochrał sobie głowę. ─ Mimo tego, co mówiła Lizzie Nass na pewno zaciągnie nas na kotylion. I tak się stąd zmywam, jak tylko Mary skończy mówić, co wie.
            O! Czyżby Rogaś nareszcie się rozkręcił i zaczął zdradzać przyczyny swojego nieludzkiego zachowania?
─ Wie, ale co dokładnie? ─ ożywił się Black. Pomysł znęcenia się zaklęciem Densaugeo nad rozhisteryzowaną dziewczyną z sąsiedniej ławki natychmiast opuścił jego umysł.  
            James uśmiechnął się zagadkowo, odczekał kilka chwil, jakby chciał podtrzymać przyjaciela w niepewności, ale ostatecznie wygrzebał ze swoich spodni mały, zmiętolony kawałek pergaminu. Syriusz rozpoznał na nim znajome pismo:

J-,
Znalazłam Serenę. Niedługo się odezwę. Jeszcze raz przepraszam za to, co powiedziałam. 
-M.
            No i wszystko jasne.
            Black głośno prychnął i odrzucił bezwartościowy – dla niedoinformowanych – papierek za siebie. Och, ile by dał, żeby Bóg nagrodził go jakimś innym najlepszym kumplem Jamesem Potterem, który nie będzie tak napastliwy i upierdliwy! W normalnych okolicznościach na pewno nie dałby się tak łatwo sprowokować, ale kiedy tylko ktoś wspominał o tej przeklętej dziewczynie, Serenie Marceau, od razu uruchamiały się najbardziej obsesyjne trybiki w jego mózgu, trochę, jakby tamta dziewczyna była taką zmutowaną wersją Lily Evans. Nie mógł uwierzyć, że James ZNOWU dał się podpuścić na stary jak świat numer z Sereną.
─ Kiedy ta manipulantka wcisnęła ci ten śmieć? ─ zapytał. James roześmiał się pusto.
─ Dzisiaj rano dostałem od niej sowę – odparł spokojnie. – Podejrzewałem, że jakoś wmanewruje własną matkę w dostarczenie mnie na miejsce i jak zwykle świetnie wszystko zaplanowała.
─ Dokładnie, James! ZA-PLA-NO-WA-ŁA – przesylabizował. – McDonald to psychiczna, kłamliwa suka i PONOWNIE wkręciła cię w swoją małą farsę. NIE WIERZĘ, że jesteś aż tak głupi i zgodziłeś się tutaj przyjechać – nie patrz tak na mnie, wiesz, że to prawda – TYLKO po to, żeby ona znowu zaślepiła ci oczy jakimiś błyskotliwymi wymówkami i historyjkami wyssanymi z palca. Ale wiesz co? Najbardziej wkurwia mnie to, że cały czas dajesz się trzymać na smyczy i – co gorsza – zastraszać wzmiankami o tym, że zdzirowata Serena Marceau wróciła po swojej ciążowej kwarantannie.
─ Wiem, że Mary jest zdzirą, Łapo ─ odpowiedział mu chłodno. ─ Ale nie kłamliwą. Może i gada od rzeczy w większości przypadków, ale z pewnością nie okłamałaby mnie w kwestii powrotu Sereny. Nie rozumiesz tego, że muszę COŚ powiedzieć po całej tej sytuacji z van Weertami i moją psychiczną siostrą rok temu? Nie sądzisz, że należą jej się przeprosiny po tym, co zrobił mój kuzyn? Nie uważasz…
            Black pokręcił głową, zrezygnowany, bo dotarła do niego ponura rzeczywistość, z której zdawał sobie sprawę wcześniej, ale dopiero w tej chwili uderzyła do niego tak mocno, że aż lekko się zaniepokoił.
            Wiedział, że jego przyjaciel się zmienił po Bożym Narodzeniu w piątej klasie. Owszem, dalej był tak samo butny, lekkomyślny i beztroski, ale brakowało w nim już dawnej, szczeniackiej pogoni za jakimikolwiek kłopotami i przede wszystkim zgubił gdzieś po drodze swoją bałamutność, swój dar do kokietowania, jakby się ustatkował albo coś równie obrzydliwego. Pomyślał wówczas, że to po prostu częściowo zasługa Mary, która jakoś złapała go w swoje sidła garścią żałosnych intryżek, ale teraz doszedł do wniosku, że zmiana jego zachowania to długi łańcuch czynników, czego ogniwami są te wszystkie wydarzenia z przeszłości.
            I pożar domu Walkerów, i pamiętny biwak z Sereną, Skye, Mary, Colette i van Weertami, i sytuacja z Sereną, i z May… Syriusz, w przeciwieństwie do McDziwki popełnił zasadniczy błąd, udając, że jest jak dawniej. Z kolei Mary, prawdziwy geniusz zbrodni, doszła do wniosku, że ten łańcuch oprócz tego, że jest kagańcem Jamesa, który ten sam sobie założył, jest również świetnym narzędziem do manipulowania, istną batutą, którą ona (i również Serena) mogły, jako zawodowe dyrygentki, skutecznie użyczyć, przysyłając właśnie takie liściki.
            A to oznacza, że Mary McDonald ponownie próbuje złapać ich wszystkich, ze swoim ukochanym „Jimmy’ im” na czele, w swoją misterną sieć. On, jako – jak niezwykle trafnie okrzyknęła go kilka tygodni temu Evans – największy po niej (w tym momencie trochę zalatuje przesadą) oponent na świecie – może jakoś innych z niej wybawić. 
            Skoro Mary wykorzystuje zamknięcie się w sobie Jamesa i jego obsesyjną chęć naprawienia swoich błędów i przez to udaje jej się trzymać go w wyrzutach sumienia, Black musi dokonać wszelkich starań, żeby ulżyć mu na tyle, żeby znowu poczuł się sobą. I chyba wiedział już, gdzie uderzyć. Głupia Lizzie Nass podłożyła mu rozwiązanie tuż pod nos, pogrążając w ten sposób swoją córeczkę.
            Bo co najbardziej przypomni Rogaczowi o tym drugim, mrocznym obliczu Mary McDonald jak nie jej własna broń, czyli tajemnice z przeszłości? A gdzie ta jedna tajemnica, która może ją pogrążyć, się zaczęła?
            Na kotylionie.
Bon Dieu! ─ krzyknęła dosłownie w tej samej chwili, w której Syriusz zaczął zarysowywać swój plan, znajoma postać, chwaląc się swoim świeżo nabytym płynnym francuskim.
            W pamięci Blacka Mary była atrakcyjną (ale za to jak zgubną) blondynką z wyczuwalną aurą wili. Blondynką. Atrakcyjności jej w ciągu pół roku nie ubyło, urok wili też nigdzie nie wyparował, ale…
            Chłopak nagle przypomniał sobie sytuację z czwartej klasy, w której jedna z Piękności* przefarbowała sobie włosy, żeby bardziej przypodobać się Jamesowi. Wiadomo jaki kolor wybrała. Najwyraźniej Mary McDonald postanowiła się nią zainspirować.
            Ze swoimi niebieskimi oczami, śniadą cerą, wielkimi ustami i ognistorudymi włosami wyglądała jak mniej pruderyjna, pewniejsza siebie i bardziej bezwzględna kopia Lily Evans.
─ Jimmy! ─ wrzasnęła, udając zaskoczenie. Rogacz zaśmiał się nieszczęśnie, gdy jego była dziewczyna rzuciła się mu w ramiona.
─ Hej ─ przywitał się, a jego oczy ponownie zaszły mgłą.
            Nowa, rąbnięta gierka M.M – runda pierwsza oficjalnie rozpoczęta.
            Syriusz gapił się bezmyślnie na to, jak rudowłosa (!) dziewczyna przytula i obcałowuje jego przyjaciela, kiedy ten zaciska zęby i stara się nie krzyknąć jak kompletny maniak: „GADAJ, CO WIESZ O SERENIE!”, ale wkrótce Mary dała spokój, a jej humor znacznie się ostudził.
─ Black ─ skinęła głową, bardziej nie mogąc się już skrzywić.
─ Witaj, kurewko ─ odpowiedział, siląc się na wielki, nienaturalny uśmiech. Dziewczyna odpowiedziała mu tym samym.
─ Co tam u braciszka? ─ wycedziła. ─ Słyszałam, że służba Voldemortowi bardzo mu służy. Ponoć zrobił się tak gorący jak ty byłeś dawniej. Teraz zniewieściałeś.
            James odchrząknął, przywołując ją do porządku. Mary wymamrotała jakieś słowa przeprosin, ale były skierowane bardziej do Jamesa, niż prawdziwie poszkodowanego.
            Black puścił jej słowa mimo uszu, chociaż z przyjemnością dorobiłby do jej rudych włosów ośle uszy (co – tak między Bogiem a prawdą – mógł zrobić, bo miał te swoje piękne siedemnaście lat), bo wiedział, że szufladkowanie każdego i wszystkich to największe hobby McDonald. Kiedy tylko Rogacz gdzieś sobie pójdzie, utnie sobie przyjacielską pogawędkę z jego byłą dziewczyną.
─ Wiesz co, McDziwko? ─ spytał prowokacyjnie. ─ Będziesz mogła go nawet zobaczyć, bo zapewne przywędrował na największą imprezę w okolicy. Nie wiem jak wy, ale ja idę wypudrować sobie nosek na kotylion.


***
                Marley przez całą drogę na bankiet do Rowle’ ów wyglądała przez brudne okno samochodu Grega, chłopaka Ann, czując się jak jakaś księżniczka w tej pięknej sukience. Zastanawiała się również, co ją czeka, ale po raz pierwszy nie snuła czarnych scenariuszy, lecz myślała, jak bardzo dobrze będzie się bawić, a wręcz czuła mrowienie w brzuchu z ekscytacji. Mimo tego, że bez przygód w domu należącym do Angelów się nie obejdzie, może uda jej się przez pewien czas poczuć, jak to jest należeć do arystokratycznych, czystokrwistych rodzin, których członków życie obraca się wokół wszystkich tych zabaw i bali.
            Ann długo tłumaczyła Gregowi, dlaczego nie może zabrać go ze sobą („Moi krewni uważają, że należy przedstawiać chłopaka rodzinie dopiero po ślubie”, zmyśliła), ale widać, że chłopak wciąż był lekko naburmuszony, że tej nocy jego rola ogranicza się do zawiezienia sióstr w wyznaczone miejsce. Mara wywróciła oczami, widząc jego minę.
Od początku ich krótkiej i niezbyt ciepłej znajomości, niezbyt za nim przepadała, zwłaszcza dlatego, że traktował on wszystkich protekcjonalnie i zbyt często się obrażał. Mimo tego, nie życzyła mu znaleźć się  wśród pięknie wystrojonych dam, które dorobiły się fortuny gównie dzięki swojej czystej krwi, bo mógłby mieć tak jeszcze ciężej, niżeli ona. Mugole czy mugolacy nigdy nie będą akceptowani w takich rodzinach jak Rowle’ ów.
            I kiedy o tym pomyślała, doszła do wniosku, że mimo całego ich dobrobytu, wcale nie chciałaby być jedną z nich.
─ Tu możesz stanąć, Greg ─ usłyszała głos Ann, która wolała nie pokazywać Gregowi, jak dostać się do rezydencji swoich krewnych, bo niemający za grosz pojęcia o magii chłopak mógłby naprawdę sobie zaszkodzić. ─ Ciocia i wujek mieszkają tuż za rogiem.
            Ciocia i wujek? Merlinie, to cud, że jej siostra nie zwymiotowała, wyrażając się tak szanownie o gospodarzach bankietu. Marlena nie dałaby rady.
            Chłopak markotnie zatrzymał samochód i dał się pocałować Ann w policzek. Marley szybko wyskoczyła z jeepa i zatrzasnęła za sobą drzwiczki. Greg odjechał tak szybko, że omal nie zmiażdżył jej stopy.
            Obydwie McKinnonówny stały teraz na jakimś opustoszałym placu, pomiędzy ulicą, mostem a jakąś kamienicą z zamkniętą herbaciarnią, kwiaciarnią i cukiernią. O ile pamięć ich nie myliła, dokładnie pomiędzy szyldem HERBACIARNIA U MADEMOISELLE CHERPENTIER a zbitym oknem piekarni drobnym maczkiem napisano zaklęcie, po którym wypowiedzeniu, ujawniało się wejście do rezydencji.
            No tak, łatwo powiedzieć. Jak tylko znaleźć jakiś stary napis na cegle, kiedy było tak ciemno, że Marlena ledwo co widziała bladą twarz swojej siostry?
─ Jak samopoczucie? ─ mrugnęła do niej Ann, szukając w swojej torebce różdżki, zapewne chcąc zapalić jakiekolwiek światło. Mara uśmiechnęła się niemrawo, sama nie wiedząc do końca, czy do niej, czy też do siebie.
─ Lepiej.
            Po tych słowach, Ann wyjęła swoją różdżkę, a niebieskawe światełko polepszyło trochę ich sytuację. Mniej więcej pięć minut siostry próbowały znaleźć formułkę zaklęcia – oczywiście bezskutecznie – gdy o mało padły na zawał tuż obok wystawy piekarni z pączkami i jagodziankami w promocji. A to wszystko przez…
─ Cześć wam ─ krzyknął cicho Ktoś.
Głos miał piskliwy, drażniący i przede wszystkim wypruty z emocji, tak bardzo charakterystyczny dla jednej, jedynej istoty stąpającej po ziemi.
─ Colette? ─ zdziwiła się Ann i wycelowała jej snobem światła z różdżki w twarz.
            Colette Angelo, starsza siostra Sidneya, uśmiechała się do nich zagadkowo. Jej platynowe włosy lśniły w mroku jak chmara świetlików, a wielkie, modre oczy przyglądały się  im chłodno i obojętnie.
─ Już nie ─ odparła Colette. ─ Posługuję się drugim imieniem – Brianna. Możesz mówić do mnie Bree, jeśli chcesz.
            Ann i Mara wymieniły skonsternowane spojrzenia. Żadna z nich nigdy nie rozmawiała na osobności ze starszą Angelówną, bo ta zawsze trzymała się blisko swojej matki, a ona już dbała, żeby jej kochana Bree nigdy nie miała styczności z takimi dzieciakami, jak obdartusy od McKinnonów. Teraz jednak dziewczyna nie wydawała się tak wyniosła jak jej matka, może trochę zdystansowana, ale nie wyniosła. Marley pomyślała nawet, że patrzy na nią mniej protekcjonalnie niż Greg.
─ Twoi przyjaciele mówią do ciebie Bree? ─ zagadnęła ją, gdy milczenie zaczęło robić się krępujące.
            Blondynka spojrzała na nią tak, jakby nie miała pojęcia, kim jest przyjaciel.  
Ja mówię do siebie Bree – sprostowała. – Wiesz, to było konieczne. Musiałam zerwać z przeszłością. Niezłym początkiem wydawała mi się zmiana imienia. A zresztą – Bree pasuje do mnie lepiej niż Colette, nieprawdaż?
            Ann i Marley wydały z siebie wspólny pomruk, coś pomiędzy „taaaa, może” a „eeee, co?”, ale Bree najwyraźniej stwierdziła, że woli tę pierwszą odpowiedź.
─ Gdzie jest twój partner, Marleno? ─ spytała, wciąż nieprzytomnym głosem, jakby dopiero co wyszła z łóżka. Szatynka zamrugała kilkakrotnie, bo pytanie zupełnie zbiło ją z pantałyku.
            Bree zaśmiała się delikatnie. Jej śmiech przyprawiał o gęsią skórkę.
─ To fajnie, że nikogo nie wzięłaś, bo prawdopodobnie kilku chłopców też przyszło solo. Tyle że wiesz… ja osobiście, nie chciałabym pójść sama na kotylion.
KOTYLION!? ─ zakrztusiła się własną śliną Marlena.
            Dziewczyna nigdy nie widziała na oczy prawdziwego kotyliona, ale słyszała wiele opowieści z nim w tle, szczególnie zapadła jej w pamięć historia jej matki, kiedy rozmawiała o swoim debiucie z ciotką Heather.
            Z jej słów wynikało, że na kotyliony zapraszano jedynie najlepiej urodzone dziewczęta, zwykle około piętnastego roku życia, żeby oficjalnie wprowadzić je do arystokratycznej sfery, innej niż ta, którą znały dotychczas. Prosto ujmując było to coś w rodzaju uznania ich za dojrzałe osoby, które naturalnie pojmują wagę czystości krwi i – co było chyba najważniejszym z powodów – trzeba je pomału nakłaniać do poszukiwań równie dobrze urodzonych absztyfikantów. Wiedziała też, że na kotylionach często goszczono starszych czarodziejów, żeby zacisnąć więzy pokrewieństwa, ale pełno osób przyjeżdżało tam po prostu, bo to bardzo pamiętna uroczystość.
            O jednym z kotylionów opowiadała jej również Dorcas, która pojechała na niego pod przymusem, no i Mary, kiedy jeszcze mieszkała z nią w dormitorium. Ze znanych Marlenie osób na tego rodzaju zabawy przyjeżdżał też Syriusz, James, zapewne Hestia, niewykluczone, że Titanicowie, no i pewnie Longbottomowie.  
─ No ─ potaknęła Ann. ─ Nie wspomniałam o tym?
            Marley zrobiła na tyle wymowną minę, że jej siostra domyśliła się, ile ta o wie o rzekomym kotylionie.
─ Wybacz ─ odparła. ─ Ale Bree ─ przez jej gardło z trudem przeszło to słowo – ma rację. Podczepisz się pod kogokolwiek, kto przyszedł sam i voila.
            Dziewczyna zdusiła w sobie poirytowanie, ale w końcu przystała na tę propozycję. Z Ann policzy się później…
            Bree, której najwyraźniej znudziło się stanie bezczynnie w chłodny wieczór na dworze, wymamrotała jakieś zaklęcie, a czar kamuflujący zniknął z wielkiej, drogocennej budowli, której mosiężne okna rozświetlały całą ulicę. Mugolska kamienica najwyraźniej przepadła w czeluściach, bo na jej miejscu pojawił się olbrzymi, doszczętnie pokryty śniegiem ogród, gdzie kilkoro osób ganiało się, śmiejąc się przy tym do rozpuku. Rezydencja Angelów swoim bogactwem i okazałością zdawała się dominować nad całym Paryżem – kondygnacje, ganki, werandy, wieże, krużganki, gzymsy, portyki – to wszystko, bez wyjątku, zapierało dech w piersiach.  
            Marlena szybko przeszła przez ogród, co chwila widząc znajome twarze lepiej urodzonych od niej nastolatków, którzy w Hogwarcie nie zwracali na nią najmniejszej uwagi, ale teraz – kiedy szła obok Bree i Ann przez odśnieżoną ścieżkę na kotylion – zaczęli dyskretnie pokazywać na nią palcami i chichotać pod nosem. Dziewczyna na chwilę przystanęła, kiedy zobaczyła cudowną fontannę, a ściślej posągi tańczących obok siebie wili i skrzata, z których uszu leciały strumienie niebieskawej, barwionej wody, ale natychmiast wbiegła za towarzyszkami do środka willi, bo zobaczyła z daleka sylwetkę odwróconego Franka Longbottoma, gawędzącego z Alicją Rowle, córką jej drugiej ciotki i dzisiejszą – obok Bree – gospodynią przyjęcia. 
            W środku rezydencja robiła jeszcze większe wrażenie niż na zewnątrz. Ostatnim razem, kiedy dziewczyna minęła westybul rezydencji swoich krewnych, nie mogła wyjść ze zdumienia, po co garstce osób tak wiele szykownych pokoi, wysokich na prawie dwadzieścia metrów sal, obrazów, wyciętych fragmentów ze starych książek, propagujących ideę czystej krwi, które pozawieszano na ścianach; teraz przestała porównywać wielkość do mieszkańców, bo zarówno korytarze, jak i poszczególne komnaty, gromadziły tłumy czarownic i czarodziejów. Wszystko perfekcyjnie wysprzątano, a Marley nawet nie chciała myśleć, jak długo i jak wiele skrzatów domowych musiało pracować nad tak tandetnymi dekoracjami jak te wybuchające iskrami serpentyny albo nad tym magicznym efektem sufitu, który przypominał teraz trójwymiarową, elastyczną pięciolinię, z której zwisały prymitywne nuty. Cały ten przepych, który był idealnym słowem opisującym dom Rowle’ ów i Angelów, nareszcie znalazł swój powód – zapewne ważniejsze od mieszkania w rezydencji, były te głupie, huczne potańcówki i kotyliony.
            Bree zaprowadziła ją i niezbyt poruszoną Ann do ogromnego salonu, który specjalnie na dzisiejszą okazję przemieniono w komnatę z parkietem, podestem dla grającej kapeli, kilkoma lożami z balkonami i groteskową antresolą, na której kilkanaście nastolatek chichotało, opierając się o jej oparcie. Każda z nich miała na sobie tak wytworną kreację, że Marlena w jednej sekundzie przestała zachwycać się swoją skromną, koronkową sukienką.
            Kilkoro starszych czarodziejów tańczyło walca, jeszcze więcej gawędziło przy ogromnych, obitych skórą kanapach i popijało szampana. Oprócz niej, Ann i Bree na sali balowej nie było nikogo w ich wieku, nie licząc gromady na antresoli. Jej kuzynka próbowała rozchmurzyć starszą McKinnównę, ale ta najwyraźniej uparła się, że nie przejmie się żadną z tych niecodziennych dla niej rzeczy.
            Niestety, i tym razem Angelowie mieli nad nią przewagę – Ann wymiękła natychmiast, kiedy wzrokiem zawędrowała do bufetów. Stoły te wręcz uginały się od ciężarów potraw, których żadna osoba o nazwisku McKinnon nigdy nawet sobie nie wyobrażała. Mnóstwo owoców i warzyw ze wszystkich stron świata ułożono obok wielkich butelek z winem. Chleby, białe i razowe wraz z bułkami, chałkami, grahamkami, bagietkami i warkoczykami leżały blisko serów – i tych krowich, i kozich, i w plastrach, i topionych, oraz wędlin i kiełbas. Wszędzie przewijały się makarony, ryże, kasze, świnie pieczone w całości, indyki i kurczaki. Sałatki mieniły się wszystkimi kolorami. Mimo że w gruncie rzeczy kotylion był zabawą młodzieży, roiło się od alkoholu – wódek, whiskey, rumów, win, burbonów, koniaków, tequili, ginów i bimbrów, ale honorowe miejsce przypadło wściekle pomarańczowemu ponczowi.
            Bufet mógłby spokojnie wykarmić wszystkich Hogwartczyków przez tydzień, a w Marlenie, która nie przywykła do oglądania tak szaleńczych ilości jedzenia, obudziły się nieznane dotąd instynkty, które podpowiadały jej, żeby zaczęła jeść tak długo, dopóki nie zwymiotuje. Przed realizacją ów planu, powstrzymała ją Bree:
─ Będziesz jeść później ─ szepnęła. ─ Póki co musisz iść na górę – wskazała palcem na antresolę. ─ Nam nie można tu być przed przedstawieniem debiutantów.  
            Debiutanci… Dopiero, kiedy Bree wymówiła to słowo swoim wyprutym z emocji głosem, do Marleny dotarło, że będzie debiutować. Mogła słyszeć o kotylionach, ale nigdy, przenigdy, nawet przez myśl jej nie przyszło, że będzie w czymś takim brać udział. Na pewno potrzebuje partnera, bo nie mogła przypomnieć sobie jakiegokolwiek przypadku w historii, żeby ktoś zaprezentował się sam. Może i sama jej obecność tutaj łamała wszystkie możliwe rodowe normy, ale nie powinna aż tak ostawać od reszty i wystąpić bez…
─ Cześć, Marley ─ usłyszała za sobą męski głos. Odwróciła się gwałtownie i natychmiast zaczęła się wydzierać.
            Tak, wiedziała, że to dziecinne, dziwaczne i przede wszystkim żałosne, ale nie mogła się powstrzymać, kiedy odkryła, że za nią stoi Sidney. To trochę, jakby seryjny zabójca, uciekinier z Azkabanu, którego szukają Aurorzy ze wszystkich biur świata, nagle trącił cię w ramię podczas lunchu.
            Ann klepnęła ją mocno w plecy, a Sidney roześmiał się przyjaźnie, jakby… cóż, jakby faktycznie był przyjazny.
            Trzeba przyznać, pomimo tego, że chłopak wciąż miał niespełna czternaście lat, wyglądał zaskakująco dojrzale, głównie dzięki swojemu nienaturalnemu wzrostowi około metra dziewięćdziesiąt, perfekcyjnej fryzurze i szelmowskiemu uśmieszkowi. Miał na sobie nowiutki smoking i szczerze powiedziawszy wcale nie wydawał się tak upiorny, jak zwykle.
            To kolejny dzieciak Angelów, który – po Bree – zmienił się nie do poznania.
─ Sidney ─ zwróciła się do niego Bree. Prawdopodobnie ucieszyła się z jego tajemniczej materializacji, ale jej głos pozostał tradycyjnie niewzruszony. ─ Dobrze, że przyszedłeś. Marlena nie ma partnera, a wiem, że nie masz dzisiaj nic do roboty.
            Co ona powiedziała? Co ona…
            Marlena krzyknęła ponownie, tym razem zwracając na siebie większą uwagę. Sidney uśmiechnął się pokrzepiająco, wciąż udając miłego gościa. Wychodziło mu to aż zanadto przekonywująco. Dziewczyna spojrzała na siostrę, szukając wsparcia. Ann nawet nie mrugnęła, bo z tajemniczą miną i tekstem w stylu „bawcie się grzecznie, dzieciaki” odmaszerowała do bufetu. Co się z nią dzisiaj dzieje?!
─ No weź, Marley ─ uśmiechnął się Sidney. ─ Nie sądzisz, że warto zatopić topór wojenny? Chyba nie zadebiutujesz sama.
            Szatynka zmarszczyła podejrzliwie brwi.
─ Po to mnie tutaj zapraszałeś? Żeby BYĆ MOIM PARTENEREM NA KOTYLIONIE?!
─ Właściwie to nie ─ zacmokał chłopak. ─ Pewna osoba nalegała, żebym załatwił ci miejsce i… cóż, stwierdziłem, że w sumie dawno się nie widzieliśmy.
Pewna osoba?! ─ wysyczała tak jadowicie, że nawet nieco otępiała Bree się wzdrygnęła. ─ Od kiedy zrobiłeś się taki wspaniałomyślny, Sidney?! I przestań kryć się za pewnymi osobami, bo przysięgam, że…
            Urwała w pół zdania, gdy tylko usłyszała filuterny śmiech Georginy Rowle, dziewczyny, która trzymała jakąś obszerną listę i która w najlepsze dyskutowała sobie z…
─ Syriusz?! ─ krzyknęła, skonsternowana.
Black słysząc znajomy głos, zmarszczył brwi i natychmiast porzucił Georginę, rzucając na pożegnanie jakiś tekst, który doprowadził ją ze śmiechu do łez. Zdziwienie na twarzy Syriusza spotęgowało się, kiedy zauważył, że koło Marley kręci się przykładny i całkowicie nieszkodliwy Sidney Angelo.
─ McKinnon i… czy ty…? ─ spytał, mrugając tak szybko, że z pewnością rozbolały go oczy.
─ Maszpartnerkę? ─ wyrzuciła z siebie dziewczyna, używając pod koniec swojego spontanicznego wyznania swojego firmowego uśmiechu, który – miała nadzieję – skłoni jej starego, kochanego znajomego do zlitowania się nad jej parszywą dolą.
            Black przez chwilę stał i patrzał na nią z żywym zainteresowaniem, ale po chwili jego oczy zaszły nieobecnie mgłą, jego kąciki ust nieznacznie uniosły się do góry i nie minęła chwila, a chłopak zanosił się śmiechem godnym uciekiniera z Oddziału Zamkniętego Szpitala św. Munga.
Nie ─ wyrzucił z siebie. ─ Zostawiłem Rogaczowi.
            Kimkolwiek była ona, zapewne wiele nie straciła na tej wymianie. James był prawie tak przystojny jak jego najlepszy przyjaciel, ale za to nie żył we własnym świecie i nie śmiał się jak obłąkaniec w pasującym jak ulał smokingu i z lampką szampana w ręku. Sęk w tym, że Marlena znała ten śmiech… Przez tyle lat w końcu wsłuchiwała się w te znajome, niecodzienne nuty w głosie przyjaciela jej byłego chłopaka, Remusa Lupina, a kiedy spytała się ukochanego:
─ On tak zawsze?
            Remus odpowiedział jej ze stoickim spokojem:
─ Nie. Syriusz zazwyczaj wpada w podobną fazę, kiedy szykuję jakiś błyskotliwy kawał w pojedynkę.
            O, losie.
            Bree uniosła z zainteresowaniem brew i wydukała jakieś „cześć” w stronę ów Szaleńca, ale Syriusz w ogóle nie zawracał sobie nią głowy. Z kolei Marley, która jako jedyna kompletnie niezdemoralizowana w tej chwili debiutantka (wszyscy bowiem widząc Syriusza Blacka w smokingu – nawet ci zdrowi na umyśle – zignorowali fakt, że straszy wszystkich swoim atakiem) musiała poczynić jakieś kroki i zabezpieczyć ludzkość przed jego niepoczytalnością.
─ Eee… kim jest ona, Syriuszu?
            Atak ustał. Najpierw śmiech przerodził się w krótkie, pobłażliwe parsknięcia, a w końcu zniknął całkowicie, ustępując miejsce głośnemu prychnięciu.
─ Pomyśl, McKinnon, pytanie za milion – kto wolałby pójść na kotylion z Jamesem zamiast ze mną?
            Hmm… wiele osób, które mają na tyle oleju w głowie, że od razu pojmują, iż przebywanie z Syriuszem Blackiem po pewnym czasie w każdym przypadku grozi śmiercią, depresją lub kalectwem? Tym razem jednak aluzja do niej dotarła. Pomiędzy pyszałkowatością chłopaka krył się jawny komunikat, a może nawet przestroga, a kogo dotyczyła? Cóż, poniekąd faktycznie osoby, która bez wahania wybrałaby Jamesa Pottera.
─ Ma… Mary McDonald?
─ Brawo! ─ klasnął z entuzjazmem. ─ Reszty się domyśl. I przy okazji, Sidney ─ poklepał go po plecach ─ dzięki za pomysł. Mimo wszystko radzę ci się teraz wycofać, bo Rowle słucha tylko mnie ─ rzucił do Bree szelmowski uśmieszek. ─ Nie świńcie, Aniołki. Miłego kotyliona, Marley! ─ zagruchał i ruszył w stronę bufetu, a dokładniej stołu zastawionego alkoholami.
            Dobra, plan numer dwa – ostatnia deska ratunku – musi uwierzyć w wielką, szaloną i prawdopodobnie niezgodną z prawami natury metamorfozą Sidneya Angelo, bo być może ratuje on jej w tej chwili życie. A zresztą, dlaczego zachowuje się tak irracjonalnie? Ludzie się przecież zmieniają. Nawet istoty tak dalekie od normalnych, rozumnych i człowieczych jak Sidney.
            Czy może coś jej zrobić podczas zwykłej, niewinnej prezentacji polegającej na zejściu w jego towarzystwie po schodach z antresoli? Wielce wątpliwe.
            Ludzie, w końcu mówimy o zwykłym, czternastoletnim chłopcu, nie o wybitnym strategu, który wykorzystałby te pół minuty, żeby zniszczyć jej życie. Poza tym, kiedy Marlena ostatnio widziała Sidneya, on był dzieciakiem. Minęło tyle lat, czy nie mógł odrobinę wydorośleć od tego czasu? Jasne, że mógł.
            A ona mogła z nim wystąpić.
            Niepokoiła ją tylko zagadkowa, pożegnalna uwaga Syriusza. Za jaki pomysł dziękował Sidneyowi? O co chodziło z uwagą o Georginie Rowle, która przedstawiała przechodzące pary?
            Syriusz żyje na innym świecie, przypomniała sobie nagle i postanowiła zaryzykować, bo partner Bree podszedł po nią i zabrał na antresolę, a Georgina zaczęła oschrząkać i szukać różdżki, aby pogłośnić swój głos, więc zapewne kotylion i debiuty zaraz się zaczną. Westchnęła i przeprosiła kuzyna za swoje wcześniejsze, kompletnie niczym nieuzasadnione wrzaski, pozwalając wziąć siebie na antresolę.
            Pierwszą, ustawioną już parą byli Bree i jej partner, niespecjalnie nią zainteresowany. Za nimi ustawili się w zwartym szyku kolejni, wyglądający mniej lub bardziej znajomo.
─ Hej, McKinnon ─ usłyszała, kiedy szła na swoje miejsce, na końcu kolejki. Odwróciła się i spojrzała na rozdrażnionego Jamesa, który skinął do niej głową i Mary, która to powiedziała. ─ Sprzedaliście ze starymi i całą resztą rodziny farmę, żeby cię tu przysłać czy wszystko poszło tylko na tę kieckę? ─ spytała zgryźliwie. Marlena uśmiechnęła się sztucznie. Kiedyś bardzo lubiła się z Mary, były wręcz najlepszymi przyjaciółkami, ale z czasem tamta zaczęła się coraz bardziej zmieniać. Obecnie niezbyt chciało jej się nawet na nią patrzeć.
─ Mówiąc o „całej reszcie rodziny” masz na myśli też swoje strony, Mary? ─ zapytał butnie James.
Jego partnerka tego nie skwitowała. Widać od razu, że Potter jest jedyną osobą, która potrafiła ją przystopować, a wręcz skłonić do zaprzestania wiecznego zadzierania nosa. Kiedy rok temu się ze sobą umawiali wszyscy nazywali ich „Pierwszą Parą Hogwartu” i właśnie wtedy zaszła taka gruntowna przemiana jej przyjaciółki. Z początku wierzyła w sprowadzającą na ziemię teorię Lily, że „Potter niszczy ludzi”, ale gdy się nad tym zastanowiło, to dostrzegało się ten paradoks – niby zmieniła się podczas swojego związku z nim, ale z drugiej strony przy Jamesie, czy raczej dla Jamesa, zgrywała uroczą, tryskającą życiem dziewczynę. Możliwe jednak, że to wcale nie była maska, ale jej prawdziwa twarz. W sumie McDonald to i tak wielki orzech do zgryzienia.
─ Stoisz za nami, gnaciaro ─ powiedziała tylko Mary, unosząc wysoko głowę. ─ Ustawiamy się alfabetycznie.
─ Miłego kotyliona ─ rzuciła tylko i posłusznie ustawiła się za Pierwszą Parą.
            Zaraz potem usłyszała donośny głos Georginy Rowle, przedstawiającej Bree i – zauważając, że Sidney wpatruje się w nią z uwagą – uśmiechnęła się do niego nieśmiało.
─ …córka Madeleine McDonald oraz Todda Angelo… ─ recytowała znużona Georgina. ─ …uczy się w domu, jednak w przyszłości marzy jej się pomaganie ojcu w Departamencie Magicznych Stworzeń… w wolnych chwilach Colette maluje, jej portrety członków rodu można zobaczyć na drugim piętrze, po lewej stronie korytarza… towarzyszy jej siedemnastoletni Luis Hayes, z rodu…
─ Będą odczytywać taką charakterystykę do każdego? – szepnęła, martwiąc się, skąd kompletnie nieznani jej ludzie mają wziąć o niej tyle informacji. Sidney wzruszył ramionami, jakby to nie miało znaczenia.
─ Ann pewnie coś im dała.
            Ann… słusznie. Jednak dobrze, że nie wybrała się na bankiet z matką i ciotką Heather – z pewnością obydwie napisałyby dla niej tak idiotyczną charakterystykę, że do końca imprezy siedziałaby w toalecie, byle tylko nie pokazywać się światu na oczy.
Marlena dziękowała Bogu, że jej nazwisko zaczyna się na środkową literę alfabetu, bo gdyby miała wejść na pierwszy ogień, nogi z pewnością odmówiłyby jej posłuszeństwa i spadłaby w dół schodów, niszcząc doszczętnie sukienkę siostry Grega. Sukienka… Merlinie, co by było, gdyby nie miała jej na sobie albo nałożyła tę starą, beżową z imienin Ann? Nawet nie chciała sobie wyobrażać własnego zażenowania. Ona w łachmanach wśród tych wszystkich pięknie wyglądających kuzynek…
Przełknęła głośno ślinę, wyłapując spojrzenie Mary, która spoglądała na nią wyniośle zza ramienia. Kiedy zorientowała się, że jej oględziny zostały odkryte, powiedziała coś cicho do Jamesa, dając mu sójkę w bok. Kąciki ust chłopaka lekko drgnęły.
─ …Colette uczy się w domu, ale – co jest dla niej nowe – od przyszłego semestru prawdopodobnie pojedzie do Beauxbatons, a może nawet…
─ Dlatego była taka do przodu ostatnio ─ usłyszała charakterystyczny alt jej byłej przyjaciółki, kiedy ta zwracała się do zamyślonego Jamesa. ─ Niedobrze. Ostatnie czego potrzebuje Beaux – albo Hogwart, tak przy okazji – nie potrzebuje tej małej oszołomki. Oszołomów nam nie brakuje, prawda, Jimmy?
            Ten posłał jej tak mordercze spojrzenie, że aż Sidney się wzdrygnął (najwyraźniej również podsłuchiwał jak tych dwoje obgadywało jego siostrę), ale Mary tylko parsknęła, jakby powiedział niezły dowcip.
─ Pamiętasz kotylion z siedemdziesiątego czwartego? ─ kontynuowała, zakładając swoją rękę na ramiona Pottera. ─ Dostaliśmy zaproszenie od Marceau’ ów… byłeś partnerem Skye, Syriusz Sereny, a mój brat szedł z Bellatrix Black.
─ Wtedy właśnie zginęła Calliope Meadowes, nieprawdaż? ─ uciął. Mary machnęła ręką, bo najwyraźniej tragiczna śmierć małej dziewczynki, którą w dodatku długo opłakiwała jej koleżanka z dormitorium, niespecjalnie ją interesowała.
─ Dużo rzeczy się wtedy wydarzyło… rzeczy, których raczej nie powtórzysz z Lily Evans… oczywiście nie mówię tutaj o biednej nieboszczce, siostrze Dorcas, ale…
            Marlena przestała podsłuchiwać. Wsłuchiwanie się w zjadliwe słowa Mary, wymierzone w jej byłą przyjaciółkę i siostrę drugiej, sprawiało jej ból. Przed oczami stanęła jej barwna mozaika złożona z kilkunastu scen, w których występowała ona, Mary, Lily, Dor i Emma, kilkunastu scen do których miała ogromny sentyment. W końcu jednak wszystko, co dobre rozpłynęło się w czeluściach, a na jego miejsce wstąpiły ucinki legendarnej kłótni po sumach w ich dormitorium, obelgi Mary, które szły w każdą stronę, palące niemal tak samo, jak dzisiejsze nazwanie jej „gnaciarą”.
            Sidney trącił ją, żeby podeszła bliżej zejścia ze schodów. Marlena zamrugała i ze zdumieniem zorientowała się, że odpłynęła na kilkanaście minut, a kolejka doszła już do Sylvie Mathons. Następna w kolejce była… 
─ Mary McDonald jest… ─ z tymi słowami rudowłosa dziewczyna popchnęła Jamesa na schody i z niezwykle pewną siebie miną zaczęła schodzić w dół. Ostatnie, co Marlena zapamiętała po kompletnej kompromitacji Mary to zachwycony śmiech Georginy Rowle, podobny do tego, którym zanosiła się przy Syriuszu.
─ …tutaj, dzięki swojej ambicji zerżnięcia wszystkich, którzy mają ponad milion galeonów w swojej skrytce u Gringotta.
            Przez salę przetoczyła się salwa wspólnego śmiechu. To, droga publiczności, był Syriusz Black. Ten chłopak faktycznie myślał bardzo przebiegle – w końcu nic bardziej nie podgrzewa atmosfery na kotylionie niż kilka brudnych tajemnic czy kompromitacji. Z pewnością każdy, kto dostał zaproszenie znał rodzinę McDonaldów i wiedział, jak nieskazitelną mają reputację. Puszczająca się na prawo i lewo największa duma bogatego Nicholasa McDonalda to tak skuteczna bomba jak wielki bufet, który rozgromił dumę Ann, nieprzyzwyczajonej do takich luksusów. Syriusz dosłownie podłożył całej czystokrwistej elicie pod nos atrakcyjną zabawkę, śmiejąc się z ich naiwności i przy okazji wyrównując rachunki z Mary, której nie znosił już tak długi czas… i przy okazji uderzył w jej słaby punkt, bo nic bardziej nie przerażało dziewczyny niż to, że rodzina dowie się o jej puszczalskości. No i niewątpliwie zniszczy ją myśl o tym, co pomyśli o niej tylu wspaniałych, nadzianych, potencjalnych kandydatów na przyszłego męża, bo przecież kotyliony wymyślono głównie dla ludzi jej pokroju. Genialne. Perfekcyjna zagrywka. Zemsta najwyższej klasy.
            Tym razem to ona powinna bić brawo Syriuszowi Blackowi. 
            Szkoda, że nie była tak błyskotliwa jak on i nie domyśliła się prawdy, tak samo podłożonej jej pod nos jak ta nienamacalna, pseudo-zabawka, którą Łapa podrzucił elitom, załatwiając Mary.
            Dzięki za pomysł, Sidney. DZIĘKI ZA POMYSŁ!
            CZY TO NIE JEST OCZYWISTE?!
─ Marlena McKinnon jest córką Esmeraldy McDonald ─ kontynuowała Georgina, jakby przed chwilą wcale nie pogrążyła swojej szanownej kuzynki.
Sidney pociągnął ją w dół, a ona starała się zejść z taką gracją jak zrobiła to przed chwilą Mary, ale jakoś kiepsko jej to szło. Nieprzyzwyczajona do wysokich butów, o mało nie poślizgnęła się przy czwartym stopniu, w duchu modliła się, żeby Ann podłożyła jakąś dobrą prezentację na jej temat, ale ze zdumieniem odkryła, że Georgina mówiła więcej o Sidneyu, chociaż w poprzednich parach prezentacja partnera sprowadzała się tylko do imienia, nazwiska i nazwy rodu. Ona i Sidney schodzili powoli, na tyle powoli, że prezenterka, mimo licznych informacji o Sideneyu, zdążyła wrócić do niej jeszcze przed zejściem ze schodów. Nie powiedziała jednak ani jednego słowa. Wolała coś pokazać.
Na suficie serpentyny i prymitywne nuty zniknęły, a na ich miejscu pojawiło się tysiąc razy powiększone, ruchome zdjęcie przedstawiające dwie dziewczyny – piętnastoletnią Marlenę i o rok starszą Gię Davis, obydwie chichoczą i trzymają się za ręce. W tle widać spadające płatki śniegu i dużą, wystrojoną choinkę na rynku w Puddlemere, miejscowości w której mieszka Gia. Zdjęcie zrobiono dokładnie w Boże Narodzenie sprzed dwóch lat.
Prawdopodobnie fotografia nie zrobiłaby na publiczności najmniejszego wrażenia, gdyby nie jeden, znaczący fakt, który spowodował, że przez całą salę przeszedł pomruk poruszenia. Nie było tak jak w przypadku Mary, kiedy wszyscy wspólnie cieszyli się z podanego im na tacy sekreciku.  Goście dali upust swojemu zadowoleniu zgodnym milczeniem, jednak Marlena wiedziała, że już nigdy jej tego nie zapomną i że niespodzianka Sidneya jest milion razy gorsza i okrutniejsza niż numer, który Syriusz wyciął Mary.
Bo to akurat to zdjęcie, na którym Gia i Marlena się całują.

***

            Elizabeth Nass wzięła ostatnią, piątą łyżeczkę cukru i wsypała ją do swojej herbaty, mieszając ją następnie w lewo. To piąta herbata, którą wypiła od wizyty u Potterów, ale wciąż nie mogła do końca przyswoić wiadomości, którą zrzuciła na nią Belle.
            Rodzina Potterów uchodziła za niezwykle nowoczesną, o liberalnych, czarodziejskich poglądach, a wręcz trochę graniczyła ze zwykłą, obrzydliwą zdradą krwi, ale Elizabeth wiedziała, że to jedynie pozory. Belle i Seth starali się manifestować, jak bardzo poszli z duchem czasu i do jakiego stopnia gardzą rodzinną ideą czystości krwi, ale mimo wszystko byli tacy sami jak oni wszyscy – nie pozwalali, żeby jakikolwiek skandal wyciekł, do przesady chronili swoje dzieci przed konsekwencjami ich własnych błędów, żyli w strachu, co pomyślą o nich krewni i sąsiedzi. Może i nie zabraniali swoim pociechom zadawać się z mugolakami i może wcale nie zachęcali ich do zawierania małżeństw z ich dalszymi kuzynami, ale z pewnością pod wieloma względami przypominali czarodziejską elitę. 
Po tym wszystkim, co zrobili rok temu dla Jamesa czy po tym, jak ulgowo traktują szaloną May, powinni zacząć uczyć się na swoich błędach. Być może obydwoje chcą dobrze, ale trzymanie dzieci w bańce ochronnej nigdy im zbytnio nie pomoże. Póki co tuszują ich wszelkie potknięcia, ale wkrótce wszystko to wypłynie, a Potterowie stoczą się, jak mogli się stoczyć kilka lat temu, kiedy jednak ona i Nick wyciągnęli do nich pomocną dłoń. Generalnie to tylko McDonaldowie, no i może jeszcze DeVittowie, wiedzieli, ile do ukrycia ma rzekomo zupełnie nowoczesna rodzina, gdzie nie dochodzi do kazirodztwa, małżeństw z rozsądku czy wydziedziczania przez zdradę krwi.
            Dlatego właśnie Elizabeth nie wiedziała, jak postąpić, kiedy usłyszała o Hestii.
            Prawdopodobnie każdy, który wprowadzał się do domu Potterów z czasem zarażał się skłonnością do popadania w złe kręgi i chorobliwą chęcią szukania guza, ale aż strach uwierzyć, co się stało z wychowanką Cassiopeii, tej samej Cassiopeii, która uważała, że ten, kto nawarzył sobie piwa, musi je teraz wypić. Nieprawdopodobne, że znalazła się ona w takim impasie.  
─ Belle, wiesz, że to jest karalne, prawda? ─ westchnęła wreszcie Elizabeth, biorąc do rąk kolejne ciasteczko. ─ Na pewno wiesz. Jeśli ktoś w Mungu dowie się o tym, co zrobiłaś to możesz mieć poważne kłopoty. Ta dziewczyna może cię znienawidzić.
            Annabelle spojrzała na nią z ukosa. Jak zwykle, kiedy chodziło o ochronę bliskiej jej osoby, przybrała hardą, pewną siebie minę i pokręciła pobłażliwie głową, jakby tutaj nie było nad czym rozmawiać.
Coś trzeba było zrobić, Liz.
─ Ale NIE podrobić tej dziewczynie podpis! Ja rozumiem, że było z nią gorzej i gorzej, ale skoro NIE CHCIAŁA poddać się temu zabiegowi, Belle, to już jej sprawa. Ja… niby i podjęłaś ryzyko, bo z czasem wszystko może jej się przypomnieć, ale to nie jest pewne! Jeśli ona straci pamięć… jeśli straci każdą rzecz i uczucie, które trzymała w sercu przez te kilka ostatnich lat, to być może nigdy już nie będzie taka jak dawniej! Może… och, naprawdę chcesz mieć kolejną schizofreniczkę pod dachem, Belle?
─ NIKT w tym domu nie jest chory psychicznie, LIZ ─ wycedziła pani Potter, miażdżąc ją nieprzychylnym spojrzeniem. ─ I Hestia też nie BĘDZIE.
            Och, jak długo jeszcze ta kobieta będzie zaprzeczać?, pomyślała z przekąsem pani Nass i wzięła kolejne ciasteczko. Rozumiała oczywiście, że to nie jest łatwy temat do rozmów, ale na Merlina, po co ukrywać coś, skoro i tak wszyscy znają prawdę?
            To prawda, że w związku z Hestią, Potterowie zostali przyciśnięci do ściany i mieli przed sobą właściwie dwa, równie brutalne rozwiązania – pierwsze, zostawić wszystko jak jest i pomału robić z tej biednej dziewczyny nie dość, że głuchoniemą, to jeszcze niezdolną do jakiejkolwiek, nawet migowej, komunikacji; i drugie – usunąć jej wszystkie wspomnienia, uczucia, poglądy, myśli i doznania z tych wszystkich razy, kiedy miała na sobie medalion. Pierwsza opcja działałaby stopniowo i nieodwracalnie, a druga… z czasem hipotetycznie mogłoby jej się polepszać, ale niewątpliwie przez znaczną część swojego życia Hestia byłaby rozkojarzona, przerażona i niepewna, co również jest dość słoną ceną, nie wspominając już o tym, jak bardzo amnezja wpłynęłaby na jej kontakty z bliskimi.
            Niby z dwojga złego, druga opcja jest „mniejszym złem”, ale nawet mniejsze zło bez zgody jej ofiary jest groźniejsze niż jakiekolwiek inne. Akurat w tej materii narzucanie swojej woli może naprawdę sprowadzić na rodzinę Potterów ten upadek, na który zanosi się już tyle lat. 

***

─ Wiedziałeś! ─ wrzasnęła na tyle głośno, że pół sali zwróciło się w jej kierunku. Syriusz uśmiechnął się doń zalotnie, jakby powiedziała coś frywolnego.
─ O czym?
            Dziewczyna uniosła ręce do góry, obawiając się, że zaraz, w swojej frustracji, oderwie Syriuszowi Blackowi głowę.
─ Rowle jednak nie do końca je ci z ręki, co, Black? ─ wysyczała. Chłopak zrobił minę, jakby chciał powiedzieć „a, o TYM mówisz” i uśmiechnął się sztucznie, by rozładować napięcie.
─ To było dość interesujące, wiesz? Georgina opowiedziała mi ze szczegółami na temat twojego eee… związku z Gią Davis i – z tego co słyszałem – spotykałyście się jeszcze pod koniec czwartej klasy, a czy tutaj nie wkracza już twój kolejny związek z pewnym chłopakiem z imieniem zaczynającym się na „r” i nazwiskiem na „l”? ─ poruszył sugestywnie brwiami. Dziewczyna odwróciła wzrok. ─ No właśnie. Ale i tak – niezły z ciebie numer, McKinnon.
            Marlena miała ochotę rozpłakać się tam – przy wszystkich, łącznie z tym głupim, nadpobudliwym i pochopnie osądzającym chłopakiem z tymi oskarżającymi ją, szarymi oczami i perfekcyjnie ułożonymi, czarnymi włosami – z rozpaczy. On wszystko źle zrozumiał! Oni wszyscy wszystko źle zrozumiali! Przecież ona nigdy… nigdy… nie osądziłaby Remusa po incydencie z Emmeliną tak łatwo, gdyby wyglądało to tak, jak przestawił Black! Jak ON w ogóle śmie, jak najmniej wierny człowiek w historii śmie, karać ją za potencjalną zdradę? No jak?!
            Podciągnęła nosem i poszła przed siebie, uciekając z sali balowej. Wbiegając do pokaźnego westybulu słyszała obijający się po jej głowie głosik, powoli zjadający jej mózg: „niezły z ciebie numer, Marleno McKinnon”.
            Dziewczyna obeszła rezydencję kilka razy, ale jakaś wewnętrzna siła wciąż pchała ją do westybulu, a dokładniej do tych wielkich, okazałych schodów. W domu Marlena często siadała na schody na strych, które wyglądały co prawda zupełnie inaczej niż te tutejsze, ale z jakiś przyczyn siedzenie na zimnych stopniach zawsze ją odprężało i pozwalało spokojnie przeanalizować swoją sytuację. Dlatego też, kiedy w jej głowie zaczęły pojawiać się pierwsze obrazy wspomnień związanych z Gią, nieświadomie już siedziała na schodach, z twarzą ukrytą w dłoniach.
            Gniew na Syriusza wyparował, na Sidneya zresztą też, bo przecież zdjęcie nie było żadną magiczną sztuczką, tylko prawdziwą fotografią, zrobioną przez magiczny aparat Gii. W tamte Boże Narodzenie ona i Remus faktycznie mieli się ku sobie, ale ich związek wciąż był niepewny, dlatego Marlena wcale nie kłopotała się ze zrywaniem ze swoją dziewczyną. Zwlekała z tym długo, to prawda, nawet przez pewien czas chodziła i z nią, i z Remusem, ale koniec końców wybrała Lupina i nikt nigdy się o tym nie dowiedział. To nie była zdrada. Na tym etapie, w którym miała z Davis jeszcze jakieś zobowiązania, ona i Lupin nie byli nawet oficjalnie parą. Może i nie zachowywała się sprawiedliwie, ale to wciąż za mało, żeby zarzucić jej niewierność.
            Westchnęła ciężko. Syriusz na pewno nie będzie ukrywał swojego odkrycia przed swoim przyjacielem i jeśli tylko Mara wyrazi chęć powrotu do niego, od razu puści parę z ust na temat jej wątpliwego oddania. Nie miała do niego o to pretensji, ona też postąpiłaby w ten sposób, gdyby chodziło o Dorcas, Lily czy nawet Emmelinę. Miała wyrzuty jedynie do siebie, bo w gruncie rzeczy znowu sama wszystko sobie pokomplikowała.
            Nim się zorientowała, zaczęła cicho łkać, a potem robić to coraz głośniej i wreszcie zapewne ktoś zwrócił na nią uwagę, bo poczuła, że cudza ręka łapie ją za przegub dłoni i ciągnie w kierunku jakiegoś pomieszczenia. Przełknęła głośno ślinę i skuliła się na podłodze, zupełnie ignorując fakt, że owa osoba piorunuje ją wzrokiem. Dopiero po kilku minutach odważyła się unieść wzrok i gdy zobaczyła rozwścieczoną Ann, wszystko zaczęło tracić sens.
─ Kim była ta dziewczyna? ─ spytała chłodno. Marlena zaniosła się jeszcze głośniejszym szlochem. ─ KIM BYŁA TA DZIEWCZYNA?!
─ To… to… Gia ─ wydukała. ─ Gia Davis.
            Jej siostra jęknęła głośno i zaczęła pocierać palcem skronie z rezygnacji.
─ Wszystko na nic ─ mruknęła. ─ To już koniec.
            Tak, to już koniec jej kotyliona. To jednak trochę dziwne, że to tak wzruszyło Ann, tę samą Ann, która całkiem niedawno wchodziła na salę balową tak bardzo wyniosła, tak mało poruszona całą zabawą. Nie… Nie może chodzić o kotylion. Nie chodzi zapewne też o jej związek z Remusem Lupinem, bo Ann nie ma pojęcia, że oni w ogóle zerwali.
─ Koniec czego? ─ wychlipała Marlena.
─ TWOJEJ przyszłości! ─ wybuchnęła nieoczekiwanie brunetka, rwąc sobie włosy z głowy. ─ Czy ty zdajesz sobie sprawę, jak ciężko było nakłonić Rowle’ ów do zaproszenia nas tutaj?! Jak bardzo wszyscy staraliśmy się DLA CIEBIE przez tyle lat?! Ile robiliśmy, żeby udało ci się doświadczyć tego, co przed chwilą bezpowrotnie straciłaś?! ─ zaczęła się wydzierać.
            Mózg Marleny zbyt wstrząśnięty ośmieszeniem jej na oczach całej rodziny, z początku nie mógł zrozumieć, o co chodziło Ann. Tym bardziej, że brunetka zaczęła wyrzucać z siebie coraz więcej obelg, przekleństw i rzeczy, o których Marlena miała się nigdy nie dowiedzieć. W swojej wściekłości i rozpaczy, rozjaśnia jej całą tajemnicę, która prześladowała ją podczas pobytu w Paryżu. Jej siostra wykrzykuje głośno odpowiedzi na nurtujące ją pytania.
            Dlaczego przystała na propozycję matki i zgodziła się zabrać ją do Rowle’ ów?
            Dlaczego Sidney Angelo rzekomo zaprosił ją na kotylion?
            Dlaczego Marlena dostała, mimo swojego żałosnego pochodzenia, szansę na debiut?
            I w końcu – dlaczego Ann męczy się przy Gregu, skoro na pierwszy rzut oka widać, że nie mają oni ze sobą nic wspólnego?
            Odpowiedź na to wszystko brzmi tak samo szokująco, aczkolwiek w pewien sposób oczywiście – pieniądze.
            Problemy z nimi nękały McKinnonów od zawsze, ale nigdy nie było aż tak źle jak w ciągu ostatnich miesięcy. To był pomysł Ann, która sama zdecydowała się związać z zamożnym człowiekiem i w przyszłości ożenić się  z nim z rozsądku. Przyjęcie pod swój dach zrzędliwej Heather McDonald było osobliwą przysługą, wyświadczoną Rowle’ om, którą postanowili spłacić na jedyny, znany im sposób – wyrazili zgodę na debiut jednej z ich córek w kotylionie, gdzie mogła poznać dobrze usytuowanych kawalerów, których majątek mógłby uratować McKinnonów przed skrajnym bankructwem. Udało im się zaprosić ją dlatego, że w tym roku zaszczyt organizowania kotyliona przypadł im. Przedstawiając Marlenę jako bliską krewną McDonaldów z pewnością znalazłaby wielu potencjalnych kandydatów na męża, choćby z powodu czystej krwi.
            Ann wiedziała o tym planie od dłuższego czasu, dlatego nieoczekiwanie przyjechała po Marlenę i udała kłótnię z matką, bo wtedy cały plan łatwiej byłoby zatuszować. Nie ma co, wszystko poszło jak z płatka, tyle tylko nikt nie przewidział, w jaki sposób Sidney postanowi wprowadzić swoją kuzynkę do nastoletniej elity. Teraz nie dość, że cały plan diabli wzięli, to jeszcze rozgniewali nieźle już wytrąconych z równowagi przez prezentację Mary McDonald Rowle’ ów i tym samym stracili ich poparcie w wydaniu Marleny za kogoś zamożnego.
─ Chcieliście… chcieliście mnie sprzedać? ─ wydukała dziewczyna. Wielka gula podeszła jej do gardła. Ann spiorunowała ją takim spojrzeniem, jakiego nigdy u niej nie widziała.
─ Chcieliśmy zapewnić ci jakąś PRZYSZŁOŚĆ. Zresztą, nawet jeśli chciałaś klepać biedę do końca życia, powinnaś pomyśleć O NAS, bo od twojej prezentacji zależał byt również całej twojej rodziny, Marley!
─ Ja… ja przepraszam, ale ─ zmieszała się cała. Z nosa zaczął lecieć jej wodnisty katar, a dziewczyna rozpłakała się tak bardzo, że przez jej ciało przechodziły dreszcze.
─ DOBRZE, ŻE PRZEPRASZASZ! ─ wrzasnęła Ann. ─ Bo to ty będziesz teraz przepraszać Rowle’ ów na kolanach za zhańbienie całego naszego rodu. Rozmawiałam już z ciocią. Jeśli dobrze to rozegrasz, pozwoli ci zostać tu do Sylwestra i może otworzysz wtedy oczy choć odrobinę. Na twoim miejscu zastanawiałabym się już teraz, co powiedzieć.
            I nim Marlena zdążyła choćby powiedzieć „tak” albo „nie”, Ann odmaszerowała, trzaskając drzwiami tak głośno, że zapewne słychać ją było w całym Paryżu.   


***

─ Można prosić? ─ spytała Mary, wyciągając rękę do Jamesa. Chłopak nawet nie drgnął.
Wszyscy, z wyjątkiem jego, Syriusza i Marleny, która gdzieś wyparowała, bawili się w najlepsze na sali balowej, dyskutowali tam o wszystkim i o niczym, pili i obżerali się czym wlezie. To dziwne, że akurat ta trójka odseparowała się od reszty. Marley co prawda można jakoś usprawiedliwić, Sidney Angelo przeszedł dzisiaj samego siebie, wspominając o niej i Gii Davis, ale zarówno Jimmy, jak i jego wierny pies Syriusz Black, znani z tego, że są sercem i duszą każdej imprezy, nie powinni siedzieć teraz na zewnątrz, dokładnie na tej samej ławce, gdzie siedzieli dzisiaj po południu, czekając na nią. Oboje popijali coś, co raczej nie było niewinnym, przeznaczonym dla nich, ponczem i chichrali się jak stado hien. Kotyliony może i nie należały do ich ulubionych imprez, ale i tak to dziwne, że chociażby nie demolowali czegoś w środku.
 W końcu nawet Mary przez długi czas kręciła się wokół tych wszystkich ludzi w dawnym salonie Rowle’ ów, chociaż tych dwoje tak bardzo ją ośmieszyło na prezentacji. Mogłaby bawić się w ten sposób długo, zwłaszcza, że partnerów do tańca jej nie brakowało, co jest dowodem, jak szybko arystokracja czarodziejska puszcza w niepamięć takie numery. Chłopcy – nie zważając na to, że, jak to określił Black, chce ich tylko zerżnąć – podchodzili do niej rzędami, wystarczyło tylko rozpuścić wokół siebie trochę aury wili. Uwielbiała towarzyszące temu uczucie, kiedy wszyscy przyglądali jej się z taką aprobatą, z takim uwielbieniem… Dzięki swojemu pochodzeniu miała taki mały przedsmak absolutnej władzy, przynajmniej nad facetami, bo nikt – no, z jednym wyjątkiem – nie mógł się jej oprzeć.
Ten wyjątek to James, bo on jeden odbierał to inaczej. Tylko on zdawał się być odporny na urok wili, przynajmniej ten jej, z jedną czwartą krwi tychże sworzeń. Jeśli pomyśli się o innych, na przykład o Serenie, był tak samo w tych sprawach beznadziejny jak reszta chłopaków. Raz w przeszłości już za to zapłacił, może dlatego jest teraz odporniejszy na Mary – być może nawet zapomniał o swoim starym uczuciu, ale i tak zapewne do końca swoich dni będzie ganiał za Sereną Marceau, choćby ze zwykłych wyrzutów sumienia, i serenowa wymówka zadziała za każdym razem, tak jak dzisiaj.
To prawda – Mary źle czuła się, okłamując Jamesa, ale nie istniał żaden inny sposób, żeby go tu skutecznie zwabić. Wiedziała też, że sama myśl o tej dziewczynie i tym, co między nimi zaszło oraz jak bardzo wszystko się przez to pokomplikowało, sprawiała Potterowi ból, ale w jej opinii był on nieznaczny i przejściowy – myśl o Serenie wciąż go paliła, ale Mary mogła stać się jego ukojeniem w bólu, zwłaszcza teraz, kiedy wraca do jego życia z czystą kartą. Już nie będzie musiała udawać, że lubi się z Evans, Meadowes i resztą tych nieudacznic z jej dormitorium, i skupi się tylko i wyłącznie na Jimmy’ im.
Rozpoczęła idealny plan – James zmienił się po całej tej aferze w wakacje przed piątą klasą, starał się być lepszy, a efekt tego mógł – to niebywałe – przyciągnąć kogoś równie pruderyjnego jak Lily Evans, ale teraz, kiedy tak skutecznie nawiązała do jego przeszłości, czasów, których nigdy nie opowiedziałby tej małej szlamie, praktycznie go sobie zaklepała. O ile pójdzie tak, jak sądziła, teraz Potter odizoluje się do wszystkich z wyjątkiem tych, którzy znają jego sekrety – a więc przede wszystkim niej. I mógł natenczas wściekać się na nią za obrzydliwe kłamstwo, ale po kilku dniach mu przejdzie, tym bardziej, jeśli uda jej się przejść do rundy drugiej swojego planu.
W Hogwarcie szczyciła się reputacją zawodowej mącicielki i manipulatorki, ale w Beauxbatons nie miała żadnych, zadawalających pionków, którymi faktycznie mogłaby się pobawić. A teraz? Kiedy wróci do swoich starych przyjaciół, na nowo rozwinie się w tej materii…
Niech Black robi sobie, co chce. Niech rujnuje miliardy jej debiutów na kotylionach. Klamka i tak już zapadła. Nic jej nie zatrzyma. Czas na odwet.
Mary westchnęła dramatycznie i dosiadła się na ławkę pomiędzy okularnika a tego obłąkańca Syriusza Blacka. Poprawiła kilka razy włosy, doprowadzając tego drugiego do obłędu. James nawet na nią nie spojrzał, chociaż jej włosy lśniły tak mocno, że prawdopodobnie byłaby z niej wyśmienita latarnia morska.    
─ No weź, Jimmy, przecież wcale nie musimy być na siebie obrażeni. Jesteśmy teraz kwita, nie sądzisz? Ja okłamałam cię, co do Sereny, a ty pozwoliłeś ośmieszyć mnie przed…
─ Nie mogę wrócić do środka, Mary ─ przerwał jej z irytacją. ─ Twoi przyjaciele, ta banda tchórzy, tak jakby… mnie wywalili z tej biby.
            Syriusz roześmiał się bez powodu. Jego rechot przypominał skowycie psa.
─ Że co?! ─ wysyczała. ─ Co zrobiłeś?
─ Ukarano mnie za powiedzenie prawdy, skarbie.
            Mary westchnęła ciężko. Normalnie domagałaby się natychmiast, aby spowiadał się przed nią ze wszystkiego, co zmalował, ale to „skarbie” udobruchało ją na tyle, że wolała podejść do wydobywania z niego informacji łagodnie i bezboleśnie.
─ Na pewno nie o to im chodziło ─ powiedziała powoli. ─ Ciotka Florence cię uwielbia, a ta mała gówniara Bree pytała się mnie kilka razy, gdzie cię podziałam, więc może… hmm, no nie wiem, sprzecznie odebrałeś ich przekaz?
─ Kurewko ─ zwrócił się do niej Syriusz ─ on zabazgrał im gobelin tym obrzydliwym sosem, co leżał obok indyka i napisał na korzeniach Angelów i Rowle’ ów – MORDERCY… o rety, wspominałem o tym, że to ten gobelin, który zrobiła „gówniara Bree”? To chyba znaczący fakt, bo inaczej ten facet tak by się nie wydzierał…
─ CO ZROBIŁEŚ?! ─ wrzasnęła rudowłosa, ile siły w płucach. ─ Dlaczego…. Dlaczego… Och, nie gadaj, że napisałeś to dlatego, że na kotylionie zginęła ta mała smarkula od Meadowesów… ─ prychnęła.
─ To też… ─ poparł ją James ─ ale wtedy napisałbym raczej DZIECIOBÓJCY czy coś w tym stylu.
            Mary odetchnęła głośno, potem nabrała spory haust powietrza, ponownie go wypuściła i robiła to tak długo, aż Syriusz zaczął ją przedrzeźniać. Wtedy przeniosła swoje wściekłe (aczkolwiek wciąż mieniące się urokiem wili) oczy na Blacka, sycząc jak wąż:
─ Pozwoliłeś mu na to?
─ To JA trzymałem mu ten sos ─ pochwalił się bezczelnie. W dziewczynie zawrzało.
            Najwyraźniej trzeba rozegrać to inaczej. Zapomniała chwilowo o całej swojej frustracji i przybrała najbardziej zrozpaczony wyraz twarzy, na jaki było ją stać.
─ Jimmy! ─ krzyknęła ponownie. ─ Wiem, że nie powinnam kłamać i wiem, jak bardzo nienawidzisz Angelów, ale obiecałeś, że będziesz dzisiaj moim partnerem. Mimo tej obietnicy kompletnie mnie zignorowałeś i skazałeś na… bycie samą na kotylionie. Nie sądzisz, że czas zakopać topór wojenny? Oboje… no dobrze, zwłaszcza ja, popełniliśmy kilka błędów w przeszłości, ale ja się zmieniłam. Słowo. Tak bardzo chciałam się z tobą zobaczyć, że… że posunęłam się do kłamstwa i jest mi głupio, ale chciałam jedynie, żebyś przyjechał i mnie wysłuchał. To niezbyt trafne, ale rozpaczliwie posunięcie, którego celem było… no, zwabienie cię. Rozumiem twoją złość i rozumiem, że musiałeś ją rozładować, masakrując ten gobelin, ale… och, po prostu chodź zatańczyć ─ westchnęła i sprawnym ruchem nadgarstka postawiła go na nogi i pociągnęła w stronę rezydencji.
            Chłopak przez całą drogę piorunował ją wściekłym spojrzeniem, ale dał się poprowadzić, zapewne rozumiejąc, że tutaj chodzi o coś ważnego, co Mary nie mogła powiedzieć przy Blacku. Jej zagranie – omamienie Syriusza swoim urokiem wili i zaciągnięcie go w bardziej ustronne miejsce, to i tak strata czasu, w końcu on powtórzy Blackowi wszystko, co od niej usłyszał, ale i tak sprytnie to sobie wykombinowała.
            Podobnie jak ostatnio większość jej znajomych, przestał cieszyć się towarzystwem McDonald. To prawda – kiedyś byli nierozłączni, ale nim dłużej ich przyjaźń trwała, czy raczej kiedy ich przyjaźń zamieniła się w związek, tym bardziej tracił cały swój wigor i chęć życia. Mary cały czas wmawiała mu, jak bardzo obsesyjnie go kocha, ale z drugiej strony miłość nie krępowała jej przed ciągłymi szantażami i intrygami. Zazwyczaj wszelkie takie pogróżki odbijały się od niego jak grochem o ścianę, po James nie był typem człowieka, którego łatwo da się zastraszyć, ale ona znała go zbyt dobrze i zawsze wiedziała, gdzie uderzyć, żeby osiągnąć swój cel…
            Przy niej zawsze robił się dziwnie bierny, wyciszony i przede wszystkim pesymistycznie nastawiony, jakby Mary McDonald była jego osobistym pasożytem, po woli zabijającym mu osobowość. Nienawidził siebie za to, że robił się przy niej taki słaby.
            Przy fontannie gwałtownie przystanął i nie dał się wprowadzić do rezydencji, ale to najwyraźniej starczyło dziewczynie, która ignorując jego zmaltretowaną minę, z uśmiechem przybliżyła się, założyła mu ręce na jej biodra, a sama otoczyła go rękami na szyi i prowadziła w prymitywnym, wolnym tańcu. Przytuliła się do niego ściślej, aż podbródek Jamesa przejechał po jej policzku i zmysłowym tonem szepnęła mu do ucha:
─ Wiem coś w sprawie twojej siostry.

***

                Emma wydała z siebie głośne: „oj!”, kiedy po raz kolejny straciła równowagę, przychyliła się do tyłu i spadła na plecy. Nogi trzymała na górze, jakby robiła niepełną świecę gimnastyczną, a jedna łyżwa figurowa ześlizgnęła się z jej stopy. Upadek ten był chyba najdrastyczniejszym, jaki dzisiaj zaliczyła. Stwierdziła, że powinna zrobić sobie małą przerwę w kawiarence przy lodowisku, zwłaszcza, że mieli tam te cudnie pachnące babeczki cytrynowe…. Zresztą - od początku wiedziała, że nie ma talentu ani predyspozycji do jazdy po lodzie.
Tyle że z drugiej strony trochę głupio odejść od reszty… No i, nie licząc tego, że co chwila boleśnie upadała, łyżwiarstwo było całkiem przyjemne… Może powinna po prostu podczepić się pod jakiegoś chłopaka i udawać niedojdę (w sumie to pewnie nawet bez udawania by jej się udało), jak taka Dorcas, a ten świetnie poczuje się w roli instruktora, złapie ją za ręce i zacznie jeździć tyłem, ciągnąc ją za sobą? Pełno tu takich, którzy nadaliby się do tego na tyle, że za Emmą nie ciągnęłoby się przeczucie, że zaraz się na siebie poprzewracają! Na pewno znalazłaby kogoś w sam raz, gdyby tylko nie to, że…
─ Więc to tak uginasz kolana? ─ usłyszała za sobą głos Chase’ a, który – zamiast jej pomóc – nieustannie wygłaszał swoje uwagi na temat tego, co robi źle. Może i nie miał predyspozycji na instruktora łyżwiarstwa, ale ewidentnie umiał jeździć, czego nie omieszkał udowodnić, wykonując co chwila jakiś podskok albo piruet.
            Głupi chłopak.
─ Emmelina, przestań leżeć plackiem na środku lodowiska, bo przysięgam, że zaraz rozjadę ci twarz! ─ krzyknęła z daleka Lily, mrużąc oczy i z dezaprobatą przyglądając się nieumiejętnej jeździe przyjaciółki oraz próbom jej nauczenia, które podejmował Reagan.
            Non stop przyglądała się, co tych dwoje robi, bo najwyraźniej kłamliwe marszczenie nosa było jedynie rozgrzewką przed prawdziwym wychodzeniem dziewczyny z siebie, byle tylko nic między nimi nie zaiskrzyło.
            Titanic zerknęła przez ramię, czy jej przyjaciółka oby  nie patrzy, a kiedy ta odwróciła wzrok, wytknęła doń język. Chase zaśmiał się z tego dziecinnego gestu i – po raz pierwszy, odkąd się tu znaleźli – wyciągnął ku niej swoją lepką i niebywale zimną rękę, ujął ją mocno za przegub dłoni i jednym, sprawnym szarpnięciem postawił na nogi, manewrując w ten sposób, że znalazła się w jego ramionach.
            Jeszcze raz – głupi chłopak.
─ Idę do kawiarenki ─ mruknęła nieprzytomnie. Jej usta praktycznie muskały go w podbródek.
            Chase parsknął.
─ Już się poddajesz? Mówiłem ci w wypożyczalni, żebyś wzięła hokejówki, bo w nich kostka jest bardziej sztywna, ale skoro wszystko wiesz najlepiej…
─ To nie o to chodzi… Ja… ─ Emma odetchnęła ciężko, starając się odchylić głowę jak najdalej od brody chłopaka. ─ Wiesz, myślę, że nie mam talentu do… ślizgania się po lodzie. Ma się taki gen albo i nie. A moi rodzice raczej nie… no wiesz, oni za bardzo nie wiedzą, czym są łyżwy… ale jestem pewna, że obydwoje woleliby, żebym jednak wzięła figurówki, bo… no weź, te drugie… widziałeś, jak one wyglądają, nie? Jestem przekonana, że mogłyby uszkodzić mi palce… to znaczy, koleżanka mojej siostry kiedyś pokazywała mi swoje nogi i wiesz… środkowy palec był większy niż duży palec i to na pewno dlatego, że ubierała te twarde łyżwy, bo ona też jest mugolaczką i… Chase, proszę, czy możesz przestać tak nade mną zwi…?
─ Jezus Maria, ty naprawdę potrzebujesz tej kawiarenki ─ przeraził się nie na żarty blondyn i – nim Emmelina zdążyła zaprotestować – już w zawrotnym tempie dociągnął ją do bramki i wystawił ją na prymitywnej ścieżce prowadzącej do szatni, czyli zwykłego ciągu ustawionych ręczników i szmat, na których roiło się od odpadających z łyżew plastrów śniegu. 
─ Ty zostań ─ rozkazała, woląc nie wyobrażać sobie, co zrobi Lily, gdy zobaczy, że wymyka się gdzieś z jej bratem.
            Chase zrobił rozbawioną minę.
─ Obawiam się, że jesteś zmęczona do tego stopnia, że bez nadzoru osoby sprawnej fizycznie, potkniesz się o własne nogi.
            Emma wywróciła nogami, ale z uwagi na to, że faktycznie niezbyt dobrze się czuła po tylu upadkach, cieszyła się z towarzystwa Reagana. Mimo tego, że miała pójść do kawiarenki tylko na chwilę, zdjęła łyżwy i oddała je do wypożyczalni, a Chase poszedł w jej ślady, chociaż na pewno chciał sobie jeszcze pojeździć.
            Dopiero, kiedy usiadła już na krześle w kawiarence i wzięła do ręki wyśmienitą cytrynową babeczkę, doszło do niej, że jeśli nie chce powtórki z poranka i incydentu z suszarni, powinna uciekać, gdzie pieprz rośnie. Poranek jednak nie zaszkodził jej tak bardzo, jak myślała, a wręcz uratował trochę sytuację, bo to, co zrobił, kiedy Emma przestała jeść, sprawiło, że na dobre przestała zamartwiać się tym, że przez Reagana zdradzi następną przyjaciółkę.

______________
·         Piękności to pierwsza rzecz, którą wplotłam w nowe wersje starych rozdziałów (a których nie opublikałam) i powinnam chyba wyjaśnić – Piękności to po prostu nazwa fanklubu Huncwotów, w skład których wchodzi kilka niezbyt inteligentnych trzynasto-, czternasto-, piętnastoletnich Gryfonek, Krukonek i Puchonek (nawet Ślizgonek, nie ma dyskryminacji) i które w większy lub mniejszy sposób dają o sobie znać. 
Pierwsze kroki ku rozkręceniu fabuły poczynione – chaotycznie, ale zawsze! Walnęłam dwie znaczące, nowe postacie – Mary McDonald, dziewczyna, o której wspominałam sporadycznie cały czas, no i Bree, póki co w malutkiej rolce, ale z czasem zakręci się na tyle, że nie będzie kimś więcej niż osóbką pozbawioną umiejętności impresji swoich uczuć xD.
CHAOS. CHAOS, CHAOS, CHAOS – to jest ten rozdział w pigułce. Postaram się jakoś wszystko uporządkować, robiąc korektę w weekend, ale chciałam opublikować go jak najwcześniej, bo i tak zwlekałam zbyt długo.
Pewnie nikt z was się nie domyślił, bo niezbyt dałam po sobie znać – ocknęłam się nagle i stwierdziłam, że musimy trochę skupić na największych gwiazdach, a więc „Jimmy’ im” i „Obłąkańcu”. Przez… nwm, pięć miesięcy (?) snułam sadystyczne plany w związku z nikczemną przeszłością tego pierwszego i bardziej wyrazistą osobowością tego drugiego. Zobaczymy, co z tego będzie.
W następnym rozdziale (mowa o dwóch częściach Osiemnastki), jeśli kogoś to interesuje, będzie:
·         Sylwester u Huncwotów (jak obstawiacie, będzie raczej hucznie czy spokojnie i przykładnie ;>),
·         Zapowiadany wątek z May i maleńki rąbek tej nikczemnej przeszłości Jamesa,
·         Powrót odmienionej po-zabiegu Hestii Jones,
·         Jo po weekendzie ze swoim mugolo-kochankiem wraca do starych kumpli i różnica otoczenia będzie dosyć druzgocząca, pewna postać (stara) do nich zawita na Sylwa,
·         Na nacisk idzie Jily, trochu będzie o ich nastawieniu do siebie, trochu przeszłości, trochu zazdrości i… kawało-przysługa Syriusza Blacka, który będzie próbować ich zeswatać (…),
·         Zapowiadam UWAGAUWAGA pięć Kissów o Północy i w tym będą cztery stare pary, jeden czy dwa to nawet na trzeźwo xD.


Jeśli chodzi o wasze rozdziały – wszystko przeczytałam. JUTRO/DZISIAJ będę komentować. 

16 komentarzy:

  1. Przeczytam na trzezwo grubo po weekendzie, bo ten rozdział jest najdłuższy jaki widziałam, a oczy mi się kleją teraz O.o :P
    Ps. usunęłam swojego bloga, więc ... zapraszam na inne ''jak chcesz''. Pozdrawiam i niedługo wejdę ;*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pozdrawiam :* i powodzenia (w przebrnięciu przez to) *_*

      Usuń
  2. Hej, kochana:*
    W końcu znalazłam czas na zrobienie czegokolwiek, więc biorę się do komentowania twojego arcydzieła póki mam czas.
    No więc tak: Emma i Chase. Nie za bardzo mi się to podoba. W końcu Chase będzie z Hestią! Więc ja się pytam jak możesz robić z Emmy taką, taką dwulicową wiedźmę!? Toż to niesprawiedliwe i... i brak słów. Doskonale wiesz jak kocham Emmę:'( Ale tak czy siak momenty z nimi są booooskie ♥
    Wiesz, ja się tak zastanawiam czemu James zgodził się jechać po tą Mary? No po co? Ogólnie nie wyrobiłam na fragmenicie z tatą Jamesa.
    "─ O Merlinie, ile cennego towaru! ─ przerwał jej głos Setha Pottera, który wrócił ze swojego patrolu w Ministerstwie, cały zmizerniały i zmęczony, ale wciąż tryskający energią. "
    albo
    " ─ Zawsze wiedziałem, że gdzieś giną mi procenty… Mogłaś powiedzieć, Bellie, że przechowujesz je na Sylwka, bo wtedy oszczędziłbym sobie tyle zm…
    ─ To nie jest nasz alkohol, Seth ─ przerwała mu niegrzecznie. ─ To zbiór, który przez lata gromadził twój syn!
    ─ Poważnie?! ─ zdumiał się mężczyzna i spojrzał na Jamesa i Syriusza dziwnie – na pół z podziwem, na pół ze zdumieniem. Obydwie połówki w opinii Belle były nie na miejscu. Powinien spoglądać na nich z naganą, a nawet z gniewem.
    No, tak, ale mówimy przecież o moim mężu, pomyślała z przekąsem. "
    Uśmiałam się przy tych fragmentach :p
    Elizabeth Nass.... Dziwna kobieta, która świata nie widzi po za Mary. Zgadłam? No cóż dziwne kobiety rodzą dziwne dzieci xD
    Biedna Marlena! Współczuję jej. Żyć z taką rodziną zawsze umila fakt, że ma się normalną siostrę. Ale Ann... na początku ją polubiłam... nawet bardzo, ale później... Pomieszałaś mi kobieto!
    Sukienka na pewna musiała być śliczna, jak ze snu.
    JOrdan<3333 Kocham ich<3 Są najlepsi ♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥ Wiesz, ta miłość trochę przypomina mi historię Ethana i Lukrecji, ale błagam! Niech inaczej się skończy!
    Wiesz, bardzo mnie ciekawi ta cała Serenia (czy jak jej tam) Ciekawa historia. I jeszcze mroki przeszłości. Kocham takie klimaty :>
    Wiesz ja rozumiem, że ktoś chce się zemścić, ale to co wykonała ten mały gówniarz, przeszła wszelkie pojęcie! Przeszłość nie pomaga w przyszłość. Praktycznie tylko bardziej ją komplikuje!
    A Ann mnie zawiodła, Abby, i to bardzo:( Smutam z tego powodu :( :(:<<<<<<<<<
    No i znowu temat McDziwiki Dziwna dziewczyna, która chce Jamesa wyłącznie tylko dla siebie! Ale James jest mój i Lily! Więc niech się lepiej odczepi, jeśli życie jej miłe! No i po co przefarbowała sobie włosy!? Mogę się założyć, że wygląda jak przerośnięta marchew, prawda xD I znowu: tajemnice przeszłości!
    Umiesz zafascynować czytelnika, A. To bardzo rzadki talent! Nie zmarnuje go!
    Wiatr
    P S Standardowe pytanie: Kiedy nn?
    P S 2 Wiesz ja lubię do pisarzy mówić/pisać pełnym imieniem, ale ty je masz je zdecydowanie za długie. Zamiast Abigail będę do cb pisała Abby, albo A. Ok?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Abby <333. Jak słodko :D. Rozumiem Twoją chęć zwrócenia się do hmm "odbiorcy" komentarza (?) bo ja sama też nigdy nie wiem, jak to zrobić, dlatego piszę to oklepane "kochana" i "moja dhoga". Ale jak chcesz, możesz mówić/pisać do mnie Agata, jak wszyscy ;>.
      Jak zwykle cudny kom ;*.
      Musisz mi wybaczyć robienie Chemmeliny (dla odmiany ja zabawie się w łączenie imion, bo JOrdanie xD), ale teraz szykuje się pewien zakręt w historii Hestii, Chase' a zresztą również i oni nie będą ze sobą dłuuuugo razem. Ale z Chemmeliną nie będzie już tak łatwo jak z Eriuszem (Semmeliną [?]), bo Emma naprawdę stara się zmienić. Lubisz Ethana i Lukrecję (Lethana? xD)? Chyba znowu jako jedyna tutaj <333. Jesteś trochę jak ja, wiesz, Wiatrusiu (mogę tak ci odpisywać???)? Tylko, że ja zawsze shipuje te pary, które nigdy nie będą razem w książkach/filmach i - to oczywiste - serialach. Na przykład ja byłam team Jacob w Zmierzchu. Albo Team Gale w HG :c. Koniec o mnie - przerośnięta marchew? Leżę i kwiczę na mojej brudnej, nieodkurzonej (zua ja) podłodze, powaliłaś mnie :*.
      Abby
      PS - teraz wyjeżdżam na wakacje i nie będzie mnie do 6, ale jak wróce będę miała tygodniową przerwę, podczas której wyjde z siebie i opublikuje nn, swear. Muszę to zrobić wtedy, bo potem mam kolejny, już dłuższy wypad. Jak się nie wyrobie to zabiorę notes i napisze rozdział na papierze (chociaż nie umiem tak, nie wiem czemu, jak jestem przed kompem to mam wenę, nie - już patrze się bez zrozumienia. Dlatego pisze tak dziadowskie wypracowana do szkoły -,-).
      3maj się :*

      Usuń
  3. Hej ;)
    TO CHCĘ, ŻEBYŚ KONIECZNIE PRZECZYTAŁA!
    Jeśli myślisz, że dopiero teraz przeczytałam to się grubo mylisz :P Zrobiłam to w sobotę. Co prawda chciałam w piątek, ale byłam już tak zmęczona... (oczywiście oglądałam Harry'ego na tvn), że nie miałam już siły. mam nadzieję, że mi to wybaczysz. No więc zaczęłam czytać w sobotę. Napisałaś, że rozdział jest chaotyczny, a ja tego nie potwierdzę, ani nie zaprzeczę. Czytałam go przynajmniej na dziesięć podejść ( w tym domu nie można usiąsć i normalnie sobie poczytać!!!), więc dlatego sama nie wiem. Mojego chaosu nie da się ogarnąć. Jednak ty nigdy nie napisałaś rozdziału, ktory by był wyjątkowo chaotyczny, więc jestem pewna, ze i tym razem tego nie zrobiłaś :* Teraz mam problem, bo chce cos napisac, ale nie chcę, zebyś źle zrozumiała, a trudno to jest wytłumaczyć. Twój rozdział był fantastyczny! Pamiętaj o tym, bo nie chodzi mi o to jak napisałas rozdział w następnej cześci mojego komentarza. Nie o to chodzi! Dobra może wreszcie zaczne pisac. Więc rozdział był zły (jak ja Ci wytłumaczę o co chodzi). Była w tym wszystkim jakaś silna jakby moc, która powodowała, że czuło się zło, ktore nadchodzi z wszystkich kierunków. To takie widmo czegoś mrocznego, poteznego... Nie umiem Ci wytłumaczyc o co mi chodzi. Nie wiem, czy zrobiłaś to specjalnie, czy to moja wybujała wyobraźnia, ale to cos było złe. Na serio czułam to w sobie, a to jest nie lada osiągnięcie. Jakkolwiek to pisałaś - umyślnie, czy nie, zrobiło to na mnie wrażenie. Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, co oznaczają te słowa. Rzadkko kiedy ktoś potrafi wywołaćc we mnie emocje tak silne. To wielka sztuka, ktora oznacza, zę masz prawdziwy talent i to nie byle jaki, tylko takie naprawdę wybitny, Moge Ci złozyć z całego serca gratulacje, że Ci się to udało. dawno nie czułam czegoś takiego. Mam nadzieję, że zrozumiałaś o co mi chodzi, bo to chyba był jeden z największych komlementów jaki moge ci dać i chce, żebyś to zrozumiaął w takie sposób :* To co zrobiłaś oznacza, że się martwię o bohaterów całym sercem, co oznacza, że Twoje opowiadanie juz całkowicie zagnieździlo się w mojej głowie. No dobra, ale o tym może juz skończę, bo zaraz zacznę przynudzać tak, ze tego nie da się przeczytać :P
    KONIEC TEGO, CO CHCĘ ŻEBYŚ KONIECZNIE PRZECZYTAŁA
    Teraz pora na treść. Trudno mi jest pisac tak po jakimś czasie, no ale czas sam mi na to nie pozwolił. Może zacznę od naszej Emmeliny. Nawet się cieszę, ze ona powoli się zmienia się. Zawsze miała co do niej nadzieję i myślkę, ze nie zawiodę się na niej. Na pewno jeszcze nie raz cos nakombinuje, ale kiedyś wreszcie się nauczy żyć. Wierzę w to. I teraz podstawowa rzecz. O co chodzi z Jamesem i tym wszystkim? Z tą dziewczyną? Czy on ma dziecko? Nie wiem skąd mi to przyszło do głowy. I co jest z tą siostrą Dorcas? Co się wtedy wydarzyło? Jacie! Ile pytań... Mam pełną głowę jakis durnych pomysłów, domysłów i nie wiem, co z tym zrobić. To może powiem coś o Marlenie. Szkoda mi jej. Ona tez ma prawo do szczescia pomimo tego wszystkiego. To jej wybór i nikt, ai Ann, ani Syriusz nie powinni tego zmieniać. Jestem z nią całym sercem.
    Pytasz się jak będzie na Sylwestrze? Wszyscy się spodziewamy hucznego przyjecia, ale co będzie to się okazę. Na pewno znając Ciebie nie będzie to nic, a nic normalnego :P
    Jeszcze raz gruatuluje i pozdrawiam :*

    PS: wybacz za błędy, ale zbytnio nie mam mozliwośći ich poprawienia, a pisze pod impulsem. Mam nadzieję, ze da się to rozczytać. Zresztą chyba się już do tego przezwycziłaś. W normalnym zyciu nie robie tyle błędow ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kocham, kocham i jeszcze raz kocham Twoje komentarze. To, co napisałaś o "widmie zła" może i nie było jedynie twoją cudowną, wybujałą wyobraxnią, bo sama miałam taką malutką fazę na podobne klimaty, bo byłam po lekturze Kosogłosa... może dlatego tak trochę wyszło... jestem przekonana, że gdzieś w tekście przypadkiem nawet przestawiłąm się na czas teraźniejszy, ale... to co napisałaś było tak miłe i tak mnie zmotywowała, że przez kilka minut po przeczytaniu Twojego komentarza (a nawet za każdym kolejnym razem, bo czytałąm go już z 3653433538 tysięcy razy) miałam takiego banana na twarzy, że pewnie wystraszyłam wszystkich moich domowników, naprawdę <333. Po prostu ci dziękuję za to, że czytasz. Bardzo.
      Też oglądałam Harry'ego na TVN'ie, pjona!
      Zawsze dostrzegasz w tekście takie rzeczy,które przeoczają inni, a z tą ciążą uderzyłaś - przyznam szczerze - w punkt, który miał być pierwotnym scenariuszem, ale kilka dni przed publikacją tego rozdziału zmieniłam zdanie xD. Ale to coś w podobny deseń. Jeśli chodzi o siostrę Dor to odpowiedź nadejdzie wkrótce albo w poprawionym rozdziale, albo tak około rozdziału 25.
      Dziękuję ci za cudowny komentarz i spóźnionych wesołych wakacji xD.

      Usuń
  4. Ciekawy rozdział, czekam na więcej. :D

    OdpowiedzUsuń
  5. Przepraszam, że komenntuje tak późna, ale dopiero skończyłam czytać, a wcześniej byłam na wakacjach.
    Rzeczywiście ten rozdział jest dość chaotyczny. Fabuła się rozkręca, coraz więcej nowych bohaterów...
    Zaitrygowała mnie przeszłość James'a. Po prostu nie mogę się doczekać jak to wszystko wyjaśnisz. Ogólnie w tym rozdziale jest duża tajemnic i sekretów.
    Nie mam pojęcia co jeszcze mogę ci napisać. Kolejny świetny rozdział do kolekcji!
    Mam pytanie: kontynuujesz pisanie kart bohaterów, czy mogę się z nimi pożegnać? Uwielbiam takie podstrony!
    Kim jest SERENA! To jest mój największy problem, nie mogę tego rozkminić.
    Kiedy mogę oczekiawać nowego rozdaiału?
    Pozdrawiam, psychOliwia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nic nie szkodzi, nic nie szkodzi :*. Jak wakacje? Gdzie byłaś ;>.
      Wyobrażam sobie, jak ciężko musi czytać się moje wypociny komuś, kto nie ma wszystkiego przed oczami, bo zaplanowal szaloną fabułę. Chaos, chaos, chaos.
      Kontynuuje pisanie kart, kontynuuje :D. Przedwczoraj wyszła Emmelina, ja jestem w trakcie pisania o Marlenie i Dor, i jestem całkiem daleko przy May, ale póki co jej nie wstawię, bo jest tam kilka spoilerów, co do Osiemnastki i... po niej troche wszytsko ruszy.
      A Serena to pierwszy sekret Jamesa, który wyjdzie... już chyba w 21, a może nawet 20 rozdziale, nie pamiętam dokładnie...
      NN? Hm... szczerze, nie mma pojęcia. To zalezy, czy zdążę dodać go przed moim wyjazdem w góry (wątpię), bo potem będzie krucho. Ale do końca sierpnia powinien wyjść.
      Pozdrawiam,
      WariatkAbigail :*

      Usuń
  6. No heeej...
    Tak, oczy Cię nie mylą. To ja!

    Na początek - pisałam już, że uwielbiam Chase'a? Nie? No więc uwielbiam Chase'a. On gra na gitarze. Ideał. A po cichu liczę na jego związek z Hestią. No dobra, otwarcie na to liczę. Żadnej Emmeliny mi tam proszę nie wciskać. Afe.

    Okej, skoro już powiedziałam najważniejsze, teraz mogę skomentować rozdział. No więc (cholera, znowu to "więc" na początku zdania...) niesamowity zrobiłaś klimat w domu Evansów. W miarę czytania byłam tylko zła, że mnie tam nie ma. Możesz mnie tam jakoś wcisnąć, czy coś? W odwecie pomyślę nad sparowaniem Cię z Blejzim u mnie... ;)
    Chwila, chwila. Pisałam wcześniej, że Chase ma gitarę i jest ideałem? James też ma. Niniejszym wyprzedza Chase'a na liście moich ideałów.
    Stop, chwilunia.
    Jeszcze Syriusz.
    Mogę tę trójkę upchnąć na pierwszym miejscu? *robi oczka kota ze Shreka*
    Hm, jeszcze Remus.
    Cztery osoby na pierwszym miejscu to trochę za dużo, nie? :/ W takim razie zrobimy głosowanie. Ale tajne, żeby nie było oszustw.
    ...
    Już? Zagłosowane? No okej. A więc tytuł Ideału Opka Cudownej Abigail, Znanej Również Jako WariatkAbigail (w skrócie OCAZRJWA), zdobywa...
    *fanfary, znane również jako uderzanie łyżką o garnki*
    James, Syriusz, Chase i Remus! Niespodziewany remis! Doprawdy nieprawdopodobna sytuacja. Powtórzyłabym głosowanie, ale najwyraźniej los tak chciał.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na czym to ja skończyłam? Ach, na ideałach. No dobrze, ale teraz od ideałów odstąpimy na momencik, bowiem Jo nasza kochana (a przynajmniej kochana przeze mnie. Uwielbiam ją no) wyjeżdża z >uwagauwaga< mugolem na >UWAGAUWAGA< obóz harcerski, na którym jeździła na nartach (kochany sport. Tęsknię za zimą. Nie wiem jak Ty, Wariatko, ale ja uwielbiam narty) i >UWAGAUWAGA!< całowała się z mugolem. I to w śniegu. Zazdro. Wiesz co, jak kiedyś spotkasz jakiegoś gościa, który mi się podoba, to przekaż mu, że jeśli ma mnie zamiar całować, ma to zrobić w śniegu. Autentycznie. I jeszcze mu przekaż, że jak będzie mi się oświadczał, ma nie klękać. Mdli mnie od takowych scen na filmach.

      Okej, znów zgubiłam wątek, więc może przejdę już dalej, skoro i tak nie pamiętam, na czym skończyłam. Ach, już wiem. Na parze J&J i na śniegu. No nieważne i tak ich już porzucam.

      Pomijam cały wątek Marleny, bo mi jej tak okropnie szkoda, że nie umiem nic napisać. I wciąż stawiam na nią i na Rogacza <3

      Emma na lodowisku bezcenna :D Ale i tak za nią nie przepadam, jak bardzo nie próbowałaby się zmienić. No i jeszcze na dodatek jadła cytrynową babeczkę! Grr, ja nigdy nie jadłam cytrynowej babeczki, a uwielbiam cytryny. Możesz mi kiedyś upiec i wysłać kurierem, nie pogniewałabym się.

      Co do Sylwestra u Huncwotów... Hucznie! Wystrzałowo! Jak ma być? No i liczę na te kissy o północy, szczególnie w wykonaniu Jamesa i Lily. I jeszcze Dorcas i Syriusza, bo ich też uwielbiam. I Chase z Hestią jakby się pocałowali to już w ogóle byłoby super. A jak spróbujesz mi tam pomiędzy nich wcisnąć Emmelinę, to nie ręczę za siebie.
      No. A tak to Cię uwielbiam <3
      Do następnego, kochana!

      Usuń
  7. Hej! ;)
    Zgadnij kto to!!! Tak, to ten Elfik Book, który chyba nie ma co robic, bo wiecznie tutaj pisze :P A tak na serio: kiedy będzie nowy rozdział? Nie jest to pytanie, które ma Cię pośpieszyc, bo wiem, że wcale nie minęło tak dużo czasu od ostatniego, ale po prostu chcę tak się ogarnąc w przybliżeniu :P
    Pozdrawiam :*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Uhuhu, bardzo ciężko określić mi datę, bo jestem na wakacjach, a z Internetem jest krucho. Zabrałam ze sobą zeszyt, żeby pisać tradycyjnie, ale nie wiem, czy się zmotywuję... Naprawdę nie wiem, kiedy to może się pojawić. Na pewno do końca wakacji xD.
      Pozdrawiam :*
      Niezalogowana Abigail, której siada telefon :*

      Usuń
  8. Aaaaaaaaa zabij mnie !!!! Zaraz tu będzie komentarz !!!! WYBACZ MI NA BOGA ;(((

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi

    1. Rozdział jak już wspomniałam - bardzo długiiiiii !
      Chase mi się podoba nawet, jest muzykalny i tu jest plus.
      Jestem ciekawa przeszłości James'a... intrygujące...
      A co z tą Ann, taka była nawet spoko, ale potem jak to opisałaś, to już jej nie lubię !!! :P
      No cóż, czekam na kolejny intrygujący rozdział i zyczę dużej weny na takie długie rozdziały - szacun <3

      ps. niedługo może stworzę Pana Pottera, ale na razie nie publikując rozdziałów, bo mam aż 3 blogi - sama rozumiesz xD
      ps2. w spanie zaraz coś napiszę :P

      Usuń

Autorka jest głodomorkiem, a akurat nie ma Danio w pobliżu. Chcesz ją dokarmić? Napisz komentarz! Wystarczy zwykłe: "przeczytałem" z anonima, a ona już ma dzienne zapotrzebowanie Witaminy K(omentarz).

Obserwatorzy

Theme by Lydia Credits: X, X