„Trzymaj swoich przyjaciół blisko, ale
jeszcze bliżej trzymaj swoich wrogów.”
-Mario Puzo
─ Gdzie
idziecie? ─ spytała Emmelina, kiedy z samego rana zobaczyła Chase' a, Dorcas i
Lily w holu, ubierających płaszcze i kurtki.
Przygryzła dolną wargę, odnotowując obecność Reagana.
Czuła się skrępowana, paradując przed kompletnie obcym chłopakiem w samej
halce, którą dostała od siostry na szesnastkę, a więc nie brakło w niej
koronek, dekoltów i innych zbędnych ozdób. Można uznać, że było to dosyć
zabawne – w końcu Emmelina nigdy nie wstydziła się podkreślać swojej urody, ale
jednak z nieznanej jej przyczyny obecność Chase’ a nieco zmieniała jej
przyzwyczajenia. Nie mogła zdecydować, czy to dobrze, czy źle.
Mijał trzeci dzień odkąd zjawiła się u Evansów, ale w
dalszym ciągu nie miała pojęcia, czy podjęła słuszną decyzję. Niby bawiła się
wieczorami świetnie, plotkując razem z Lily i Dorcas, która z nieznanych
powodów zaczęła się do niej znów odzywać. Niby w ciągu dnia robiła z nimi multum
świetnych rzeczy i skutecznie pozbywała się swojej bulimii, biorąc eliksiry,
które zabrała z domu i kosztując specjały Rachel (po nich ostatnie o czym
myślała, to dokładka), a również poprawiała swoje relacje z przyjaciółkami i
pozbywała się stopniowo swojej egoistycznej osobowości, która bardziej pasowała
do modelki z okładki Czarownicy (którą w gruncie rzeczy była) niż do niej,
najzwyklejszej, szesnastoletniej czarodziejki. Dodatkowo wczoraj poszła z
macochą Lily poćwiczyć trochę balet, który kiedyś był jej największym hobby, a
ostatnio kompletnie go zarzuciła. Zarówno Rachel, jak i Caroline, która wpadała
raz po raz, były zawodowymi tancerkami West Endu i mogła się z nimi wiele
nauczyć. Uwielbiała cały ten dom, przepełniony zapachem amerykańskich muffinek
i ciągłą melodią, nieważne, czy to grał gramofon z świątecznymi piosenkami (do
tej pory Emmelina nie miała pojęcia, że w ogóle jest ich aż tyle), czy to jakiś
członek rodziny wyciągał gitarę, skrzypce, flet albo siadał do fortepianu – tutaj wiecznie grała szlachetna muzyka, a nad
nim zdawała się ciążyć niesamowita aura, jaka powinna emanować w każdym
prawdziwym domu.
I to wszystko zrobiło na niej wielkie wrażenie, naprawdę,
ale szósty zmysł blondynki wciąż podpowiadał, że jest tutaj nieproszonym
gościem, dlatego wbrew woli zrobiło jej się przykro, kiedy dzisiaj zobaczyła,
że cała trójka wychodzi gdzieś bez niej.
─
Chasey chce pograć w kosza ─ wyjaśniła Dorcas, tonem znawcy. ─ Nigdy nie
widziałam meczu koszykówki, ale to może być całkiem ciekawe.
─
Ethan puszcza przecież non stop NBA z satelity ─ zaśmiał się
"Chasey". ─ No, jeśli tylko nie leci kolejny odcinek Conoration
Street albo potyczka od lat przegrywającej drużyny futbolowej… ─ zakpił. –
Lily, komu on właściwie kibicu…
─
Kogo to obchodzi? ─ przerwała mu z rozdrażnieniem, bo bardzo nie lubiła
rozmawiać o sporcie.
Titanicówna uśmiechnęła się pod nosem. Była to kolejna
cecha rodziny Evansów- ten dziwny przedmiot, którego wręcz się przestraszyła,
gdy zobaczyła go po raz pierwszy, nazywany przez Lily, Chase' a i Petunię
telewizorem- nadawał non stop, nawet jeśli kompletnie nikt go nie oglądał.
Rachel próbowała z tym walczyć, nieustannie wyłączając go, kiedy domownicy
przebywali na dworze albo szli spać, ale Ethan natychmiast wchodził do pokoju i
włączał go ponownie, twierdząc, że "przecież oglądał". Pan Evans miał
naprawdę fenomenalny słuch, skoro pomimo nieustannych hałasów na górze, krzyków
i wrzasków młodszego pokolenia rodziny, dzwonków do drzwi, muzyki z każdego
gramofonu i instrumentu w domu (a było ich naprawdę multum), słyszał jeszcze
to, że ktoś wyłącza telewizję.
─
Też nigdy nie widziałam tej gry ─ wtrąciła się Emma. ─ Ale pamiętam, że kiedyś
jakiś chłopak mojej siostry powiedział, że przypomina ona trochę Qudditcha.
─
Trochę- zgodził się Chase. ─ Jak chcesz, to chodź z nami. Potem jedziemy ze
Steele' ami na West Side Story, bo
Caroline zastępuje jakąś aktorkę, która wyjechała na miesiąc miodowy.
─
Oglądałam West Side Story siedemnaście razy ─ jęknęła Lily. ─ Od premiery
jeździmy na to zawsze po Bożym Narodzeniu i z dwa razy w wakacje.
─
Nawet ja raz z wami byłam- wtrąciła się Dorcas.
─
Nigdy nawet o tym nie słyszałam- zdziwiła się Titanic. ─ To jakieś
przedstawienie, tak?
─
Ano. Strasznie oklepane. Lepiej stąd chodźmy- pogoniła ich rudowłosa, łapiąc za
klamkę. ─ Zaraz pewnie Rachel każe tacie zagrać dla niej A Boy Like That, a skończy się na tym, że zagra od pierwszej sceny
cały musical, bo takie będzie miała widzimisię.
─
Nic jeszcze nie zjadłam ─ jęknęła Emmelina. Lily wzruszyła ramionami i powiedziała,
że zje na mieście.
─
I tak muszę się spytać o coś Jordana ─ naciskała, wspominając imię swojego
kuzyna. ─ W Prince' s mają pyszne gofry.
─
Skoro tak ─ skapitulowała blondynka i w podskokach ruszyła do suszarni, żeby
założyć jakiś sweter i spodnie Lily albo Rachel (obydwie jej na to pozwoliły,
zaznaczając, żeby pod żadnym pozorem nie ruszała ubrań Tunii, o czym Emma nawet
nie pomyślała). ─ Poczekajcie tylko na mnie, okej?
─
Tylko się sprężaj, bo pamiętaj- ZARAZ PRZYJDZIE RACHEL!
Emma pokręciła z rozbawieniem głową
i zabrała się za rozrzucanie z poukładanych stosów wszystkich bluzek, par
spodni i sukienek, byle tylko znaleźć coś dla siebie. Trochę żałowała, że nie
spytała się Dorcas, czy może wkładać jej ciuchy, ale nie chciała przesadzić z
zażyłościami, zwłaszcza, że wciąż rozmawiały tylko w towarzystwie Lily albo
Chase’ a, nigdy w cztery oczy. Generalnie jedynie Meadowes ubierała się w
rzeczy, których nie powstydziłaby się Emmelina, a to, że sama je uszyła
nadawały im jeszcze niezwykłą oryginalność. Ciężko jej było to mówić, ale
wiedziała, że Meadowes ma ogromny talent.
Z kolei Rachel miała dość
specyficzny gust, a przede wszystkim zupełnie inną niż Emmelina figurę.
Zostawały jej tylko ciuchy Lily, ale ta posiadała chyba tylko glany, dżinsowe
kurtki, czarne spodnie i bluzki w wyzywającymi napisami. W końcu, po kilku minutach męki, wzięła
bluzkę macochy jej przyjaciółki z dość niestosownym dekoltem (normalnych to ona
chyba nie miała) i dzwony rudowłosej, chociaż niezbyt to do siebie pasowało. Z
ciężkim westchnieniem zaczęła się przebierać, wciąż wydziwiając na dwa kawałki
tkaniny. Kiedy rozpięła trzy guziczki halki przy szyi i zdjęła ją przez głowę,
intruz, który być może oglądał ją od dłuższego czasu, się ujawnił:
─
To nie pokaz mody, Emmelino ─ usłyszała znajomy głos i o mało nie zaczęła
krzyczeć z przerażenia.
Chase uśmiechnął się od ucha do
ucha, z satysfakcją odnotowując, że udało mu się wystraszyć ją na śmierć. W
ciągu tych dwóch dni i trzech nocy, które spędziła w Cokeworth, robił to samo
ciągle i ciągle, jakby postawił sobie za cel doprowadzenie jej do zawału serca.
Oczywiście nie dlatego miałaby
dostać zawału, że to on ją straszył,
ale dlatego, że ogólnie straszył. To
chłopak Hestii. Tak powiedziała Lily zaraz po ich pamiętnym przywitaniu na tarasie
w Dzień Paczek…
─
To przegrana sprawa, Emmelino ─ powiedziała, patrząc na nią zmrużonymi oczami,
co wyglądało przekomicznie. ─ Chase chodzi z Hestią.
─
Co mnie obchodzi, co robi twój brat? ─ zaśmiała się w odpowiedzi.
─
Patrzysz się na niego tym swoim wzrokiem… Nie chcę, żebyś znowu się w coś
wkopała. A jeżeli znowu gdzieś zapodziejesz zdrowy rozsądek, przypomnij sobie
Blacka ─ doradziła jej. ─ Związek, który stworzono z rozbitego związku, nigdy
nie będzie dobrym związkiem.
To się nazywa dobrze doradzić,
pomyślała z przekąsem blondynka. I skąd w ogóle pomysł, że podoba jej się
Chase? Okej, mógł być przystojny i całkiem zabawny, mógł też tak cudownie
brzęczeć na swojej gitarze i jako jedyna osoba na świecie nie traktować jej jak
pustej blondynki (może dlatego, że generalnie to on jej nie znał?), ale wciąż
był tak samo beznadziejnie zajęty przez bliską jej osobę. Odebranie
przyjaciółce chłopaka to coś, co już raz zrobiła i tego żałowała. Gdyby jednak
odebrała chłopaka przyjaciółce, która jest w szpitalu i tylko dlatego nie może
go pilnować, to na zawsze straciłaby do siebie szacunek.
─ Chase… ─ skinęła głową. ─ Nie chcę być niemiła,
ale czy mógłbyś wyjść? Wiesz, przebieram się.
Blondyn uśmiechnął się kpiąco i –
przestając podpierać się o framugę drzwi – zamknął suszarnię, podchodząc do
niej na niebezpieczną odległość. Serce blondynki zaczęło bić z zawrotną
prędkością.
─
Lily kazała mi cię pogonić ─ wyznał. ─ Nim bliżej Sylwestra, tym bardziej jest
rozdrażniona.
─
W końcu jedzie do Jamesa ─ westchnęła. ─ Ci dwoje żyją w takich dziwnych
stosunkach… Lily ma do niego słabość, ale – jak to ona – nie przyzna się i woli
ignorować swój obiekt uczuć oraz rozpowiadać, jak bardzo go nienawidzi… Nie
jedziesz z nami do Doliny Godryka, prawda?
Chase pokręcił głową. To była
idealna okazja, aby uderzyć.
─
A więc nie wiesz też co z Hestią,
prawda?
Chłopak zareagował tak gwałtownie,
jakby Emmelina go spoliczkowała. Jego oczy zaszły mgłą, oblizał nerwowo wargi
i, śmiejąc się bez powodu, przysunął jeszcze bliżej Titanic. Dziewczyna, która
w tej chwili zakrywała się zdjętą halką, przycisnęła ją mocniej do piersi, aby
przypadkiem jej nie upuścić i nie odsłonić przez bratem Lily za dużo. Powinna
oddalić się albo najlepiej schować za suszarką, ale stała jak wryta, a nogi
odmawiały jej posłuszeństwa.
─
Rozumiem ─ przyznał i zacmokał kilka razy. ─ Ona próbowała cię moralizować, nie? No jasne, bo kto inny? Co za
przebiegła, ruda…
─
Tak ─ wtrąciła się Emma, nie chcąc słyszeć, jakie wyzwisko dla swojej siostry
wyszukał Reagan. ─ Rozmawiałam z Lily, ale nikt nie musi mnie moralizować. Sama
mam na tyle godności, żeby nie dowalać się do chłopaka mojej przyjaciółki, tym
bardziej, że kiedyś już to robiłam. Lily jest naprawdę troskliwą osobą i
jedynie utwierdziła mnie w moim własnym przekonaniu, że…
─
Och, troskliwa to ona jest aż za bardzo ─ zgodził się blondyn, parskając. ─ Tak
bardzo się o wszystkich troszczy, że aż karmi nas kłamstwami.
Titanicówna zamrugała kilkakrotnie. Karmi kłamstwami? Czy to znaczy, że… Czy
to znaczy, że Chase nie jest z Hestią? Czy to znaczy, że… że jest wolny?
Cóż, ma kolejny powód, dla którego
nie powinna chować się za suszarkę.
─
Lily… kłamała? ─ wydukała inteligentnie. Chase wywrócił oczami.
─
Następnym razem patrz na jej nos, Emmelino. Zawsze kiedy kłamie, to go
marszczy.
Lily często marszczy nas,
stwierdziła blondynka. Dobrze wiedzieć o tym fakcie na przyszłość, ale jednak nie
o to chodziło. Zmarszczki na nosie jej przyjaciółki w tej chwili obchodziły ją
mniej więcej tak bardzo, jak zeszłoroczny śnieg. Spojrzała na Chase’ a.
Można pomyśleć, że on i ona to
bliźniacy – oboje mieli takie same połyskujące, złote włosy, te same delikatne,
młodzieńcze rysy, nawet byli podobnie wysocy. Chłopak zdawał się rozumieć ją od
początku, nie znała go za dobrze, to prawda, ale jak tylko go zobaczyła, wtedy,
na tarasie Evansów… po prostu… grom z jasnego nieba. Czuła się tak zakłopotana
w jego towarzystwie, kiedy myślała o biednej Hestii, zalewała ją złość –
częściowo na siebie, że nie uczy się na swoich błędach, a częściowo też na nią,
ale z innego powodu. Z bardziej egoistycznego powodu. Po prostu… po prostu
wątpiła, że mówił „Hestio” tak głęboko jak „Emmelino”. Ten głos zarezerwowała
ona.
Zielonooki już w tej chwili stał
bardzo blisko niej, ale dosunął się jeszcze bardziej, tak, że przy wydechu
czuła swój brzuch na jego brzuchu, potem nos na nosie, a potem…
─
A zresztą jest jeszcze Jayden! ─ wykrzyknęła piskliwie. Chase zmarszczył brwi i
odsunął się znacznie.
─
Kim jest Jayden? ─ odpowiedział tonem, którego do tej pory u niego nie
słyszała.
To nie zabrzmiało tak głęboko, tak
słodko, jak zwykle mówił, gdy zwracał się do niej. W jego głosie słyszała
natomiast w nim nutki rozdrażnienia, wręcz goryczy.
No,
nie.
─
No… Jayden. Wiesz, chłopak Hestii ─
zaśmiała się nerwowo. Czyżby Chasey nie wiedział o Jaydenie? Czyżby teraz,
wspominając o nim kompletnie przypadkiem, ponownie zrujnowała wszystko?
─
Ach, on ─ prychnął. ─ Dalej z nim jest?
W tej chwili całe przekonania (a
może nawet marzenia, bo chyba tak powinna je nazwać), że Chase ma zarezerwowany
najprzyjemniejszy ton swojego głosu tylko dla niej, prysł. Gdyby zarezerwował
coś jej, oznaczałoby to, że traktuje ją wyjątkowo. Najwyraźniej jednak Lily
wcale nie marszczyła nosa tak bardzo, kiedy mówiła, że to chłopak Hestii. Do
Emmy teraz to dotarło. Zrozumiała to, wpatrując się w oczy blondyna, gdy z taką
pogardą mówił o Jaydenie.
Najwyraźniej wciąż coś do niej czuł.
Dalej
z nim jest?
─
Nie, już nie ─ chciała powiedzieć, bo byłoby to najbardziej zgodne z prawdą.
Jones i Rasac co prawda nie zerwali ze sobą oficjalnie,
ale to stanie się prędzej, czy później.
I
to powinna rzec część Emmeliny, którą postawiła sobie za cel zostać.
─
Tak, dalej ─ chciała powiedzieć, bo nie skłamałaby, ani nie powiedziała prawdy.
Wtedy pewnie rozłościłaby Chase’ a, ale po tym, jak zdołałby ochłonąć, zapewne
ruszyłby dalej. Przestał czekać na Hestię, a to z pewnej strony dobrze dla
niego. Ale z drugiej źle, dopowiedziała ta pierwsza część dziewczyny.
I to rzekłaby ta część Emmeliny,
która rozbiła związek Dorcas i Syriusza.
Która część wygrała walkę? Cóż,
poniekąd żadna. Poniekąd obydwie.
─
Nie wiem ─ odparła Emma, zastanawiając się, czy mówiąc to, poszła swoim dwóm
częściom osobowości na kompromis, czy też udzieliła najgorszej, możliwej odpowiedzi.
─ Może.
***
I chociaż Emmelina
nie mogła wskazać innego domu, w którym panowała tak gościnna atmosfera jak u
Evansów, to w gruncie rzeczy wcale długo szukać nie trzeba. W Dolinie Godryka,
niedaleko Manchesteru, stała piękna willa, która na pozór nie różniła się
zbytnio od pozostałych budynków na jednej z najzamożniejszych ulic miasteczka,
ale bardziej spostrzegawczy obserwator od razu uznałby ją za jedyną w swoim
rodzaju, budowlę kompletnie unikatową i w dobrym guście. Trzypiętrowy dom z
ogromnym ogrodem, trzema tarasami, balkonami i gankami miał dość nieregularne
kształty i okrągły dach z brązowej cegły, przypominający kopułę. Elegancki płot
z furtką, która sama się otwierała, rozpoznając domowników, przysłaniał
niezagospodarowane miejsca, ale za to w ogóle nie przeszkadzał w podziwianiu
wielkiego, kwitnącego ogrodu. Annabelle Potter, która kochała z całego serca
kwiaty, zadbała, aby w jej ogrodzie przeważały właśnie one, a gatunków ich
wszystkich sama by pewnie nie zliczyła. Latem wśród traw wyrastały kolorowe
goździki i gerbery, po pnączach pięły się czerwone i białe róże, w oknach, za
zasłonami stały w bukiety peoni, a obok drewnianej altanki kwitły drzewa
dzikiej wiśni. Nieopodal wystawionych pół roku temu rozkładanych leżaków, w
sezonie kiełkowały dzikie maliny i borówki. Właścicielka, z uwagi na to, że
była uzdrowicielką, zasadziła gdzieniegdzie trochę leczniczych roślin i ziół.
Obecnie cały ten azyl Belle niestety został doszczętnie przykryty białym
puchem, a gołe gałęzie drzew przysłaniał szron, ale i tak miał on swój osobliwy
urok.
Z ogrodu po schodkach
wchodziło się na taras, który w każdym calu zagospodarowany był gratami, które
nie mieściły się w altance, piwnicy, na strychu i w kotłowni, takie jak miotły,
katalogi Qudditcha, stare gadżety od Zonka, które znudziły się zarówno Jamesowi
i Syriuszowi, jak i Sethowi Potterowi, proroki codzienne, mugolskie czasopisma
o motoryzacji, kilka rozpadających się motocykli i rowerów Syriusza, bilety na
koncerty, rozmokłe plakaty i inne bezużyteczne rzeczy, których nikt nie miał
serca wyrzucić. Po kilkuminutowym mordowaniu się ze starym pudłem, które
tarasowało wejście, można było przedostać się do wnętrza domu, które kompletnie
zapierało dech w piersiach. Ogromne pomieszczenia, pozłacane klamki, dostojne
meble, piękne obrazy na ścianach i artystyczny nieporządek, który tego dnia
wyjątkowo został uprzątnięty, z całą pewnością mógł zostać zaliczony do tego niezwykłego
klimatu, o którym myślała Emmelina.
─ JAMES! ─ krzyknęła głośno
pani Potter z dołu. ─ CO TO MA BYĆ?!
Potter
odłożył swoją gitarę, wstał z niezadowoloną miną ze swojego łóżka i zerknął na
lodżio, na które wyszedł Syriusz zapalić. Otworzył drzwi na balkon i dał mu
kuksańca, żeby się ruszył. Dwóch chłopców z wyraźnym zniecierpliwieniem zbiegło
ze schodów, prosto do kuchni, gdzie zastali Belle Potter z założonymi ramionami
i gniewnym spojrzeniem. Wskazała ruchem głowy na wyłożone na blacie rządki
butelek miodu pitnego, bourbona, whiskey i kremowego piwa- zapasów na
Sylwestra.
Jak
to możliwe, że kobieta je znalazła? Przecież leżały w specjalnym schowku, w
postaci zacinającej się szufladki, do której nikt z tego powodu nie zaglądał od
lat. Przez lata syn Potterów wkładał tam rzeczy, których nie pochwaliłaby jego
matka i jeszcze nigdy – nigdy w ciągu
szesnastu lat – nie zostały odnalezione. Sytuacja zbiła go z pantałyku na tyle,
że przez kilka pierwszych sekund stał i przyglądał się trunkom z otwartymi
ustami, a dopiero, kiedy Syriusz kopnął go kilka razy w kostkę, odzyskał język
w gębie:
─ To nie są nasze butelki ─
skłamał szybko James. Jego matka prychnęła głośno.
─ Uważaj, bo uwierzę.
─ Ale on nie kłamie, Belle
─ poparł przyjaciela Syriusz i uśmiechnął się niewinnie. ─ Wiesz, że cały czas
go pilnuję i do tej pory żaden z moich zmysłów nie odnotował, żeby zbliżał się
do jakiegoś monopolowego, a więc posiadanie tych butelek przez jego… naszą osobę jest tak jakby
nieprawdopodobne.
Kobieta z rezerwą pokręciła głową, po czym spojrzała na
nich tak karcąco, że obydwoje spuścili głowy.
─ Wiecie, że Elizabeth Nass
pracuje w Departamencie Praw Młodzieży? Wiecie, że działa w tuzinach
organizacji przeciwko zatruwaniu się alkoholem młodego pokolenia? Wiecie, że ta
sama osoba przyjeżdża do nas dzisiejszego dnia? ─ lamentowała. ─ I w końcu- czy
zdajecie sobie sprawę, że Elizabeth zawsze zagląda w każdy kąt, sprawdzając czy
nie dostaje się do waszych rąk, nieletnich
rąk, choć odrobinę tego trun… nie przerywaj mi, Syriuszu! Nie obchodzi
mnie, że jesteś pełnoletni!
─ Ale…
─ Gdyby Elizabeth znalazła
te butelki, i gdyby zobaczyła moją zaskoczoną minę, i gdyby połączyła wszystkie
fakty… Reputacja naszej rodziny byłaby zhańbiona już na zawsze.
Chłopcy wymienili spojrzenia. Dobrze wiedzieli, że
faktycznie tak by to wyglądało – żadne z nich nie znało drugiej takiej plotkary
jak właśnie Elizabeth, chociaż pewna osoba zaczęła deptać jej w tej dziedzinie
po piętach. Oczywiście mowa o córce kobiety…
─ Mamo, ale dobrze wiesz,
że ona nie jest święta. I na pewno nie przestałaby cię odwiedzać… kto wtedy
uwarzyłby jej eliksir na zmarszczki albo żylaki?
─ To nie jest śmieszne,
James ─ obruszyła się pani Potter i ze złością wcisnęła mu do rąk butelki. ─
Schowaj je gdzieś. Potem
porozmawiamy. Pamiętaj tylko, że jeśli Elizabeth znajdzie choć jedną z nich, to…
─ Nie ma szans, żeby je znalazła,
jeśli to ja je schowam ─ prychnął
nieskromnie James. ─ Ale może umówmy się inaczej… jeśli ona ich nie znajdzie, to będziemy mogli je
zatrzymać, a jeśli jednak się nie uda to…
─ Absolutnie, James. Ja
sama jestem wami wystarczająco rozczarowana i…
─ O Merlinie, ile cennego
towaru! ─ przerwał jej głos Setha Pottera, który wrócił ze swojego patrolu w
Ministerstwie, cały zmizerniały i zmęczony, ale wciąż tryskający energią.
Jego żona jęknęła cicho spodziewając się, że obecność
ojca Jamesa wytrąci wszystkie jej argumenty i mądrości wychowawcze z rąk.
Kochała swojego męża, ale wiele oddałaby za to, żeby przez te wszystkie lata
razem choć trochę przybyło mu odpowiedzialności. Mimo że i jemu, i jej, wybiła
już czterdziestka, Seth zdawał się dziecinnieć z każdym dniem.
─ Zawsze wiedziałem, że
gdzieś giną mi procenty… Mogłaś powiedzieć, Bellie, że przechowujesz je na
Sylwka, bo wtedy oszczędziłbym sobie tyle zm…
─ To nie jest nasz alkohol, Seth ─ przerwała mu
niegrzecznie. ─ To zbiór, który przez lata gromadził twój syn!
─ Poważnie?! ─ zdumiał się
mężczyzna i spojrzał na Jamesa i Syriusza dziwnie – na pół z podziwem, na pół
ze zdumieniem. Obydwie połówki w opinii Belle były nie na miejscu. Powinien
spoglądać na nich z naganą, a nawet z gniewem.
No, tak, ale mówimy przecież o moim mężu, pomyślała z
przekąsem.
─ Ale… no wiesz, na twoim
miejscu bym go gdzieś schował ─ zmienił nagle temat Seth. Pani Potter
spiorunowała go spojrzeniem.
─ A co cię do skłoniło do
podjęcia tak drastycznych kroków? ─ zapytała, coraz bardziej poirytowana.
─ Wiesz, widziałem z oddali
Liz Nass, gadającą z Bathildą Bagshot i, no wiesz, pomyślałem, że może wpada do
cieb…
─ ELIZABETH JEST JUŻ
TUTAJ?! ─ wykrzyknęła Belle, robiąc duże oczy. Jej mąż spojrzał na nią z lekkim
przestrachem, po czym kilka razy kiwnął niemrawo głową.
─ No, eee, wiesz, tam była
i… może to… nie wiem, ale… ─ dukał.
Belle zignorowała go i ruchem ręki zagoniła swojego syna
do ukrywania alkoholu, Syriusza do otwierania drzwi, skrzatkę do sprzątania
salonu, a swojemu mężowi kazała się po prostu zachowywać jak cywilizowany
człowiek, a dosłownie moment później, kiedy Seth chciał powiedzieć: „A jak
zachowuję się zwykle?”, Syriusz z udawanym zaskoczeniem w głosie przywitał się
z gościem.
─ Witaj, Syriuszu ─
odpowiedziała Elizabeth, po czym otrzepała buty ze śniegu, zdjęła swój nowiutki
płaszcz i wełniany szalik. ─ Cieszę się, że cię widzę. Mam do ciebie sprawę.
Belle i Seth wymienili zaniepokojone spojrzenia i, nie
marnując dłużej czasu na zaszywanie się w kuchni, ruszyli do przedpokoju ze
sztucznymi uśmiechami. Oboje kiedyś bardzo lubili się z Liz Nass, jednak z
czasem ich relacje zaczęły się oziębiać, a może to ta kobieta zrobiła się nie
do wytrzymania? Dawniej tryskała życiem i śmiała się praktycznie non stop,
często bez powodu, a teraz stała przed nimi wyrachowana, zarozumiała i dumna
kobieta, która przyjeżdżała do starych znajomych zazwyczaj jedynie po to, żeby
wyłudzić na nich jakąś przysługę.
─ Widzę, że nie spoczywasz,
Liz ─ parsknął pan Potter. ─ Syriusz chyba jedynak niezbyt ci… no wiesz, raczej
nie jest zainteresowany…
─ Gdzie wasz syn? ─ spytała
protekcjonalnie kobieta, rozglądając się na wszystkie boki. Raczej ciężko było
przeoczyć Jamesa, no chyba, że znowu planował jakiś niemądry kawał. ─ To jego
również dotyczy.
─ Obecny ─ zmaterializował
się chłopak, wyskakując praktycznie znikąd, przez co biedna kobieta o mało nie
dostała zawału. Syriusz uśmiechnął się pod nosem.
─ Dobrze ─ ucieszyła się
Elizabeth, kiedy udało jej się dojść do siebie. ─ Bellie, mam nadzieję, że
chłopcy nie są ci dzisiaj do niczego potrzebni.
─ Eee… no wiesz, chyba nie,
ale… ─ wydukała „Bellie”,
─ To cudownie! ─ klasnęła w
ręce Elizabeth, niczym rozentuzjazmowane dziecko. ─ Nie pamiętam, czy
wspominałam ci ostatnio kotylionie u
Rowle’ ów, ale…
─ O czym?! ─ powiedzieli
równocześnie James i Syriusz.
Obydwoje znali świetnie równie wspaniałe przyjęcia, jak właśnie kotylion, o którym wspominała Liz
Nass, i na które byli zmuszani chodzić. A przynajmniej Syriusz był zmuszany, a
James pojawiał się tam zazwyczaj po to, żeby coś wysadzić, ale to już osobna
historia. Sęk w tym, że Rowle’ owie mieszkali w Paryżu, a w ich rezydencji
przebywała właśnie…
─ Kotylionie, chłopcy ─ zaśmiała się sztucznie kobieta, jakby
tłumaczyła im coś oczywistego. ─ No wiecie – to taki bal, w którym zazwyczaj
pojawiają się dziewczęta z dobrych, czarodziejskich rodzin – takich jak wasze –
no, oczywiście z partnerami, ale to chyba jas…
─ Oni wiedzą, co to kotylion, Liz – przerwał jej Seth Potter. ─ Chodzi tu
o to, że nie mają pojęcia, co im do tego…
Kobieta spiorunowała go tak nieprzyjemnym spojrzeniem, że
jego żona aż ścisnęła go mocniej za rękę.
─ Nic im do tego, Seth, skoro tak bardzo cię to interesuje.
Pomyślałam tylko, że zapewne wysyłacie Hestię, bo przecież wiadomo, że Mayie
nie może pójść, a to by się dobrze składało, bo jest przecież jeszcze moja
Mary…
…i sęk w tym, że Rowle’ owie mieszkają w Paryżu, a w ich
rezydencji przebywa właśnie Mary McDonald.
Mary McDonald – dziewczyna, która zawsze musiała być w
centrum zainteresowania, sercem i duszą towarzystwa oraz prawdopodobnie
najbardziej przebiegłą i zmyślną osobą, którą obaj znali.
Przez pewien czas w trójkę stanowili nierozerwalną
paczkę, szczególnie dlatego, że dziewczyna również mieszkała w Dolinie Godryka,
a kiedy jej tam nie było, to z pewnością znajdywała się albo w Brighton, gdzie
Potterowie często wyjeżdżali do krewnych, albo w Paryżu, a tam z kolei
mieszkała rodzina van Weertów, czyli dziadków Jamesa z drugiej strony, a więc
nawet gdyby chcieli, nie mogliby na dłuższy czas unikać Mary.
Kiedyś,
tak około czwartej klasy, Syriusz szczerze przepadał (bardzo przepadał, bo to zamknięta sprawa) za
dziewczyną, bo różniła się od swoich rówieśniczek, nawet interesowała
Qudditchem (tak, takie laski jeszcze istnieją!), chociaż jakby się nad tym
zastanowić, to może lubił ją głównie za jej rozwiązłość, miejscami nawet
puszczalskość. To bardzo cenna cecha u płci pięknej.
A z
Jamesem? Z nim to zupełnie inna sprawa – znał tę dziewczynę od dziecka, przez
długi czas się z nią spotykał, a przede wszystkim przeżył większość tych
rzeczy, o których wolał nigdy nie opowiadać i nawet on, Syriusz, wiedział o
nich bardzo mało.
Chłopak
spojrzał na swojego przyjaciela. Od dziwacznej sytuacji semestr wcześniej,
jednej z tych, o których Black wiedział tyle, co nic, mało kto wspominał Mary z
imienia. Teraz zrobiła to jej matka, ale nie podnosiło to ich zbytnio na duchu.
─ Hestia nie jedzie na
żaden kotylion ─ mruknęła niechętnie Belle.
Nie może prawie tak
bardzo jak „Mayie”, pomyślał Syriusz. Wszystkie
te stary ciotki, które nie mają, co robić z życiem i łażą na kotyliony,
padłaby, słysząc jej gaworzenie.
Elizabeth zamrugała kilka razy, otworzyła i zamknęła
buzię, co chwila wydając z siebie krótkie „ooo”, jakby komunikat, że ktoś ośmielił
się nie zjawić na kotylionie, kwalifikował się do najgorszych wykroczeń, jakie
można sobie wyobrazić.
─ No cóż, to… to niezbyt
dobrze się składa, bo widzicie, ja… ─ urwała, spoglądając porozumiewawczo na
Potterów. Nikt z tego spojrzenia nie odczytał jej intencji.
─ …ty…? – przeciągnął
sylabę Seth.
Elizabeth
zaśmiała się nerwowo i odgarnęła grzywkę z czoła, co – jak Potterowie zdążyli
się już dawno zorientować – prognozowało zrzucenie istnej bomby prosto z mostu.
─ Miałam odebrać Mary,
kiedy tylko skończył się rok szkolny w Beaux – nie wiem, czy wiecie, ale ona
jest tam na wymianie i mieszka chwilowo w domu Florence Rowle, czyli tam, gdzie
organizują kotylion. Ona sama… cóż, chyba ma dość Francji na tyle, że wolałaby
wrócić jak najszybciej do domu, ale ja nie miałam jak… Flora trzymała ją bardzo
długo u siebie, bo przywiązała się do niej, w końcu to jej chrześnica, a…
─ Czy to naprawdę tak
wielki problem skoczyć ci na chwilę po córkę do własnej siostry? – zdziwiła się
Belle. – Na pewno bardzo się za nią stęskniłaś.
Elizabeth skrzywiła się mocno, co mogło znaczyć, że
tęsknota jest zbyt mocnym określeniem. Do stanu kobiety na wieść, że pozbędzie
się córki na calusieńki semestr, a może nawet dłużej, pasuje jedynie niczym
nieuzasadniona ulga. Syriusz, mimo całego swojego uprzedzenia do Elizabeth
Nass, wcale jej się nie dziwił – on też, gdyby był jej matką, nie tęskniłby za
Mary.
─ Nie rozumiesz mnie chyba,
Belle – zaśmiała się tamta pobłażliwie. – Jest kotylion. Jedyna zabawa nastolatków, którą popieram i – co
najważniejsze – miejsce, gdzie pełno dobrze urodzonych osób, czyli
odpowiedniego dla niej towarzystwa. Mary… powinna zaliczać jak najwięcej
kotylionów.
─ Nie możesz jej jednak do
tego zmusić, Liz ─ odezwał się Seth. ─ A zresztą, myślisz, że jeśli Hestia by
poszła, to Mary zrobiłaby to samo? Przecież ona nawet jej nie zna!
─ Nie o to chodzi! ─
wywróciła oczami Elizabeth. ─ Mary nie zwraca na takie rzeczy uwagi. Ona… och, Merlinie, chodzi mi o partnera, Seth. To na pewno jej problem– no wiesz, ja
sama nie poszłabym solo na kotylion
i…
─ Ależ Liz, na pewno gdyby
zależało jej na tym, to kogoś by znalazła ─ parsknęła Belle, widząc, że James i
Syriusz robią się coraz bardziej zaniepokojeni. ─ I nie stójmy tak na
korytarzu! W salonie mamy trochę ciastek zbożowych…
Elizabeth zignorowała nerwowe zaproszenie swojej
przyjaciółki, ponieważ zbyt zajęta była lustrowaniem spojrzeniem jej syna. Kobieta
bowiem praktycznie od zawsze starała się zeswatać swoją córkę z Jamesem, bo
Potterowie byli uosobieniem tego, co Elizabeth Nass uważała za święte – dobrze
urodzeni i obrzydliwie bogaci. Z pewnością w jej planie „odbioru” Mary z Paryża
do głównych celi należało wysłanie córki na kotylion, ale ważniejszą rzeczą
było to, z kim tam pójdzie.
─ Skoro nie chcecie iść na
ten kotylion, chłopcy ─ westchnęła zrezygnowana kobieta. ─ To przynajmniej,
proszę, odbierzcie Mary od Rowle’ ów. Ona na pewno ucieszy się na wasz widok.
─ Co z Kennym? ─ zapytał
nagle James, wspominając o starszym synu pani Nass. ─ Nie może jej odebrać?
─ Kenny’ ego nie ma w
Anglii ─ machnęła ręką. ─ A zresztą Maddie żaliła mi się, jak dawno do nich nie
wpadaliście. Rowle’ owie was uwielbiają… nie sądzisz, Belle, że powinni od
czasu do czasu odwiedzać rodzinę?
Belle otworzyła i zamknęła usta bez przekonania.
─ Prawdopodobnie ─ odparła
tylko.
─ …tym bardziej, że oni też
mogą poznać ciekawe… osobniczki na
kotylionie, i będzie to o wiele lepsze niż to, co na co dzień robią ─ kontynuowała tyradę Elizabeth,
patrząc głównie na Jamesa. Syriusz pomyślał, że siła jej spojrzenia jest nawet
bardziej przytłaczająca niż Evans, ale z drugiej strony jego przyjaciel zdążył
już do takich rzeczy przywyknąć, więc, niestety, nie wywarło to na nim
odpowiedniego efektu.
Jednak okularnik nie roześmiał się błazeńsko, nie
poczochrał sobie włosów ani nawet nie powiedział niczego niestosownego, mimo że
zazwyczaj na myśl o kotylionach, Mary McDonald albo rozkazach czy (zdaniem
Elizabeth) panujących normach robiło mu się niedobrze. Zamiast tego zrobił
rzecz tak niespodziewaną, że Black aż zakrztusił się własną śliną:
─ No dobra ─ odparł,
unosząc ręce do góry. Pani Nass przestała patrzeć na niego tak dziwnie. ─
Odbierzemy Mary.
Poklepał oniemiałego Syriusza po plecach, po czym zniknął
w drzwiach do salonu, gdzie Belle – bardziej podejrzliwa niż oniemiała –
podsunęła mu talerzyk ze swoimi ciasteczkami.
─ Ale… ale możemy zabrać ze
sobą motor? ─ wydukał Black, bo tylko to mogło dodać mu w tym momencie otuchy.
***
─ Widziałam
Sidneya dwa razy w życiu. I to o dwa za dużo ─ marudziła Marlena do Ann, która
kompletnie ignorowała ją przez cały poranek, zbyt zajęta syzyfowymi pracami,
jakimi było pieczenie ciasteczek.
─
Podaj mi cukier waniliowy, Marley ─ poleciła jej siostra, przyglądając się bez
zrozumienia wałkowi do ciasta. ─ Nie wiem, kiedy go dać, bo w przepisie nie potrudzili się, żeby o tym
wspomnieć.
Marlena westchnęła ciężko i cisnęła
w brunetkę cukrem waniliowym, który rozsypał się na jej fartuszku. Ann wydała z
siebie jęk czystej frustracji i wykonała popisowy rzut fartuchem w dal – udało
jej się dorzucić aż do kranu – po czym, kręcąc głową, udała się do salonu,
ciągnąc za sobą siostrę.
Za oknem mieszkanka Ann i Grega, jej
chłopaka, rozciągał się widok na cudowną, paryską panoramę. Marlena
przypomniała sobie, jakie uczucia towarzyszyły jej, kiedy ujrzała ją po raz
pierwszy. Radość, wzruszenie, bezgraniczne szczęście… tak wyglądał jej niedawny
entuzjazm. Do wczoraj spędzała najlepsze ferie świąteczne w życiu – zobaczyła
tyle wspaniałych rzeczy, rozmawiała z takimi sympatycznymi ludźmi, zjadła tak
wiele potraw, które skradły jej serce… nie mogła uwierzyć, że to jej siostra ma
codziennie, na wyciągnięcie ręki, a jeszcze bardziej niedowierzała, iż nie
pochwaliła się z powodu przeprowadzki z Edynburga tuż do Miasta Zakochanych.
Ona rozesłałaby pocztówki pewnie do wszystkich ludzi, z którymi kiedykolwiek
rozmawiała. Naprawdę cieszyła się każdą sekundą spędzoną tutaj, nie odmawiała
sobie żadnych rozrywek i ani myślała gdybać, dlaczego Angelowie zaprosili ją na
bankiet.
Ale dzisiaj już musiała. Z
mieszanymi uczuciami zerwała kartkę w kalendarzu i przywitała dwudziesty
dziewiąty grudnia ukryciem twarzy w dłoniach. Z jednej strony Ann obiecała jej
wsparcie, deklarując, że pójdzie z nią na tę farsę, ale przecież to nie jej
nienawidził rozpieszczony diabeł w skórze trzynastoletniego chłopca – Sidney
Angelo. Jedyne, co może ją tam spotkać to nieprzychylne spojrzenie, może
ewentualnie jakiś grubiański komentarz, podczas gdy Marlena jest w realnym
zagrożeniu życia.
─
Posłuchaj mnie, Marley ─ potrząsnęła nią Ann. Fragmenty ciasta oraz posypki
czekoladowej kleiły jej się do palców i przenosiły na jej poliestrową bluzkę,
którą kupiła na miejscu z napisem KOCHAM PARYŻ. ─ Będę chodzić ci praktycznie
po piętach i obiecuję, że nie dopuszczę do spotkania twarzą w twarz ciebie i
tego dzieciaka, okej? Pójdziemy, zobaczymy, co Rowle’ owie od nas chcą i
wrócimy. Po tym wszystkim pójdziemy jeszcze na makaroniki, dobra?
─
Łatwo ci mówić ─ odparowała ─ ale to nie ty sprowokowałaś w młodości chłopaka,
który uważa się za następcę tronu Wielkiej Brytanii i…
─
Dobra? ─ powtórzyła bardziej stanowczo. Marley westchnęła i kiwnęła głową,
wciąż nie rozstając się z najgorszymi przeczuciami.
Ann najwyraźniej trochę ulżyło, po
tym mało entuzjastycznym kiwnięciu głową, bo natychmiast zapomniała o swoim
planie zrobienia ciasteczek i z uśmiechem od ucha do ucha, zaciągnęła ją do
swojej (i Grega) sypialni, gdzie dotychczas Marlena nie miała wstępu.
─
Coś ci pokażę ─ oznajmiła i z tajemniczą miną zniknęła za drzwiami.
Zanim wyszła z powrotem, wychyliła
się za drzwiami i kazała siostrze zamknąć oczy.
─
Najlepiej idź do łazienki!
─
Na oślep? ─ zakpiła.
─
Tak! – odkrzyknęła jej siostra, ale Marley niezbyt wzięła do serca jej nakaz,
jednak skierowała się do własnej łazienki (kolejny dowód na to, że jej siostra
teraz ma życie jak w Madrycie – u nich w domu to tylko pomarzyć o dwóch,
osobnych łazienkach) i kiedy usłyszała głośne szwendanie się Ann po domu,
zacisnęła powieki.
─
Nie otwieraj ─ zażądała brunetka, ale najwidoczniej nie ufała siostrze na
słowo, bo z pomrukiem niezadowolenia przewiązała swoim dołem od piżamy jej
głowę, jakby była to prymitywna przepaska na oczy.
Następnie, nakazując jej co chwila
to unieść rękę (─ Tą drugą lewą, Marley ─ wzdychała ciągle), to lekko się zgarbić,
to się uśmiechnąć, bezustannie grzebała w jej ciuchach, poprawiając jedne i
ściągając drugie, co normalnie dość zakłopotałoby dziewczynę, ale w tej chwili
zbyt oczekiwała niespodzianki, żeby zwrócić na to uwagę. W końcu, po chyba półgodzinnym
trzymaniu w niepewności, Ann sprawnym ruchem zabrała z jej oczu swoją piżamę i
odsłoniła Marlenie widok na swoje odbicie w lustrze.
Wyglądała oszołamiająco. Po ubogiej dziewczynie,
która mieszkała w jakieś czarnej dziurze, niewiadomo czy w Szkocji, czy już w Anglii
i dla której posiadanie dwóch łazienek to szczyt marzeń, nie pozostało ani
śladu. Dziewczyna, którą McKinnon zobaczyła w lustrze odznaczała się naturalną
urodą, miała śliczne rysy twarzy, wcale nie zmęczone i smętne, jak zwykle, i
wyniosły wyraz twarzy, jakby cały świat znajdował się w jej głębokim poważaniu.
Skromna, lekko rozkloszowana, biała sukienka w koronkę, sprawiła, że jej
chłopięca figura nabrała kształtów, a dzięki łańcuszkowi po raz pierwszy od
zawsze nie miała gołego dekoltu. Czuła się niesamowicie.
─
I jak? ─ zaświergotała Ann, podskakując z ekscytacji. Marley podciągnęła trochę
nosem i czuła, że łzy napływają jej do oczu. To żałosne, że płakała z tak
materialnego powodu, ale nie mogła oprzeć się wrażeniu, że po raz pierwszy od
zawsze wygląda naprawdę ładnie, a to z jednej strony dobrze, bo wygląda
porządnie, a z drugiej źle, bo po raz pierwszy.
Brunetka prychnęła, kiedy zobaczyła, że pierwsza łza
spływa po policzku siostry i bezceremonialnie grzmotnęła ją w plecy.
─
Nie maż się.
─
Mam… mam w tym iść? ─ wydukała, wciąż bardzo wzruszona.
─
Nie, ubrałaś to po to, żeby skoczyć do sąsiadki po ziemniaki ─ zakpiła Ann. ─
To sukienka siostry Grega, ale prawie w ogóle nie używana. Pomyślałam, no
wiesz… w sumie nie masz niczego, co nadawałoby się na bankiet, a jak znam życie
pojawi się tam odstawiona starsza Angelówna, a może nawet ta cała Alicja Rowle…
pomyślałam… wiesz, doszłam do wniosku, że chciałabyś im pokazać, kto tu
naprawdę ZAWSZE dobrze wygląda, nieważne ile galeonów na to wyda.
Mara uśmiechnęła się delikatnie.
Szczerze mówiąc do tej pory nie zastanawiała się nad sukienką na bankiet,
chociaż wielokrotnie wyobrażała sobie jej dwie wyrachowane kuzynki, Colette
Angelo i Alicję Rowle. Nie było mowy,
żeby stawiła im czoła, ale w tej sukience z pewnością zmniejszyłaby
prawdopodobieństwo wyśmiania.
Złapała mocno swoją siostrę za rękę
– ot tak – w zwykłej podzięce, nie tylko za sukienkę, ale i za cały, cudowny
prezent na Boże Narodzenie, jakim był wyjazd do Francji. Dzięki niej poczuła
się silniejsza i wierzyła, że cokolwiek ją dzisiaj spotka, nie może jej zabić.
Ann uściskała ją serdecznie, szepcząc do ucha kolejne, ledwie słyszalne słowa:
─
Udowodnij tym ważniakom, że McKinnonowie nie są bandą obdartusów. Pokaż im, że
chociaż nie masz kilkunastu tysięcy galeonów w skrytce u Gringotta, to jednak
więcej w tobie uroku niż w nich wszystkich razem wziętych. Spraw, że Sidney
zgłupieje do tego stopnia, że wszystkie niecne plany w jednej sekundzie uciekną
mu z głowy ─ szepnęła.
***
Jo wzięła ostatniego kęsa grubo posmarowanej masłem
orzechowym kanapki, popiła ją gorącą czekoladą, która wypijana przez nią w
zawrotnym tempie niemiło paliła ją w gardle, jednak dziewczyna musiała
torturować się w taki sposób, bo najwyraźniej i tak już postradała do reszty
zmysły.
Dowody?
Po pierwsze – zachowała się na tyle
błazeńsko, że wyjechała z bandą mugoli na harcerski obóz jako opiekunka.
Po drugie – zrobiła to zaopatrzona w
bardzo skromny prowiant i bez kieszonkowego i praktycznie żyła kolejny dzień na
fartuszku Jordana, faceta którego znała czwarty dzień, a już zdążyła tak
wszystko schrzanić.
Po trzecie – w ogóle przejmowała się
powyżej wspomnianym Jordanem.
Po czwarte – mimo złych przeczuć
dała się namówić do założenia jej na nogi dwóch, krzywych kawałków drewna,
nazywanych nartami i – to najlepszy punkt jej skrajnego szaleństwa i
najwyraźniejszego braku najmniejszego instynktu samozachowawczego – zgodziła
się na zjeżdżanie na tychże samych drewniakach po śniegu, w dół – tak po
prostu, jedynie z kijkami w rękach, jako cokolwiek do obrony! I to nie takimi kijkami jak różdżka, które jeszcze na
upartego mogą ją ocalić, ale równie niemagicznymi jak narty!
I to wszystko przez tego cholernego,
perswazyjnego psychoanalityka.
─ Słuchaj, J. – powiedział do niej dzisiaj
rano. ─ Stevie Renner zwichnął wczoraj kostkę, kiedy próbowałem razem z nim
nauczyć się zjeżdżać tyłem.
─
Po co uczysz się jechać tyłem, skoro
nie umiesz nawet po ludzku? – spytała
rozsądnie Jo, ale w odpowiedzi uzyskała jedynie beztroskie machnięcie ręką.
Jakże zwyczajnie.
─
Ale wiesz co to oznacza? ─ zapytał Jordan, przyglądając jej się z wielkim
podekscytowaniem. Dziewczyna wolała nie odpowiadać na to pytanie, bo zapewne
było ono tak samo podchwytliwe jak wszystkie, które zadał jej Steele. I tak samo
służyło do sporządzenia analizy jej charakteru.
─
Na bank zaraz mi powiesz ─ odparła tylko. ─ Stevie’ ego pewnie bardzo boli.
─
Przeżyje ─ stwierdził niezwykle empatycznie chłopak. ─ A znaczy to, że
wchodzisz na jego miejsce, bo mamy komplet nart na zbyciu!
Tak po prostu.
` Ha!
Dlaczego Jo jest tak bezmyślną
osobą, że przez myśl jej nie przeszło, czego skutkiem może być niekontrolowane
zjeżdżanie w dół?! Jak mogła nie pomyśleć, że może na kogoś wpaść? Jak mogła nie wpaść na to, że
może nagle przestać myśleć trzeźwo?
Mogła. Bo nigdy z niczym takim się u
siebie nie spotkała.
Zero przezorności. ZERO.
A o to, co ją spotkało, a raczej, co
jej przygrzało:
Na początku próbowała w ogóle narty założyć i jeśli miała być
perfekcyjnie szczera, to ta część szła jej najgorzej. W końcu jednak Jordan
zlitował się nad nią, otrzepał swoim kijkiem jej buty, uklęknął i ręką pomógł
jej jakoś wcisnąć je w przypięcia. Kiedy już się z tym uporała, powiedział do
Jackie, kolejnej opiekunki-skautki, że dzisiaj dostanie dwie grupy i obiecał
Jo, że zajmie się nią indywidualnie.
Powinna się w tej chwili sprzeciwić
i krzyknąć, że woli być z grupą dwunastolatków. Na pewno byłoby to o niebo
mniej zgubne niż jej osobisty instruktaż Jordana. Dlaczego tego nie zrobiła?
Bo nie myśli.
Kiedy Steele rozpoczął naukę jazdy,
szło jej dosyć niezdarnie, ale z czasem robiła coraz większe postępy. Powoli
zakręcała, dociskając wewnętrzną nartę do śniegu i jechała w kierunku swojego
instruktora, w ładnym slalomie. Potem zaryzykowała i puściła się „na strzałę” w
dół, nabierając coraz to większej prędkości. Kilka razy staranowała młodszych
członków swojego obozu, ale jechała dalej, nie oglądając się za siebie, a
jedynie krzycząc „Wybacz, Stanley!” („Jestem Bianca!”, odpowiadała sylwetka, leżąca
plackiem na śniegu, lecz ona to ignorowała), a po kilku godzinach Jordan
stwierdził, że nauczy jej jeździć tyłem.
Jo, zachęcona swoimi postępami,
chętnie na to przystała.
I to był jej błąd.
Steele złapał ją za ręce i powoli
kontynuował slalom, pchając ją przed siebie. Co chwila rzucał takie ostrzeżenie
jak „uważaj, zaraz wjedziesz w drzewo” albo „daj pani przejechać pierwszej” i
zapewne robiłby tak dalej, gdyby Jo nie odwróciła jego uwagi, sprowadzając go
na temat czegoś psychologicznego, czego dziewczyna do końca nie rozumiała, ale
naturalnie udawała, że doskonale go rozumie. Bredząc o Freudzie i o latencji,
Jordan nie zauważył, że jakieś rozpędzone dziecko, jedzie prosto na niewidzącą
nic z tyłu Jo, i powaliło ich prosto na mokry, zimny śnieg.
I wtedy to się stało.
Jordan cisnął w nią ulepioną na
szybko śnieżną kulką, ona natarła mu twarz śniegiem i oboje rozchichotali się
jak małe dzieci, o których psychice Jordan nadawał przez ostatnie kilkanaście
minut. Następnie chłopak próbował stanąć, ale zachwiał się i jeszcze raz padł
na śnieg, tym razem zmieniając swoje położenie – to on leżał na Jo, a nie ona
na nim. Prewett znowu parsknęła śmiechem, ale zamiast zrzucić go z siebie na
bok, lekko się podniosła, odszukała jego usta i…
Dziewczyna na samo wspomnienie
wylała na siebie całą gorącą czekoladę.
Całowała się z mugolem.
CAŁOWAŁA SIĘ Z MUGOLEM.
Jeśli Isaac albo ktokolwiek z jej
znajomych się o tym dowie, będzie skończona. Nikt nigdy nie pozwoli jej brać
udział w jakiejkolwiek akcji przeciw ojcu Jilly, nigdy nie pomoże w odbiciu
Prim i nigdy nie ukończy swojej misji, którą dostała od Czarnego Pana. Ha!
Jakby tylko to! Rodzina ją wydziedziczy, przyjaciele zapewne się od niej
odwrócą, Śmierciożercy oskarżą o zdradę i wszyscy będą starali się ją
wykończyć.
Ale najstraszniejszym faktem było
niewątpliwie to, że kiedy tylko skończyła jeść swoją kanapkę i kiedy Jordan
wszedł do jej namiotu, od razu przestała panikować.
Serce zabiło jej mocno, a ona
pierwszy raz poczuła, że naprawdę je ma.
***
Syriusz nienawidził, kiedy ktoś zmuszał go do czekania,
zwłaszcza, jeśli czekał na człowieka, do którego braku sympatii nawet nie
ukrywał. Czuł się przykuty do pobazgranej czarnymi pisakami ławki obok
kamieniczki z kilkoma podupadającymi sklepami, czyli odbicia domu Rowle’ ów,
widzianego przez mugoli. Szczerze
powiedziawszy, zastanawiał się, czy nie grzmotnąć pobliskiej zaryczanej (i
niezbyt ładnej) dziewczyny Drętwotą, żeby
przestała straszyć przechodniów swoim napadem histerii. Właśnie to takie osoby
przyczyniają się go zmniejszenia poziomu turystyki.
Proszkiem Fiuu teleportowali się co
prawda do salonu rezydencji Rowle’ ów, gdzie wrzało od przygotowań do
kotylionu, ale Mary wyszła z jakąś koleżanką do miasta, a ani on, ani i Potter
nie miał ochoty na zaczekanie na nią w willi krewnych, dlatego znaleźli się na
tej wielkiej, pobazgranej ławce. Dobre i to, bo przecież – skoro mamy najwyraźniej
Dzień Na Opak – okularnik mógł obwieścić, że chętnie napije się herbatki z
dwoma, dotychczas znienawidzonymi, dalekimi ciotkami i ich wariackimi dziećmi.
Nie mógł uwierzyć, że obydwoje, on i
James, wylądowali w prawdopodobnie najbardziej męczącym mieście na świecie (do
którego sam Black jeździł kilka razy w roku, i kiedy jeszcze mieszkał z
rodziną, i nawet teraz, z Potterami, więc wiedział, co mówi, nadając mu miano najbardziej męczącego), czekając na Mary
McDziwkę. Ludzie, do czego ten świat zmierza?
Nie dość, że dobrowolna wycieczka do żałosnego Miasta
Zakochanych świadczyła o prawdopodobnych różnicach w jego i zdrowej psychice,
to w dodatku Rogacz przyjął misję odebrania dziewczyny tak chętnie, jakby
Elizabeth Nass proponowała mu w zamian dwa litry szkockiej!
Pfi! Nawet dwa litry nie są wystarczającą łapówką, dla
której James skłonny byłby odebrać Mary – i za dwadzieścia by tego nie zrobił. Dziewczyna
mogła i być jego przyjaciółką z dzieciństwa, byłą dziewczyną i jedną z
nielicznych osób, którym naprawdę ufał, ale jednak Syriusz nie mógł przestać
wracać myślami do zagadkowej sytuacji z piątej klasy, kiedy to tych dwoje
zerwało, właściwie w tak tajemniczych okolicznościach, że domniemane teorie
rozpadu tego związku cały czas krążą po Hogwarcie jako ulubiony temat plotek.
Tu nie chodziło tylko o zwyczajną sprzeczkę, bo James i Mary zżyli się ze sobą
na tyle, że za długo – mimo swoich temperamentów – nie mogli się jeden na
drugiego obrażać.
Zapewne powodem kłótni była jakaś kwestia z przeszłości,
możliwe, że McDonald zagroziła, że puści parę z ust w związku z jakąś wielką
tajemnicą, którą James powierzył jedynie jej i, rzecz jasna, Syriuszowi, albo o
coś takiego… Ten rodzaj grożenia zawsze niewyobrażalnie denerwował Rogacza.
Chociaż to chyba wciąż nie to. Po owej wielkiej kłótni, Potter przez kilka
następnych dni rozładowywał swoją złość, niszcząc kolejne gramoty w ich
dormitorium, więc raczej przeszłoby szybciej, gdyby chodziło tylko o małą,
żałosną, niespełnioną groźbę.
Ale nie w tym rzecz.
Cokolwiek się wtedy wydarzyło, i jakkolwiek zmieniło
relacje między tą dwójką, musiało się to skończyć niedawno, gdyż James nie
odpuściłby tak łatwo i nie zgodziłby się tak potulnie odebrać ją z Paryża.
Zwłaszcza, że przebywała u Angelów, a tam przecież jest Colette.
Tak, ta sama Colette Angelo, która mimo
swojego niewinnego wieku, spowodowała skandal na całą magiczną Europę, a on,
Potter i, a jakże, Mary byli w całą aferę w maleńki sposób zamieszani…
─
Myślisz, że spóźnia się specjalnie? ─ spytał głośno, chcąc rozmową odrzucić
męczące myśli. ─ Czy jeśli tak, to możemy tak samo specjalnie ją zostawić?
─
Oby ─ odpowiedział James i poczochrał sobie głowę. ─ Mimo tego, co mówiła
Lizzie Nass na pewno zaciągnie nas na kotylion. I tak się stąd zmywam, jak
tylko Mary skończy mówić, co wie.
O! Czyżby Rogaś nareszcie się
rozkręcił i zaczął zdradzać przyczyny swojego nieludzkiego zachowania?
─
Wie, ale co dokładnie? ─ ożywił się Black. Pomysł znęcenia się zaklęciem Densaugeo nad rozhisteryzowaną
dziewczyną z sąsiedniej ławki natychmiast opuścił jego umysł.
James uśmiechnął się zagadkowo,
odczekał kilka chwil, jakby chciał podtrzymać przyjaciela w niepewności, ale
ostatecznie wygrzebał ze swoich spodni mały, zmiętolony kawałek pergaminu.
Syriusz rozpoznał na nim znajome pismo:
J-,
Znalazłam Serenę. Niedługo się odezwę. Jeszcze raz
przepraszam za to, co powiedziałam.
-M.
No i wszystko jasne.
Black głośno prychnął i odrzucił
bezwartościowy – dla niedoinformowanych – papierek za siebie. Och, ile by dał,
żeby Bóg nagrodził go jakimś innym najlepszym kumplem Jamesem Potterem, który
nie będzie tak napastliwy i upierdliwy! W normalnych okolicznościach na pewno
nie dałby się tak łatwo sprowokować, ale kiedy tylko ktoś wspominał o tej
przeklętej dziewczynie, Serenie Marceau, od razu uruchamiały się najbardziej
obsesyjne trybiki w jego mózgu, trochę, jakby tamta dziewczyna była taką
zmutowaną wersją Lily Evans. Nie mógł uwierzyć, że James ZNOWU dał się
podpuścić na stary jak świat numer z Sereną.
─
Kiedy ta manipulantka wcisnęła ci ten śmieć? ─ zapytał. James roześmiał się
pusto.
─
Dzisiaj rano dostałem od niej sowę – odparł spokojnie. – Podejrzewałem, że
jakoś wmanewruje własną matkę w dostarczenie mnie na miejsce i jak zwykle
świetnie wszystko zaplanowała.
─
Dokładnie, James! ZA-PLA-NO-WA-ŁA – przesylabizował. – McDonald to psychiczna,
kłamliwa suka i PONOWNIE wkręciła cię w swoją małą farsę. NIE WIERZĘ, że jesteś
aż tak głupi i zgodziłeś się tutaj przyjechać – nie patrz tak na mnie, wiesz,
że to prawda – TYLKO po to, żeby ona znowu zaślepiła ci oczy jakimiś
błyskotliwymi wymówkami i historyjkami wyssanymi z palca. Ale wiesz co?
Najbardziej wkurwia mnie to, że cały czas dajesz się trzymać na smyczy i – co
gorsza – zastraszać wzmiankami o tym, że zdzirowata Serena Marceau wróciła po
swojej ciążowej kwarantannie.
─
Wiem, że Mary jest zdzirą, Łapo ─ odpowiedział mu chłodno. ─ Ale nie kłamliwą.
Może i gada od rzeczy w większości przypadków, ale z pewnością nie okłamałaby
mnie w kwestii powrotu Sereny. Nie rozumiesz tego, że muszę COŚ powiedzieć po
całej tej sytuacji z van Weertami i moją psychiczną siostrą rok temu? Nie
sądzisz, że należą jej się przeprosiny po tym, co zrobił mój kuzyn? Nie
uważasz…
Black pokręcił głową, zrezygnowany,
bo dotarła do niego ponura rzeczywistość, z której zdawał sobie sprawę
wcześniej, ale dopiero w tej chwili uderzyła do niego tak mocno, że aż lekko
się zaniepokoił.
Wiedział, że jego przyjaciel się
zmienił po Bożym Narodzeniu w piątej klasie. Owszem, dalej był tak samo butny,
lekkomyślny i beztroski, ale brakowało w nim już dawnej, szczeniackiej pogoni
za jakimikolwiek kłopotami i przede wszystkim zgubił gdzieś po drodze swoją
bałamutność, swój dar do kokietowania, jakby się ustatkował albo coś równie
obrzydliwego. Pomyślał wówczas, że to po prostu częściowo zasługa Mary, która
jakoś złapała go w swoje sidła garścią żałosnych intryżek, ale teraz doszedł do
wniosku, że zmiana jego zachowania to długi łańcuch czynników, czego ogniwami
są te wszystkie wydarzenia z przeszłości.
I pożar domu Walkerów, i pamiętny
biwak z Sereną, Skye, Mary, Colette i van Weertami, i sytuacja z Sereną, i z
May… Syriusz, w przeciwieństwie do McDziwki popełnił zasadniczy błąd, udając,
że jest jak dawniej. Z kolei Mary, prawdziwy geniusz zbrodni, doszła do
wniosku, że ten łańcuch oprócz tego, że jest kagańcem Jamesa, który ten sam
sobie założył, jest również świetnym narzędziem do manipulowania, istną batutą,
którą ona (i również Serena) mogły, jako zawodowe dyrygentki, skutecznie
użyczyć, przysyłając właśnie takie liściki.
A to oznacza, że Mary McDonald
ponownie próbuje złapać ich wszystkich, ze swoim ukochanym „Jimmy’ im” na
czele, w swoją misterną sieć. On, jako – jak niezwykle trafnie okrzyknęła go
kilka tygodni temu Evans – największy po niej (w tym momencie trochę zalatuje
przesadą) oponent na świecie – może jakoś innych z niej wybawić.
Skoro Mary wykorzystuje zamknięcie
się w sobie Jamesa i jego obsesyjną chęć naprawienia swoich błędów i przez to
udaje jej się trzymać go w wyrzutach sumienia, Black musi dokonać wszelkich starań,
żeby ulżyć mu na tyle, żeby znowu poczuł się sobą. I chyba wiedział już, gdzie
uderzyć. Głupia Lizzie Nass podłożyła mu rozwiązanie tuż pod nos, pogrążając w
ten sposób swoją córeczkę.
Bo co najbardziej przypomni
Rogaczowi o tym drugim, mrocznym obliczu Mary McDonald jak nie jej własna broń,
czyli tajemnice z przeszłości? A gdzie ta jedna tajemnica, która może ją
pogrążyć, się zaczęła?
Na kotylionie.
─
Bon Dieu! ─ krzyknęła dosłownie w tej
samej chwili, w której Syriusz zaczął zarysowywać swój plan, znajoma postać,
chwaląc się swoim świeżo nabytym płynnym francuskim.
W pamięci Blacka Mary była
atrakcyjną (ale za to jak zgubną) blondynką z wyczuwalną aurą wili. Blondynką. Atrakcyjności jej w ciągu pół
roku nie ubyło, urok wili też nigdzie nie wyparował, ale…
Chłopak nagle przypomniał sobie
sytuację z czwartej klasy, w której jedna z Piękności* przefarbowała sobie
włosy, żeby bardziej przypodobać się Jamesowi. Wiadomo jaki kolor wybrała.
Najwyraźniej Mary McDonald postanowiła się nią zainspirować.
Ze swoimi niebieskimi oczami, śniadą
cerą, wielkimi ustami i ognistorudymi włosami wyglądała jak mniej pruderyjna,
pewniejsza siebie i bardziej bezwzględna kopia Lily Evans.
─
Jimmy! ─ wrzasnęła, udając zaskoczenie. Rogacz zaśmiał się nieszczęśnie, gdy
jego była dziewczyna rzuciła się mu w ramiona.
─
Hej ─ przywitał się, a jego oczy ponownie zaszły mgłą.
Nowa, rąbnięta gierka M.M – runda
pierwsza oficjalnie rozpoczęta.
Syriusz gapił się bezmyślnie na to,
jak rudowłosa (!) dziewczyna przytula i obcałowuje jego przyjaciela, kiedy ten
zaciska zęby i stara się nie krzyknąć jak kompletny maniak: „GADAJ, CO WIESZ O
SERENIE!”, ale wkrótce Mary dała spokój, a jej humor znacznie się ostudził.
─
Black ─ skinęła głową, bardziej nie mogąc się już skrzywić.
─
Witaj, kurewko ─ odpowiedział, siląc się na wielki, nienaturalny uśmiech.
Dziewczyna odpowiedziała mu tym samym.
─
Co tam u braciszka? ─ wycedziła. ─ Słyszałam, że służba Voldemortowi bardzo mu
służy. Ponoć zrobił się tak gorący jak ty byłeś dawniej. Teraz zniewieściałeś.
James odchrząknął, przywołując ją do
porządku. Mary wymamrotała jakieś słowa przeprosin, ale były skierowane
bardziej do Jamesa, niż prawdziwie poszkodowanego.
Black puścił jej słowa mimo uszu,
chociaż z przyjemnością dorobiłby do jej rudych włosów ośle uszy (co – tak
między Bogiem a prawdą – mógł zrobić,
bo miał te swoje piękne siedemnaście lat), bo wiedział, że szufladkowanie
każdego i wszystkich to największe hobby McDonald. Kiedy tylko Rogacz gdzieś
sobie pójdzie, utnie sobie przyjacielską pogawędkę z jego byłą dziewczyną.
─
Wiesz co, McDziwko? ─ spytał prowokacyjnie. ─ Będziesz mogła go nawet zobaczyć,
bo zapewne przywędrował na największą imprezę w okolicy. Nie wiem jak wy, ale
ja idę wypudrować sobie nosek na kotylion.
***
Marley przez całą drogę na bankiet do Rowle’ ów wyglądała
przez brudne okno samochodu Grega, chłopaka Ann, czując się jak jakaś
księżniczka w tej pięknej sukience. Zastanawiała się również, co ją czeka, ale
po raz pierwszy nie snuła czarnych scenariuszy, lecz myślała, jak bardzo dobrze
będzie się bawić, a wręcz czuła mrowienie w brzuchu z ekscytacji. Mimo tego, że
bez przygód w domu należącym do Angelów się nie obejdzie, może uda jej się
przez pewien czas poczuć, jak to jest należeć do arystokratycznych, czystokrwistych
rodzin, których członków życie obraca się wokół wszystkich tych zabaw i bali.
Ann długo tłumaczyła Gregowi,
dlaczego nie może zabrać go ze sobą („Moi krewni uważają, że należy
przedstawiać chłopaka rodzinie dopiero po ślubie”, zmyśliła), ale widać, że
chłopak wciąż był lekko naburmuszony, że tej nocy jego rola ogranicza się do
zawiezienia sióstr w wyznaczone miejsce. Mara wywróciła oczami, widząc jego
minę.
Od początku ich krótkiej i niezbyt ciepłej znajomości,
niezbyt za nim przepadała, zwłaszcza dlatego, że traktował on wszystkich
protekcjonalnie i zbyt często się obrażał. Mimo tego, nie życzyła mu znaleźć
się wśród pięknie wystrojonych dam,
które dorobiły się fortuny gównie dzięki swojej czystej krwi, bo mógłby mieć
tak jeszcze ciężej, niżeli ona. Mugole czy mugolacy nigdy nie będą akceptowani
w takich rodzinach jak Rowle’ ów.
I kiedy o tym pomyślała, doszła do
wniosku, że mimo całego ich dobrobytu, wcale nie chciałaby być jedną z nich.
─
Tu możesz stanąć, Greg ─ usłyszała głos Ann, która wolała nie pokazywać
Gregowi, jak dostać się do rezydencji swoich krewnych, bo niemający za grosz
pojęcia o magii chłopak mógłby naprawdę sobie zaszkodzić. ─ Ciocia i wujek
mieszkają tuż za rogiem.
Ciocia
i wujek? Merlinie, to cud, że jej siostra nie zwymiotowała, wyrażając się
tak szanownie o gospodarzach bankietu. Marlena nie dałaby rady.
Chłopak markotnie zatrzymał samochód
i dał się pocałować Ann w policzek. Marley szybko wyskoczyła z jeepa i
zatrzasnęła za sobą drzwiczki. Greg odjechał tak szybko, że omal nie zmiażdżył
jej stopy.
Obydwie McKinnonówny stały teraz na
jakimś opustoszałym placu, pomiędzy ulicą, mostem a jakąś kamienicą z zamkniętą
herbaciarnią, kwiaciarnią i cukiernią. O ile pamięć ich nie myliła, dokładnie
pomiędzy szyldem HERBACIARNIA U MADEMOISELLE CHERPENTIER a zbitym oknem
piekarni drobnym maczkiem napisano zaklęcie, po którym wypowiedzeniu, ujawniało
się wejście do rezydencji.
No tak, łatwo powiedzieć. Jak tylko
znaleźć jakiś stary napis na cegle, kiedy było tak ciemno, że Marlena ledwo co
widziała bladą twarz swojej siostry?
─
Jak samopoczucie? ─ mrugnęła do niej Ann, szukając w swojej torebce różdżki,
zapewne chcąc zapalić jakiekolwiek światło. Mara uśmiechnęła się niemrawo, sama
nie wiedząc do końca, czy do niej, czy też do siebie.
─
Lepiej.
Po tych słowach, Ann wyjęła swoją
różdżkę, a niebieskawe światełko polepszyło trochę ich sytuację. Mniej więcej
pięć minut siostry próbowały znaleźć formułkę zaklęcia – oczywiście
bezskutecznie – gdy o mało padły na zawał tuż obok wystawy piekarni z pączkami
i jagodziankami w promocji. A to wszystko przez…
─
Cześć wam ─ krzyknął cicho Ktoś.
Głos miał piskliwy, drażniący i przede wszystkim wypruty
z emocji, tak bardzo charakterystyczny dla jednej, jedynej istoty stąpającej po
ziemi.
─
Colette? ─ zdziwiła się Ann i wycelowała jej snobem światła z różdżki w twarz.
Colette Angelo, starsza siostra
Sidneya, uśmiechała się do nich zagadkowo. Jej platynowe włosy lśniły w mroku
jak chmara świetlików, a wielkie, modre oczy przyglądały się im chłodno i obojętnie.
─
Już nie ─ odparła Colette. ─ Posługuję się drugim imieniem – Brianna. Możesz
mówić do mnie Bree, jeśli chcesz.
Ann i Mara wymieniły skonsternowane
spojrzenia. Żadna z nich nigdy nie rozmawiała na osobności ze starszą
Angelówną, bo ta zawsze trzymała się blisko swojej matki, a ona już dbała, żeby
jej kochana Bree nigdy nie miała
styczności z takimi dzieciakami, jak obdartusy od McKinnonów. Teraz jednak dziewczyna
nie wydawała się tak wyniosła jak jej matka, może trochę zdystansowana, ale nie
wyniosła. Marley pomyślała nawet, że patrzy na nią mniej protekcjonalnie niż
Greg.
─
Twoi przyjaciele mówią do ciebie Bree? ─ zagadnęła ją, gdy milczenie zaczęło
robić się krępujące.
Blondynka spojrzała na nią tak,
jakby nie miała pojęcia, kim jest przyjaciel.
─
Ja mówię do siebie Bree –
sprostowała. – Wiesz, to było konieczne. Musiałam zerwać z przeszłością.
Niezłym początkiem wydawała mi się zmiana imienia. A zresztą – Bree pasuje do
mnie lepiej niż Colette, nieprawdaż?
Ann i Marley wydały z siebie wspólny
pomruk, coś pomiędzy „taaaa, może” a „eeee, co?”, ale Bree najwyraźniej stwierdziła, że woli tę pierwszą odpowiedź.
─
Gdzie jest twój partner, Marleno? ─ spytała, wciąż nieprzytomnym głosem, jakby
dopiero co wyszła z łóżka. Szatynka zamrugała kilkakrotnie, bo pytanie zupełnie
zbiło ją z pantałyku.
Bree zaśmiała się delikatnie. Jej
śmiech przyprawiał o gęsią skórkę.
─
To fajnie, że nikogo nie wzięłaś, bo
prawdopodobnie kilku chłopców też przyszło solo. Tyle że wiesz… ja osobiście,
nie chciałabym pójść sama na kotylion.
─
KOTYLION!? ─ zakrztusiła się własną
śliną Marlena.
Dziewczyna nigdy nie widziała na
oczy prawdziwego kotyliona, ale słyszała wiele opowieści z nim w tle,
szczególnie zapadła jej w pamięć historia jej matki, kiedy rozmawiała o swoim debiucie
z ciotką Heather.
Z jej słów wynikało, że na kotyliony
zapraszano jedynie najlepiej urodzone dziewczęta, zwykle około piętnastego roku
życia, żeby oficjalnie wprowadzić je do arystokratycznej sfery, innej niż ta,
którą znały dotychczas. Prosto ujmując było to coś w rodzaju uznania ich za
dojrzałe osoby, które naturalnie pojmują wagę czystości krwi i – co było chyba
najważniejszym z powodów – trzeba je pomału nakłaniać do poszukiwań równie
dobrze urodzonych absztyfikantów. Wiedziała też, że na kotylionach często
goszczono starszych czarodziejów, żeby zacisnąć więzy pokrewieństwa, ale pełno
osób przyjeżdżało tam po prostu, bo to bardzo pamiętna uroczystość.
O jednym z kotylionów opowiadała jej
również Dorcas, która pojechała na niego pod przymusem, no i Mary, kiedy
jeszcze mieszkała z nią w dormitorium. Ze znanych Marlenie osób na tego rodzaju
zabawy przyjeżdżał też Syriusz, James, zapewne Hestia, niewykluczone, że
Titanicowie, no i pewnie Longbottomowie.
─
No ─ potaknęła Ann. ─ Nie wspomniałam o tym?
Marley zrobiła na tyle wymowną minę,
że jej siostra domyśliła się, ile ta o wie o rzekomym kotylionie.
─
Wybacz ─ odparła. ─ Ale Bree ─ przez
jej gardło z trudem przeszło to słowo – ma rację. Podczepisz się pod
kogokolwiek, kto przyszedł sam i voila.
Dziewczyna zdusiła w sobie poirytowanie, ale w końcu
przystała na tę propozycję. Z Ann policzy się później…
Bree, której najwyraźniej znudziło
się stanie bezczynnie w chłodny wieczór na dworze, wymamrotała jakieś zaklęcie,
a czar kamuflujący zniknął z wielkiej, drogocennej budowli, której mosiężne
okna rozświetlały całą ulicę. Mugolska kamienica najwyraźniej przepadła w
czeluściach, bo na jej miejscu pojawił się olbrzymi, doszczętnie pokryty
śniegiem ogród, gdzie kilkoro osób ganiało się, śmiejąc się przy tym do
rozpuku. Rezydencja Angelów swoim bogactwem i okazałością zdawała się dominować
nad całym Paryżem – kondygnacje, ganki, werandy, wieże, krużganki, gzymsy,
portyki – to wszystko, bez wyjątku, zapierało dech w piersiach.
Marlena szybko przeszła przez ogród,
co chwila widząc znajome twarze lepiej urodzonych od niej nastolatków, którzy w
Hogwarcie nie zwracali na nią najmniejszej uwagi, ale teraz – kiedy szła obok
Bree i Ann przez odśnieżoną ścieżkę na kotylion – zaczęli dyskretnie pokazywać na nią palcami i chichotać pod nosem.
Dziewczyna na chwilę przystanęła, kiedy zobaczyła cudowną fontannę, a ściślej
posągi tańczących obok siebie wili i skrzata, z których uszu leciały strumienie
niebieskawej, barwionej wody, ale natychmiast wbiegła za towarzyszkami do
środka willi, bo zobaczyła z daleka sylwetkę odwróconego Franka Longbottoma,
gawędzącego z Alicją Rowle, córką jej drugiej ciotki i dzisiejszą – obok Bree –
gospodynią przyjęcia.
W środku rezydencja robiła jeszcze
większe wrażenie niż na zewnątrz. Ostatnim razem, kiedy dziewczyna minęła
westybul rezydencji swoich krewnych, nie mogła wyjść ze zdumienia, po co
garstce osób tak wiele szykownych pokoi, wysokich na prawie dwadzieścia metrów
sal, obrazów, wyciętych fragmentów ze starych książek, propagujących ideę
czystej krwi, które pozawieszano na ścianach; teraz przestała porównywać
wielkość do mieszkańców, bo zarówno korytarze, jak i poszczególne komnaty, gromadziły
tłumy czarownic i czarodziejów. Wszystko perfekcyjnie wysprzątano, a Marley
nawet nie chciała myśleć, jak długo i jak wiele skrzatów domowych musiało
pracować nad tak tandetnymi dekoracjami jak te wybuchające iskrami serpentyny
albo nad tym magicznym efektem sufitu, który przypominał teraz trójwymiarową,
elastyczną pięciolinię, z której zwisały prymitywne nuty. Cały ten przepych,
który był idealnym słowem opisującym dom Rowle’ ów i Angelów, nareszcie znalazł
swój powód – zapewne ważniejsze od mieszkania w rezydencji, były te głupie,
huczne potańcówki i kotyliony.
Bree zaprowadziła ją i niezbyt
poruszoną Ann do ogromnego salonu, który specjalnie na dzisiejszą okazję
przemieniono w komnatę z parkietem, podestem dla grającej kapeli, kilkoma
lożami z balkonami i groteskową antresolą, na której kilkanaście nastolatek
chichotało, opierając się o jej oparcie. Każda z nich miała na sobie tak
wytworną kreację, że Marlena w jednej sekundzie przestała zachwycać się swoją
skromną, koronkową sukienką.
Kilkoro starszych czarodziejów
tańczyło walca, jeszcze więcej gawędziło przy ogromnych, obitych skórą kanapach
i popijało szampana. Oprócz niej, Ann i Bree na sali balowej nie było nikogo w
ich wieku, nie licząc gromady na antresoli. Jej kuzynka próbowała rozchmurzyć
starszą McKinnównę, ale ta najwyraźniej uparła się, że nie przejmie się żadną z
tych niecodziennych dla niej rzeczy.
Niestety, i tym razem Angelowie
mieli nad nią przewagę – Ann wymiękła natychmiast, kiedy wzrokiem zawędrowała
do bufetów. Stoły te wręcz uginały się od ciężarów potraw, których żadna osoba
o nazwisku McKinnon nigdy nawet sobie nie wyobrażała. Mnóstwo owoców i warzyw
ze wszystkich stron świata ułożono obok wielkich butelek z winem. Chleby, białe
i razowe wraz z bułkami, chałkami, grahamkami, bagietkami i warkoczykami leżały
blisko serów – i tych krowich, i kozich, i w plastrach, i topionych, oraz
wędlin i kiełbas. Wszędzie przewijały się makarony, ryże, kasze, świnie
pieczone w całości, indyki i kurczaki. Sałatki mieniły się wszystkimi kolorami.
Mimo że w gruncie rzeczy kotylion był zabawą młodzieży, roiło się od alkoholu –
wódek, whiskey, rumów, win, burbonów, koniaków, tequili, ginów i bimbrów, ale honorowe
miejsce przypadło wściekle pomarańczowemu ponczowi.
Bufet mógłby spokojnie wykarmić
wszystkich Hogwartczyków przez tydzień, a w Marlenie, która nie przywykła do
oglądania tak szaleńczych ilości jedzenia, obudziły się nieznane dotąd
instynkty, które podpowiadały jej, żeby zaczęła jeść tak długo, dopóki nie
zwymiotuje. Przed realizacją ów planu, powstrzymała ją Bree:
─
Będziesz jeść później ─ szepnęła. ─ Póki co musisz iść na górę – wskazała
palcem na antresolę. ─ Nam nie można tu być przed przedstawieniem debiutantów.
Debiutanci…
Dopiero, kiedy Bree wymówiła to słowo swoim wyprutym z emocji głosem, do
Marleny dotarło, że będzie debiutować. Mogła
słyszeć o kotylionach, ale nigdy, przenigdy, nawet przez myśl jej nie przyszło,
że będzie w czymś takim brać udział. Na pewno potrzebuje partnera, bo nie mogła
przypomnieć sobie jakiegokolwiek przypadku w historii, żeby ktoś zaprezentował
się sam. Może i sama jej obecność tutaj łamała wszystkie możliwe rodowe normy,
ale nie powinna aż tak ostawać od reszty i wystąpić bez…
─
Cześć, Marley ─ usłyszała za sobą męski głos. Odwróciła się gwałtownie i
natychmiast zaczęła się wydzierać.
Tak, wiedziała, że to dziecinne,
dziwaczne i przede wszystkim żałosne, ale nie mogła się powstrzymać, kiedy
odkryła, że za nią stoi Sidney. To trochę, jakby seryjny zabójca, uciekinier z
Azkabanu, którego szukają Aurorzy ze wszystkich biur świata, nagle trącił cię w
ramię podczas lunchu.
Ann klepnęła ją mocno w plecy, a
Sidney roześmiał się przyjaźnie, jakby… cóż, jakby faktycznie był przyjazny.
Trzeba przyznać, pomimo tego, że
chłopak wciąż miał niespełna czternaście lat, wyglądał zaskakująco dojrzale,
głównie dzięki swojemu nienaturalnemu wzrostowi około metra dziewięćdziesiąt,
perfekcyjnej fryzurze i szelmowskiemu uśmieszkowi. Miał na sobie nowiutki
smoking i szczerze powiedziawszy wcale nie wydawał się tak upiorny, jak zwykle.
To kolejny dzieciak Angelów, który –
po Bree – zmienił się nie do poznania.
─
Sidney ─ zwróciła się do niego Bree. Prawdopodobnie ucieszyła się z jego
tajemniczej materializacji, ale jej głos pozostał tradycyjnie niewzruszony. ─
Dobrze, że przyszedłeś. Marlena nie ma partnera, a wiem, że nie masz dzisiaj
nic do roboty.
Co ona powiedziała? Co ona…
Marlena krzyknęła ponownie, tym
razem zwracając na siebie większą uwagę. Sidney uśmiechnął się pokrzepiająco,
wciąż udając miłego gościa. Wychodziło mu to aż zanadto przekonywująco.
Dziewczyna spojrzała na siostrę, szukając wsparcia. Ann nawet nie mrugnęła, bo
z tajemniczą miną i tekstem w stylu „bawcie się grzecznie, dzieciaki”
odmaszerowała do bufetu. Co się z nią dzisiaj dzieje?!
─
No weź, Marley ─ uśmiechnął się Sidney. ─ Nie sądzisz, że warto zatopić topór
wojenny? Chyba nie zadebiutujesz sama.
Szatynka zmarszczyła podejrzliwie
brwi.
─
Po to mnie tutaj zapraszałeś? Żeby BYĆ MOIM PARTENEREM NA KOTYLIONIE?!
─
Właściwie to nie ─ zacmokał chłopak. ─ Pewna osoba nalegała, żebym załatwił ci
miejsce i… cóż, stwierdziłem, że w sumie dawno się nie widzieliśmy.
─
Pewna osoba?! ─ wysyczała tak
jadowicie, że nawet nieco otępiała Bree się wzdrygnęła. ─ Od kiedy zrobiłeś się
taki wspaniałomyślny, Sidney?! I przestań kryć się za pewnymi osobami, bo przysięgam, że…
Urwała w pół zdania, gdy tylko
usłyszała filuterny śmiech Georginy Rowle, dziewczyny, która trzymała jakąś
obszerną listę i która w najlepsze dyskutowała sobie z…
─
Syriusz?! ─ krzyknęła, skonsternowana.
Black słysząc znajomy głos, zmarszczył brwi i natychmiast
porzucił Georginę, rzucając na pożegnanie jakiś tekst, który doprowadził ją ze
śmiechu do łez. Zdziwienie na twarzy Syriusza spotęgowało się, kiedy zauważył,
że koło Marley kręci się przykładny i całkowicie nieszkodliwy Sidney Angelo.
─
McKinnon i… czy ty…? ─ spytał, mrugając tak szybko, że z pewnością rozbolały go
oczy.
─
Maszpartnerkę? ─ wyrzuciła z siebie dziewczyna, używając pod koniec swojego
spontanicznego wyznania swojego firmowego uśmiechu, który – miała nadzieję –
skłoni jej starego, kochanego znajomego
do zlitowania się nad jej parszywą dolą.
Black przez chwilę stał i patrzał na
nią z żywym zainteresowaniem, ale po chwili jego oczy zaszły nieobecnie mgłą,
jego kąciki ust nieznacznie uniosły się do góry i nie minęła chwila, a chłopak
zanosił się śmiechem godnym uciekiniera z Oddziału Zamkniętego Szpitala św.
Munga.
─
Nie ─ wyrzucił z siebie. ─ Zostawiłem
ją Rogaczowi.
Kimkolwiek była ona, zapewne wiele nie straciła na tej wymianie. James był prawie
tak przystojny jak jego najlepszy przyjaciel, ale za to nie żył we własnym
świecie i nie śmiał się jak obłąkaniec w pasującym jak ulał smokingu i z lampką
szampana w ręku. Sęk w tym, że Marlena znała ten śmiech… Przez tyle lat w końcu
wsłuchiwała się w te znajome, niecodzienne nuty w głosie przyjaciela jej byłego
chłopaka, Remusa Lupina, a kiedy spytała się ukochanego:
─
On tak zawsze?
Remus odpowiedział jej ze stoickim
spokojem:
─
Nie. Syriusz zazwyczaj wpada w podobną fazę, kiedy szykuję jakiś błyskotliwy kawał w pojedynkę.
O, losie.
Bree uniosła z zainteresowaniem brew
i wydukała jakieś „cześć” w stronę ów Szaleńca, ale Syriusz w ogóle nie
zawracał sobie nią głowy. Z kolei Marley, która jako jedyna kompletnie
niezdemoralizowana w tej chwili debiutantka (wszyscy bowiem widząc Syriusza
Blacka w smokingu – nawet ci zdrowi na umyśle – zignorowali fakt, że straszy
wszystkich swoim atakiem) musiała poczynić jakieś kroki i zabezpieczyć ludzkość
przed jego niepoczytalnością.
─
Eee… kim jest ona, Syriuszu?
Atak ustał. Najpierw śmiech
przerodził się w krótkie, pobłażliwe parsknięcia, a w końcu zniknął całkowicie,
ustępując miejsce głośnemu prychnięciu.
─
Pomyśl, McKinnon, pytanie za milion – kto wolałby pójść na kotylion z Jamesem zamiast ze mną?
Hmm… wiele osób, które mają na tyle
oleju w głowie, że od razu pojmują, iż przebywanie z Syriuszem Blackiem po
pewnym czasie w każdym przypadku grozi śmiercią, depresją lub kalectwem? Tym
razem jednak aluzja do niej dotarła. Pomiędzy pyszałkowatością chłopaka krył
się jawny komunikat, a może nawet przestroga, a kogo dotyczyła? Cóż, poniekąd
faktycznie osoby, która bez wahania wybrałaby Jamesa Pottera.
─
Ma… Mary McDonald?
─
Brawo! ─ klasnął z entuzjazmem. ─ Reszty się domyśl. I przy okazji, Sidney ─
poklepał go po plecach ─ dzięki za pomysł. Mimo wszystko radzę ci się teraz
wycofać, bo Rowle słucha tylko mnie ─ rzucił do Bree szelmowski uśmieszek. ─
Nie świńcie, Aniołki. Miłego kotyliona, Marley! ─ zagruchał i ruszył w stronę
bufetu, a dokładniej stołu zastawionego alkoholami.
Dobra, plan numer dwa – ostatnia
deska ratunku – musi uwierzyć w wielką, szaloną i prawdopodobnie niezgodną z
prawami natury metamorfozą Sidneya Angelo, bo być może ratuje on jej w tej
chwili życie. A zresztą, dlaczego zachowuje się tak irracjonalnie? Ludzie się
przecież zmieniają. Nawet istoty tak dalekie od normalnych, rozumnych i
człowieczych jak Sidney.
Czy może coś jej zrobić podczas
zwykłej, niewinnej prezentacji polegającej na zejściu w jego towarzystwie po
schodach z antresoli? Wielce wątpliwe.
Ludzie, w końcu mówimy o zwykłym,
czternastoletnim chłopcu, nie o wybitnym strategu, który wykorzystałby te pół
minuty, żeby zniszczyć jej życie. Poza tym, kiedy Marlena ostatnio widziała
Sidneya, on był dzieciakiem. Minęło tyle lat, czy nie mógł odrobinę wydorośleć
od tego czasu? Jasne, że mógł.
A ona mogła z nim wystąpić.
Niepokoiła ją tylko zagadkowa, pożegnalna
uwaga Syriusza. Za jaki pomysł dziękował Sidneyowi? O co chodziło z uwagą o
Georginie Rowle, która przedstawiała przechodzące pary?
Syriusz
żyje na innym świecie, przypomniała sobie nagle i postanowiła zaryzykować,
bo partner Bree podszedł po nią i zabrał na antresolę, a Georgina zaczęła
oschrząkać i szukać różdżki, aby pogłośnić swój głos, więc zapewne kotylion i
debiuty zaraz się zaczną. Westchnęła i przeprosiła kuzyna za swoje wcześniejsze,
kompletnie niczym nieuzasadnione wrzaski, pozwalając wziąć siebie na antresolę.
Pierwszą, ustawioną już parą byli
Bree i jej partner, niespecjalnie nią zainteresowany. Za nimi ustawili się w
zwartym szyku kolejni, wyglądający mniej lub bardziej znajomo.
─
Hej, McKinnon ─ usłyszała, kiedy szła na swoje miejsce, na końcu kolejki.
Odwróciła się i spojrzała na rozdrażnionego Jamesa, który skinął do niej głową
i Mary, która to powiedziała. ─ Sprzedaliście ze starymi i całą resztą rodziny
farmę, żeby cię tu przysłać czy wszystko poszło tylko na tę kieckę? ─ spytała
zgryźliwie. Marlena uśmiechnęła się sztucznie. Kiedyś bardzo lubiła się z Mary,
były wręcz najlepszymi przyjaciółkami, ale z czasem tamta zaczęła się coraz
bardziej zmieniać. Obecnie niezbyt chciało jej się nawet na nią patrzeć.
─
Mówiąc o „całej reszcie rodziny” masz na myśli też swoje strony, Mary? ─
zapytał butnie James.
Jego partnerka tego nie skwitowała. Widać od razu, że
Potter jest jedyną osobą, która potrafiła ją przystopować, a wręcz skłonić do
zaprzestania wiecznego zadzierania nosa. Kiedy rok temu się ze sobą umawiali
wszyscy nazywali ich „Pierwszą Parą Hogwartu” i właśnie wtedy zaszła taka
gruntowna przemiana jej przyjaciółki. Z początku wierzyła w sprowadzającą na
ziemię teorię Lily, że „Potter niszczy ludzi”, ale gdy się nad tym zastanowiło,
to dostrzegało się ten paradoks – niby zmieniła się podczas swojego związku z
nim, ale z drugiej strony przy Jamesie, czy raczej dla Jamesa, zgrywała uroczą,
tryskającą życiem dziewczynę. Możliwe jednak, że to wcale nie była maska, ale
jej prawdziwa twarz. W sumie McDonald to i tak wielki orzech do zgryzienia.
─
Stoisz za nami, gnaciaro ─ powiedziała tylko Mary, unosząc wysoko głowę. ─
Ustawiamy się alfabetycznie.
─
Miłego kotyliona ─ rzuciła tylko i posłusznie ustawiła się za Pierwszą Parą.
Zaraz potem usłyszała donośny głos
Georginy Rowle, przedstawiającej Bree i – zauważając, że Sidney wpatruje się w
nią z uwagą – uśmiechnęła się do niego nieśmiało.
─
…córka Madeleine McDonald oraz Todda Angelo… ─ recytowała znużona Georgina. ─
…uczy się w domu, jednak w przyszłości marzy jej się pomaganie ojcu w
Departamencie Magicznych Stworzeń… w wolnych chwilach Colette maluje, jej
portrety członków rodu można zobaczyć na drugim piętrze, po lewej stronie
korytarza… towarzyszy jej siedemnastoletni Luis Hayes, z rodu…
─
Będą odczytywać taką charakterystykę do każdego? – szepnęła, martwiąc się, skąd
kompletnie nieznani jej ludzie mają wziąć o niej tyle informacji. Sidney
wzruszył ramionami, jakby to nie miało znaczenia.
─
Ann pewnie coś im dała.
Ann… słusznie. Jednak dobrze, że nie
wybrała się na bankiet z matką i ciotką Heather – z pewnością obydwie
napisałyby dla niej tak idiotyczną charakterystykę, że do końca imprezy
siedziałaby w toalecie, byle tylko nie pokazywać się światu na oczy.
Marlena dziękowała Bogu, że jej nazwisko zaczyna się na
środkową literę alfabetu, bo gdyby miała wejść na pierwszy ogień, nogi z
pewnością odmówiłyby jej posłuszeństwa i spadłaby w dół schodów, niszcząc
doszczętnie sukienkę siostry Grega. Sukienka… Merlinie, co by było, gdyby nie
miała jej na sobie albo nałożyła tę starą, beżową z imienin Ann? Nawet nie
chciała sobie wyobrażać własnego zażenowania. Ona w łachmanach wśród tych
wszystkich pięknie wyglądających kuzynek…
Przełknęła głośno ślinę, wyłapując spojrzenie Mary, która
spoglądała na nią wyniośle zza ramienia. Kiedy zorientowała się, że jej
oględziny zostały odkryte, powiedziała coś cicho do Jamesa, dając mu sójkę w
bok. Kąciki ust chłopaka lekko drgnęły.
─
…Colette uczy się w domu, ale – co jest dla niej nowe – od przyszłego semestru
prawdopodobnie pojedzie do Beauxbatons, a może nawet…
─
Dlatego była taka do przodu ostatnio ─ usłyszała charakterystyczny alt jej
byłej przyjaciółki, kiedy ta zwracała się do zamyślonego Jamesa. ─ Niedobrze.
Ostatnie czego potrzebuje Beaux – albo Hogwart, tak przy okazji – nie
potrzebuje tej małej oszołomki. Oszołomów nam nie brakuje, prawda, Jimmy?
Ten posłał jej tak mordercze
spojrzenie, że aż Sidney się wzdrygnął (najwyraźniej również podsłuchiwał jak
tych dwoje obgadywało jego siostrę), ale Mary tylko parsknęła, jakby powiedział
niezły dowcip.
─
Pamiętasz kotylion z siedemdziesiątego czwartego? ─ kontynuowała, zakładając
swoją rękę na ramiona Pottera. ─ Dostaliśmy zaproszenie od Marceau’ ów… byłeś
partnerem Skye, Syriusz Sereny, a mój brat szedł z Bellatrix Black.
─
Wtedy właśnie zginęła Calliope Meadowes, nieprawdaż? ─ uciął. Mary machnęła
ręką, bo najwyraźniej tragiczna śmierć małej dziewczynki, którą w dodatku długo
opłakiwała jej koleżanka z dormitorium, niespecjalnie ją interesowała.
─
Dużo rzeczy się wtedy wydarzyło… rzeczy, których raczej nie powtórzysz z Lily
Evans… oczywiście nie mówię tutaj o biednej nieboszczce, siostrze Dorcas, ale…
Marlena przestała podsłuchiwać. Wsłuchiwanie
się w zjadliwe słowa Mary, wymierzone w jej byłą przyjaciółkę i siostrę
drugiej, sprawiało jej ból. Przed oczami stanęła jej barwna mozaika złożona z
kilkunastu scen, w których występowała ona, Mary, Lily, Dor i Emma, kilkunastu
scen do których miała ogromny sentyment. W końcu jednak wszystko, co dobre
rozpłynęło się w czeluściach, a na jego miejsce wstąpiły ucinki legendarnej
kłótni po sumach w ich dormitorium, obelgi Mary, które szły w każdą stronę,
palące niemal tak samo, jak dzisiejsze nazwanie jej „gnaciarą”.
Sidney trącił ją, żeby podeszła
bliżej zejścia ze schodów. Marlena zamrugała i ze zdumieniem zorientowała się,
że odpłynęła na kilkanaście minut, a kolejka doszła już do Sylvie Mathons.
Następna w kolejce była…
─
Mary McDonald jest… ─ z tymi słowami rudowłosa dziewczyna popchnęła Jamesa na
schody i z niezwykle pewną siebie miną zaczęła schodzić w dół. Ostatnie, co
Marlena zapamiętała po kompletnej kompromitacji Mary to zachwycony śmiech
Georginy Rowle, podobny do tego, którym zanosiła się przy Syriuszu.
─
…tutaj, dzięki swojej ambicji zerżnięcia wszystkich, którzy mają ponad milion
galeonów w swojej skrytce u Gringotta.
Przez salę przetoczyła się salwa
wspólnego śmiechu. To, droga publiczności, był Syriusz Black. Ten chłopak faktycznie
myślał bardzo przebiegle – w końcu nic bardziej nie podgrzewa atmosfery na
kotylionie niż kilka brudnych tajemnic czy kompromitacji. Z pewnością każdy,
kto dostał zaproszenie znał rodzinę McDonaldów i wiedział, jak nieskazitelną
mają reputację. Puszczająca się na prawo i lewo największa duma bogatego
Nicholasa McDonalda to tak skuteczna bomba jak wielki bufet, który rozgromił
dumę Ann, nieprzyzwyczajonej do takich luksusów. Syriusz dosłownie podłożył
całej czystokrwistej elicie pod nos atrakcyjną zabawkę, śmiejąc się z ich
naiwności i przy okazji wyrównując rachunki z Mary, której nie znosił już tak
długi czas… i przy okazji uderzył w jej słaby punkt, bo nic bardziej nie
przerażało dziewczyny niż to, że rodzina dowie się o jej puszczalskości. No i niewątpliwie
zniszczy ją myśl o tym, co pomyśli o niej tylu wspaniałych, nadzianych,
potencjalnych kandydatów na przyszłego męża, bo przecież kotyliony wymyślono
głównie dla ludzi jej pokroju. Genialne. Perfekcyjna zagrywka. Zemsta
najwyższej klasy.
Tym razem to ona powinna bić brawo
Syriuszowi Blackowi.
Szkoda, że nie była tak błyskotliwa
jak on i nie domyśliła się prawdy, tak samo podłożonej jej pod nos jak ta
nienamacalna, pseudo-zabawka, którą Łapa podrzucił elitom, załatwiając Mary.
Dzięki
za pomysł, Sidney. DZIĘKI ZA POMYSŁ!
CZY TO NIE JEST OCZYWISTE?!
─
Marlena McKinnon jest córką Esmeraldy McDonald ─ kontynuowała Georgina, jakby
przed chwilą wcale nie pogrążyła swojej szanownej kuzynki.
Sidney pociągnął ją w dół, a ona starała się zejść z taką
gracją jak zrobiła to przed chwilą Mary, ale jakoś kiepsko jej to szło.
Nieprzyzwyczajona do wysokich butów, o mało nie poślizgnęła się przy czwartym
stopniu, w duchu modliła się, żeby Ann podłożyła jakąś dobrą prezentację na jej
temat, ale ze zdumieniem odkryła, że Georgina mówiła więcej o Sidneyu, chociaż
w poprzednich parach prezentacja partnera sprowadzała się tylko do imienia,
nazwiska i nazwy rodu. Ona i Sidney schodzili powoli, na tyle powoli, że
prezenterka, mimo licznych informacji o Sideneyu, zdążyła wrócić do niej
jeszcze przed zejściem ze schodów. Nie powiedziała jednak ani jednego słowa.
Wolała coś pokazać.
Na suficie serpentyny i prymitywne nuty zniknęły, a na
ich miejscu pojawiło się tysiąc razy powiększone, ruchome zdjęcie
przedstawiające dwie dziewczyny – piętnastoletnią Marlenę i o rok starszą Gię
Davis, obydwie chichoczą i trzymają się za ręce. W tle widać spadające płatki
śniegu i dużą, wystrojoną choinkę na rynku w Puddlemere, miejscowości w której
mieszka Gia. Zdjęcie zrobiono dokładnie w Boże Narodzenie sprzed dwóch lat.
Prawdopodobnie fotografia nie zrobiłaby na publiczności
najmniejszego wrażenia, gdyby nie jeden, znaczący fakt, który spowodował, że
przez całą salę przeszedł pomruk poruszenia. Nie było tak jak w przypadku Mary,
kiedy wszyscy wspólnie cieszyli się z podanego im na tacy sekreciku. Goście dali upust swojemu zadowoleniu zgodnym
milczeniem, jednak Marlena wiedziała, że już nigdy jej tego nie zapomną i że
niespodzianka Sidneya jest milion razy gorsza i okrutniejsza niż numer, który
Syriusz wyciął Mary.
Bo to akurat to zdjęcie, na którym Gia i Marlena się całują.
***
Elizabeth
Nass wzięła ostatnią, piątą łyżeczkę cukru i wsypała ją do swojej herbaty,
mieszając ją następnie w lewo. To piąta herbata, którą wypiła od wizyty u
Potterów, ale wciąż nie mogła do końca przyswoić wiadomości, którą zrzuciła na
nią Belle.
Rodzina Potterów uchodziła za
niezwykle nowoczesną, o liberalnych, czarodziejskich poglądach, a wręcz trochę
graniczyła ze zwykłą, obrzydliwą zdradą krwi, ale Elizabeth wiedziała, że to
jedynie pozory. Belle i Seth starali się manifestować, jak bardzo poszli z
duchem czasu i do jakiego stopnia gardzą rodzinną ideą czystości krwi, ale mimo
wszystko byli tacy sami jak oni wszyscy – nie pozwalali, żeby jakikolwiek
skandal wyciekł, do przesady chronili swoje dzieci przed konsekwencjami ich
własnych błędów, żyli w strachu, co pomyślą o nich krewni i sąsiedzi. Może i
nie zabraniali swoim pociechom zadawać się z mugolakami i może wcale nie
zachęcali ich do zawierania małżeństw z ich dalszymi kuzynami, ale z pewnością
pod wieloma względami przypominali czarodziejską elitę.
Po tym wszystkim, co zrobili rok temu dla Jamesa czy po
tym, jak ulgowo traktują szaloną May, powinni zacząć uczyć się na swoich
błędach. Być może obydwoje chcą dobrze, ale trzymanie dzieci w bańce ochronnej
nigdy im zbytnio nie pomoże. Póki co tuszują ich wszelkie potknięcia, ale
wkrótce wszystko to wypłynie, a Potterowie stoczą się, jak mogli się stoczyć
kilka lat temu, kiedy jednak ona i Nick wyciągnęli do nich pomocną dłoń. Generalnie
to tylko McDonaldowie, no i może jeszcze DeVittowie, wiedzieli, ile do ukrycia
ma rzekomo zupełnie nowoczesna rodzina, gdzie nie dochodzi do kazirodztwa,
małżeństw z rozsądku czy wydziedziczania przez zdradę krwi.
Dlatego właśnie Elizabeth nie
wiedziała, jak postąpić, kiedy usłyszała o Hestii.
Prawdopodobnie każdy, który
wprowadzał się do domu Potterów z czasem zarażał się skłonnością do popadania w
złe kręgi i chorobliwą chęcią szukania guza, ale aż strach uwierzyć, co się
stało z wychowanką Cassiopeii, tej samej Cassiopeii, która uważała, że ten, kto
nawarzył sobie piwa, musi je teraz wypić. Nieprawdopodobne, że znalazła się ona
w takim impasie.
─
Belle, wiesz, że to jest karalne, prawda? ─ westchnęła wreszcie Elizabeth,
biorąc do rąk kolejne ciasteczko. ─ Na pewno wiesz. Jeśli ktoś w Mungu dowie się
o tym, co zrobiłaś to możesz mieć poważne kłopoty. Ta dziewczyna może cię
znienawidzić.
Annabelle spojrzała na nią z ukosa.
Jak zwykle, kiedy chodziło o ochronę bliskiej jej osoby, przybrała hardą, pewną
siebie minę i pokręciła pobłażliwie głową, jakby tutaj nie było nad czym
rozmawiać.
─
Coś trzeba było zrobić, Liz.
─
Ale NIE podrobić tej dziewczynie podpis! Ja rozumiem, że było z nią gorzej i
gorzej, ale skoro NIE CHCIAŁA poddać się temu zabiegowi, Belle, to już jej
sprawa. Ja… niby i podjęłaś ryzyko, bo z czasem wszystko może jej się
przypomnieć, ale to nie jest pewne! Jeśli ona straci pamięć… jeśli straci każdą rzecz i uczucie, które trzymała w
sercu przez te kilka ostatnich lat, to być może nigdy już nie będzie taka
jak dawniej! Może… och, naprawdę chcesz mieć kolejną schizofreniczkę pod
dachem, Belle?
─
NIKT w tym domu nie jest chory psychicznie, LIZ ─ wycedziła pani Potter,
miażdżąc ją nieprzychylnym spojrzeniem. ─ I Hestia też nie BĘDZIE.
Och,
jak długo jeszcze ta kobieta będzie zaprzeczać?, pomyślała z przekąsem pani
Nass i wzięła kolejne ciasteczko. Rozumiała oczywiście, że to nie jest łatwy
temat do rozmów, ale na Merlina, po co ukrywać coś, skoro i tak wszyscy znają
prawdę?
To prawda, że w związku z Hestią,
Potterowie zostali przyciśnięci do ściany i mieli przed sobą właściwie dwa,
równie brutalne rozwiązania – pierwsze, zostawić wszystko jak jest i pomału
robić z tej biednej dziewczyny nie dość, że głuchoniemą, to jeszcze niezdolną
do jakiejkolwiek, nawet migowej, komunikacji; i drugie – usunąć jej wszystkie
wspomnienia, uczucia, poglądy, myśli i doznania z tych wszystkich razy, kiedy
miała na sobie medalion. Pierwsza opcja działałaby stopniowo i nieodwracalnie,
a druga… z czasem hipotetycznie mogłoby
jej się polepszać, ale niewątpliwie przez znaczną część swojego życia Hestia
byłaby rozkojarzona, przerażona i niepewna, co również jest dość słoną ceną,
nie wspominając już o tym, jak bardzo amnezja wpłynęłaby na jej kontakty z
bliskimi.
Niby z dwojga złego, druga opcja
jest „mniejszym złem”, ale nawet mniejsze zło bez zgody jej ofiary jest
groźniejsze niż jakiekolwiek inne. Akurat w tej materii narzucanie swojej woli
może naprawdę sprowadzić na rodzinę Potterów ten upadek, na który zanosi się
już tyle lat.
***
─ Wiedziałeś! ─ wrzasnęła na tyle głośno, że pół sali
zwróciło się w jej kierunku. Syriusz uśmiechnął się doń zalotnie, jakby
powiedziała coś frywolnego.
─
O czym?
Dziewczyna uniosła ręce do góry,
obawiając się, że zaraz, w swojej frustracji, oderwie Syriuszowi Blackowi
głowę.
─
Rowle jednak nie do końca je ci z ręki, co, Black? ─ wysyczała. Chłopak zrobił
minę, jakby chciał powiedzieć „a, o TYM mówisz” i uśmiechnął się sztucznie, by
rozładować napięcie.
─
To było dość interesujące, wiesz? Georgina opowiedziała mi ze szczegółami na
temat twojego eee… związku z Gią
Davis i – z tego co słyszałem – spotykałyście się jeszcze pod koniec czwartej
klasy, a czy tutaj nie wkracza już twój kolejny związek z pewnym chłopakiem z
imieniem zaczynającym się na „r” i nazwiskiem na „l”? ─ poruszył sugestywnie
brwiami. Dziewczyna odwróciła wzrok. ─ No właśnie. Ale i tak – niezły z ciebie numer, McKinnon.
Marlena miała ochotę rozpłakać się
tam – przy wszystkich, łącznie z tym głupim, nadpobudliwym i pochopnie
osądzającym chłopakiem z tymi oskarżającymi ją, szarymi oczami i perfekcyjnie
ułożonymi, czarnymi włosami – z rozpaczy. On wszystko źle zrozumiał! Oni
wszyscy wszystko źle zrozumiali! Przecież ona nigdy… nigdy… nie osądziłaby Remusa po incydencie z Emmeliną tak łatwo,
gdyby wyglądało to tak, jak przestawił Black! Jak ON w ogóle śmie, jak najmniej
wierny człowiek w historii śmie, karać ją za potencjalną zdradę? No jak?!
Podciągnęła nosem i poszła przed
siebie, uciekając z sali balowej. Wbiegając do pokaźnego westybulu słyszała
obijający się po jej głowie głosik, powoli zjadający jej mózg: „niezły z ciebie
numer, Marleno McKinnon”.
Dziewczyna obeszła rezydencję kilka
razy, ale jakaś wewnętrzna siła wciąż pchała ją do westybulu, a dokładniej do
tych wielkich, okazałych schodów. W domu Marlena często siadała na schody na
strych, które wyglądały co prawda zupełnie inaczej niż te tutejsze, ale z jakiś
przyczyn siedzenie na zimnych stopniach zawsze ją odprężało i pozwalało
spokojnie przeanalizować swoją sytuację. Dlatego też, kiedy w jej głowie
zaczęły pojawiać się pierwsze obrazy wspomnień związanych z Gią, nieświadomie
już siedziała na schodach, z twarzą ukrytą w dłoniach.
Gniew na Syriusza wyparował, na
Sidneya zresztą też, bo przecież zdjęcie nie było żadną magiczną sztuczką,
tylko prawdziwą fotografią, zrobioną przez magiczny aparat Gii. W tamte Boże
Narodzenie ona i Remus faktycznie mieli się ku sobie, ale ich związek wciąż był
niepewny, dlatego Marlena wcale nie kłopotała się ze zrywaniem ze swoją
dziewczyną. Zwlekała z tym długo, to prawda, nawet przez pewien czas chodziła i
z nią, i z Remusem, ale koniec końców wybrała Lupina i nikt nigdy się o tym nie
dowiedział. To nie była zdrada. Na tym etapie, w którym miała z Davis jeszcze
jakieś zobowiązania, ona i Lupin nie byli nawet oficjalnie parą. Może i nie
zachowywała się sprawiedliwie, ale to wciąż za mało, żeby zarzucić jej
niewierność.
Westchnęła ciężko. Syriusz na pewno
nie będzie ukrywał swojego odkrycia przed swoim przyjacielem i jeśli tylko Mara
wyrazi chęć powrotu do niego, od razu puści parę z ust na temat jej wątpliwego
oddania. Nie miała do niego o to pretensji, ona też postąpiłaby w ten sposób,
gdyby chodziło o Dorcas, Lily czy nawet Emmelinę. Miała wyrzuty jedynie do
siebie, bo w gruncie rzeczy znowu sama wszystko sobie pokomplikowała.
Nim się zorientowała, zaczęła cicho
łkać, a potem robić to coraz głośniej i wreszcie zapewne ktoś zwrócił na nią
uwagę, bo poczuła, że cudza ręka łapie ją za przegub dłoni i ciągnie w kierunku
jakiegoś pomieszczenia. Przełknęła głośno ślinę i skuliła się na podłodze,
zupełnie ignorując fakt, że owa osoba piorunuje ją wzrokiem. Dopiero po kilku minutach
odważyła się unieść wzrok i gdy zobaczyła rozwścieczoną Ann, wszystko zaczęło
tracić sens.
─
Kim była ta dziewczyna? ─ spytała chłodno. Marlena zaniosła się jeszcze
głośniejszym szlochem. ─ KIM BYŁA TA DZIEWCZYNA?!
─
To… to… Gia ─ wydukała. ─ Gia Davis.
Jej siostra jęknęła głośno i zaczęła
pocierać palcem skronie z rezygnacji.
─
Wszystko na nic ─ mruknęła. ─ To już koniec.
Tak, to już koniec jej kotyliona. To
jednak trochę dziwne, że to tak wzruszyło Ann, tę samą Ann, która całkiem
niedawno wchodziła na salę balową tak bardzo wyniosła, tak mało poruszona całą zabawą.
Nie… Nie może chodzić o kotylion. Nie chodzi zapewne też o jej związek z
Remusem Lupinem, bo Ann nie ma pojęcia, że oni w ogóle zerwali.
─
Koniec czego? ─ wychlipała Marlena.
─
TWOJEJ przyszłości! ─ wybuchnęła nieoczekiwanie brunetka, rwąc sobie włosy z
głowy. ─ Czy ty zdajesz sobie sprawę, jak ciężko było nakłonić Rowle’ ów do
zaproszenia nas tutaj?! Jak bardzo wszyscy staraliśmy się DLA CIEBIE przez tyle
lat?! Ile robiliśmy, żeby udało ci się doświadczyć tego, co przed chwilą
bezpowrotnie straciłaś?! ─ zaczęła się wydzierać.
Mózg Marleny zbyt wstrząśnięty ośmieszeniem
jej na oczach całej rodziny, z początku nie mógł zrozumieć, o co chodziło Ann.
Tym bardziej, że brunetka zaczęła wyrzucać z siebie coraz więcej obelg,
przekleństw i rzeczy, o których Marlena miała się nigdy nie dowiedzieć. W
swojej wściekłości i rozpaczy, rozjaśnia jej całą tajemnicę, która prześladowała
ją podczas pobytu w Paryżu. Jej siostra wykrzykuje głośno odpowiedzi na
nurtujące ją pytania.
Dlaczego przystała na propozycję
matki i zgodziła się zabrać ją do Rowle’ ów?
Dlaczego Sidney Angelo rzekomo
zaprosił ją na kotylion?
Dlaczego Marlena dostała, mimo
swojego żałosnego pochodzenia, szansę na debiut?
I w końcu – dlaczego Ann męczy się przy
Gregu, skoro na pierwszy rzut oka widać, że nie mają oni ze sobą nic wspólnego?
Odpowiedź na to wszystko brzmi tak
samo szokująco, aczkolwiek w pewien sposób oczywiście – pieniądze.
Problemy z nimi nękały McKinnonów od
zawsze, ale nigdy nie było aż tak źle jak w ciągu ostatnich miesięcy. To był
pomysł Ann, która sama zdecydowała się związać z zamożnym człowiekiem i w
przyszłości ożenić się z nim z rozsądku.
Przyjęcie pod swój dach zrzędliwej Heather McDonald było osobliwą przysługą, wyświadczoną
Rowle’ om, którą postanowili spłacić na jedyny, znany im sposób – wyrazili
zgodę na debiut jednej z ich córek w kotylionie, gdzie mogła poznać dobrze
usytuowanych kawalerów, których majątek mógłby uratować McKinnonów przed
skrajnym bankructwem. Udało im się zaprosić ją dlatego, że w tym roku zaszczyt
organizowania kotyliona przypadł im. Przedstawiając Marlenę jako bliską krewną
McDonaldów z pewnością znalazłaby wielu potencjalnych kandydatów na męża,
choćby z powodu czystej krwi.
Ann wiedziała o tym planie od dłuższego
czasu, dlatego nieoczekiwanie przyjechała po Marlenę i udała kłótnię z matką,
bo wtedy cały plan łatwiej byłoby zatuszować. Nie ma co, wszystko poszło jak z
płatka, tyle tylko nikt nie przewidział, w jaki sposób Sidney postanowi
wprowadzić swoją kuzynkę do nastoletniej elity. Teraz nie dość, że cały plan
diabli wzięli, to jeszcze rozgniewali nieźle już wytrąconych z równowagi przez
prezentację Mary McDonald Rowle’ ów i tym samym stracili ich poparcie w wydaniu
Marleny za kogoś zamożnego.
─
Chcieliście… chcieliście mnie sprzedać? ─ wydukała dziewczyna. Wielka gula
podeszła jej do gardła. Ann spiorunowała ją takim spojrzeniem, jakiego nigdy u
niej nie widziała.
─
Chcieliśmy zapewnić ci jakąś PRZYSZŁOŚĆ. Zresztą, nawet jeśli chciałaś klepać
biedę do końca życia, powinnaś pomyśleć O NAS, bo od twojej prezentacji zależał
byt również całej twojej rodziny, Marley!
─
Ja… ja przepraszam, ale ─ zmieszała
się cała. Z nosa zaczął lecieć jej wodnisty katar, a dziewczyna rozpłakała się
tak bardzo, że przez jej ciało przechodziły dreszcze.
─
DOBRZE, ŻE PRZEPRASZASZ! ─ wrzasnęła Ann. ─ Bo to ty będziesz teraz przepraszać
Rowle’ ów na kolanach za zhańbienie całego naszego rodu. Rozmawiałam już z
ciocią. Jeśli dobrze to rozegrasz, pozwoli ci zostać tu do Sylwestra i może
otworzysz wtedy oczy choć odrobinę. Na twoim miejscu zastanawiałabym się już
teraz, co powiedzieć.
I nim Marlena zdążyła choćby
powiedzieć „tak” albo „nie”, Ann odmaszerowała, trzaskając drzwiami tak głośno,
że zapewne słychać ją było w całym Paryżu.
***
─ Można prosić? ─ spytała Mary, wyciągając rękę do Jamesa. Chłopak
nawet nie drgnął.
Wszyscy, z wyjątkiem jego, Syriusza i Marleny, która
gdzieś wyparowała, bawili się w najlepsze na sali balowej, dyskutowali tam o
wszystkim i o niczym, pili i obżerali się czym wlezie. To dziwne, że akurat ta
trójka odseparowała się od reszty. Marley co prawda można jakoś usprawiedliwić,
Sidney Angelo przeszedł dzisiaj samego siebie, wspominając o niej i Gii Davis, ale
zarówno Jimmy, jak i jego wierny pies Syriusz Black, znani z tego, że są sercem
i duszą każdej imprezy, nie powinni siedzieć teraz na zewnątrz, dokładnie na
tej samej ławce, gdzie siedzieli dzisiaj po południu, czekając na nią. Oboje popijali
coś, co raczej nie było niewinnym, przeznaczonym dla nich, ponczem i chichrali
się jak stado hien. Kotyliony może i nie należały do ich ulubionych imprez, ale
i tak to dziwne, że chociażby nie demolowali czegoś w środku.
W końcu nawet Mary
przez długi czas kręciła się wokół tych wszystkich ludzi w dawnym salonie
Rowle’ ów, chociaż tych dwoje tak bardzo ją ośmieszyło na prezentacji. Mogłaby
bawić się w ten sposób długo, zwłaszcza, że partnerów do tańca jej nie
brakowało, co jest dowodem, jak szybko arystokracja czarodziejska puszcza w
niepamięć takie numery. Chłopcy – nie zważając na to, że, jak to określił
Black, chce ich tylko zerżnąć – podchodzili do niej rzędami, wystarczyło tylko
rozpuścić wokół siebie trochę aury wili. Uwielbiała towarzyszące temu uczucie,
kiedy wszyscy przyglądali jej się z taką aprobatą, z takim uwielbieniem… Dzięki
swojemu pochodzeniu miała taki mały przedsmak absolutnej władzy, przynajmniej
nad facetami, bo nikt – no, z jednym wyjątkiem – nie mógł się jej oprzeć.
Ten wyjątek to James, bo on jeden odbierał to inaczej. Tylko
on zdawał się być odporny na urok wili, przynajmniej ten jej, z jedną czwartą
krwi tychże sworzeń. Jeśli pomyśli się o innych, na przykład o Serenie, był tak
samo w tych sprawach beznadziejny jak reszta chłopaków. Raz w przeszłości już
za to zapłacił, może dlatego jest teraz odporniejszy na Mary – być może nawet
zapomniał o swoim starym uczuciu, ale i tak zapewne do końca swoich dni będzie
ganiał za Sereną Marceau, choćby ze zwykłych wyrzutów sumienia, i serenowa
wymówka zadziała za każdym razem, tak jak dzisiaj.
To prawda – Mary źle czuła się, okłamując Jamesa, ale nie
istniał żaden inny sposób, żeby go tu skutecznie zwabić. Wiedziała też, że sama
myśl o tej dziewczynie i tym, co między nimi zaszło oraz jak bardzo wszystko
się przez to pokomplikowało, sprawiała Potterowi ból, ale w jej opinii był on
nieznaczny i przejściowy – myśl o Serenie wciąż go paliła, ale Mary mogła stać
się jego ukojeniem w bólu, zwłaszcza teraz, kiedy wraca do jego życia z czystą
kartą. Już nie będzie musiała udawać, że lubi się z Evans, Meadowes i resztą
tych nieudacznic z jej dormitorium, i skupi się tylko i wyłącznie na Jimmy’ im.
Rozpoczęła idealny plan – James zmienił się po całej tej
aferze w wakacje przed piątą klasą, starał się być lepszy, a efekt tego mógł –
to niebywałe – przyciągnąć kogoś równie pruderyjnego jak Lily Evans, ale teraz,
kiedy tak skutecznie nawiązała do jego przeszłości, czasów, których nigdy nie
opowiedziałby tej małej szlamie, praktycznie go sobie zaklepała. O ile pójdzie
tak, jak sądziła, teraz Potter odizoluje się do wszystkich z wyjątkiem tych,
którzy znają jego sekrety – a więc przede wszystkim niej. I mógł natenczas
wściekać się na nią za obrzydliwe kłamstwo, ale po kilku dniach mu przejdzie,
tym bardziej, jeśli uda jej się przejść do rundy drugiej swojego planu.
W Hogwarcie szczyciła się reputacją zawodowej mącicielki
i manipulatorki, ale w Beauxbatons nie miała żadnych, zadawalających pionków, którymi
faktycznie mogłaby się pobawić. A teraz? Kiedy wróci do swoich starych
przyjaciół, na nowo rozwinie się w tej materii…
Niech Black robi sobie, co chce. Niech rujnuje miliardy
jej debiutów na kotylionach. Klamka i tak już zapadła. Nic jej nie zatrzyma. Czas
na odwet.
Mary westchnęła dramatycznie i dosiadła się na ławkę
pomiędzy okularnika a tego obłąkańca Syriusza Blacka. Poprawiła kilka razy
włosy, doprowadzając tego drugiego do obłędu. James nawet na nią nie spojrzał,
chociaż jej włosy lśniły tak mocno, że prawdopodobnie byłaby z niej wyśmienita
latarnia morska.
─
No weź, Jimmy, przecież wcale nie musimy być na siebie obrażeni. Jesteśmy teraz
kwita, nie sądzisz? Ja okłamałam cię, co do Sereny, a ty pozwoliłeś ośmieszyć
mnie przed…
─ Nie mogę wrócić do
środka, Mary ─ przerwał jej z irytacją. ─ Twoi przyjaciele, ta banda tchórzy,
tak jakby… mnie wywalili z tej biby.
Syriusz roześmiał się bez powodu.
Jego rechot przypominał skowycie psa.
─
Że co?! ─ wysyczała. ─ Co zrobiłeś?
─
Ukarano mnie za powiedzenie prawdy, skarbie.
Mary westchnęła ciężko. Normalnie
domagałaby się natychmiast, aby spowiadał się przed nią ze wszystkiego, co zmalował,
ale to „skarbie” udobruchało ją na tyle, że wolała podejść do wydobywania z
niego informacji łagodnie i bezboleśnie.
─
Na pewno nie o to im chodziło ─ powiedziała powoli. ─ Ciotka Florence cię
uwielbia, a ta mała gówniara Bree pytała się mnie kilka razy, gdzie cię
podziałam, więc może… hmm, no nie wiem, sprzecznie odebrałeś ich przekaz?
─
Kurewko ─ zwrócił się do niej Syriusz ─ on zabazgrał im gobelin tym obrzydliwym
sosem, co leżał obok indyka i napisał na korzeniach Angelów i Rowle’ ów – MORDERCY…
o rety, wspominałem o tym, że to ten gobelin, który zrobiła „gówniara Bree”? To
chyba znaczący fakt, bo inaczej ten facet tak by się nie wydzierał…
─
CO ZROBIŁEŚ?! ─ wrzasnęła rudowłosa, ile siły w płucach. ─ Dlaczego…. Dlaczego… Och, nie gadaj, że napisałeś
to dlatego, że na kotylionie zginęła ta mała smarkula od Meadowesów… ─
prychnęła.
─
To też… ─ poparł ją James ─ ale wtedy napisałbym raczej DZIECIOBÓJCY czy coś w
tym stylu.
Mary odetchnęła głośno, potem
nabrała spory haust powietrza, ponownie go wypuściła i robiła to tak długo, aż
Syriusz zaczął ją przedrzeźniać. Wtedy przeniosła swoje wściekłe (aczkolwiek
wciąż mieniące się urokiem wili) oczy na Blacka, sycząc jak wąż:
─
Pozwoliłeś mu na to?
─
To JA trzymałem mu ten sos ─ pochwalił się bezczelnie. W dziewczynie zawrzało.
Najwyraźniej trzeba rozegrać to
inaczej. Zapomniała chwilowo o całej swojej frustracji i przybrała najbardziej
zrozpaczony wyraz twarzy, na jaki było ją stać.
─
Jimmy! ─ krzyknęła ponownie. ─ Wiem, że nie powinnam kłamać i wiem, jak bardzo
nienawidzisz Angelów, ale obiecałeś, że będziesz dzisiaj moim partnerem. Mimo
tej obietnicy kompletnie mnie zignorowałeś i skazałeś na… bycie samą na
kotylionie. Nie sądzisz, że czas zakopać topór wojenny? Oboje… no dobrze,
zwłaszcza ja, popełniliśmy kilka błędów w przeszłości, ale ja się zmieniłam.
Słowo. Tak bardzo chciałam się z tobą zobaczyć, że… że posunęłam się do
kłamstwa i jest mi głupio, ale chciałam jedynie, żebyś przyjechał i mnie
wysłuchał. To niezbyt trafne, ale rozpaczliwie posunięcie, którego celem było…
no, zwabienie cię. Rozumiem twoją złość i rozumiem, że musiałeś ją rozładować,
masakrując ten gobelin, ale… och, po prostu chodź zatańczyć ─ westchnęła i
sprawnym ruchem nadgarstka postawiła go na nogi i pociągnęła w stronę
rezydencji.
Chłopak przez całą drogę piorunował
ją wściekłym spojrzeniem, ale dał się poprowadzić, zapewne rozumiejąc, że tutaj
chodzi o coś ważnego, co Mary nie mogła powiedzieć przy Blacku. Jej zagranie –
omamienie Syriusza swoim urokiem wili i zaciągnięcie go w bardziej ustronne
miejsce, to i tak strata czasu, w końcu on powtórzy Blackowi wszystko, co od
niej usłyszał, ale i tak sprytnie to sobie wykombinowała.
Podobnie jak ostatnio większość jej
znajomych, przestał cieszyć się towarzystwem McDonald. To prawda – kiedyś byli
nierozłączni, ale nim dłużej ich przyjaźń trwała, czy raczej kiedy ich przyjaźń
zamieniła się w związek, tym bardziej tracił cały swój wigor i chęć życia. Mary
cały czas wmawiała mu, jak bardzo obsesyjnie go kocha, ale z drugiej strony
miłość nie krępowała jej przed ciągłymi szantażami i intrygami. Zazwyczaj
wszelkie takie pogróżki odbijały się od niego jak grochem o ścianę, po James
nie był typem człowieka, którego łatwo da się zastraszyć, ale ona znała go zbyt
dobrze i zawsze wiedziała, gdzie uderzyć, żeby osiągnąć swój cel…
Przy niej zawsze robił się dziwnie
bierny, wyciszony i przede wszystkim pesymistycznie nastawiony, jakby Mary
McDonald była jego osobistym pasożytem, po woli zabijającym mu osobowość.
Nienawidził siebie za to, że robił się przy niej taki słaby.
Przy fontannie gwałtownie przystanął
i nie dał się wprowadzić do rezydencji, ale to najwyraźniej starczyło
dziewczynie, która ignorując jego zmaltretowaną minę, z uśmiechem przybliżyła
się, założyła mu ręce na jej biodra, a sama otoczyła go rękami na szyi i
prowadziła w prymitywnym, wolnym tańcu. Przytuliła się do niego ściślej, aż
podbródek Jamesa przejechał po jej policzku i zmysłowym tonem szepnęła mu do
ucha:
─
Wiem coś w sprawie twojej siostry.
***
Emma wydała z siebie głośne: „oj!”, kiedy po raz kolejny
straciła równowagę, przychyliła się do tyłu i spadła na plecy. Nogi trzymała na
górze, jakby robiła niepełną świecę gimnastyczną, a jedna łyżwa figurowa
ześlizgnęła się z jej stopy. Upadek ten był chyba najdrastyczniejszym, jaki
dzisiaj zaliczyła. Stwierdziła, że powinna zrobić sobie małą przerwę w
kawiarence przy lodowisku, zwłaszcza, że mieli tam te cudnie pachnące babeczki
cytrynowe…. Zresztą - od początku wiedziała, że nie ma talentu ani predyspozycji
do jazdy po lodzie.
Tyle że z drugiej strony trochę głupio odejść od reszty… No
i, nie licząc tego, że co chwila boleśnie upadała, łyżwiarstwo było całkiem
przyjemne… Może powinna po prostu podczepić się pod jakiegoś chłopaka i udawać
niedojdę (w sumie to pewnie nawet bez udawania by jej się udało), jak taka
Dorcas, a ten świetnie poczuje się w roli instruktora, złapie ją za ręce i
zacznie jeździć tyłem, ciągnąc ją za sobą? Pełno tu takich, którzy nadaliby się
do tego na tyle, że za Emmą nie ciągnęłoby się przeczucie, że zaraz się na
siebie poprzewracają! Na pewno znalazłaby kogoś w sam raz, gdyby tylko nie to,
że…
─
Więc to tak uginasz kolana? ─ usłyszała za sobą głos Chase’ a, który – zamiast
jej pomóc – nieustannie wygłaszał swoje uwagi na temat tego, co robi źle. Może
i nie miał predyspozycji na instruktora łyżwiarstwa, ale ewidentnie umiał
jeździć, czego nie omieszkał udowodnić, wykonując co chwila jakiś podskok albo
piruet.
Głupi chłopak.
─
Emmelina, przestań leżeć plackiem na środku lodowiska, bo przysięgam, że zaraz
rozjadę ci twarz! ─ krzyknęła z daleka Lily, mrużąc oczy i z dezaprobatą
przyglądając się nieumiejętnej jeździe przyjaciółki oraz próbom jej nauczenia,
które podejmował Reagan.
Non stop przyglądała się, co tych
dwoje robi, bo najwyraźniej kłamliwe marszczenie nosa było jedynie rozgrzewką
przed prawdziwym wychodzeniem dziewczyny z siebie, byle tylko nic między nimi
nie zaiskrzyło.
Titanic zerknęła przez ramię, czy
jej przyjaciółka oby nie patrzy, a kiedy
ta odwróciła wzrok, wytknęła doń język. Chase zaśmiał się z tego dziecinnego
gestu i – po raz pierwszy, odkąd się tu znaleźli – wyciągnął ku niej swoją
lepką i niebywale zimną rękę, ujął ją mocno za przegub dłoni i jednym, sprawnym
szarpnięciem postawił na nogi, manewrując w ten sposób, że znalazła się w jego
ramionach.
Jeszcze raz – głupi chłopak.
─
Idę do kawiarenki ─ mruknęła nieprzytomnie. Jej usta praktycznie muskały go w
podbródek.
Chase parsknął.
─
Już się poddajesz? Mówiłem ci w wypożyczalni, żebyś wzięła hokejówki, bo w nich
kostka jest bardziej sztywna, ale skoro wszystko wiesz najlepiej…
─
To nie o to chodzi… Ja… ─ Emma odetchnęła ciężko, starając się odchylić głowę
jak najdalej od brody chłopaka. ─ Wiesz, myślę, że nie mam talentu do…
ślizgania się po lodzie. Ma się taki gen albo i nie. A moi rodzice raczej nie…
no wiesz, oni za bardzo nie wiedzą, czym są łyżwy… ale jestem pewna, że
obydwoje woleliby, żebym jednak wzięła figurówki, bo… no weź, te drugie…
widziałeś, jak one wyglądają, nie?
Jestem przekonana, że mogłyby uszkodzić mi palce… to znaczy, koleżanka mojej
siostry kiedyś pokazywała mi swoje nogi i wiesz… środkowy palec był większy niż
duży palec i to na pewno dlatego, że ubierała te twarde łyżwy, bo ona też jest
mugolaczką i… Chase, proszę, czy możesz przestać tak nade mną zwi…?
─
Jezus Maria, ty naprawdę potrzebujesz tej kawiarenki ─ przeraził się nie na
żarty blondyn i – nim Emmelina zdążyła zaprotestować – już w zawrotnym tempie
dociągnął ją do bramki i wystawił ją na prymitywnej ścieżce prowadzącej do
szatni, czyli zwykłego ciągu ustawionych ręczników i szmat, na których roiło
się od odpadających z łyżew plastrów śniegu.
─
Ty zostań ─ rozkazała, woląc nie wyobrażać sobie, co zrobi Lily, gdy zobaczy,
że wymyka się gdzieś z jej bratem.
Chase zrobił rozbawioną minę.
─
Obawiam się, że jesteś zmęczona do tego stopnia, że bez nadzoru osoby sprawnej
fizycznie, potkniesz się o własne nogi.
Emma wywróciła nogami, ale z uwagi
na to, że faktycznie niezbyt dobrze się czuła po tylu upadkach, cieszyła się z
towarzystwa Reagana. Mimo tego, że miała pójść do kawiarenki tylko na chwilę,
zdjęła łyżwy i oddała je do wypożyczalni, a Chase poszedł w jej ślady, chociaż
na pewno chciał sobie jeszcze pojeździć.
Dopiero, kiedy usiadła już na
krześle w kawiarence i wzięła do ręki wyśmienitą cytrynową babeczkę, doszło do
niej, że jeśli nie chce powtórki z poranka i incydentu z suszarni, powinna
uciekać, gdzie pieprz rośnie. Poranek jednak nie zaszkodził jej tak bardzo, jak
myślała, a wręcz uratował trochę sytuację, bo to, co zrobił, kiedy Emma
przestała jeść, sprawiło, że na dobre przestała zamartwiać się tym, że przez
Reagana zdradzi następną przyjaciółkę.
______________
·
Piękności to pierwsza rzecz, którą wplotłam w
nowe wersje starych rozdziałów (a których nie opublikałam) i powinnam chyba
wyjaśnić – Piękności to po prostu
nazwa fanklubu Huncwotów, w skład których wchodzi kilka niezbyt inteligentnych
trzynasto-, czternasto-, piętnastoletnich Gryfonek, Krukonek i Puchonek (nawet
Ślizgonek, nie ma dyskryminacji) i które w większy lub mniejszy sposób dają o
sobie znać.
Pierwsze kroki ku rozkręceniu fabuły
poczynione – chaotycznie, ale zawsze! Walnęłam dwie znaczące, nowe postacie –
Mary McDonald, dziewczyna, o której wspominałam sporadycznie cały czas, no i
Bree, póki co w malutkiej rolce, ale z czasem zakręci się na tyle, że nie
będzie kimś więcej niż osóbką pozbawioną umiejętności impresji swoich uczuć xD.
CHAOS. CHAOS, CHAOS, CHAOS – to jest
ten rozdział w pigułce. Postaram się jakoś wszystko uporządkować, robiąc
korektę w weekend, ale chciałam opublikować go jak najwcześniej, bo i tak
zwlekałam zbyt długo.
Pewnie nikt z was się nie domyślił, bo
niezbyt dałam po sobie znać – ocknęłam się nagle i stwierdziłam, że musimy
trochę skupić na największych gwiazdach, a więc „Jimmy’ im” i „Obłąkańcu”. Przez…
nwm, pięć miesięcy (?) snułam sadystyczne plany w związku z nikczemną
przeszłością tego pierwszego i bardziej wyrazistą osobowością tego drugiego.
Zobaczymy, co z tego będzie.
W następnym rozdziale (mowa o dwóch częściach
Osiemnastki), jeśli kogoś to interesuje, będzie:
·
Sylwester
u Huncwotów (jak obstawiacie, będzie raczej hucznie czy spokojnie i przykładnie
;>),
·
Zapowiadany
wątek z May i maleńki rąbek tej nikczemnej przeszłości Jamesa,
·
Powrót
odmienionej po-zabiegu Hestii Jones,
·
Jo
po weekendzie ze swoim mugolo-kochankiem wraca do starych kumpli i różnica
otoczenia będzie dosyć druzgocząca, pewna postać (stara) do nich zawita na
Sylwa,
·
Na
nacisk idzie Jily, trochu będzie o ich nastawieniu do siebie, trochu
przeszłości, trochu zazdrości i… kawało-przysługa Syriusza Blacka, który będzie
próbować ich zeswatać (…),
·
Zapowiadam
UWAGAUWAGA pięć Kissów o Północy i w tym będą cztery stare pary, jeden czy dwa
to nawet na trzeźwo xD.
Jeśli chodzi o wasze rozdziały – wszystko przeczytałam.
JUTRO/DZISIAJ będę komentować.
Przeczytam na trzezwo grubo po weekendzie, bo ten rozdział jest najdłuższy jaki widziałam, a oczy mi się kleją teraz O.o :P
OdpowiedzUsuńPs. usunęłam swojego bloga, więc ... zapraszam na inne ''jak chcesz''. Pozdrawiam i niedługo wejdę ;*
Pozdrawiam :* i powodzenia (w przebrnięciu przez to) *_*
UsuńHej, kochana:*
OdpowiedzUsuńW końcu znalazłam czas na zrobienie czegokolwiek, więc biorę się do komentowania twojego arcydzieła póki mam czas.
No więc tak: Emma i Chase. Nie za bardzo mi się to podoba. W końcu Chase będzie z Hestią! Więc ja się pytam jak możesz robić z Emmy taką, taką dwulicową wiedźmę!? Toż to niesprawiedliwe i... i brak słów. Doskonale wiesz jak kocham Emmę:'( Ale tak czy siak momenty z nimi są booooskie ♥
Wiesz, ja się tak zastanawiam czemu James zgodził się jechać po tą Mary? No po co? Ogólnie nie wyrobiłam na fragmenicie z tatą Jamesa.
"─ O Merlinie, ile cennego towaru! ─ przerwał jej głos Setha Pottera, który wrócił ze swojego patrolu w Ministerstwie, cały zmizerniały i zmęczony, ale wciąż tryskający energią. "
albo
" ─ Zawsze wiedziałem, że gdzieś giną mi procenty… Mogłaś powiedzieć, Bellie, że przechowujesz je na Sylwka, bo wtedy oszczędziłbym sobie tyle zm…
─ To nie jest nasz alkohol, Seth ─ przerwała mu niegrzecznie. ─ To zbiór, który przez lata gromadził twój syn!
─ Poważnie?! ─ zdumiał się mężczyzna i spojrzał na Jamesa i Syriusza dziwnie – na pół z podziwem, na pół ze zdumieniem. Obydwie połówki w opinii Belle były nie na miejscu. Powinien spoglądać na nich z naganą, a nawet z gniewem.
No, tak, ale mówimy przecież o moim mężu, pomyślała z przekąsem. "
Uśmiałam się przy tych fragmentach :p
Elizabeth Nass.... Dziwna kobieta, która świata nie widzi po za Mary. Zgadłam? No cóż dziwne kobiety rodzą dziwne dzieci xD
Biedna Marlena! Współczuję jej. Żyć z taką rodziną zawsze umila fakt, że ma się normalną siostrę. Ale Ann... na początku ją polubiłam... nawet bardzo, ale później... Pomieszałaś mi kobieto!
Sukienka na pewna musiała być śliczna, jak ze snu.
JOrdan<3333 Kocham ich<3 Są najlepsi ♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥ Wiesz, ta miłość trochę przypomina mi historię Ethana i Lukrecji, ale błagam! Niech inaczej się skończy!
Wiesz, bardzo mnie ciekawi ta cała Serenia (czy jak jej tam) Ciekawa historia. I jeszcze mroki przeszłości. Kocham takie klimaty :>
Wiesz ja rozumiem, że ktoś chce się zemścić, ale to co wykonała ten mały gówniarz, przeszła wszelkie pojęcie! Przeszłość nie pomaga w przyszłość. Praktycznie tylko bardziej ją komplikuje!
A Ann mnie zawiodła, Abby, i to bardzo:( Smutam z tego powodu :( :(:<<<<<<<<<
No i znowu temat McDziwiki Dziwna dziewczyna, która chce Jamesa wyłącznie tylko dla siebie! Ale James jest mój i Lily! Więc niech się lepiej odczepi, jeśli życie jej miłe! No i po co przefarbowała sobie włosy!? Mogę się założyć, że wygląda jak przerośnięta marchew, prawda xD I znowu: tajemnice przeszłości!
Umiesz zafascynować czytelnika, A. To bardzo rzadki talent! Nie zmarnuje go!
Wiatr
P S Standardowe pytanie: Kiedy nn?
P S 2 Wiesz ja lubię do pisarzy mówić/pisać pełnym imieniem, ale ty je masz je zdecydowanie za długie. Zamiast Abigail będę do cb pisała Abby, albo A. Ok?
Abby <333. Jak słodko :D. Rozumiem Twoją chęć zwrócenia się do hmm "odbiorcy" komentarza (?) bo ja sama też nigdy nie wiem, jak to zrobić, dlatego piszę to oklepane "kochana" i "moja dhoga". Ale jak chcesz, możesz mówić/pisać do mnie Agata, jak wszyscy ;>.
UsuńJak zwykle cudny kom ;*.
Musisz mi wybaczyć robienie Chemmeliny (dla odmiany ja zabawie się w łączenie imion, bo JOrdanie xD), ale teraz szykuje się pewien zakręt w historii Hestii, Chase' a zresztą również i oni nie będą ze sobą dłuuuugo razem. Ale z Chemmeliną nie będzie już tak łatwo jak z Eriuszem (Semmeliną [?]), bo Emma naprawdę stara się zmienić. Lubisz Ethana i Lukrecję (Lethana? xD)? Chyba znowu jako jedyna tutaj <333. Jesteś trochę jak ja, wiesz, Wiatrusiu (mogę tak ci odpisywać???)? Tylko, że ja zawsze shipuje te pary, które nigdy nie będą razem w książkach/filmach i - to oczywiste - serialach. Na przykład ja byłam team Jacob w Zmierzchu. Albo Team Gale w HG :c. Koniec o mnie - przerośnięta marchew? Leżę i kwiczę na mojej brudnej, nieodkurzonej (zua ja) podłodze, powaliłaś mnie :*.
Abby
PS - teraz wyjeżdżam na wakacje i nie będzie mnie do 6, ale jak wróce będę miała tygodniową przerwę, podczas której wyjde z siebie i opublikuje nn, swear. Muszę to zrobić wtedy, bo potem mam kolejny, już dłuższy wypad. Jak się nie wyrobie to zabiorę notes i napisze rozdział na papierze (chociaż nie umiem tak, nie wiem czemu, jak jestem przed kompem to mam wenę, nie - już patrze się bez zrozumienia. Dlatego pisze tak dziadowskie wypracowana do szkoły -,-).
3maj się :*
Hej ;)
OdpowiedzUsuńTO CHCĘ, ŻEBYŚ KONIECZNIE PRZECZYTAŁA!
Jeśli myślisz, że dopiero teraz przeczytałam to się grubo mylisz :P Zrobiłam to w sobotę. Co prawda chciałam w piątek, ale byłam już tak zmęczona... (oczywiście oglądałam Harry'ego na tvn), że nie miałam już siły. mam nadzieję, że mi to wybaczysz. No więc zaczęłam czytać w sobotę. Napisałaś, że rozdział jest chaotyczny, a ja tego nie potwierdzę, ani nie zaprzeczę. Czytałam go przynajmniej na dziesięć podejść ( w tym domu nie można usiąsć i normalnie sobie poczytać!!!), więc dlatego sama nie wiem. Mojego chaosu nie da się ogarnąć. Jednak ty nigdy nie napisałaś rozdziału, ktory by był wyjątkowo chaotyczny, więc jestem pewna, ze i tym razem tego nie zrobiłaś :* Teraz mam problem, bo chce cos napisac, ale nie chcę, zebyś źle zrozumiała, a trudno to jest wytłumaczyć. Twój rozdział był fantastyczny! Pamiętaj o tym, bo nie chodzi mi o to jak napisałas rozdział w następnej cześci mojego komentarza. Nie o to chodzi! Dobra może wreszcie zaczne pisac. Więc rozdział był zły (jak ja Ci wytłumaczę o co chodzi). Była w tym wszystkim jakaś silna jakby moc, która powodowała, że czuło się zło, ktore nadchodzi z wszystkich kierunków. To takie widmo czegoś mrocznego, poteznego... Nie umiem Ci wytłumaczyc o co mi chodzi. Nie wiem, czy zrobiłaś to specjalnie, czy to moja wybujała wyobraźnia, ale to cos było złe. Na serio czułam to w sobie, a to jest nie lada osiągnięcie. Jakkolwiek to pisałaś - umyślnie, czy nie, zrobiło to na mnie wrażenie. Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, co oznaczają te słowa. Rzadkko kiedy ktoś potrafi wywołaćc we mnie emocje tak silne. To wielka sztuka, ktora oznacza, zę masz prawdziwy talent i to nie byle jaki, tylko takie naprawdę wybitny, Moge Ci złozyć z całego serca gratulacje, że Ci się to udało. dawno nie czułam czegoś takiego. Mam nadzieję, że zrozumiałaś o co mi chodzi, bo to chyba był jeden z największych komlementów jaki moge ci dać i chce, żebyś to zrozumiaął w takie sposób :* To co zrobiłaś oznacza, że się martwię o bohaterów całym sercem, co oznacza, że Twoje opowiadanie juz całkowicie zagnieździlo się w mojej głowie. No dobra, ale o tym może juz skończę, bo zaraz zacznę przynudzać tak, ze tego nie da się przeczytać :P
KONIEC TEGO, CO CHCĘ ŻEBYŚ KONIECZNIE PRZECZYTAŁA
Teraz pora na treść. Trudno mi jest pisac tak po jakimś czasie, no ale czas sam mi na to nie pozwolił. Może zacznę od naszej Emmeliny. Nawet się cieszę, ze ona powoli się zmienia się. Zawsze miała co do niej nadzieję i myślkę, ze nie zawiodę się na niej. Na pewno jeszcze nie raz cos nakombinuje, ale kiedyś wreszcie się nauczy żyć. Wierzę w to. I teraz podstawowa rzecz. O co chodzi z Jamesem i tym wszystkim? Z tą dziewczyną? Czy on ma dziecko? Nie wiem skąd mi to przyszło do głowy. I co jest z tą siostrą Dorcas? Co się wtedy wydarzyło? Jacie! Ile pytań... Mam pełną głowę jakis durnych pomysłów, domysłów i nie wiem, co z tym zrobić. To może powiem coś o Marlenie. Szkoda mi jej. Ona tez ma prawo do szczescia pomimo tego wszystkiego. To jej wybór i nikt, ai Ann, ani Syriusz nie powinni tego zmieniać. Jestem z nią całym sercem.
Pytasz się jak będzie na Sylwestrze? Wszyscy się spodziewamy hucznego przyjecia, ale co będzie to się okazę. Na pewno znając Ciebie nie będzie to nic, a nic normalnego :P
Jeszcze raz gruatuluje i pozdrawiam :*
PS: wybacz za błędy, ale zbytnio nie mam mozliwośći ich poprawienia, a pisze pod impulsem. Mam nadzieję, ze da się to rozczytać. Zresztą chyba się już do tego przezwycziłaś. W normalnym zyciu nie robie tyle błędow ;)
Kocham, kocham i jeszcze raz kocham Twoje komentarze. To, co napisałaś o "widmie zła" może i nie było jedynie twoją cudowną, wybujałą wyobraxnią, bo sama miałam taką malutką fazę na podobne klimaty, bo byłam po lekturze Kosogłosa... może dlatego tak trochę wyszło... jestem przekonana, że gdzieś w tekście przypadkiem nawet przestawiłąm się na czas teraźniejszy, ale... to co napisałaś było tak miłe i tak mnie zmotywowała, że przez kilka minut po przeczytaniu Twojego komentarza (a nawet za każdym kolejnym razem, bo czytałąm go już z 3653433538 tysięcy razy) miałam takiego banana na twarzy, że pewnie wystraszyłam wszystkich moich domowników, naprawdę <333. Po prostu ci dziękuję za to, że czytasz. Bardzo.
UsuńTeż oglądałam Harry'ego na TVN'ie, pjona!
Zawsze dostrzegasz w tekście takie rzeczy,które przeoczają inni, a z tą ciążą uderzyłaś - przyznam szczerze - w punkt, który miał być pierwotnym scenariuszem, ale kilka dni przed publikacją tego rozdziału zmieniłam zdanie xD. Ale to coś w podobny deseń. Jeśli chodzi o siostrę Dor to odpowiedź nadejdzie wkrótce albo w poprawionym rozdziale, albo tak około rozdziału 25.
Dziękuję ci za cudowny komentarz i spóźnionych wesołych wakacji xD.
Ciekawy rozdział, czekam na więcej. :D
OdpowiedzUsuńDziękuję :*
UsuńPrzepraszam, że komenntuje tak późna, ale dopiero skończyłam czytać, a wcześniej byłam na wakacjach.
OdpowiedzUsuńRzeczywiście ten rozdział jest dość chaotyczny. Fabuła się rozkręca, coraz więcej nowych bohaterów...
Zaitrygowała mnie przeszłość James'a. Po prostu nie mogę się doczekać jak to wszystko wyjaśnisz. Ogólnie w tym rozdziale jest duża tajemnic i sekretów.
Nie mam pojęcia co jeszcze mogę ci napisać. Kolejny świetny rozdział do kolekcji!
Mam pytanie: kontynuujesz pisanie kart bohaterów, czy mogę się z nimi pożegnać? Uwielbiam takie podstrony!
Kim jest SERENA! To jest mój największy problem, nie mogę tego rozkminić.
Kiedy mogę oczekiawać nowego rozdaiału?
Pozdrawiam, psychOliwia
Nic nie szkodzi, nic nie szkodzi :*. Jak wakacje? Gdzie byłaś ;>.
UsuńWyobrażam sobie, jak ciężko musi czytać się moje wypociny komuś, kto nie ma wszystkiego przed oczami, bo zaplanowal szaloną fabułę. Chaos, chaos, chaos.
Kontynuuje pisanie kart, kontynuuje :D. Przedwczoraj wyszła Emmelina, ja jestem w trakcie pisania o Marlenie i Dor, i jestem całkiem daleko przy May, ale póki co jej nie wstawię, bo jest tam kilka spoilerów, co do Osiemnastki i... po niej troche wszytsko ruszy.
A Serena to pierwszy sekret Jamesa, który wyjdzie... już chyba w 21, a może nawet 20 rozdziale, nie pamiętam dokładnie...
NN? Hm... szczerze, nie mma pojęcia. To zalezy, czy zdążę dodać go przed moim wyjazdem w góry (wątpię), bo potem będzie krucho. Ale do końca sierpnia powinien wyjść.
Pozdrawiam,
WariatkAbigail :*
No heeej...
OdpowiedzUsuńTak, oczy Cię nie mylą. To ja!
Na początek - pisałam już, że uwielbiam Chase'a? Nie? No więc uwielbiam Chase'a. On gra na gitarze. Ideał. A po cichu liczę na jego związek z Hestią. No dobra, otwarcie na to liczę. Żadnej Emmeliny mi tam proszę nie wciskać. Afe.
Okej, skoro już powiedziałam najważniejsze, teraz mogę skomentować rozdział. No więc (cholera, znowu to "więc" na początku zdania...) niesamowity zrobiłaś klimat w domu Evansów. W miarę czytania byłam tylko zła, że mnie tam nie ma. Możesz mnie tam jakoś wcisnąć, czy coś? W odwecie pomyślę nad sparowaniem Cię z Blejzim u mnie... ;)
Chwila, chwila. Pisałam wcześniej, że Chase ma gitarę i jest ideałem? James też ma. Niniejszym wyprzedza Chase'a na liście moich ideałów.
Stop, chwilunia.
Jeszcze Syriusz.
Mogę tę trójkę upchnąć na pierwszym miejscu? *robi oczka kota ze Shreka*
Hm, jeszcze Remus.
Cztery osoby na pierwszym miejscu to trochę za dużo, nie? :/ W takim razie zrobimy głosowanie. Ale tajne, żeby nie było oszustw.
...
Już? Zagłosowane? No okej. A więc tytuł Ideału Opka Cudownej Abigail, Znanej Również Jako WariatkAbigail (w skrócie OCAZRJWA), zdobywa...
*fanfary, znane również jako uderzanie łyżką o garnki*
James, Syriusz, Chase i Remus! Niespodziewany remis! Doprawdy nieprawdopodobna sytuacja. Powtórzyłabym głosowanie, ale najwyraźniej los tak chciał.
Na czym to ja skończyłam? Ach, na ideałach. No dobrze, ale teraz od ideałów odstąpimy na momencik, bowiem Jo nasza kochana (a przynajmniej kochana przeze mnie. Uwielbiam ją no) wyjeżdża z >uwagauwaga< mugolem na >UWAGAUWAGA< obóz harcerski, na którym jeździła na nartach (kochany sport. Tęsknię za zimą. Nie wiem jak Ty, Wariatko, ale ja uwielbiam narty) i >UWAGAUWAGA!< całowała się z mugolem. I to w śniegu. Zazdro. Wiesz co, jak kiedyś spotkasz jakiegoś gościa, który mi się podoba, to przekaż mu, że jeśli ma mnie zamiar całować, ma to zrobić w śniegu. Autentycznie. I jeszcze mu przekaż, że jak będzie mi się oświadczał, ma nie klękać. Mdli mnie od takowych scen na filmach.
UsuńOkej, znów zgubiłam wątek, więc może przejdę już dalej, skoro i tak nie pamiętam, na czym skończyłam. Ach, już wiem. Na parze J&J i na śniegu. No nieważne i tak ich już porzucam.
Pomijam cały wątek Marleny, bo mi jej tak okropnie szkoda, że nie umiem nic napisać. I wciąż stawiam na nią i na Rogacza <3
Emma na lodowisku bezcenna :D Ale i tak za nią nie przepadam, jak bardzo nie próbowałaby się zmienić. No i jeszcze na dodatek jadła cytrynową babeczkę! Grr, ja nigdy nie jadłam cytrynowej babeczki, a uwielbiam cytryny. Możesz mi kiedyś upiec i wysłać kurierem, nie pogniewałabym się.
Co do Sylwestra u Huncwotów... Hucznie! Wystrzałowo! Jak ma być? No i liczę na te kissy o północy, szczególnie w wykonaniu Jamesa i Lily. I jeszcze Dorcas i Syriusza, bo ich też uwielbiam. I Chase z Hestią jakby się pocałowali to już w ogóle byłoby super. A jak spróbujesz mi tam pomiędzy nich wcisnąć Emmelinę, to nie ręczę za siebie.
No. A tak to Cię uwielbiam <3
Do następnego, kochana!
Hej! ;)
OdpowiedzUsuńZgadnij kto to!!! Tak, to ten Elfik Book, który chyba nie ma co robic, bo wiecznie tutaj pisze :P A tak na serio: kiedy będzie nowy rozdział? Nie jest to pytanie, które ma Cię pośpieszyc, bo wiem, że wcale nie minęło tak dużo czasu od ostatniego, ale po prostu chcę tak się ogarnąc w przybliżeniu :P
Pozdrawiam :*
Uhuhu, bardzo ciężko określić mi datę, bo jestem na wakacjach, a z Internetem jest krucho. Zabrałam ze sobą zeszyt, żeby pisać tradycyjnie, ale nie wiem, czy się zmotywuję... Naprawdę nie wiem, kiedy to może się pojawić. Na pewno do końca wakacji xD.
UsuńPozdrawiam :*
Niezalogowana Abigail, której siada telefon :*
Aaaaaaaaa zabij mnie !!!! Zaraz tu będzie komentarz !!!! WYBACZ MI NA BOGA ;(((
OdpowiedzUsuń
UsuńRozdział jak już wspomniałam - bardzo długiiiiii !
Chase mi się podoba nawet, jest muzykalny i tu jest plus.
Jestem ciekawa przeszłości James'a... intrygujące...
A co z tą Ann, taka była nawet spoko, ale potem jak to opisałaś, to już jej nie lubię !!! :P
No cóż, czekam na kolejny intrygujący rozdział i zyczę dużej weny na takie długie rozdziały - szacun <3
ps. niedługo może stworzę Pana Pottera, ale na razie nie publikując rozdziałów, bo mam aż 3 blogi - sama rozumiesz xD
ps2. w spanie zaraz coś napiszę :P