5.08.2018

30.1. Wiara, nadzieja i miłość

"Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję (...). Miłość nigdy nie ustaje. Teraz więc pozostaje wiara, nadzieja, miłość, te trzy; lecz z nich największa jest miłość".- św. Paweł z Tarsu, 1. List do Koryntian


I - WIARA

#1
Angelo Badalamenti - Audrey Dance/
The Singing Nun - Dominique


Długie, nużące, szpitalne dni przemieniłyby się bez wątpienia w życiową udrękę osoby tak energicznej jak Tony Walker. Brak magii, mdłe jedzenie, przygnębiająca, mugolska muzyka, a przede wszystkim całkowita alienacja i brak wiadomości o obecnych poczynaniach Isaaka i Jo – te wszystkie czynniki nie tylko uniemożliwiłyby Tony’emu rekonwalescencję, ale wręcz pogłębiałyby obłęd w normalnych okolicznościach. Jego pobyt w Maudsleyu był bowiem absurdem, irytującym nonsensem, który doprowadziłby go do ostateczności, gdyby tylko nie został czymś urozmaicony.
Wiele lat temu, jeszcze jako dziecko, Tony Walker każdą wolną chwilę spędzał w wodzie. Elves Close, magiczna ulica Brighton, tak jak i całe miasto, obejmowała tereny plażowe i przybrzeżne. Przed pożarem dom babci Tony’ego, Delili, przypominał marynarską chatkę wzniesioną nieopodal przystani morskiej. Składał się on z białych, solidnych drewnianych desek, takich, z jakich buduje się statki. Drzwi ozdobiono malunkiem niebieskiej kotwicy, z framug wystawały czerwone drzazgi, a na tarasie stała figura pięknej latarni. Co najważniejsze – dom wychodził bezpośrednio na dziką plażę, wciśnięty w szczelinę pomiędzy dwoma skalistymi klifami. Tony codziennie rano wspinał się na jeden z klifów i budził poprzez skok na główkę do lodowatej wody kanału La Manche.  Pamiętał ostre dno, skalistą plażę i nieładny, szarawy odcień tafli. Pamiętał też, że nigdy nie kąpał się sam – zawsze towarzyszył mu Dean albo Isaac.
W jego wizjach brightońska plaża była biała – piasek przypominał drobny, chłodny śnieg, woda lśniła jak białe kryształy, a kamienie, które sporadycznie wyrzucała – najprawdziwsze perły. Za nim znajdował się dom – pokaźny, marmurowy, wspaniały niczym grecka świątynia. Szczyty klifów sięgały chmur, puszystych i nieprzynoszących deszczu. Woda pieniła się, uderzając o klify, a rozpryskująca się woda przypominała kolorem krople mleka. Ta biel przenosiła go myślami do lodowej twierdzy Durmstrangu.


 Odkąd tylko Tony znalazł się w Maudsleyu, zaczął doświadczać wizji odmienionego, czystego Brighton. Kąpał się w jego ciepłych wodach, spacerował po opuszczonych domach i szukał kogokolwiek ze swoich sąsiadów i znajomych. W domu Prewettów natknął się na kolekcję starych zdjęć w żółtobiałej sepii. U Monroe’ów – na zestaw alabastrowych figurek. U Ellisonów – na bielutką, rosyjską porcelanę. Wszyscy mieszkańcy – zarówno biali, jak i czarni – zdawali się opuścić Brighton, zostawiając po sobie tylko bezbarwne przedmioty. Samotność w Brighton była męcząca – ale zdecydowanie łatwiejsza do zniesienia niż samotność w szpitalu psychiatrycznym u mugoli. 
Minęło sporo czasu, zanim Tony’ego odwiedzili pierwsi goście w tej nowej rzeczywistości. Przedstawili się mu jako Eileen i Alec – on jednak w myślach nazwał ich Kobietą w Bieli oraz Białym Chłopakiem. Oboje nosili białe ubrania i mieli niesamowicie blade, wampirze twarze.
— To oniryczna rzeczywistość – rzekł Biały Chłopak, podając Tony’emu dłoń na przywitanie. – Nie śpisz, ale znajdujesz się w wymiarze snu… uwierzysz?
Tony uwierzył – zresztą, co mu pozostawało poza wiarą? Nie utracił świadomości do tego stopnia, żeby zapomnieć, że naprawdę – w jakimś innym, bardziej realnym wymiarze – leży w mugolskim szpitalu psychiatrycznym, przywiązany do lóżka w pokoju równie białym, jak całe Nowe Brighton. Inna rzeczywistość w rzeczy samej od początku wydała mu się iluzją. Iluzja ta jednak stanowiła pożywkę dla jego chorego umysłu, majestatyczny plener dla wszystkich jego halucynacji.
Czasami, kiedy Tony myślami starał się wracać do przeszłości, miewał przebłyski szpitalnej rzeczywistości. Widział swój biały pokój, swoje niewygodne łóżko oraz buteleczki z dziwnymi lekami pozostawione na parapecie. Zdawało mu się, że widywał także Kobietę w Bieli, jakby stanowiła ona rodzaj łącznika pomiędzy obydwoma wymiarami. Co ciekawe, Biały Chłopak ucinał sobie z nim pogawędkę na plaży zawsze po tym, kiedy odzyskiwał samoświadomość.
— Musisz dość do siebie, przyjacielu, bo w niedługim czasie staniesz się bardzo potrzebny – powiedział mu pewnego dnia Alec, od razu po tym, jak Tony zobaczył przez okno ulice mugolskiego Londynu. Tony kąpał się kilka metrów od brzegu, a jego towarzysz szedł mu na spotkanie, brodząc się w wodzie po pas. – Będziesz musiał się obudzić… na dobre.
Tony wzruszył ramionami, najwyraźniej nie dostrzegając takiej potrzeby.
— Jest dobrze, jak jest.
Alec roześmiał się. Nachylił się i pieszczotliwie zmierzwił Tony’emu włosy, jakby był jego wiernym pieskiem. Walker napiął wszystkie mięśnie.
— Na razie nie ma takiej potrzeby, ale… Odkąd tu trafiłeś, troskliwie doglądam twój stan, Anthony – wyznał. – Jesteś moją ofiarą dla Czarnego Pana. A ofiarę należy złożyć w stanie idealnym.
Tony przemierzył się już, aby uderzyć Białego Chłopca w twarz – kto jak kto, ale on nie pozwolił obrażać siebie w podobny sposób! Niestety, jego pięść wycelowała jedynie w chmury białego dymu, jaki pozostawił po sobie Alec, nim zniknął.
Odwiedziny Białego Chłopca z czasem robiły się coraz bardziej nieznośne. Jego widok budził w Tonym ogromną złość, a jeszcze bardziej nieciekawe opowieści, którymi stale go raczył. Uwielbiał wspominać przy nim dziecięce lata i Irlandię, narzekać na rzeczywistość, wychwalać swojego Pana. Im częściej wchodził do krystalicznej, brightońskiej wody i dawał Tony’emu w kość, tym bardziej woda… zdawała się mętnieć. Rozbijająca się o klify piana po pewnym czasie przypominała już brudne krople angielskiego deszczu, woda – poszarzałe pomyje. Miasto Bieli wskutek nawiedzin Aleka zdawało się czarnieć.
Marmur, który na samym początku stanowił jedyny materiał budulcowy miasta, przeobraził się w heban. Morze nie wyrzucało już pereł, a jedynie czarne muszle małży. Dusząca, ciemna mgła zawiesiła się wokół miasta. Tony odnosił niekiedy wrażenie, że pod warstwą ciemnych, burzowych chmur, mieni się na niebie Mroczny Znak.
W nocy czternastego lutego Tony’ego obudziła burza. Spał w swoim pokoju w pustym domu Walkerów, otoczony chmurami gęstego, czarnego dymu, nacierającego na niego niczym trujące macki. Błyskawice przecinały ciężkie, mroczne chmury, uderzały w wertykalne klify i zrzucały w dół, do morza, czarne kamienie, a wraz z nimi glebę i rośliny. Tony ze zgrozą przyglądał się, jak mikroświat zrodzony w jego głowie, ulega destrukcji podczas tej mikroapokalipsy.
— Drogi Tony – usłyszał głos Aleka dobiegający gdzieś zza chmur dymu. Tony cały się najeżył.
—To odrobinę zbyt nijakie powitanie, nie uważasz? Przysięgam, gdybym był mugolem, uczyłbym angielskiego i pisania listów z polotem… Isaac jest stracony. Otworzyliśmy medalion, ale coś poszło nie tak. Trevor jest na wolności… bla, bla, bla, drama… Idę po ciebie…
Idę po ciebie…
Blada dłoń chłopaka wyłoniła się zza ściany dymu, jak zza cienkiego woalu. Palce zaciskały się i otwierały, jakby czegoś szukały. Tony przełknął ślinę. Wycofał się już do ściany. Nie miał gdzie uciec.
— Dowiedziałam się, gdzie cię przetrzymują… Wiem, że ktoś cię strzeże… strasznie to przygnębiające, nieprawdaż, Tony? Przysięgam, położyłbym się na tej sali obok ciebie, z depresją, gdybym często dostawał takie listy… ach, dlaczego ta dziewczyna nie ma w sobie za grosz artyzmu? – zaśmiał się pusto. – Te listy są tak nudne jak rozprawka na temat sensu wojen goblinów.
Jakie listy? Tony przymknął oczy, dłońmi zasłonił sobie uszy. Chciał się odciąć od świata, sięgnąć do swojego wnętrza, przypomnieć sobie…
Isaac jest stracony… stracony…
Otworzyliśmy medalion…
Trevor… Trevor jest na wolności…
Jo, olśniło go nagle. Gdzieś w tle rozbłysła błyskawica. Jo Prewett mnie potrzebuje.
Zobaczył pod powiekami znajomą twarz. Kruczoczarne włosy, orientalne rysy, specyficzny kształt oka… Dziewczyna zawsze ubrana na czarno, ironiczna, błyskotliwa, bardzo dzielna… Jo… Jo Prewett.
IDĘ PO CIEBIE.
— Dobrze się spało, Anthony?
Tony otworzył oczy. Obrócił głowę w lewo. Dostrzegł okno, z widokiem na burzowe chmury. Na Londyn spadał ulewny deszcz. Londyn... Londyn?
Chłopak rozejrzał się. Niewiele widział w całkowitych nocnych ciemnościach, ale momentalnie poczuł się zmęczony…. tak, jakby zakończył właśnie wielomilową podróż. Obok niego stały dwie osoby – starsza, stateczna kobieta i młody chłopak o jasnych włosach. Tony nie mógł przypomnieć sobie jego imienia, ale dał głowę, że kiedyś je usłyszał.
– Podejdź tu, Eileen, trzeba podać mu zioła – mruknął do kobiety, uśmiechając się szeroko do Tony’ego. Szczypnął go zaczepnie w policzek. – Jutro razem odpiszemy Jo, dobrze? – szczypnął go jeszcze raz. – Ucieszy się, nawet jeśli list nie będzie zbytnio sensowny. Będzie wyglądało na to, że ma tajemniczego adoratora… w końcu mamy Walentynki.


II – NADZIEJA

Dlaczego młode kobiety nie palą już z długich fifek ani nie noszą fryzur na chłopca? Dlaczego na ulicach nie rozbrzmiewa jazz, nie widać już ciemnych skór i wszechobecnych grochów na rozkloszowanych spódnicach? Dla Lukrecji było to nie do pojęcia. Za każdym razem, kiedy opuszczała swoją rosyjską twierdzę w Leningradzie i przybywała oglądać mugolski Londyn, doświadczała gorzkiego rozczarowania. Serce ściskało się boleśnie, kiedy myślała o tym, że wszystko, co najpiękniejsze w niemagicznym świecie przeminęło z wiatrem.
Kobieta prychnęła, zamykając głośno okno. Obserwowanie ulicy było udręką dla oka, niczym więcej! Mugolska stolica, pełna hałaśliwej, garażowej muzyki, wrzeszczących feministek i bezdomnych hippisów nie była w stanie zauroczyć tak, jak dwadzieścia lat temu. Te rozczochrane mugolskie straszydła z blantami i spodniami o idiotycznych, rozszerzanych nogawkach, nie miały w sobie nic z kobiecości. Mugolscy chłopcy szlajali się do późna po dyskotekowych klubach, wulgarni, koszmarnie ubrani, prostaccy i śmierdzący marihuaną. Mugolska miłość nie była już słodka, zakazana i romantyczna, lecz – tak jak wszystko, co współcześnie uchodziło za mugolskie – rozpustna, brudna i swawolna. Doprawdy, zaczynała rozumieć purystów czystej krwi, kiedy obserwowała ten bohomaz z okna!  Naprawdę starała się zrozumieć i oddać sprawiedliwość Jo – ale było to po prostu niemożliwe.
Też kiedyś byłam młoda i pragnęłam uciec ze staroświeckiego świata rodu Blacków, pomyślała. Ale ja miałam wybranego odgórnie narzeczonego, musiałam uczestniczyć we wszystkich tych sztywnych kotylionach i bankietach, byłam pilnowana na każdym kroku… Każdy miałby w końcu serdecznie dosyć! A Jo… wychowując Jo, robiłam wszystko, byle uchronić ją przed tym koszmarem. Zachciało jej się zgrywać buntowniczkę bez powodu!
Bezczelność Jo zaiste zdawała się nie znać granic. Po tym wszystkim, co Lukrecja dla niej zrobiła! Załatwiła cały ten immunitet Wizengamotu, przeniosła do innej szkoły, uchroniła przed szkodliwymi wpływami rodziny Black… Czy nie są to wielkie czyny? Czy ta niewdzięczna dziewucha nie powinna mieć ich na uwadze, zanim postanowiła wywołać podobny skandal?!
Ten mugol nie jest nawet przystojny, stwierdziła, przywołując w myślach twarz Jordana Steele’a. Nie ma nawet nic ciekawego jej do pokazania – chyba że swoje DZWONY! Merlin jeden wie, że Jo nigdy nie zdradzała zainteresowania mugolami. Trzymała się z tą swoją podejrzaną bandą z Durmstrangu i trenowała czarną magię na karaluchach.
Pomijając już nawet jej pobudki, jak mogła zapomnieć o wszelkim rozsądku i zaangażować się w romans w takim momencie! Trwała brutalna wojna ideologiczna, Czarny Pan gromadził coraz więcej zwolenników, cholerny Trevor opuścił Azkaban! – a Jo doskonale wiedziała, że zdrajcy krwi jej pokroju w pierwszej kolejności poznawali gniew Śmierciożerców. Nawet Lukrecja, wcale nie taka święta i odporna na uroki mugolskich młodzieńców, nie postąpiłaby w ten sposób – choćby zainteresował się nią ktoś lepszy nawet niż sam Ethan – choćby nawet był to książę Karol! Na co Jo immunitet, na co nietykalność sądu, Croucha i Aurorów, skoro lada dzień wykończy ją ślizgońska banda, z którą się zbratała?!
To jest po prostu szczyt bezmyślności. Za kilka miesięcy Jo opuści mury Hogwartu i będzie musiała radzić sobie sama. Kto jej wtedy pomoże? Kto uchroni ją przed gniewem fanatyków krwi? Blackowie?! Wydziedziczą zarówno dziewczynę, jak i ją, Lukrecję, za to, że dopuściła do podobnej hańby. Na Prewettów też nie ma co liczyć. Wszyscy „przyjaciele” Jo –  jak ten chłopak Trevora, młody Walker i ta blondyna Ellison –  oni wszyscy popierali Czarnego Pana i z pewnością jako pierwsi wbiją jej córce nóż w plecy.
Tak, dokładnie – szczyt bezmyślności! Trzeba koniecznie zaradzić katastrofie. Lukrecja nie wiedziała jeszcze, co zrobi, ale – na brodę Merlina! – wiedziała, że należy działać szybko. Ktoś już wiedział, skoro podrzucił jej zdjęcia, i nie wiadomo, czy był to wróg, czy przyjaciel.
Co robić?! Opuścić Londyn, nawiedzić Jo w Hogsmeade i przemówić jej do rozumu? Zaniepokoić Ignatiusa? Zmodyfikować pamięć chłoptasiowi? Nie!, pomyślała. Nie mogła wyjechać ze stolicy, wzbudziłoby zbyt wiele zainteresowania. W końcu wyrwała się z Leningradu po to, żeby złożyć bratu i Walburdze stosowną wizytę. Mogła ją ukrócić, mogła przyśpieszyć bieg wydarzeń, ale zdecydowanie nie mogła teraz z niej zrezygnować.
Do Walburgi zajedzie już jutro, po pogrzebie Lissy. Wystąpi jako mediator, pogodzi ją i Oriona, a potem jak najszybciej zajmie się sprawami wychowawczymi. Tak, i korzystając z okazji, że bawi w okolicy, zasięgnie rady kogoś zaufanego i bezstronnego, kogoś, kto nie będzie plotkował, kiedy wyjedzie. Może…
— Eileen! – Aż krzyknęła. O tak, znakomity pomysł!
Mogła złożyć odwiedziny w Cokeworth starej przyjaciółce jutro, po pogrzebie, pod pozorem, że chce zrobić jej przyjemność i złożyć kondolencje po śmierci siostry. Podoba wizyta ani nie wzbudzi żadnych podejrzeń, a w takowych okolicznościach nawet i zgorszenia, pomimo złej reputacji „zdrajczyni” Eileen. Lukrecja nie widziała jej tak długo, a przecież za młodości, odkąd trafiły do wspólnego dormitorium w Hogwarcie, były nierozłączne! Nareszcie nadrobi długie lata rozłąki, spowodowane unikaniem Cokeworth. Ona i Walburga musiały ograniczyć kontakty z Eileen po jej ożenku z mugolem, a poza tym pani Snape wybrała niefortunne miejsce zamieszkania, w tak bliskich sąsiedztwie Evansów…
Na myśl o tym nazwisku przeszedł ją zimny dreszcz. Mięło tyle lat… Zamyślona Lukrecja jeszcze raz rzuciła okiem na fotografię Jo i jej mugolskiego chłopca. Tak, przez chwilę stało się to dla niej bardziej zrozumiałe… aczkolwiek wciąż uważała, że cała ta sytuacja to szczyt bezmyślności.
Ciekawe, czy Ethan będzie jutro na pogrzebie, przyszło jej na myśl. Znał Lissę. Długo razem pracowali. Pewnie przyjedzie, w końcu pracuje w Londynie i cmentarz Gunnersbury nie stanowi dla niego wielkiej wyprawy. Poza tym, ze względu na wieloletnie obcowanie Lissy wśród mugoli, pogrzeb ma mieć charakter niemagiczny. O tak, trzeba przygotować się na jego ewentualną obecność. A może minęło już tyle lat, że Ethan, dowiedziawszy się o śmierci starej znajomej, nie odczuje żadnego żalu?
Lukrecja z roztargnieniem odrzuciła zdjęcie. Musiała się przespać. Jutro czeka ją naprawdę emocjonujący dzień…



III - NADZIEJA

Jo Prewett obmyła zmęczoną twarz przy umywalce w łazience Jordana, czując, jak przyjemny chłód wody przynosi ulgę i otrzeźwienie. Przetarła powieki wierzchem dłoni. Przez moment przed oczami mignęła jej sylwetka ciemnowłosej dziewczyny o skośnych oczach. Zamrugała. W lustrze przyglądał jej się duch Jo Prewett.
Zmora miała bladą twarz, siną, żylastą, jakby naczynia krwionośne osłonięte zostały jedynie warstwą cienkiego pergaminu zamiast elastycznej, syberyjskiej skóry, odpornej na mrozy i wichury. Oczy jej nie świeciły charakterystycznym, kryształowym blaskiem, niczym kamienie lapiz-lazuli zamknięte w szklanych oczach laleczki z saskiej porcelany. Fioletowe cienie nadawały spojrzeniu pewną surowość. Jo poruszała się. Postać ubrana była w czarną sukienkę trumienną, smętnie zwisającą na zgarbionej sylwetce.
Nie muszę przynajmniej obawiać się, że ktoś mnie rozpozna i porwie, pomyślała ponuro. Nawet największy wróg odpuściłby mnie sobie już teraz. Przecież wyglądam, jakby to ja sama miała dzisiaj wejść do trumny”.
Jo czuła się chora. Noc odmówiła jej snu już po raz czwarty, od nocy przed piątkową rozprawą. Głowa pulsowała jej boleśnie, serce ściskało od zmartwień, w ustach czuła posmak krwi. Chciałaby, ach jakże pragnęła, zrzucić wszystkie te symptomy na żałobę!
—Mam dziwne przeczucie, że moje życie wkrótce dobiegnie końca – powiedziała rano przy śniadaniu do Reginy.
Dziewczyna roześmiała się.
— Walentynki nie są aż tak straszne, Jo – odpowiedziała. – Chociaż, faktycznie, nie wyglądasz dzisiaj za dobrze. Może przejdziesz się do skrzydła? Powiem Ślimakowi, że się rozchorowałaś.
Jo zgodziła się na to, choć nie bez nalegań, bo początkowo nie planowała robić sobie wagarów (co jak co, ale perspektywa rychłych owutemów paraliżowała nawet tak „pilnych” uczniów jak Jo). Chciała zaleźć jakiś kominek sieci Fiuu z Hogsmeade, odwiedzić Jordana i Tony’ego w Maudsleyu, a potem zajrzeć na pogrzeb Lissy. Wracając do szkoły, cofnęłaby się w czasie i poszła prosto na poranne zajęcia. Problem w tym, że była tak zmęczona już teraz, a co dopiero po całym dniu załatwiania spraw w Londynie! Nie potrafiłaby uważać na transmutacji czy warzyć eliksiry z recepturą tak skomplikowaną, że instrukcja zajmowała cztery stopy pergaminu. Tak… ciepłe łóżko w Skrzydle Szpitalnym i Eliksir Słodkiego Snu zdecydowanie bardziej do niej przemawiały.
— Mam nadzieję, że wykurujesz się na imprezę Evana – dopowiedziała jeszcze Regina. – Miał siedemnastkę w sobotę i mówią, że otrzymał już Znak. Nieźle, nie?
Jo tylko uśmiechnęła się sztucznie. Rosier… Ach, gdyby ten idiota pojął, że otrzymanie Mroczngo Znaku jest ostatnim powodem do świętowania, jaki w ogóle można wymienić. Ignorancja i brak wyobraźni Ślizgonów irytowały ją coraz to bardziej w świetle ostatnich wydarzeń.
Czy Rosier był świadomy, że służba Voldemortowi trwa całe życie, bez względu na to, czy wygrywał on, czy przegrywał wojnę? Że jakiekolwiek próby ratunku, wycofania się, zostaną uznane za zdradę frontu i ukarane śmiercią lub też – co gorsza – wyrokiem podobnym do tego Isaaka? Czy on nie rozumiał, że nie ma się z czego cieszyć?!
Na myśl o Isaaku Jo ponownie zakuło serce. Miała się z nim już nigdy więcej nie zobaczyć – a nawet nie porozmawiać w śnie ani nie powysyłać sobie straszliwych listów, jak robili często, gdy Isaac daleko wyjeżdżał. Wolała bowiem wyobrażać sobie, że jej najlepszy przyjaciel wyruszył w kolejną tajemniczą podróż, z której długo, bardzo długo, nie będzie wracać. Świadomość jego rychłej śmierci – śmierci jego duszy – była po prostu nie do zniesienia.
Może, jak już umrze, Isaac będzie mnie nękać we śnie jak Jilly, pomyślała smutno. Będzie miał do tego prawo, w końcu nie spełniłam jego ostatniego życzenia. On poświęcił życie na to, by ocalić nas wszystkich i zniszczyć zaklęcie Trevora. Umrze z myślą, że osiągnął swój cel… że otworzyliśmy medalion i zniszczyliśmy całą zamkniętą w nim czarną magię… och, jakby się poczuł, gdyby się dowiedział…
Jo odwróciła się z powrotem w stronę umywalki, czując nawrót silnych mdłości. Tak od kilku dni działało na nią wyobrażenie medalionu i wspomnienie swojej sromotnej klęski w sobotę. Dlaczego też nieszczęścia zawsze musiały chodzić parami?!
Dziewczyna nie powinna mieć sobie nic do zarzucenia. Chociaż była w rozsypce, zadbała o każdy detal przed ceremonią otwarcia. Miała uwarzonego Blancharda, miała medalion Prewettów, miała skorumpowaną Evans i miała Luthien do pomocy. Dziewczęta udały się wieczorem do małej chatki na skraju Zakazanego Lasu, blisko granicy z Hogsmeade, gdzie Luthien zatrzymała się tymczasowo, pomieszkując z centaurami. Fauny i Luthien tolerowały nawzajem swoje towarzystwo ze względu na wspólnotę myśli, zainteresowań i charakterów. Jeden z centaurów, Ofelio, zadeklarował się nawet, że da znak, kiedy księżyc w pełni znajdzie się w fazie „energetycznie najkorzystniej”, co miało uchronić ją i Lily przed czarną magią medalionu. Luthien przygotowała dla Evansówny eleganckie ostrze elfickiej roboty i wskazała, w którym miejscu należy uderzać w medalion.
— Nie bój się, nie zniszczysz go – rzekła, jakby kogokolwiek jeszcze obchodził ten pomiot czarnej magii. – Czarnomagiczne zaklęcia są w nim zapieczętowane. Każda klątwa musi znaleźć swój podmiot – czy to człowieka, istotę magiczną czy przedmiot. Biała magia medalionu stanowi dodatkowe zabezpieczenie, dlatego musisz sięgnąć po goblinie ostrze. Po pchnięciu mieczem, klątwy zostaną zniszczone i zapomniane – to znaczy, że usuną się wszelkie szkody, jakie wywołały, a same zaklęcia – rozumiane jako formuły, określone słowa – stracą swoją magiczną moc.
Wszytsko przebiegło bez zbędnych komplikacji. Obawy Isaaka okazały się bezcelowe – do końca rytuału nie zjawiła się żadna wrogo nastawiona dusza (no, jeśli nie liczyć Luthien), która pragnęłaby udaremnić im misję. Sam medalion nie był też tak niebezpieczny, jak podejrzewała Luthien – przy każdym uderzeniu mieczem, w powietrze unosiły się kłęby dymu zielonkawej barwie, a następnie z nikłym blaskiem rozpływały się w powietrzy. W środku medalionu znalazły stary dziennik, pomniejszony zaklęciem Reducio, tak, aby zmieścił się do puzderka.
― Lily, spróbuj wysłać mi jakąś myśl – zażądała Jo, przekazując notatnik w pierwszej kolejności Luthien. – Zrobimy próbę, czy to zadziałało.
Jo czekała. Nie usłyszała niczego oprócz prychnięcia centaura Ofelio. Uśmiechnęła się szeroko. Udało się! Zaklęcie Łączące zostało przełamane!
―Notatnik wydaje się być w porządku – odezwała się Luthien. – Są tu jedynie jakieś czarnomagiczne zapiski. Niezbyt mnie one interesują.
Wyciągnęła książeczkę do Jo, a ta w ramach wymiany towaru, wepchnęła jej do rąk medalion.
― Zabierz go, proszę, sprzed moich oczu – powiedziała. – Nie chce oglądać go już do końca życia, jeśli to możliwe.
Luthien kręciła trochę nosem, powtarzając, że „Jo jest najwyraźniej obłąkana, oddając coś takiego” i że „nie zdaje sobie chyba sprawy, jaka jest wartość czarodziejskiej biżuterii”, ale była nazbyt zachłanna i zachwycona medalionem, żeby się spierać. Wszystkie rozeszły się w swoje strony – Luthien dołączyła do centaurów i ruszyła z nimi podziwiać zimowe niebo, natomiast Jo i Lily – oglądać sny w ciepłym łóżku, po jakże długim dniu.
Przez kilka godzin Jo była zadowolona – poczucie ulgi i wolności pozwoliły jej pozbierać się po traumatycznej rozprawie  w Ministerstwie, zdystansować od całej sprawy, a nawet zebrać myśli i zaplanować swoje dalsze poczynania w sprawie Tony’ego i Isaaka. Było dla niej oczywiste, że nie mogła ich zostawić, nieważne do czego trzeba by się cofnąć. Może napisze do Prim i Dołochowa, dwóch najbliższych jej Śmierciożerców. Minęło dużo czasu, ale nie chciało jej się wierzyć, że panna Ellison i Dołochow, wieloletni przyjaciel Isaaka w Durmstrangu, pozostawią Isaaka samego na pastwę dementorów. Po prostu nie wchodziło to w grę – Dołochow i Prim pomogą, nawet jeśli mieliby potem zostać ukarani przez swojego Pana.
Co do Tony’ego, mogła go z łatwością odbić, jeśli w Maudsleyu w rzeczy samej pracowali jedynie mugole. Sęk w tym, że jeśli nawet udałoby jej się go wyprowadzić ze szpitala, nie miała gdzie go przetrzymać. Czy drewniana chatka Luthien wchodziła w grę? W końcu Tony był jej dalekim kuzynem… Z takimi myślami biła się przez całą noc, bo sen nie przychodził.
Już następnego dnia po południu zaczęła czuć się dziwnie. Potwornie bolała ją głowa. Mdliło ją. Co najgorsze, nie mogła pozbyć się wrażenia, że coś jej umyka, że o czymś zapomina… Z trudnością sięgała pamięcią wstecz, jak potraktowana Obliviate, nie mogła rozeznać się w tym, co robiła rano, w południe, przed godziną… Czuła się jak w płytkim transie, a za każdym razem, gdy następowało wybudzenie, znajdowała się w innym miejscu o innym czasie i nie pamiętała, w jaki sposób przemieszczała się między tymi wszystkimi punktami. Prześladowały ją też dziwne wizje na jawie, w których błąkała się po białym Brighton.
Najbardziej niepokoiła ją jednak blizna, pamiątka po uderzeniu Zaklęcia Patronatu. Według Luthien, powinna ona wyblaknąć w ciągu kilku godzin, a potem całkowicie zniknąć – jak wszystkie skutki zlikwidowanych zaklęć. Z blizną natomiast działy się rzeczy zgoła przeciwne – odciskała się ona na jej jasnej skórze kolorem intensywnej purpury, zdawało się też, że nieznacznie się rozrasta i łaskocze.
W środku nocy, ponownie bezsennej, zdecydowała się wysłać sowę do Luthien. Poprosiła ją, żeby jeszcze raz przebadała medalion i sprawdziła, czy ceremoniał otwarcia faktycznie zakończył się sukcesem. Elfka niemal natychmiast odpowiedziała jej zaproszeniem na herbatkę następnego dnia po południu.
Jo stawiła się w chatce zaraz po lekcjach. Luthien wyszła jej naprzeciw. W prawej ręce trzymała staroświecką filiżankę buchającą silnie aromatyczną parą (poznała ten odurzający zapach… coś podobnego pijała u matki Isaaka w Alpach Delfinackich). W lewej – owinięty w szmatkę Medalion Prewettów.  
― Uważaj – powiedziała do niej, przekazując w jej ręce filiżankę i zawiniątko – na temperaturę.
Jo nie miała pojęcia, czy ostrzeżenie odnosiło się do świeżo zaparzonej herbaty czy też medalionu, gorącego, jakby przed chwilą został wyciągnięty z płomieni. Weszły do środka chatki. Jo odstawiła filiżankę i odwinęła medalion – wydawał jej się taki sam, jak dwa dni temu, jednak Luthien utrzymywała, że odkryła w nim coś znaczącego.
― Jak zapewne wiesz, każdy czarodziej, który staje się autorem nowego zaklęcia, musi je gdzieś zapisać – zaczęła swój monolog. Jo otwierała usta, żeby jej przerwać, ale wyglądało na to, że Luthien przez cały dzień układała swoją mowę i nie zamierzała opuścić dla Jo ani jednego fragmentu. – Popularni czarodzieje wydają swoje książki, co gwarantuje im niezniszczalność zaklęć, ze względu na liczne kopie i duży nakład. Autorzy zaklęć użytkowanych przez niewielką liczbę osób decydują się raczej na zapis w pamiętniku. Dopóki są one uwiecznione, zachowana jest magiczna moc formuł czy słów. Trevor Monroe i twój ojciec, Jo, nie zapisali swoich czarnomagicznych zaklęć na papierze, tylko sięgnęli po medalion rodowy Prewettów, dar od elfów i goblinów dla najzacniejszych rodów czarodziejów. Było to na tyle rozumne posunięcie, że gwarantowało im dodatkową ochronę i zdwojoną moc. Zaklęcia mogły być użytkowane bowiem przez wszystkich noszących nazwisko Prewett – i tylko przez nich zniszczone.
— Wiem o tym – mruknęła Jo ze złością. – Tata i Trevor wykonali to podczas wojny za Grindelwalda. Tata chciał ofiarować mu te zaklęcia, ale jednocześnie zadbać o bezpieczeństwo swojej rodziny.
— No tak – zgodziła się Luthien. – Biała magia medalionu dodatkowo stanowiła barierę dla osób, które chciałyby zniszczyć ten przedmiot. Było to mądre posunięcie, ale… nie zastanawiałaś się nigdy, jaki sens miały te zaklęcia? Dlaczego miałyby stać się kluczowe dla Grindelwalda? No cóż… chociażby Zaklęcie Łączące, które uderzyło ciebie i Lily Evans wydaje się być bardzo przydatne, umożliwia szybką komunikację nawet u osób, które nie opanowały legilimencji. Ale to właśnie patronaty były największym osiągnięciem Trevora i twojego ojca, pomnikiem ich wiedzy czarnomagicznej, osiągnięciem, które zrobiłoby wrażenie na samym Grindelwaldzie.
Dlaczego? Szczerze mówiąc Jo nigdy się nad tym nie zastanawiała. Ojciec i Trevor byli czarnoksiężnikami niezwykle popularnymi w Rosji, którzy opracowali bardzo wiele nowych klątw. Zyskali w ten sposób szacunek Grindelwalda, a następnie – Czarnego Pana. Luthien miała rację, twierdząc, że to właśnie patronaty przyniosły im największy rozgłos. Klątwa ta była strzeżona i analizowana przez wiele lat w Departamencie Tajemnic, za jej użycie groził najwyższy wymiar kary, stała się ona niejako ponurą legendą, zwłaszcza wśród uczniów Durmstrangu. Po wtrąceniu ojca i Trevora do Azkabanu sława klątwy rozbrzmiała jeszcze głośniej. Jej koledzy, a nawet nauczyciele ze szkoły, niejednokrotnie próbowali odtworzyć formułę klątwy, zawsze jednak bez powodzenia. Dlaczego?
Słuchaj dalej Luthien, a się dowiesz, pomyślała, skupiając się ponownie na monologu elfki.
— Grindelwald został pokonany, ale jego poglądy przetrwały –  sam Czarny Pan w pewnym stopniu zainspirował się nimi. Słynął on przede wszystkim z radykalnych pomysłów… uważał, że mugoli należy uzależnić od czarodziejów, a cel ten chciał osiągnąć za pomocą magicznych istot. Grindelwald szybko zrozumiał, że aby wygrać wojnę, trzeba w pierwszej kolejności zapanować nad… jak to mawiali mugole, potworami. Dementorzy, wilkołaki, olbrzymy, gobliny… wszystkie stworzenia, które można by uznać za zmiennokształtnych, za hybrydy byliby, w jego opinii, armią nie do zatrzymania. Pozostawało pytanie, w jaki sposób można by zapanować nad zmiennymi? Oczywiście, można by skusić ich licznymi przywilejami, obiecać wolność, osobne ministerstwo, równość w naszym świecie, ale tego Grindelwald sobie nie wyobrażał. W jego wizjach czarodzieje stanowili najwyższą rasę, panującą nie tylko nad mugolami, ale także wszystkimi innymi stworzeniami. Pozostawały więc metody magiczne. Wiele magicznych stworzeń wykazuje jednak odporność na zaklęcie Imperius, które jest narzędziem działającym przede wszystkim na umysł ludzki. A wtedy pojawiło się rozwiązanie… klątwa patronatu – czyli Imperius dla umysłu zwierzęcego.
Początkowo stosowano zaklęcie faktycznie jedynie jako formę klątwy na zmiennych, a dopiero w trakcie eksperymentów Trevor Monroe odnalazł jego drugie zastosowania: a mianowicie użył je przeciw drugiemu czarodziejowi. Dowiedział się, że klątwa potrafi aktywować zwierzęcą naturę, którą skrywa w sobie każdy człowiek… W zależności od człowieka, każdy inaczej reaguje na działanie klątwy: jednych przemienia w zwierzęta, formy, jakie przyjęliby jako ani madzy, innych z kolei pozostawia ludźmi, jednak zezwierzęca, zatruwa umysły, dociera do najniższych popędów. Nie jest to sposób kontroli równie skuteczny jak Imperius, rzecz jasna… pewnie znajdą się osoby o dostatecznej woli, żeby przezwyciężyć klątwę. Ale jako czarnomagiczne zaklęcie kontrolujące mieszańców stanowiło faktycznie cenną broń i amunicję wojenną. Dlatego Trevor, po tym jak pojawił się następca Grindelwalda, Lord Voldemort, postanowił ofiarować mu swoje zaklęcie. Na jego życzenie powstały liczne kopie medalionów, które rozprzestrzeniły się wśród czarnoksiężników w tej formie, tak jak zwykła czarno magiczna księga.  Oryginalny zapis został zachowany jednak w domu Prewettów.
Jedną z pierwszych osób, które sięgnęły po wynalazek Trevora, był wilkołak, Alfa swojej watahy, Fenrir Greyback. Wilkołaki podczas pełni mimowolnie czują respekt względem wilka w stadzie, który ich przemienił. Greyback pragnął jeszcze bardziej zwiększyć swój wpływ na swoje stado. Mówiono, że dąży on do zapanowania nad wolą wilkołaków do tego stopnia, żeby wywołać u nich przemianę w każdym momencie, a nie jedynie podczas pełni księżyca. Pod jego wpływem znalazła się znaczna część jego watahy, a także kilka czarodziejów, którzy nie byli wilkołakami. I teraz przyjrzyj się medalionowi, Jo. Wrzuciłam go z ognia, żeby grawerunek był wyraźniejszy.
Jo wzięła gorący przedmiot do ręki. Delikatnie przejechała palcem dookoła oczka, próbując wyczuć drobne, wygrawerowane literki… Odwróciła go na drugą stronę. Poczuła, że robi jej się słabo.
Fenrir Greyback.
— To kopia Greybacka – zamrugała. – Ale… ale w jaki sposób?
Luthien wzruszyła ramionami.
— Ktoś was wrobił, nie ma innego wytłumaczenia. Zapewne ktoś z watahy Greybacka… to było bardzo przebiegłe.
Jo przełknęła spory łyk herbaty. Poczuła, że gorący napój dodaje jej sił na przeanalizowanie całej sytuacji.
W wakacje przed Hogwartem Jo kupiła na targu w Leningradzie podróbkę medalionu Prewettów… Jej rodzina, jako potężny ród, który wybrał miasto na swoją siedzibę, stanowiła w Leningradzie niemalże przedmiot kultu. Byli celebrytami, miejską szlachtą, a ich wpływy nasiliły się zwłaszcza w ostatnich latach, podczas wojny, kiedy czystą krew zaczęto uznawać za najwyższą cnotę. Społeczność czarodziejska w mieście często kupowała pucharki, biżuterię czy nawet sztućce z godłem rodowym Prewettów. Nie było to nic nadzwyczajnego – w Paryżu panował podobny kult Rowle’ów, w Marsylii – Rosierów, a w Londynie – oczywiście Blacków. Jo kupiła podobną zabawkę w ramach żartu, po prostu rozbawiło ją, że przedmiot, za którym razem z przyjaciółmi biegała od tylu miesięcy, można zdobyć za kilka sykli na targu. Wrzuciła go do koperty, list zaadresowała do Lily,  następnie przekazała go Avery’emu, a ten Snape’owi. Potem… potem, jak domniemał Isaac, ktoś podmienił medaliony, z podróbki na oryginał… ale… ale to nie był oryginał.
Czyli on był kopią Greybacka, od samego początku?
— No cóż, rozumiem trochę, co myślał sobie Isaac – usłyszała głos Luthien. – Wiedział, ze wasza kopia, którą jego ojciec użył przeciw wam, znajduje się w Ministerstwie, nie wiedział, że istnieje jakakolwiek inna… No cóż… Wszystkie zaklęcia, które przez waszą lekkomyślność zaatakowały przypadkowe osoby  zostały odwrócone – na przykład twoja więź umysłowa z Lily Evans. Uwolniliście też wszystkich członków patronatu Greybacka. Niestety, zaklęcia twojego ojca nadal istnieją w oryginale, który nie mam pojęcia, gdzie się znajduje, a Lily nie może już go zniszczyć, bo zrzekła się praw do medalionu. Bardzo ciężko przewidzieć, jak to się dalej potoczy.
Jo była wdzięczna Luthien za to ostatnie zdanie. Bardzo ciężko przewidzieć, jak to się potoczy… Łatwo powiedzieć! A co miała zrobić ona, Jo? Jak miała powiedzieć o wszystkim Lily, Tony’emu, Isaakowi? Nie dość, że wcale nie przestali być ofiarą klątwy Trevora, nie dość, że sam Trevor niedawno opuścił Azkaban, to jeszcze okazało się, że są dalej od zniszczenia zaklęcia niż kiedykolwiek! Jo nie miała już ani medalionu, ani osoby, która mogłaby ją zniszczyć, ani Blancharda, ani żadnych poszlak, manuskryptów… nie miała już nawet Isaaka, który wiedziałby, co robić dalej.
Zdobyła za to naprawdę inteligentnego i groźne przeciwnika.Osoba, która deptała im od początku po piętach, która podmieniła medalion i która – zdaniem Luthien – należała dawniej do watahy Greybacka, w dalszym ciągu ich śledziła – a przynajmniej z pewnością śledziła Jo. Kto, jak nie ta osoba, wysłała do niej pogróżkę przed śmiercią Lissy? Kto wiedział o niej i o Jordanie, i kto pragnął śmierci Isaaka?
Jeśli ktoś ją obserwował od dłuższego czasu, z pewnością wiedział już, gdzie jest Tony – ten z kolei bez wątpienia stanie się następną ofiarą. Wszyscy umierali po kolei: Pierwsza, czyli Jilly, Drugi, to jest Dean, Trzeci – Isaac… Tony, Czwarty, leżał bezbronny w mugolskim szpitalu, a Prim, Piąta… och, ta osoba pewnie doskonale wiedziała już, gdzie znajdzie Prim! W każdym razie po Prim nadejdzie kolej na…
―Hej, Jo! Jo, wszystko w porządku?!
Podskoczyła ze strachu, słysząc pukanie do drzwi. Jordan najwyraźniej zaniepokoił się, że tak długo siedzi w łazience, skoro mówiła, że idzie tylko obmyć twarz… Westchnęła ciężko. Na chwilę oderwała się od przygnębiających myśli. Drzwi otworzyły się, a do środka wpadł jej ulubiony psychoanalityk ze szklanką wody.
― Myślałem, że zemdlałaś – powiedział z ulgą. – Wyglądasz bardzo słabo…
Uśmiechnęła się lekko.
― To… to przez cały ten pogrzeb. Bardzo mnie to przygnębia.
Jordan pokiwał głową ze zrozumieniem terapeuty. Wyciągnął ręce, pozwalając Jo przytulić się do siebie. Dziewczyna pociągnęła głośno nosem,
Dużą przesadą byłoby powiedzenie, że Jo mocno odczuła śmierć Lissy. Znała ją bardzo krótko i to jedynie jako sympatyczną barmankę, pomagającą jej dotrzeć do Jordana. W normalnych okolicznościach nie odczułaby nawet potrzeby, aby uczestniczyć w pogrzebie, ale…
Nie mogła zapomnieć o karteczkach z pogróżkami… o tym, że tajemnicza osoba zamordowała Lissę, aby ukarać Jo za zignorowanie jej ostrzeżenia, za bronienie Isaaka w sądzie. W pewien sposób czuła się odpowiedzialna za tą śmierć.
Och, jak wiele problemów spadło na nią w ciągu ostatnich kilku dni! Jo nie mogła dłużej już wytrzymać…
― Nie płacz, J-J – szepnął jej do ucha Jordan. – Po pogrzebie poczujesz się lepiej… skoczymy potem do kina na Annie Hall, co ty na to?
Pokręciła natychmiast głową. Nie miała dzisiaj na to czasu…
― No nie wygłupiaj się – szczypnął ją w bok. – Są Walentynki. Nie możesz mi dzisiaj odmawiać. Najpierw cmentarz, potem East End i Genesis… ach, a wieczorem w Cokeworth jest ponoć koncert walentynkowy na rynku... przyjedzie Slade i w ogóle…
  Wbiła wzrok w podłogę. Och, gdyby wszystko na moment znów zrobiło się łatwe, a ona mogła bez wyrzutów sumienia włóczyć się z Jordanem po kinach i koncertach!
―No weź, Jooo – mruknął jej do ucha. – Pozwól mi cię trochę rozerwać.
― J…ja, no nie wiem – jęknęła. – Uch, mogłam w ogóle do ciebie nie przychodzić… powinnam się domyślić, że… hej, nie szczerz się tak, haha! – uderzyła go lekko w tył głowy. Choć nie chciała tego przyznać, humor znacznie jej się poprawił, odkąd Jordan wpadł do łazienki i zaczął robić do niej dziwne miny.  Pokręciła głową, udając zażenowaną, i wyprowadziła chłopaka z łazienki. Jordan zgasił za nimi światło.
― Na którym cmentarzu chowają twoją ciotkę?
Jo skrzywiła się lekko. Okłamywanie Jordana, choć należało do codzienności ich związku, robiło się dla niej coraz trudniejsze. Musiała jednak powiedzieć, że Lissa była jej ciotką – przecież nikt normalny nie chodził na pogrzeby swoich barmanek. A co od pogróżek, to o nich zdecydowanie nie zamierzała mówić nikomu, a już zwłaszcza Jordanowi.
― Gunnersbury.
Jordan jęknął.
― Przeprawa przez centrum Londynu o tej porze, w Walentynki, będzie udręką. Może pojedziemy po prostu metrem?
Jo zgodziła się bez przekonania. Nie miała pojęcia, o co chodziło chłopakowi – ale do tej pory wszystkie jego szalone, mugolskie sposoby się sprawdzały.
Piętnaście minut później modliła się, żeby Jordan nie wyczytał na jej twarzy zaskoczenia – wyprawę na podbój metra ciężko było jednak przyjmować z niezmienną, obojętną miną. Niepokój wkradł się w jej serce już w chwili, gdy Jordan zaciągnął ją schodami w dół, do podziemia. Tylko dzięki szczęściu udało jej się zmusić Jordana, by obsłużył za nią automat biletowy, a potem przeszła za nim na bramkach, bo nie miała pojęcia, gdzie należy okazać bilet.
― Ty buntowniczko – roześmiał się, kiedy Jo wpadła mu na plecy, uderzona przez bramkę. – Okradasz londyńską komunikację?
Jo błysnęła łobuzerskim uśmiechem. Pozwoliła prowadzić się przez kolejne schody ruchome i korytarze, aż obydwoje wypadli na odpowiednią stację pociągową. Odetchnęła z ulgą. Metro to tylko jakaś pokręcona, mugolska nazwa na kolejkę!
Pociąg zatrzymał się tuż przed ich nosem, a Jo i Jordan wepchnęli się z trudem do zatłoczonego wagonu. Dziewczyna złapała się rączki tuż przy drzwiach, drugą opierając na Jordanie. Kolejka podskakiwała i spychała na boki niemalże jak Błędny Rycerz. Przez całą drogę dziewczyna bacznie obserwowała mugoli – w metrze roiło się od przedstawicieli różnych środowisk, grup wiekowych i etnicznych. Obok niej i Jordana dostrzegła grupę uczniów, których mundurki do złudzenia przypominały te hogwarcckie. Oficjalnie ubrani mężczyźni chronili swoje cenne nesesery przed naporem tłumu, podnosząc je wysoko ponad głowy ludzi. Grupa turystek z Japonii robiła zdjęcia polaroidami.
Wzrok Jo na chwilę zatrzymał się na grupce czarnoskórych muzyków ulicznych, którzy przygrywali na dziwacznych bębnach Hotel California, utwór, będący od kilku tygodni przebojem numer jeden także wśród czarodziejów. Mugole w metrze zdawali się całkowicie ignorować ten darmowy koncert, tak jakby występy w ich podziemnych kolejkach należały do codzienności. Jo uśmiechnęła się lekko, kiedy spojrzeniem wyłapała jednego mugola bawiącego się równie dobrze jak murzyńska grupa. Podśpiewywał on pod nosem słowa Eaglesów i szczypał zaczepnie swoją córkę, najwyraźniej w ten sposób próbując skłonić ją do dołączenia się do śpiewów. Miał chłopięcą twarz, zniewalający uśmiech i bardzo, ale to bardzo znajome oczy…
Poczuła, że Jordan lekko ją szturcha.
— Poznajesz? – zapytał, wskazując palcem na scenkę, którą obserwowała Jo.
Hotel Californię?
—Nie – pokręcił głową. – Widzisz tę blondynę?
Spojrzenie Jo zatrzymało się teraz na córce wesołego mugola. Miała taki sam kolor włosów jak jej ojciec, ale zupełnie inne rysy twarzy, niesympatyczne, nieostre, jakby spłaszczone i jednowymiarowe.
— Tę, której twarz wygląda, jakby ją sprasowano?
Jordan zachichotał.
—To Petunia Evans.
Jo wybałuszyła oczy.
Co?!
Siostra Lily? Właściwie to mogła dostrzec minimalne podobieństwo, szczególnie jeśli chodziło o budowę ciała i oczy… Te oczy… Nabrała spory haust powietrza. Ale to znaczyło, że mężczyzną obok był…
—Dzień dobry, panie Ethanie! – przywitał się Jordan. Jo cała zesztywniała.
Ethan kiwnął głową w ich stronę. Petunia, po kilku szturchnięciach ojca, zdobyła się na identyczny gest. Jo poczuła ścisk w żołądku, kiedy pan Evans wykonał gest w ich stronę, na znak że mają się zbliżyć. Jordan złapał ją za rękę i pociągnął.
O, nie.
Jo udała, że zatacza się do tyłu na zakręcie, ale Jordan – najwyraźniej przygotowany na to – złapał ją w pasie i, trzymając ją w tym uścisku, przeprowadził ją przez tłum na drugą stronę wagonu. Uśmiechnął się szeroko i uścisnął Ethanowi Evansowi dłoń. Jo na chwilę przestała oddychać.
– Ale się pan odstawił… Czyżby znowu prezentacja w auli na uniwerku?
—Jadę na pogrzeb, Jordan – popukał się w czoło. – A Tuney ma egzamin w szkole. Wysiadamy w Hounslow.
Jordan zrobił duże oczy i spojrzał ze zdumieniem na Jo.
— Jedzie pan na Gumnersbury?  To jak my, no nie, Jo? Jeszcze raz, czyj to jest pogrzeb?
— Lissy Prince – powiedzieli równocześnie, Jo i Ethan. Dziewczyna roześmiała się nerwowo. Wyciągnęła rękę w stronę byłego kochanka swojej matki, lekko zakłopotana. Mężczyzna uścisnął ją pewnie.
—Jo Prewett, panie Evans. Jestem… jestem córką Lukrecji.




IV – WIARA

Emmelina dopijała właśnie szklankę kremowego piwa w Trzech Miotłach, kiedy do środka wpadła jej siostra razem z tą jedną osobą, którą najbardziej w tamtej chwili pragnęła nie oglądać. Zaczerwienieni od mrozu Paul i Di zmierzali w kierunku jej stolika, a Emma klęła w myślach, że pozwoliła wrobić się w to spotkanie.
Dzisiejszy dzień rozpoczął się całkowicie zwyczajnie, jak każdy inny poniedziałek w semestrze – a było to wręcz dziwne, zważywszy na to, że emocje po burzliwym weekendzie wciąż były żywe i silne.  Emma wstała wcześniej, szykując się na godzinę resocjalizacji u profesora Argenta, a potem razem z Leną opuściła dormitorium. Tradycyjnie nie schodziły na śniadanie, tylko od razu skierowały się w stronę gabinetu profesora. Ich współlokatorek nie było od rana – zapewne razem z Huncwotami poszły wybrać najlepsze jedzenie do kuchni, żeby potem zjeść je w gabinecie Argenta. O tej godzinie całkiem sporo uczniów szwendało się bez celu po korytarzach, ale, po raz kolejny, nie było w tym nic nadzwyczajnego.  
Dzień zaczął robić się dziwaczny od chwili, kiedy Lena i Emma natknęły się na rozchichotanych Hestię i Jaydena.
Ciao – rzuciła w ich stronę Hestia. Rozchichotała się głośno, kiedy Jayden szczypnął ją w bok. – Wiecie, z kim mnie sparowało?
Marley i Emma wymieniły zdezorientowane spojrzenia. Sparowano? Czy Hestia potrzebowała tego rodzaju przysługi, skoro od września widywano ją sparowaną z Jaydenem? Panna Jones, wciąż chichocząc, rozchyliła przed nimi palce zaciśniętej pięści. W garści ściskała mały świstek papieru. 
Emma, spodziewając się, że tego od niej oczekują, sięgnęła po papierek i rozprostowała go w palcach. Był to fragment pociętej, różanej papeterii używanej przez Piękności.
— Severus Snape – przeczytała Marlena, sama się lekko uśmiechając. Jayden parsknął. – O co z tym chodzi?
— Larissa i jej koleżanki zorganizowały losowanie walentynkowe – wyjaśnił im ścigający Gryfonów. – Wypisały wszystkich uczniów szkoły…
—I profesora Argenta – dodała Hestia. – Lara twierdzi, że go wylosowała…
— Tak… no więc, wszystkich uczniów i Argenta, wycięły małe papierki i rzuciły na nie jakiś czar… każdy może iść wziąć udział w losowaniu, i ponoć tego, którego wyciągnie, powinien zaprosić jutro do Hogsmeade.
— Larissa twierdzi, że ten czar gwarantuje znalezienie prawdziwej miłości… ale no… same widzicie, że chyba coś się po drodze nie udało…
Jayden i Hestia znowu zanieśli się salwą śmiechu. Emma lekko się ożywiła. Uwielbiała tego rodzaju akcje!
— Ile to kosztuje?
— Zależy – odpowiedział natychmiast Jayden. – Od tego czy Lara cię lubi czy nie. W każdym razie utrzymuje, że z Pięknościami zbierają na organizację balu, więc nie musicie żałować galeonów.
Marlena, mniej podekscytowana losowaniem, spojrzała ze zmęczeniem na minę Emmeliny. Dziewczęta pożegnały się z Hestią i Jaydenem i kontynuowały drogę do gabinetu Argenta. Pomimo próśb Emmy, żeby zajść na chwilę do stanowiska Piękności, Lenny nie ugięła się:
— Larissa będzie siedziała tam cały dzień, przecież wiesz. Będzie chciała pokazać wszystkim, że wylosowała Argenta.
Przeszły jednak zaledwie kilka kroków i wpadły na kolejną grupę podekscytowaną losowaniem Larissy. Grupa Puchonek z ich klasy krzyczała na cały korytarz, że jedna z nich, „Pho” Stevenon, wylosowała Syriusza Blacka. Mijając Emmelinę, Pho praktycznie cisnęła jej karteczką w twarz, tak jakby nie był to fragment papeterii, tylko zaproszenie na ślub.
— Obłęd… - stwierdziła Lenny. – Patrz, Emmo – nie musiałaś nawet szukać straganiku Larissy… ona znalazła ciebie.
Była to prawda, a Emma aż zareagowała śmiechem, kiedy zobaczyła, co jej starsza koleżanka sobie ubzdurała: ona i kilka wiernych jej służek z Piękności przetransmutowały jedną z ławek w tandetny, różowy straganik przypominający stoisko z lemoniadą za dwa sykle. Rozsiadły się tak, żeby uniemożliwić profesorowi Argentowi przejście do gabinetu. Larissa ściskała w ręce coś, co przypominało czarkę i podsuwała to tuż pod nos losującej osoby z przepaską wokół oczu. Rachel Sommers, jej przyjaciółka, potrząsała puszką w stronę osób stojących w kolejce i krzyczała: „co łaska!”.
— Argent wraca z pokoju nauczycielskiego – zauważyła Lena. Emma pokręciła głową.
— Myślisz, że Larissa pochwali mu się, z kim ją sparowało?
— Prędzej zmusi Argenta do losowania i rzuci Confundusa na czarkę, żeby sam wyciągnął jej nazwisko – dobiegł ich rozbawiony szept zza ich pleców. Dziewczęta odwróciły się na pięcie i… jeszcze raz wybuchnęły śmiechem.
Naprzeciw stoiska Piękności, tak, żeby zagradzało wejście do kantorka woźnego Filcha, Syriusz i Peter postawili swoje stoisko. Na ławce trzymali akwarium wypełnione srebrnymi syklami oraz czarkę, przypominającą trochę tą Larissy. Wrzucili do niej także papierki, jednak o wiele grubsze i bardziej eleganckie od zgniecionej papeterii Piękności. Emma z ciekawości wyciągnęła jeden bilecik z ich czarki.

BILET DO: Miodowe Królestwo
KIEDY: Walentynki, siódma godzina lekcyjna
PRZEWODNIK: Peter Pettigrew

Huncwoci zarechotali na widok skonfundowanych min ich koleżanek.
— Czy to jest bilet do Hogsmeade? – spytała Emmelina.
— No, tak jak i jest tam napisane – odpowiedział jej złośliwie Peter. Syriusz wyszczerzył zęby.
— Jesteście prezydentami Hogsmeade, czy jak? – spytała ich Lena. – Nie możecie kasować ludzi za pójście do wioski.
— Możemy kasować ich za zaprowadzenie do naszych tajnych przejść – wzruszył ramionami Peter. – Sekrety mają swoją cenę.
—  A ludzie, którzy dzięki Larissie odkryli swoje miłosne przeznaczenie, chcą nam zapłacić za złamanie regulaminu i wymknięcie się jutro do wioski – parsknął Łapa. – To najłatwiejszy zarobek na świecie. Tu macie cennik – wskazał im na elegancki pergamin. – Emmelino, na twoim miejscu kupiłbym bilet… powiedzmy, do Wrzeszczącej Chaty. Słyszałem, że jesteś umówiona na jutro z Reaganem.
Emma postukała się w czoło. Randka we Wrzeszczącej Chacie, och, ale zabawne!
— Jestem zawieszona w prawach ucznia i nie mam zamiaru łamać regulaminu – oświadczyła sucho. – A poza tym, gdyby zależało mi na wymknięciu się, poprosiłabym o pomoc Remusa… za darmo.
Peter zacmokał z udawanym współczuciem. Marlena szturchnęła ją w ramię, wskazując na cennik. Remus najwyraźniej zaangażował się w cały projekt, bo znajdował się na liście „przewodników”… zaraz, zaraz, ale dlaczego te ceny się aż tak różniły?
— Gwarantujemy bezpieczne doprowadzenie do tunelu, oczywiście z przepaską na oczach, to musi pozostawać tajemnicą, i odciąganie Filcha przez cały dzień od tajnych przejść – wyszczerzył zęby Syriusz. – Oczywiście nasze towarzystwo nie jest tanie, a prowadzenie za rączkę – męczące dla nas.
— Och, widzę, że ty i James macie najsłabszą kondycję – mruknęła. – Podróżowanie z wami kosztuje dziesięć razy więcej niż z Peterem i Remusem.
Marlena wywróciła oczami. Syriusz najwyraźniej nie widział w tym nic złego.
— No cóż, powiedziałbym raczej, że mamy najbardziej napięty grafik. Patrzcie same – wyciągnął kolejny pergamin, przypominający bardziej harmonogram. Ciasnym pismem, wiersz za wierszem, wypisano na nim godziny i nazwiska osób „towarzyszących”. Emmelina dostrzegła, że „spacer” z Syriuszem lub Jamesem, kosztował tyle, co jej najnowsze buty, a wykupiły go chyba wszystkie dziewczyny z klubu Piękności. O nie, to już była przesada…
— To jest sprzedawanie się – mruknęła Marlena.
Syriusz wydawał się oburzony podobnym zarzutem.
— Co ty gadasz! Zbieramy na Bal Walentynkowy… to poświęcenie się dla celi charytatywnych!
—Kupujecie coś? – zniecierpliwił się Peter. – Robicie kolejkę.
Emma zerknęła przez ramię. Peter przesadził trochę z „kolejką” – całe towarzystwo, które faktycznie ustawiło się w wężyk wokół stanowiska Huncwotów, rozpierzchło się teraz, żeby nasłuchać jak Larissa natrętnie namawia profesora Argenta, żeby wziął udział w losowaniu.
—…ale niekoniecznie musi pan wylosować uczennicę, profesorze… ależ nie, nie… - nawijała, a Rachel zwijała się ze śmiechu. Syriusz parsknął.
— Czy w swoim terminarzu znalazłeś miejsce dla Phoebe Steveson? – spytała zgryźliwie. – Darła się na cały korytarz, że was sparowało.
Syriusz niedbale pokazał jej dwie godziny – od siedemnastej do dziewiętnastej – w rubryce SYRIUSZ. W kolejnych rubrykach przeczytała: „Z? – PHO S. GDZIE? Obejście lochów i błoni. CO ROBIMY? Wykonanie kawałów ósmego i dziewiątego z listy: „Dzień i noc irytowania Filcha”… CENA? Zero.”
—Wylosowała mnie, więc idziemy za darmo… z kolei ja wylosowałem Mary McDonald – parsknął. – Ale ona nie zdecydowała się na żadną godzinę, chociaż mówiłem jej, że idziemy za darmo.
Peter zachichotał.
— Mary wpadła w szał, kiedy nie wylosowała Jamesa.
Syriusz kiwnął głową z uciechą.
— Tak… Sparowało ją z tym Ślizgonem, Wilkesem. A Petey’ego… - szturchnął przyjaciela w bok. – Petey’ego sparowało z McGonagall…
Emma zareagowałaby na to żywiej, gdyby jej wzrok nie zatrzymał się właśnie na jednym, szczególnym miejscu w harmonogramie randek Syriusza… Spojrzała na chłopców z wyrzutem.
— Wrobiliście Remusa w ten chory biznes?! Czy on w ogóle o tym wie?!
Ze złością pokazała Marlenie wiersz w harmonogramie na samych dole, w rubryce: „KTO? Remus Lupin. Z? BREE A.” Wszystkie kolory momentalnie zniknęły z twarzy Leny.
Syriusz prychnął.
— W nic go nie wrobiłem. Remus doskonale wie o tym, że jest umówiony. Sam wylosował Colette… przecież nie oszukiwałalibyśmy go, cała nasza czwórka doskonale wie o biznesie…
—No, może Rogaś nie wie, że jutro ma dość napięty dzień… - wtrącił się Peter.
—No, ale on jeszcze się nie obudził, i uderzył mnie, kiedy próbowałam go wyrzucić z łóżka, więc…
— CO TO ZA WYMYSŁY, LARISSO?!
Emma, Lena, Peter i Syriusz uśmiechnęli się, słysząc znajomy wrzask i, biorąc przykład z pozostałych uczniów na korytarzu, zwrócili swoje spojrzenia w kierunku Larissy, Rachel, profesora Argenta i…
— Evans chyba wylosowała Rogacza, że się tak wkurzyła – mruknął Peter.
Lily tupnęła nogą. Krzyknęła do Larissy coś o tym, że jest Prefekt Naczelną, a zachowuje się jak Prefekt-Zakuta-Pała, że ma w tej chwili przepuścić ją i profesora Argenta i odpuścić sobie zbieranie na Bal Walentynkowy, który to projekt – głosem grona prefektów i profesor McGonagall – został odrzucony. Poza tym, zastawianie straganem klasy, zdaniem Evans, było irytujące i niekulturalne, i jeśli Larissa chciała organizować losowanie, to powinna pójść z tym do dyrektora. Larissa odpyskowała jej coś i zagroziła, że przydzieli jej w przyszłym miesiącu najgorszy możliwy patrol, na co z kolei zareagował Argent i odpowiedział, że podobny szantaż nie może zostać przez niego zignorowany i musi zgłosić to profesor McGonagall – a właściwie to może pójść do niej już w tej chwili i pokazać, w jaki sposób zarabiają jej wychowankowie. W wyniku tej awantury zniechęceni czekaniem w kolejce (i wystraszeni możliwą interwencją Minerwy) uczniowie oddalili się do Wielkiej Sali na śniadanie, puszka z pieniędzmi Larissy została skonfiskowana, a Huncwoci szybko przeliczyli pieniądze i schowali je do tornistrów, zanim i oni straciliby cały dzisiejszy zysk.
Dalsze lekcje dalej mijały bez niespodzianek. Na zielarstwie z Puchonami, Syriusz i Casper Dabney urządzali bitwy swoich agresywnych roślin i zbierali zakłady, która z nich pierwsza straci wszystkie liście z korony. Mary McDonald skrzyczała biedną Caitlin Chamberlain za to, że jej agresywna roślina przypadkiem splunęła na jej twarz glebą, a Lily natychmiast stanęła w obronie Caitlin i założyła przytułek dla agresywnych roślin, na których Mary chciała wyładować swoją złość. Lena jako jedyna uspokoiła swoją roślinę, za co zarobiła dwadzieścia punktów dla Gryffindoru. Podczas okienka Huncwoci i Piękności, nie przejmując się porannym zwrotem akcji, znowu zajęli swoje stanowiska. Hestia usiadła obok Syriusza przy stanowisku, i rozwiązywała zadania ze zbioru na tegoroczne sumy. Emma i Chase usiedli przy ścianie i obserwowali podekscytowane miny wszystkich losujących dziewczyn. Dopiero na zaklęciach zdarzyło się coś nietypowego.
—Trzymaj, Emmo – powiedziała do niej Dorcas, która dopiero o tej godzinie rozpoczynała lekcje. – Dzisiaj rano twoja sowa przyniosła list.
Emmelina momentalnie rozpoznała papeterię. Jęknęła.
Diana!
— Co jest? – szepnął jej do ucha Chase. Wyciągnął szyję, mając nadzieję, że przeczyta coś znad jej ramienia. Emma szybko zgniotła list.
— Di chce, żebym przyszła spotkać się dzisiaj z nią i Allison – jęknęła. – Ona jej nienawidzi i mówi, że jeśli spotka się z nią sam na sam, to zrobią sobie krzywdę.
— Nie musisz tam iść – powiedział krzepiąco. Emma pokręciła głową.
— Uwierz mi, Chasey. Moja siostra jest tego typu osobą, której naprawdę nie wolno odmawiać.
Po zaklęciach Emma udała się więc do stoiska Syriusza i Petera, wykupując najtańszy bilet do Hogsmeade, jaki mogli jej zaoferować. „Wyjście” miała zaplanowaną na przyszłą godzinę (to last minute, wciskał jej Peter), miejscem docelowym Wrzeszcząca Chata, a przewodnikiem Peter. Rozbawiony tym Syriusz próbował wcisnąć jej jeszcze „po zniżce” jutrzejszą randkę z Peterem, na co Emma tylko rzuciła na niego Expelliarmusa.
Tak właśnie, na sam finał tego, powiedzieć by można, rutynowego dnia, wylądowała w Trzech Miotłach, razem z Allison i bez Di – bo minęło pół godziny, zanim ona (i Paul!) zaszczycili ich swoją obecnością. Ach, miała tylko nadzieję, że teraz, kiedy są już w komplecie, Ally zacznie się streszczać, a nie nawijać o swoim walentynkowym drinku z brokatem.
Di i Paul wcale nie zamierzali się spóźniać. Natknęli się na siebie przed kasynem Bonnetów, obydwoje zmierzając w tym samym kierunku, ale napięta rozmowa, którą umilali sobie drogę, znacznie spowolniła ich tempo chodzenia.
—Wiem o twoim hazardowym imperium – oświadczyła pod kasynem Di, z dezaprobatą krzyżując ręce na piersi.
Przyjaźnili się z Paulem od dziecka. Był on, obok Alicji i Berty, najbliższą osobą w jej klasie. Zawsze słynął z chytrości i giętkiego kręgosłupa moralnego, jednak interesy z Bonnetami Di uważała za odrażające. Zauważyła, że ostatni czasy, odkąd zaczęli się często widywać w Biurze Aurorów, zrobiła się dla niego ostrzejsza. Może to z powodu zaręczyn z Allison, z którą Diana zawsze rywalizowała i nie znosiła jej z całego serca?
Paul spojrzał na nią z wahaniem, jakby nie do końca pewien, co Di może zrobić z takimi informacjami.
— Paul – spojrzała na niego z mocą. – Musisz zostać moim szpiegiem. Wiem, że jako krupier i kolega Noela Bonneta, masz ogromne pole działania. Możesz zdobyć tyle cennych informacji!
— Stale śledzę Noela i jego koleżków-Śmierciożerców, Di – odparował. – Głównie dlatego w ogóle jeszcze tam siedzę.
— Brudny pieniądz to tylko przykry efekt uboczny, co? – prychnęła. – Słuchaj, nie obchodzi mnie jaką dostałeś misję od Aurorów…
— I tak bym ci nie powiedział… to ściśle tajne.
— …bo w Biurze nie zdają sobie sprawy z tego, czego ja jestem pewna na sto procent. Słuchaj – odkąd wypuścili tych bandziorów z Azkabanu, przyglądam się poczynaniom szczególnie jednego z nich – Fenrira Greybacka.
Paul zastanowił się przez chwilę nad tym nazwiskiem. Greyback… niebezpieczny wilkołak, który w latach sześćdziesiątych budował swoją pokaźną armię, swoją watahę… sięgał po najgorsze, czarnomagiczne sposoby, by zapanować nad młodymi wilkołakami, które przemienił. Chodziły plotki, że starał się znaleźć sposób na wywoływanie transformacji nie tylko podczas pełni, a jedynie za sprawą woli Alfy, jak sam się zwał.
— Śledziłam ostatnio byłą żonę Liama, która doprowadziła mnie do starej meliny na peryferiach Hogsmeade. Mam przypuszczenia, że Greyback zatrzymał się tam ze swoją watahą. Zapewne chcą skomunikować się z Szakalem i dołączyć do jego armii mieszańców.
Paul wybałuszył oczy.
— Skoro ich przyłapałaś, to dlaczego nie zgłosiłaś tego Set… to znaczy, Chamberlainowi?
Odkąd Seth Potter został zastąpiony Octavianem Traversem wszyscy nieskorumpowani Aurorzy, dopatrywali się jego następcy w Robercie Chamberlainie, którego razem z Dumbledore’em i Moody’ym najczęściej kojarzono z ruchem oporu.
Di oblizała wargi.
—Chamberlain to przedstawiciel ministerstwa, a ja… ostatnio nie ufam Ministerstwu. Rozmawiałam z Allie, i wydaje mi się, że lycanie znowu… znowu ścigają likantropów.
— Z Ally?! – powtórzył jak echo Paul, ignorując zupełnie drugą, bardziej dla Diany istotną część zdania. Uderzyła go lekko w głowę.
— Nie z tą Allie, tępaku! Mówię o Alicji Rowle.
— Co Alicja Rowle ma do watahy wilkołaków?
Diana wywróciła oczami.
—To, co cała jej rodzina… Todd Angelo, Flora Rowle… Masonowie… przecież to oni założyli Sektę Lycan. Od lat ścigają wilkołaków.Szukają lekarstwa. Myślę, że lycanowcy odrodzili się od Minchuma i mają większy wpływ na Departament Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami niż nam się wydaje. A my chcemy dorwać Greybacka, zanim zrobi to Szakal. Jego wataha nie może wpaść w łapy lycanowców.
Rozmawiali o pracy aż do samych Trzech Mioteł, tak, że kiedy padli na krzesła w pubie obok Allison i Emmeliny, wyglądali na wykończonych. Na chwilę zaczepiła ich Rosmerta, barmanka, która kończyła Hogwart niemalże równocześnie z Di i Paulem. Ally wyglądała na spiętą i nie odpowiedziała na pozdrowienie „Rosie”.
— Długo was nie było – zauważyła, odstawiając pusty kufel po piwie na bok. – Nie spodziewałam się, Di, że przyślesz tu Emmelinę.
— No widzisz – roześmiała się bałamutnie Di. – A ja nie spodziewałam się, że poślesz po Paula, żeby mnie ugłaskał. Mów lepiej, co ode mnie chcesz, Allison, zamiast zgrywać moją najlepszą przyjaciółkę.
Emma spojrzała na siostrę z wyrzutem. Przywykła do tego, że Diana była bezpośrednia i nierzadko bezczelna, ale zwykle miała ku temu jakiś określony powód. Paul westchnął ciężko.
— Di…
— W porządku, Paul – przerwała mu słodkim głosem Ally. – Diana jak zwykle nas rozgryzła. Przecież faktycznie mamy sprawę.
Pomilczała kilka chwil, najwyraźniej zbierając odpowiednie słowa, tak jak przed mową końcową w sądzie. Paul patrzał ostro na Di, jakby chciał wymusić w ten sposób na niej zgodę.
— Jak wiesz, ja i Paul, niedługo bierzemy ślub – Di zrobiła oczami młynek. Emma nie mogła w to uwierzyć, ale po raz pierwszy kusiło ją, by zareagować tak samo jak siostra. – I… chciałabym zaprosić pewną osobę, która… może być trudna do znalezienia.
Paul złapał narzeczoną za rękę, żeby dodać jej otuchy. Diana zrobiła taką minę, że Paul zamachnął się, by kopnąć ją w goleń… niestety, przypadkowo uderzył w stopę Emmeliny. Skrzywiła się.
— Misha nie jest moją prawdziwą matką – wyrzuciła z siebie Allison. – To znaczy… Mój tata, Eric, jest moim prawdziwym tatą, a Misha wychowywała mnie razem z nim, oczywiście zanim się rozwiedli. Ja… niestety, nie dowiedziałam się nigdy od niego, kim jest moja prawdziwa matka. Wydaje mi się, że to jego była żona, przed Mishą. Jestem pewna, że żyje – inaczej na pewno jeździlibyśmy z tatą nad jej grób. Zbliża się mój ślub i naprawdę chciałabym ją tam zobaczyć… ale…
— Pomyśleliśmy o tobie, Diano – wspomógł ją Paul. – Przypomnieliśmy sobie, że Ally ma w rodzinie – podkreślił to – kogoś, kto zawodowo zajmuje się tropieniem ludzi. Dla ciebie to z pewnością będzie pestka.
Obydwoje – Ally i Paul – przyglądali się teraz Di z błagalnym wyczekiwaniem. Emma niemalże czuła tę satysfakcję, jaką czuła jej siostra i zdradzała swoją miną, pozą i spojrzeniem.
—No nie wiem – wzruszyła ramionami. – Mam dużo roboty.
Cała trójka znała Dianę wystarczająco, żeby wyczuć, że dziewczyna wcale nie ma dużo do roboty – jest po prostu ciekawa, do czego cofnie się Allison, żeby wymusić na niej tą przysługę.
— Nieprawda – wtrąciła się Emmelina. Nie mogła się powstrzymać, żeby zrobić Dianie na złość – szczególnie po tym, jak sprowadziła tu Paula. – Nic nie robisz w tej chwili. Cały czas narzekasz, że odchodzisz z Ministerstwa i zostajesz prywatnym detektywem. Zdobywaj klientów.
Ally uśmiechnęła się z wdzięcznością.
— To prawda – zgodziła się Diana. – Ale prowadzę już, prywatnie, sprawę dla Potterów. – To pochłania cały mój czas wolny.
—W takim razie musimy chyba zapomnieć także o przysłudze, o którą ty poprosiłaś mnie – rzekł pewnie Paul, piorunując ją wzrokiem. – Nieprawdaż, Di?


V - NADZIEJA

Proszę, powiedzcie mi, że on jest w łazience albo zamawia drinka przy barze, bo zaraz się zdenerwuję! – jęknęła Diana, rzucając swoją elegancką torebkę na siedzenie dokładnie dzień później, o tej samej godzinie, w tym samym pubie.
W Walentynki w godzinach popołudniowych w Trzech Miotłach roiło się od młodzieży. Nastoletnie pary, przyklejone do siebie na wystrojonych kanapach, konsumowały różowe drinki, łaskotały po bokach i obcałowywały każdy cal swoich twarzy. Diana uważała, że to odrażające.
 Przy tym samym stoliku, co wczoraj Emmelina, Paul i Allison, siedziała inna trójka, w składzie dwie dziewczyny i chłopak – tym razem było to jednak nie o jednego chłopaka zbyt wiele, a zdecydowanie o jednego za mało.
Syriusz Black, co nie stanowiło dla nikogo zbytniego zaskoczenia, nie zadowolił się jedną zdobyczą – jedną ręką obejmował bladą brunetkę o orzechowych, rozbieganych oczach i niezdrowym kolorycie twarzy, a drugą – jej całkowite przeciwieństwo w postaci pstrokato ubranej trzpiotki z różowymi pasemkami pośród gęstych, czekoladowych fal. Hestia Jones i May Potter wydawały się średnio zadowolone z walentynkowego wieczoru w takich okolicznościach.
— James nie przyjdzie – poinformowała ją Hestia. – Przekazaliśmy mu, że widzimy się dzisiaj w Trzech Miotłach o tej godzinie, ale od razu zadeklarował, że nie ma zamiaru zmarnować walentynek.
Diana wzniosła oczy ku niebu. Och, jakże irytowała ją współczesna, hogwarcka młodzież, a zwłaszcza klasa Emmeliny!
— On nie może tak po prostu olewać tej sprawy – warknęła. – Seth się przyznał, obecnie badają jego akta, ale wszystko wskazuje na to, że zostanie uniewinniony – westchnęła ciężko. – Dlatego ten podpis do niczego go nie zobowiązuje. To nie tak, że musi na wezwanie zeznawać przeciwko ojcu. Ma się tylko tymczasowo przemeldować… przecież i tak jesteście w Hogwarcie, co to dla niego za różnica? Jego matce będzie lżej, jeśli formalnie będzie on przy niej, nie uważacie?
Hestia, May i Syriusz raczej nie wyglądali na przekonanych. Diana skrzyżowała ręce na piersi. Czekała na natychmiastową odpowiedź twierdzącą.
— James nie akceptuje tego, że ma się przeprowadzić do Calais – odezwał się Syriusz po krótkiej chwili. Diana zadarła brew. – Nie chce nawet o tym słyszeć.
— Woli zostać z ojcem?
May, Hestia i Syriusz ponownie wymienili spojrzenie.
—On chyba w ogóle nic nie woli… Udaje, że nic się nie stało. I… raczej nie wyobraża sobie przeprowadzki z Doliny Godryka, nawet jedynie na piśmie… generalnie nie znosi Francji – próbowała go usprawiedlić Hestia.
– A już w ogóle nie znosi dziadków van Weertów – mruknęła May.
— I wujostwa Rosierów – uzupełnił Syriusz. – W wakacje, kiedy do nich przyjechaliśmy, dał im nieźle popalić.
Di skrzyżowała ręce na piersi.
— No cóż, rozumiem, że to bardzo emocjonujące… ale James musi mieć świadomość, że choć na razie przeprowadzka jest ewentualnością, to ten dom może pójść na sprzedaż. Kiedy… - ugryzła się w język – jeśli… państwo Potter postanowią się rozwieść, będą musieli podzielić się majątkiem. Rozumiecie to… no nie?
Syriusz uśmiechnął się smutno.
— O tym to już w ogóle James nie chce słyszeć.
Diana pokręciła głową. Przeprasowała dłońmi plik dokumentów, zabezpieczyła zaklęciem przed pognieceniem i złożyła na ręce Syriusza.
— Kiedy już… ogarnie się sam ze sobą – mruknęła – to odeślecie te papiery do mnie, w porządku? Naprawdę nie chciałam męczyć jeszcze tym pani Belle. Tak? No to super. Nie będę was zatrzymywać.
May i Syriusz wstali energicznie. Oboje nic nie zamówili, a nawet nie zdejmowali płaszczy – zapewne od razu spodziewając się, że ta rozmowa nie potrwa długo. Obejrzeli się jeszcze za Hestią, ale dziewczyna dała im znak dłonią, że zaraz do nich dojdzie. Diana zmarszczyła czoło.
— Jesteś… prywatnym detektywem, prawda?
Uczucie deja vu uderzyło dziewczynę momentalnie. Bez przekonania kiwnęła głową. Hestia uśmiechnęła się z ulgą.
—A ile… Emm, bierzesz za… powiedzmy, odszukanie kogoś?
Gdyby nie twój wiek, pomyślała Diana. Spytałabym, czy nie poszukujesz irytującej córki o imieniu Allison. W sumie… jesteście do siebie nawet trochę podobne… Uśmiechnęła się pod nosem, przyglądając się raz jeszcze nonszalanckiej sukience i różowym pasemkom Hestii Jones.
— To zależy – odparła ostrożnie. – Ile mi to sprawi trudności. Wiesz… dopiero zaczynam interes.
Nie spodziewałam się, że od razu otrzymam tak wiele zgłoszeń. Gdybym wiedziała, odeszłabym z Ministerstwa wieku temu!
Hestia oblizała wargi. Nieśmiało wyciągnęła przed siebie rękę i położyła ją na stół. W zaciśniętej pięści trzymała jakiś medalik, bo łańcuszek owinął jej się wokół palców.
— W zeszłym semestrze wylądowałam w Mungu na pozaklęciówce – powiedziała cicho. – Miałam amnezję i… i do niedzieli, nie wiele pamiętałam. Ale… od kilku dni zaczynają wracać do mnie wspomnienia… bardzo szybko. I przypomniałam sobie, ile znaczy dla mnie ten medalik.
Rozwarła palce, składając medalik na stole przed Di. Był to skromny, srebrny łańcuszek ze staroświeckim puzderkiem w kształci serca. Wygrawerowano na nim znaczące inicjały: E.P.
― Moja matka podrzuciła mnie na Grimmauld Place, do domu rodowego Blacków, kiedy byłam niemowlęciem. Zostawiła mi po sobie tylko ten medalik – Di zaczęła badać go w palcach z ciekawością. – I… chciałabym ją zobaczyć… albo chociaż dowiedzieć się tylko, dlaczego – przełknęła ślinę. – Dlaczego mnie porzuciła. Muszę dowiedzieć się jak najszybciej, bo…
―…bo jesteś w ciąży i nie wiesz, co zrobić ze swoim dzieckiem – dopowiedziała Diana, patrząc na Hestię z lekkim rozbawieniem. – No co? Jestem detektywem. A ty głaszczesz się co chwila po brzuchu.
Dziewczyna uśmiechnęła się z podziwem, zabierając dłonie ze swojego brzucha.
―Wow – skomentowała. – Jestem pod wrażeniem.
Di uśmiechnęła się nieskromnie.
―Mogę zapłacić ci, ile będzie tylko chciała – wzruszyła ramionami. – Jestem z Blacków. Nie mam co robić z pieniędzmi.
Diana kiwnęła głową, wierząc jej na słowo. Nie mogła oderwać wzroku z grawerunku E.P. Dlaczego wydawał jej się tak bardzo znajomy…?



VI - MIŁOŚĆ

W pogrzebie Lissy Prince było coś takiego, że zdawał się nie trwać w teraźniejszości. Przypominał raczej wyblakle wspomnienie, oglądane ze starej, czarno-białej fotografii. Uroczystość zgromadziła całkiem pokaźną liczbę osób, bladych od mrozu, otulonych czarnymi płaszczami i ściskających rozłożone czarne parasole. Prószył śnieg, a poza tym buchał wiatr i padał zimny, brudny, londyński deszcz. W tle grały trąby.
Jo starała się ogarnąć wzrokiem wszystkich zebranych, ale było to bardzo trudne. Ona, Jordan i pan Evans stanęli raczej z tyłu, obok grupy dziwacznych mieszkańców Cokeworth, którzy serdecznie przywitali się z jej towarzyszami. Kondukt pogrzebowy, obejmujący grabarzy i członków najbliższej rodziny, jeszcze się nie opuścił małej kapliczki na końcu cmentarza.
Przez całą drogę od metra pan Evans zasypywał Jo rozmaitymi pytaniami. Niezwykle interesowało go, gdzie mieszkają teraz z matką (Leningrad? W sensie, za żelazną kurtyną?), co się stało z jej ojcem (Ale, jak to – jest w więzieniu? Za co go zgarnęli, za to że nie jest komunistą?), ile ma lat i gdzie się uczy (Chodzisz z Lily do szkoły? Słyszałaś, Petti Smith, to koleżanka naszej Lils!). Jo niezwykle ciężko było odpowiadać na te pytania. Oczywiście, nie chodziło tu o pana Evansa – który, pomimo bycia byłym kochankiem matki, co świadczyło bardzo, bardzo na niekorzyść jego zdrowia psychicznego, miał w sobie coś, co wzbudzało szczerą sympatię. Problemem była obecność Jordana. Jo do tej powiedziała mu już tak wiele kłamstw o sobie, swojej edukacji i stosunkami z Evansami, że zdążyła pozapominać część tych historyjek. Wyglądało na to, że do końca pogrzebu Ethan zdąży wyciągnąć z niej wszystko…
―Skąd znał pan Lissę? – zapytała na cmentarzu, mając nadzieję na zmianę tematu.
Ethan błysnął chłopięcym, lekko przygaszonym uśmiechem.
― Jej obydwie siostry były moimi sąsiadkami… Eileen i Esther… A Lissa długo pracowała jako barmanka w klubie mojego ojca. W latach pięćdziesiątych prowadził on hotel w Londynie, a klub wchodził w jego skład. To właśnie tam poznałem twoją matkę.
―Odwiedzała Lissę? – zdziwiła się.
Nie miała pojęcia, ze matka znała się z barmanką tak dobrze. Momentalnie zrobiło jej się słabo. Matka siedziała teraz u ciotki Walburgi w Londynie. Czy istniało najmniejsze prawdopodobieństwo, że wybrała się na pogrzeb starej znajomej? Ethan potaknął.
― Chodź ze mną – rzekł nagle, chwytając ją za rękę. – Wybacz, Jordan, zaraz wrócimy.
Mężczyzna pociągnął Jo przez tłum w kierunku miejsca przygotowanego przez grabarzy na trumnę. Tym razem ludzie, nie jak w metrze, grzecznie rozchodzili się na boki, by zrobić im przejście. Ethan uśmiechnął się do niej lekko, wyciągając coś z kieszeni kurtki. Jo zamrugała. Było to stare, mugolskie zdjęcie w sepii, zabezpieczone folią przed deszczem.
― Dużo osób składa teraz zdjęcia i kwiaty grobów – powiedział. – Przeszukałem strych i znalazłem moje zdjęcie z Lissą… pomyślałem, że może chciałabyś zobaczyć.
Jo sięgnęła po zdjęcie. Wykonane ono zostało w jakimś ciemnym pomieszczeniu. Cztery osoby siedziały na ozdobnej, staroświeckiej kanapie. Byli elegancko ubrani i trzymali kieliszki z winem. Zmarszczyła brwi. Najbardziej na prawo dojrzała Lissę – wesołą, drobną i piegowatą, taką jaką pamiętała ją Jo. Miejsce obok niej zajmował młody Ethan Evans – po raz kolejny, Jo rozpoznała go natychmiastowo, po oczach i chłopięcych rysach. Przypominał trochę Chase’a Reagana. Większe trudności przyniosła jej identyfikacja pozostałej dwójki. Intuicja podpowiadała, że śliczną blondynką, obejmowaną przez Ethana, była jej matka, ale zdrowy rozsądek całkowicie się temu sprzeciwiał. Kobieta uśmiechała się szeroko (to dyskwalifikowało Lukrecję na samym starcie!), miała bardzo ładne młode, naturalne rysy i dostojne fale w stylu starych hollywódzkich filmów, jakie lubiła oglądać z Jordanem. Ostatnia osoba na zdjęciu, czyli przystojny, ciemnowłosy mężczyzna obok Lukrecji, nie kojarzył się Jo z nikim, kogo znała.
―Kim jest ten mężczyzna? Ten tu – obok mamy? – zapytała Ethana ze szczerą ciekawością.
Mężczyzna wybałuszył oczy z niedowierzaniem.
— To przecież jej brat, Orion. Nie poznałaś swojego wujka?
Jo aż przeszedł dreszcz. Wujek Orion… nie widywała go bardzo często, jednak teraz, po tym, jak pan Evans zdradził jego tożsamość… Młody Orion Black wyglądał trochę jak Syriusz – posiadał te same błyszczące, figlarne oczy, ciemne włosy, opadające na czoło z gracją, był wysoki, dobrze zbudowany… uśmiechał się łobuzersko.
Co on robił na tym mugolskim zdjęciu?!
Jo i Ethan dotarli wreszcie do dołu. Tak jak powiedział pan Evans, wiele osób wrzuciło już do niego białe róże i zdjęcia w sepii. Dziewczyna zerknęła w dół. Ostatnie podarunki dla Lissy opadły na inną trumnę, włożoną do ziemi niżej. Obok dołu pozostawiono zdjętą tablicę nagrobkową.
Esther Prince – 1929-1960, przeczytała pierwsze nazwisko.
Elisabeth Prince – 1935-1977.
― Wracamy – szepnął do niej Ethan. – Patrz, już idzie konwój. Jest i Eileen na przodzie.
Wycofali się szybko z powrotem do Jordana. Razem z pozostałymi żałobnikami cofnęli się do tyłu, robiąc miejsce dla grabarzy z trumną oraz najbliższej rodziny.
Z przodu, tuż za grabarzami, szła chuda kobieta okryta woalem. Z jednej strony podtrzymywał ją mężczyzna w średnim wieku w gustownym cylindrze, z drugiej – młody, jasnowłosy chłopak o stalowym spojrzeniu. Jo poczuła nagle, że wracają jej mdłości i migrena. Odszukała dłoń Jordana i mocno ją ścisnęła.
— Znam tę kobietę – powiedział jej nagle do ucha. Jo zjeżyła się. – To pielęgniarka. Często pomaga mi przy pacjentach…
—Kojarzysz Eileen Snape? – zdziwił się Ethan Evans, który najwyraźniej usłyszał ich rozmowę. – Ona w ogóle pracuje?
Snape… Eileen Snape?
― Czy ten mężczyzna obok  to jej mąż? – spytała, próbując dostrzec w nim podobieństwo do Severusa. Ethan parsknął.
Toby? Och nie, to nie on. Uwierz mi – męża Eileen poznałabyś od razu… odrażający człowiek… mnie bardziej zastanawia ten młody… to nie jest przecież jej syn…
―Zaraz – zmrużył oczy Jordan. – Jego też kojarzę!
Jo i Ethan spojrzeli na niego z zainteresowaniem.
― Pamiętasz pacjenta z izolatki dwudziestej dziewiątej, J-J? Szukałaś mnie tam ostatnio.
Czy pamiętała pacjenta z izolatki dwudziestej dziewiątej? Miała ochotę się roześmiać. Znała na pamięć już tę paskudną zgadywankę: „Sely Daum, 29, E.P.” – Maudsley, izolatka 29, Tony Walker…
― Jest w katatonii – ciągnął Jordan. – Ten blondyn i pana sąsiadka, panie Evans, w kółko odwiedzają go i coś do niego gadają. To chyba wolontariusze. Może mają nadzieję, że chłopak ich słucha…
Sely Daum, 29, E.P… E.P… Przymknęła powieki.
Esther Prince – 1929-1960.
Elisabeth Prince – 1935-177.
Eileen Snape… Eileen… Eileen Prince.
Głuchy okrzyk wydarł się z jej gardła, kiedy zrozumiała ostatnią część zgadywanki… inicjały… inicjały osoby, która doglądała Tony’ego.
Jej okrzyk wzbudził zainteresowanie wśród niektórych członków konwoju. Jasnowłosa kobieta, idąca tuż za Eileen i dwoma mężczyznami, odwróciła głowę w ich kierunku.
Lukrecja Prewett zaniemówiła. Lustrowała spojrzeniem kolejno: swoją córkę, Jordana i Ethana Evansa.
― Jo?! – wykrzyknęła, przypadkiem trącając łokciem jasnowłosego chłopaka podpierającego Eileen. Jego stalowe spojrzenie spotkało się ze spłoszonymi, skośnymi oczami Jo.
Ostatnie, co zapamiętała Prewettówna, nim zemdlała, to ogromny ból w miejscu, gdzie znajdowała się jej blizna pozostawiona po klątwie Trevora…



VII – MIŁOŚĆ

Belle Potter, wciąż jeszcze nie ubrana w swój roboczy, uzdrowicielski frak, z mieszanymi uczuciami przyglądała się srebrnej klamce w kształcie węża. Grimmauld Place od zawsze wywoływało w niej niejasne odczucia, a raczej – niejasno negatywne. Dla pewności wyjęła raz jeszcze z kieszeni korespondencję sprzed lat i upewniła się, czy trafiła pod właściwy adres. Westchnęła ciężko. Mosiężna tabliczka z numerem dwunastym oraz umocowany pod nią grawer z godłem rodu Blacków nie pozostawiały żadnych złudzeń.
W przypływie gryfońskiej odwagi wyciągnęła rękę przed siebie i zastukała końcem różdżki w srebrnego węża. Poczuła nieprzyjemny ścisk w żołądku, kiedy drzwi natychmiast odskoczyły do tyłu. Niepewnie postawiła jedną nogę za próg, jakby czekając tylko, aż coś wyskoczy zza załamania korytarza i przepędzi ją z twierdzy Blacków.
Bywała w tym domu, ale bardzo dawno temu. Za jej młodości Blackowie niezwykle często organizowali bankiety i bale, a ona, jako narzeczona ich krewniaka Setha, zawsze otrzymywała zaproszenia na zabawy. Pamiętała, że migała się od nich na różne sposoby. Posępny dom Blacków (i jakże posępni domatorzy!) wysysał z niej energię i entuzjazm, tak jakby w rzeczywistości stanowił azyl dla dementorów. Jakby nie patrzeć, wiele łączyło go z Azkabanem – Grimmauld Place nie można było nazwać inaczej niż więzieniem, wzniesionym w dodatku na samym skraju czarodziejskiej cywilizacji.
Czasy zabaw szybko przeminęły. Po śmierci przebojowego Polluxa Blacka, pieczę nad domem przejęła jego najstarsza córka Walburga, a ona zadbała o to, żeby bawialnia Blacków nie była już  zatłoczona od gości. Ani więc Belle nie została więcej zaproszona go Londynu, ani nawet James nigdy nie odwiedził Syriusza, tak, że Belle miała okazję go odebrać. Westchnęła. W takich momentach żałowała, że nie posiada tupetu Setha – ten nie krępowałby, żeby nieproszony nawiedzać Walburgę Black.
— Z jakich to przyczyn szanowna pani Potter odwiedza moją panią? – usłyszała zachrypnięty głos dobiegający z okolic ciemnych schodów. Chwilę później rozległ się mało dyskretny szept: —Plugastwo… zdrajczyni krwi i wielbicielka mugoli… ukradła mojej biednej pni podłego panicza Syriusza.
Belle zmarszczyła czoło. Och tak, właśnie takiego powitania oczekiwała…
—Eee… kto mówi? – spytała, zwracając się w kierunku schodów. Walburga raczej nie miała takiej chrypy, choć jej głos zdecydowanie nie należał do przyjemnych. – Czy…?
Potężne mahoniowe drzwi po lewej stronie korytarza uchyliły się lekko. Belle dostrzegła cień eleganckiej kobiety. Na korytarzu rozległ się stukot obcasów.
— Co tam mamroczesz, Stworku? – usłyszała znajomy, kobiecy głos. Dziwne, dawała głowę, że Walburga mówi donośniej i bardziej piskliwie. – Ktoś przyszed… och! Annabelle!
Belle była nie mniej zaskoczona, kiedy z mroku wyłoniła się znajoma postać jasnowłosej kobiety o poszarzałej od mrozu cerze i chłodnych, błękitnych oczach. Przyglądała się ona Belle (a raczej – jej białemu fartuchowi uzdrowicielki) z lekkim zmieszeniem. Zdobyła się na lekki, choć niezbyt sympatyczny, uśmiech.
Obecność Lukrecji dodała Belle na tyle otuchy, że odwróciła się na pięcie i zamknęła za sobą drzwi. Zdawało jej się, że w przedpokoju Blacków jest jeszcze ziemniej i ciemniej niż na dworze, w lutowe popołudnie.
Swego czasu pracowała razem z Lukrecją w szpitalu i nawet za nią przepadała. Młoda panna Black, zresztą podobnie jak bardzo dawno temu jej brat Orion, była bardzo rozrywkowa i nowoczesna jak na swoją rodzinę. Orion był szkolnym podrywaczem, który nie zastanawiał się przesadnie nad pochodzeniem dziewcząt, z którymi się umawiał, a Lukrecja przez jakiś czas wynajmowała londyński apartament od mugoli i zorganizowała własne przyjęcie zaręczynowe w mugolskim klubie rock n’rollowym. Oczywiście, z czasem im to przeszło.
Najważniejsze dla Belle było w tamtej chwili jednak coś innego. Chodziła do klasy z Lukrecją w Hogwarcie i zdecydowaną większość zajęć przygotowujących na uzdrowiecielstwo odbywały razem. Wiedziała, że chociaż znacząco różniły się z panną Black światopoglądem, to należała ona do osób, z którymi można się dogadać, dobrze przygotować na projekt czy egzamin. Ta cecha w żadnym razie nie opisywała pozostałych Ślizgonów z ich klasy, którzy czerpali czystą przyjemność z robienia Belle na złość – jak Eileen Prince, Elfias Wileks czy też, a jakże, Walburga. Oczywiście, minęło wiele lat, a Lukrecja mogła do tego czasu zdziwaczeć jak cała jej kazirodcza rodzinka, ale Belle głęboko wierzyła w jej zdrowy rozsądek – w końcu wszystkie uzdrowicielki mogły się nim poszczycić. 
— Przyszłam tu w sprawie twojego bratanka – powiedziała. – Słyszałaś na pewno, że Syriusz jest teraz pod moją opieką…
— Niewdzięczny drań – usłyszała komentarz Stworka ze schodów. – Tak skrzywdzić moją panią, tak zranić swoją biedną matkę, tak ośmieszyć swoją szlachetną rodzinę…
— Och, zamknij się – warknęła Lukrecja w stronę skrzata. — Migrenę mam już od tego twojego zrzędzenia. Zajmij się sprzątaniem!
Belle uśmiechnęła się w duchu. Lukrecję za młodu zawsze irytowały podobne frazesy fanatyków krwi. Może wcale nie zmieniła się tak bardzo… Jasnowłosa kobieta spojrzała na nią protekcjonalnie.
—Źle, że przyszłaś. Powinnaś iść dogadywać się w pierwszej kolejności z moim bratem…
—Rozmawiałam już z nim – wpadła jej w słowo. – I Orion uważa, że Walburga powinna wycofać oskarżenie… Wiem, że oni są pokłóceni, ale…
Lukrecja zaklęła pod nosem.
—Cholerny Orion! Jak zwykle robi jej na złość… powiedz mi, jak mona pogodzić dwoje tak upartych ludzi? A raczej, dlaczego to mnie przypadła taka robota?
Belle nie odpowiedziała. Głupio jej było udzielać jakichkolwiek rad dla skłóconych małżonków, skoro sama obecnie trwała w separacji ze swoim mężem.
Razem z Lukrecją udała się z powrotem do mahoniowych drzwi, za którymi, o ile Belle, nie myliła pamięć, znajdowała się bawialnia. Po drodze z niesmakiem badała wzrokiem naburmuszone portrety dziadków i pradziadków Syriusza, a także powstrzymała śmiech, widząc takie absurdalne gadżety, jak chociażby zakrwawione kły wampira pełniące funkcję wieszaków na płaszcze czy też nogę trolla – będącego stojakiem na parasole.
— Nie miej za złe, jeśli Walburga będzie nieprzyjemna – rzuciła Lukrecja. – Ostatnio wiele przeszła… jest trochę nerwowa.
No cóż, gdyby Walburga była dla mnie „przyjemna”, to dopiero byłby powód do zaskoczenia…
Tuż przed drzwiami zatrzymały się. Lukrecja poprosiła gościa o zaczekanie chwilę w przedpokoju, po czym niepewnie wślizgnęła się do bawialni. Przez moment panowała cisza, potem ktoś wrzasnął, a następnie drzwi odskoczył w tył, a Belle pozwolono wejść do środka.
W bawialni zastałą więcej osób niż się spodziewała. Rozejrzała się po pomieszczeniu. Od czasów Polluksa pokój ten, dawniej pełniący rolę sali bankietowej, został przemianowany na ponurą jadalnię w stylu gotyckim. Przy gigantycznym hebanowym stole siedziały cztery kobiety. Pierwsza z nich, czyli Lukrecja, zajęła miejsce najbliżej drzwi, rozlewając tam z zaciśniętymi ustami herbatę do filiżanek. Na drugim końcu pokoju dostrzegła panią domu. Walburga znacznie postarzała się od czasu, kiedy razem z Belle tańczyła w tym pokoju. Miała gęste, poczochrane włosy – niegdyś kruczoczarne, teraz całkowicie siwe. Jej oczy nie zmieniły się – były wyłupiaste, jakby wybałuszone w ciągłej złości, i nabiegłe krwią. Ciemne brwi ostro odcinały się na jej niezdrowo wyglądającej twarzy. W dłoni trzymała długą, zapaloną fifkę. Opierała się łokciami na grubym obrusie, co jakiś czas gasząc o niego płomień. Obrus podtrzymywała jej z drugiej strony chuda, czarnowłosa kobieta z kwaśną miną i ziemistą cerą. Belle poczuła, ze pocą jej się ręce. Eileen Prince.
Ostatnia kobieta, z pewnością najmłodsza z całego towarzystwa, popijała herbatę i głośno pociągała przy tym nosem. Od razu w oczy rzucały się jej obce, łagodne rysy twarzy i skośne, błękitne oczy. Wyglądała na bardzo zmęczoną.
Belle odchrząknęła.
— Cześć, laski – przywitała się. Eileen spojrzała na nią wyzywająco. Walburgo głośno zaklęła (chyba poparzyła się fifką). Jedynie młoda dziewczyna odpowiedziała jej cichutko: „dzień dobry”. Walburga zaklęła raz jeszcze.
— Przestań! – fuknęła Lukrecja tonem, jakby karciła krnąbrne dziecko. – Przestań ich wszystkich wypalać. Orion jeszcze się z tobą nie rozwiódł.
Belle aż przeszedł dreszcz, gdy zrozumiała, czym był przedmiot rozmowy. Gruby obrus, podtrzymywany przez Eileen, tak naprawdę był gobelinem rodowym Blacków. Najwyraźniej wściekła Walburga postanowiła usunąć z niego dzisiaj kilka osób.
— Siadaj, Belle – mruknęła Lukrecja, wskazując jej miejsce obok Eileen. – Walburga cię słucha.
Walburga w odpowiedzi powiedziała coś bardzo wulgarnego. Przy niej słowa Stworka brzmiały jak komplementy zakochanego amanta.
— Ja… właściwie to przyszłam tylko na chwilę…
Perspektywa popołudniowej herbatki w tym upiornym gronie i siedzenia przy stole obok Eileen Prince, równie nieprzyjemnej jak w Hogwarcie, znacznie ostudziła jej zapał i chęć walki. Doskonale rozumiała, dlaczego Syriusz uciekł z tego miejsca…
— Chciałam tylko porozmawiać o Syriuszu.
Walburga wydała z siebie kolejny głośny krzyk, niczym gladiator ugodzony na arenie. Młoda dziewczyna zaniosła się cichym szlochem, chyba z przerażenia. Belle też miała ochotę się rozpłakać. Przypomniały jej się słowa Oriona, bardzo często powtarzane przez Syriusza: „Jedynym, co podtrzymuje Walburgę przy życiu, jest jej nienawiść”.
— Śmiesz tu przychodzić – mruknęła pod nosem do Belle. – Po tym jak ukradłaś mi syna… Po tym jak pozbawiłaś ród Blacków mojego pierworodnego.
Belle oblizała wargi.
— Syriusz jest już dorosły. Nikt ci go nie odebrał. On sam… on sam decyduje teraz, z kim chce mieszkać. Jeśli woli zostać u swojego przyjaciela… to musisz to uszanować.
Walburga splunęła. Im dłużej Belle się jej przyglądała, tym bardziej była pewna, że pani Black jest bardzo, bardzo nietrzeźwa.
— Przyjacielem… - zadrwiła. – Co za przyjaciel oddziela syna od matki… od przeznaczenia… i podburza go przeciw własnemu bratu.
—Syriusz popełnił błąd – kontynuowała, ignorując cały fragment o Jamesie. – Ale to był wypadek. Gdybyś zechciała porozmawiać z nim, Walburgo, dowiedziałabyś się od niego, że bardzo żałuje. A Regulusowi nie stało się nic poważnego. Rozmawiałam z pielęgniarką z Hogwartu, pani Pomfrey, i obydwie uważamy, że opuści skrzydło szpitalnego do końca tygodnia. To tylko zespół po…
— Och, a więc zdiagnozowałaś Regulusa – burknęła Walburga. – Jego też chcesz mi odebrać?
Belle poczuła, że ręce powoli zaczynają jej drżeć ze zdenerwowania.
Doskonale pamiętała dzień, kiedy Syriusz zapukał do drzwi jej domu w Dolinie Godryka. Był zrozpaczony, złamany psychicznie, upokorzony. W tamtej chwili zszokował Belle swoją pokorą, dojrzałością, opanowaniem… tak bardzo nie przypominał Syriusza, wesołego, żywego, zapalczywego i często przez to nierozsądnego. W rodzinnym domu nie mógł być sobą – nie spotkał się tutaj z miłością, zrozumieniem czy wsparciem, wręcz przeciwnie – od małego przyglądał się napadom histerii swojej matki-wariatki, wysłuchiwał łańcuszków przekleństw, odmawianych jak mantrę przez matkę i domowego skrzata, był świadkiem ciągłych zdrad swojego ojca, który bezczelnie sprowadzał do domu swoje kolejne kochanki. Może gdyby urodził się mniej gwałtowny, mniej niepokorny, łatwiej byłoby mu znieść godziny pustki, ciszy, po której następowały godziny wrzasków, fanatycznych frazesów, przekleństw. Może gdyby był taki jak młodszy brat, oderwany od rzeczywistości, introwertyczny, czasami bezrefleksyjny, łatwiej byłoby mu znieść cały ten obłęd, który stanowił codzienność w Grimmauld Place. Może.
To nie była wina jej ani Setha, ani Jamesa, że Syriusz zdecydował się żyć inaczej, żyć po swojemu. Była przekonana, że nawet gdyby nie spotkał na swojej drodze jej syna, gdyby trafił – zgodnie z wolą matki – do Slytherinu, zgadzał się z rodzinnymi poglądami i obracał w, zdaniem Walburgi, „odpowiednim” dla siebie towarzystwie – i tak by odszedł, i tak by nie wytrzymał. Coś w jego krnąbrnej duszy, w jego niespokojnym duchu, i tak by go do tego popchnęło. Zresztą, nie byłby pierwszym. Ilu przed nim czystokrwistych „zdrajców” nie wytrzymywało?
— Nie wiesz, co mówisz, Walburgo – pokręciła głową. – Orion też tak uważa. Mścisz się na Syriuszu, żeby ulżyć samej sobie… bo już nie możesz tutaj wytrzymać.
Walburga zerwała się na równe nogi.
—Orion… Orion tak uważa! – zaklęła pod nosem. – On… uch, czemu się jeszcze dziwię! Syriusz jest dokładnie taki sam jak ojciec… tak samo bezczelny… tak samo walnięty… tak samo zdradliwy
— Walburga! – upomniała ją Lukrecja. – On wciąż jest twoim mężem!
— Och, a więc występujesz przeciw Syriuszowi, bo chcesz zemścić się na niewiernym mężu?! – oskarżyła ją Belle, wyprowadzona już całkowicie z równowagi. – Jak możesz! I to w takich czasach, Walburgo – musimy się wspierać, zanim wszystkich nas załatwią! Nie myśl, że bycie panią Black uchroni cię przed śmiercią… armia Voldemorta już dawno przestała się z tym liczyć!
— Och, a więc jesteś przeciwniczką pozywania dzieciaków do sądów, bo musimy się wspierać? – zakpiła Eileen.
— Nigdy, ale to nigdy, nie pozwałabym mojego syna! Nieważne, czego by nie zrobił… Brzydzi mnie zatruwanie życia dzieciakom ze względu na własne porachunki…
Doprawdy, pani Potter? – odezwała się młoda dziewczyna. Belle spojrzała na nią dziwnie. – Nie poznaje mnie pani?
Kobieta jeszcze raz przyjrzała się dziewczynie. Ciemne, grube włosy… wschodnie rysy… ten złośliwy uśmiech… ten błysk w oku… siedzi obok Lukrecji, tak jakby… tak jakby była jej córką.
Poczuła, że słabnie. To ona!
Dziewczyna z rozprawy tego chłopaka, Isaaka – tego, którego skazano na pocałunek dementora za grzechy i błędy Setha. Jedyna, która zeznawała na jego korzyść. Przyjaciółka Deana Walkera i jego brata… Córka Lukrecji z Durmstrangu… och, no jasne!
— Ze względu na własne porachunki – zakpiła Eileen. – Och, no tak, ty i twój mąż słyniecie z tego, że potraficie ponieść odpowiedzialność za własne błędy… można chociażby uciec do kraju bez ekstradycji, kiedy wychodzi na jaw, że za młodu gwałciłeś w Związku Quidditcha uzdrowicielki… czy nie boli cię to osobiście, Annabelle? Co gdybyś sama miała takiego szefa?
— Przestań – powiedziała słabo. – Mój mąż nie brał w tym udziału. To było wiele lat temu… i nie ma… nie ma nic wspólnego z Syriuszem…
— Pogrzebałam dzisiaj drugą siostrę – kontynuowała Eileen. – Esther zginęła jako jedna z ofiar związkowców… dwadzieścia lat czekałam na ujawnienie prawdy na temat jej śmierci. Dwadzieścia lat czekałam na sprawiedliwość… i wygląda na to, że będę czekała jeszcze bardzo długo.
Belle podświadomie wycofała się w stronę drzwi. Czuła, że już przegrała tę rozmowę. Musiała jak najszybciej stąd uciec… bo mogła przysiąc, że zaraz wyciągnie różdżkę, i wysadzi ten obrzydliwy dom w powietrze.
— Dobrze – odpowiedziała z godnością. – Przyszłam do ciebie w pokojowych zamiarach… Jeśli chcesz wojny, Walburgo… to tą wojnę dostaniesz…
Wymacała palcami klamkę w kształcie węża. Marzyła o tym, żeby wyrwać się z tego pomieszczenia. Młoda dziewczyna, widząc chyba, że Belle planuje ucieczkę, zerwała się na równe nogi jak przed chwilą Walburga.
—Niech pani udowodni, że naprawdę myśli pani to, co mówi! – zażądała, głośno pociągając nosem. – Proszę wypuścić Tony’ego Walkera. Wiem, że pani rodzina przetrzymuje go w Maudsleyu, wśród mugoli!
― Jo! – skarciła ją matka, szarpiąc za rękaw. – Rozmawiałyśmy już o tym, uspokój się. Nie możemy nic zrobić z Anthonym… on jest bezpieczn…
―Ona go tam więzi! – wyrwała się matce Jo, pokazując palcem na Eileen. – Nikt z nas nie jest już bezpieczny, mamochka! Isaakowi zostało dziesięć dni życia, ona wyda niedługo Tony’ego… a potem… a potem przyjdą po mnie! Zabiją nas… zabiją nas, jednego po drugim!
― Przestań, Jo! Mówiłam ci…
Belle wykorzystała moment największego rozgardiaszu, żeby wymknąć się z jadalni. Szybkim krokiem pokonała przedpokój. Wrzaski Jo i jej matki powoli przycichały. Belle usłyszała jeszcze, jak „mamochka” stawia swojej córce ultimatum – wykupienie Tony’ego będzie kosztowało ją zerwanie znajomości z kimś o bardzo, bardzo mugolskim nazwisku.  


VIII – WIARA

Gdyby ktoś z najbliższego otoczenia Doriana Chamberlaina zobaczył go w tamtej chwili, od razu wyczułby, że coś tu nie pasowało. Po pierwsze, Dorian nie miał w zwyczaju spędzać wieczorów – a już zgłasza walentynkowych wieczorów! – w kasynach. Zwykle o tej porze we wtorki odrabiał prace domowe w bibliotece albo trenował ze swoimi kolegami najnowsze zagrania w Quidditchu. Nie lubił gier karcianych, a już zwłaszcza pokera, a nadto wszystko powodu materialne nie pozwalały mu na tracenie galeonów w równie lekkomyślny sposób. Po drugie, Dorian zdecydowanie nie grywał, i w ogóle nie bywał widziany, w takim towarzystwie.
Na prawo od niego, przy stoliku do pokera, siedziała wysoka dziewczyna z bujnymi włosami i bardzo dużym biustem. Nosiła ciężki makijaż i mnóstwo zbytecznej biżuterii. Obok niej karty tasował krupier przypominający trochę szykownego goblina z chciwymi iskierkami w oczach. Jego elegancki smoking kontrastował z poszarpaną szatą czarodzieja o dzikich, barbarzyńskich rysach oraz z bardzo luźnym ubraniem piętnastoletniego blondynka. Najdziwniejszy spośród nich był wysoki, szczupły mężczyzna z jasnymi włosami i zwierzęcą maską zasłaniającą twarz. Dorian rozejrzał się po całym towarzystwie, kolejno przywołując w myślach nazwiska upadłych:
Kendall Argent.
Noel Bonnet.
Oliver Jugson.
Barty Crouch.
I – rzecz jasna – Alec Mason.
Travers.
— Zabili Margaret – wypluł wzburzony Szakal, popijając swojego drinka. – Dzisiaj, podczas jednej z jej misji, Aurorzy… plugastwo z Ministerstwa… zamordowali Margaret Jugson – naszą siostrę, naszą towarzyszkę, naszą przyjaciółkę.
Twarz barbarzyńskiego mężczyzny lekko drgnęła. Jeśli ktokolwiek ze zgromadzonych odczuł – tak jak Szakal – falę zalewających go gwałtownych emocji, to nie otrzymał szansy by się z nimi uzewnętrznić. Tyrada dopiero się zaczynała.
— Dorwali ją, chcieli uprowadzić i zastraszyć… zmusić, by zdradziła nas – swoich przyjaciół! Chcieli zdeptać, splugawić jej życie, pełne poświęceń dla dobra Sprawy! Chcieli, aby w ciągu kilku swoich ostatnich minut, przekreśliła długie miesiące oddania naszemu Panu, żeby as sprzedała, zdradziła i upokorzyła. Myśleli, że jest słaba – ale nikt z nas nie jest… - Tu szybko zlustrował twarze wszystkich zgromadzonych przy stoliku – słaby – zaakcentował.
Kilka kart z talii wyślizgnęło się z rąk krupiera Noela. Kendall stłumiła ziewnięcie. Nie cierpiała, kiedy Alec robił się taki melodramatyczny – niestety, wysoka pozycja w hierarchii śmierciożerców i konieczność zarządzania najgłupszymi zwolennikami Pana, stale wymagała od niego teatralności i dramatyzmu.
— Jak długo mam coś do powiedzenia w tej sprawie… - ciągnął. – Jak długo posiadam jakiekolwiek wpływy i moc… to awanturę wam, że nie spocznę, dopóki nie zatrzymam podobnego draństwa. To…
— To wojna, Travers – przerwała mu zniecierpliwiona biuściasta pani Argent. – Raz padają zakonnicy, a raz pada na nas.
Szakal wyglądał, jakby miał w planach ją uderzyć za wygłoszenie podobnej oczywistości.
Dorian westchnął. Jasne, nie ulegało wątpliwości, że trwała wojna. I oczywiście, straty dosięgały obie strony, jednak… chciałby, gdyby oczywiście Opatrzność obdarzyła go podobną bezczelnością, powiedzieć coś takiego jak Kendall. Naprawdę chciałby. Niestety, nawet jeśli uwaga ta rzucona została nie do końca na poważnie, zupełnie nie podsumowywała rzeczywistości. Chamberlain coś o tym wiedział, jako syn przywódcy ruchu oporu. Powiedzenie, że ofiary padały „raz z jednej, a raz z drugiej strony” zupełnie nie oddawało faktycznych statystyk. Potyczki nie były bowiem wyrównane, a liczba strat porównywalna dla obu stron. Ani trochę.
 Zakonnicy, jak Śmierciożercy nazywali swoich najgroźniejszych oponentów z ugrupowania Dumbledore’a, byli tworem nierównym, lichym i pozbawionym motywacji. Działacze Zakonu Feniksa, którymi oprócz dyrektora Hogwartu kierował także auror Robert Chamberlain, byli po prostu skazani na zagładę.
Po pierwsze, działali dobrowolnie, w wolnym czasie po pracy, bez wynagrodzenia, perspektyw i motywacji. Śmierciożercy natomiast żyli jak w hippisowskiej komunie – choć z pewnością zgorszyłoby ich to porównanie. Dzielili się ze sobą majątkami i łupami wykradzionymi z domów swoich ofiar. Otrzymywali pokaźne nagrody za służbę, galeony, będące daninami od arystokratów lub też owocem grabieżnych wypraw na mugoli. Wraz z każdym zabitym mugolakiem, zakonnikiem czy aurorem, pięli się w hierarchii ważności, stając się powoli ulubieńcami swojego Pana.
Po drugie, zakonnicy unosili się honorem, który na tej wojnie stanowił ich największą słabość. Zmuszeni, by brać zwolenników Pana czy nawet ważniejszych czarnoksiężników żywcem do Ministerstwa, tracili ludzi, czas i energię. Nie mieli też sumienia, aby wykorzystywać istoty magiczne i wpływać na cywilów. Zresztą, Legion Szakala postanowił ich w tym już dawno wyprzedzić. Zastraszając apolitycznych czarodziejów i przekupując tych najbiedniejszych, dokonywali dynamicznej, czarnomagicznej ekspansji.
Po trzecie, oponentów było zdecydowanie za mało. Całe siły dywersyjne Ministerstwa zrzeszały co najwyżej setkę walczących czarodziejów. Czarny Pan natomiast zbudował armię. Dysponował gigantycznymi oddziałami złożonymi z fanatyków, morderców, więźniów i innych desperatów, którzy niczym nie ryzykowali. Mało tego, przekonał do siebie wiele magicznych istot i cywilów, wciągniętych do szeregów szantażem, Imperiusem bądź chęcią łatwego zysku. Każda strata w ludziach dla Zakonu lub Ministerstwa była niepowetowana. Śmierciożercy za każdą osobę poległą wynajdywali pięcioro kolejnych na jej miejsce. A tej machiny nie dało się już zatrzymać. Pozostawało kwestią czasu, zanim rebelianci, jak często nazywał popleczników Czarnego Pana Travers, dokonają zamachu stanu – opanują Ministerstwo i zaczną prawdziwą jatkę.
Co więc mogło jeszcze zmienić nieuniknione?
Przepowiednia Mary McDonald?, pomyślał z przekąsem. Bzdury…
— Nie, Kendall – burknął Travers. – Znasz zasady. Nasza krew – to ich krew, krew zabójcy, jego przyjaciół i całej jego rodziny. Jeden nasz człowiek, to dziesięciu zakonników. A za Mojrę… za Mojrę, która była z nami od początku, należy nam się szczególna zapłata.
W praktyce jeszcze nie wyglądało to tak tragicznie, ale Szakal był na dobrej drodze, żeby spełnić swoje obietnice. Stolik zatrząsł się, kiedy ich szef, opętany nagle jakimś demonem, stanął na stolik pokerowy i uzyskał zainteresowanie całego kasyna. Dorian miał bardzo złe przeczucia…
— Słuchajcie mnie! – ryknął. – Mam komunikat od naszego Pana.
Wszelkie szepty i szmery ucichły.
— Od dzisiaj… przekażcie wszystkim zainteresowanym… od dzisiaj Czarny Pan obiecuje, że za głowę każdego Aurora – powtarzam, Aurora! – wypłaci równe dwieście galeonów!
Młody Crouch wybałuszył oczy. Nie tylko na nim podobna niebotyczna suma zrobiła ogromne wrażenie. Zerknął niepewnie w stronę Doriana, ale ten pozostawał niewzruszony. Wiedział, że jego ojca nie tknie nikt – ani ojca, ani żadnego innego Chamberlaina. Dorian wierną służbą wykupił ich bezpieczeństwo.
— Powtarzam! Wypłacę każdemu za zabicie Aurora dwieście galeonów! Pięćdziesiąt za koalicjanta bądź członka Uderzeniowki, trzydzieści za żony, mężów i dzieci. Pieniądze wypłaca stary Lestrange.
Po tych słowach zeskoczył ze stołka w akompaniamencie braw i wiwatów. Barty jeszcze raz z przestrachem zerknął na Doriana – jego jedynego towarzysza z Hogwartu w tej grupie. Dorian westchnął. Współczuł młodemu takiej inicjacji. Alec dzisiaj  był o wiele bardziej fanatyczny niż zwykle, do tego stopnia, że pewnie brzmiał dla Barty’ego jak obłąkaniec.
Hazardziści w kasynie nazywali jednak Traversa swoim bohaterem, kiedy teraz, podekscytowani zaczęli błagać Szakala o nazwiska. Nie doczekując się odpowiedzi, przyczepili się do krupiera Bonneta – całkiem zresztą rozumnie. W końcu odkąd hogsmeadzkim kasynem zajął się Noel Bonnet, stało się ono, jak to ujął Alec, „sercem rebelii”. Chamberlain osobiście bardziej przypodobał sobie określenie: „melina”. Urządzano tu nielegalne spotkania szemranego towarzystwa, dobijano targu w zleceniach na płatne zabójstwa, a przede wszystkim – werbowano młodych Śmierciożerców i wypalano im znaki.
Travers westchnął ciężko. Rzucił na stół gruby plik zdjęć i pozwolił różnym ludziom podchodzić do nich i oglądać wizerunki znienawidzonych aurorów. Po pewnym czasie zaczął sam rzucać w ludzi tymi fotografiami, jakby zarażony ich dzikością i wigorem. Dorian nie mógł patrzeć na podobne szaleństwo. Mimowolnie odwrócił twarz w stronę Kendall. Dziewczyna ściągnęła brwi, sama też chyba lekko zaniepokojona poczynaniami ich „szefa”.
—Oszalał… - wyszeptała. – Do reszty już mu odbiło.
Dorian pokręcił głową.
—On tylko wykonuje rozkazy.
Atmosfera przy stoliku pozostawała napięta, kiedy Szakal wydał wszystkie zdjęcia, a karty i żetony do pokera zostały rozdane. Zanim zaczęli grę, musiał powiedzieć jeszcze kilka rzeczy:
— Co do was… myślę, że osobiście powinniśmy dopaść mordercę Margaret. Chcę wiedzieć… kto był wtedy na służbie?
Nikt z jego towarzyszy nie pisnął ani słowem. Wzburzony Szakal uderzył pięścią w stół.
— Jakiś Auror… Panie – mruknęła Kendall, która zwykle brała na siebie „przyjemność” donoszenia Alekowi na ich wrogów z Biura Aurorów.
—Jakiś Auror, Panie – przedrzeźnił ją Travers. – Chcę usłyszeć nazwisko.
Jego stalowe spojrzenie zlustrowało kolejno:
—Nie wmówicie mi chyba, że… syn szefa Departamentu Przestrzegania Prawa… - Barty Crouch nawet nie podniósł wzroku z podłogi – syn nowego szefa kryminologów… - Noel wzruszył ramionami – żona jednego z nich… i… - Travers z niecierpliwością szturchnął Doriana. —Chamberlain!
Oczy Barty’ego Croucha zrobiły się ogromne, kiedy Szakal rozprostował rękę wydłużoną o mahoniową różdżkę i przyłożył ją do gardła Doriana.
Travers – upomniał go lekko barbarzyński mężczyzna nazwiskiem Jugson, który do tej pory milczał.
— Kogo tatuś wysłał po Margaret? – zażądał odpowiedzi Travers. Jego różdżka boleśnie uciskała jego tchawicę.
— Dorian! – syknęła Kendall. Alec wydał ciche warknięcie.
— Nie…
Gadaj!
— To był Nolan Podmore! – wyrzuciła w końcu z siebie Kendall. – Stary Auror, z plutonu Roberta Chamberlaina – wyjaśniła. – On… on szkolił Liama – Z godnością odrzuciła włosy na plecy, wspominając imię byłego męża. – Nie podnoś na nas różdżki, Travers – mruknęła. – Jesteśmy przecież przyjaciółmi…
Szakal mierzył Doriana jeszcze przez chwilę wściekłym spojrzeniem, lecz po chwili wyraz jego twarzy złagodniał. Schował różdżkę z powrotem za pazuchę. Dostał, czego chciał..
Dorian zacisnął pięści pod stołem. Nie podziękował Kendall.
— Podmore, Podmore – powtórzył Travers, jakby smakując w ustach to nazwisko. – Hm…. No tak, to znane nazwisko, bardzo szanowane nazwisko… pluton Chamberlaina… no, no, Dorian, mam nadzieję, że dobrze zapamiętasz wujka Nolana.
Chłopak nie myślał jednak w tamtej chwili o wujku Nolanie. Wyrzuty sumienia ścisnęły jego serce.
Sturgis…
On i Sturgis Podmore byli przyjaciółmi od zawsze – ich ojcowie bowiem razem zaciągnęli się do Aurorów i przyjaźnili się jeszcze za czasu Hogwartu. Mieszkali razem od pierwszej klasy… potem obydwoje wskutek problemów rodzinnych musieli na rok zawiesić edukację – ale jednak spotkali się znowu, w klasie absolwenckiej. Sturgis wdał się w ojca. Po Hogwarcie planował wesprzeć Zakon. Natomiast Dorian…
—W takiich okolicznościach, Dorian – usłyszał głos Aleka, który mówił z tak złośliwym okrucieństwem, jakby usłyszał przed chwilą wszystkie jego myśli... – Tobie osobiście powierzam zadanie załatwienia oprawcy Margaret.
Załatwienia oprawcy… Załatwienia Nolana Podmore’a…
— Pozwól mi się zemścić – wtrącił się szybko Oliver Jugson. – Chce pomścić swoją siostrę.
— To sprawy rodzinne, Panie – poparł go także i Noel. – Oliver powinien pomścić Margeret… Dorian nawet jej nie znał.
Alec nie wyglądał na przekonanego.
— Nie mogę opuścić Hogwartu, nie wzbudzając podejrzeń – zauważył sam zainteresowany. – Teraz działam w szkole… sam powiedziałeś, że tam bardziej ci się przydam.
Travers zacisnął swoje usta w cienką, pobladłą linię. Wyraźnie bił się z myślami.
— Myślałem, że będziesz tam bardziej użyteczny – mruknął. – To samo tyczy was: jesteście całkowicie bezużyteczni – fuknął. – Nie macie mi do przekazania żadnych użytecznych informacji, pomimo doskonałych koneksji! Chcesz zadanie do Hogwartu? – fuknął na Doriana, przypominając sobie o jego obecności. – Proszę bardzo!
Rozzłoszczony opróżnił kieszenie swoich spodni. Staroświeckie zegarki, pierścionki, broszki, długopisy, a nawet bukieciki kwiatów na nadgarstek wylądowały prosto na stos żetonów i kart. Dorian, który akurat miał karetę, zgarnął żetony razem z dziwnymi przedmiotami.
— Podrzuć uczniom czarnomagiczne przedmioty – mruknął. – Do końca lutego chcę odnotować większą liczbę zaciągnięć do Szeregów niż kiedykolwiek. Zrozumiałeś?

________________________




13 komentarzy:

  1. O jeju, nowy rozdział! Tak długo czekałam, straciłam już nadzieję, a jednak jest! Jak przeczytam napiszę dłuższy komentarz.
    Bardzo się cieszę, że wróciłaś!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kochana Queeny, a ja bardzo cieszę się, że mimo takiego czasu nadal tutaj jesteś <3

      Usuń
  2. ABI YER BAAACK OMG NAWET NIE WIESZ JAK SIĘ CIESZĘ.
    Skomciam jak przeczytam, ale musiałam się podzielić moją radością. Luv u ❤️
    ~Ar

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ok, przeczytałam, więc pora na komcia :3 Jak już mówiłam, ogromnie się cieszę, że wróciłaś! Zaczynałam powoli tracić nadzieję, nie powiem, że nie :P But here you are! I nie mogłabym być szczęśliwsza ❤️ (nawet jeśli w twoim wielkim come backu nie ma Jily. Jestem w stanie to wybaczyć).
      Co do samego rozdziału. Tęskniłam za Twoim stylem i postaciami ❤️ Szczególnie za JOrdanem i Huncwotami. Nawet, jeśli nie zobaczyłam moich ukochanych dzieci (aka Jily).
      [Ogólnie wyszłam trochę z wprawy i nie do końca pamiętam, co się działo, więc może po prostu skomciam rozdział przy okazji ostatniej części? XD]
      Rozdział mi się podobał, jestem ciekawa jak to się dalej potoczy :3 Jeszcze raz, kocham Cię, cieszę się, że hztl wrócił (na stałe, mam nadzieję!) i nie mogę się doczekać kolejnych części!
      Ar. 😘

      Usuń
  3. Abby <3 jak dobrze ze wróciłaś z nowym rozdziałem! Widzę ze długi wiec przeczytam i skomentuję nieco później, ale hurra! <3 <3 tęskniłam bardzo :((
    Nelcia

    OdpowiedzUsuń
  4. Ojejku, aż nie mogłam uwierzyć, kiedy zobaczyłam nowy rozdział. Ostatnio prawie w ogóle nie czytałam żadnych blogów, tym bardziej takich, przy których mogłabym poczuć ten czarodziejski klimat, dlatego bardzo, bardzo się stesknilam. I muszę przyznać, że wróciłas w dobrym stylu. Aż czuję zazdrość, kiedy to czytam, bo cholercia to naprawdę jest dobre.
    Zaczęliśmy od Tony'ego, a do mnie dotarło na powrót gdzie on właśnie się znajduje. Opis jego półsnu/wyobrazen był świetny. Czułam się tak jakbym tam była, co było nieco przerażające, ależe fajne. / Przy fragmencie z Jo przypomniałam sobie o Isaacu i o tym, że niedługo go usmierca (mało tego spotka go coś gorszego od śmierci) i zrobiło mi sie bardzo, bardzo szkoda Jo, bo jak do tej pory naprawdę straciła wielu przyjaciół. I wciąż jakoś tak niestety jest, że traci. I jeszcze ten medalion. Jo zdecydowanie nie ma szczęścia. / Ogólnie mam wrażenie, ze Hogwart na krótką chwilę wrócił do choć krzty normalności. Niepokoi mnie trochę Bree, ale nie pamiętam dlaczego. Diana z pewnością rozwiąże wszystkie te sprawy, bo... no cóż jest dobra. / Belle Potter musiała chyba byc świadoma tego, ze nie wygra tej walki. Kiedy przychodzi sie do Blackow i probujetak rozmawiac z Walburga (z Walburga ktora skrzeczy nawet po smierci, jako obraz) zazwyczaj podejrzewam nie konczy sie to za dobrze. / Doriana nigdy jakos szczególnie nie lubiłam i lubić zapewne nie będę.
    Pamietalam ogólnie co i jak, ale mnóstwo rzeczy wypadlo mi z głowy. Pamiętam, ze wczesniej na po początku przy rozdziale pisalas takie ala w popedznim odcinku. I teraz będziesz tak robić?
    Rozdział ogólnie świetny. Nie mogę sie doczekać następnych
    AT

    OdpowiedzUsuń
  5. Hej, hej,
    jejku nie mogę nadal uwierzyć, że ten rozdział tu jest.
    Jest świetny jak zwykle. Choć tak dawno to wszystko czytałam, że się gubię troszeczkę.
    Ogólnie to Doriana nigdy nie lubiłam, więc...
    Przy fragmencie z walentynkowym losowaniem miałam takie "ach, to rzeczywiście jest hztl" :D
    Brakuje mi Jily, ale to nadrobimy kiedyś, tak...?
    I sprawa matki Hestii? Czyli jednak, według moich podejrzeń, któraś z sióstr Prince? Hmm...
    Już naprawdę nie wiem co tu napisać.
    Cieszę się, że wróciłaś, Abby.
    I pozdrawiam, i weny życzę
    ~ U.P.Z.K.C.N.
    (Och. nawet własnego nicku nie ogarniam już xd)

    OdpowiedzUsuń
  6. O mój Boże, nie było mnie na blogerze z dobry rok, teraz sobie tak wchodze z ciekawosci i co widze? Nowy rozdzial mojego ukochanego ff! Nie ma slow, ktore moglyby opisac to co teraz czuje, ale jestem wzruszona, bo przypomnialy mi sie dawne czasy blogerowe... jestem tak bardzo szczesliwa i zabieram sie do czytania, Wiatr (o ile jeszcze mnie pamietasz XD)

    OdpowiedzUsuń
  7. wypadałoby popracować trochę nad kolorystyką strony. Warsztat pisarski masz dobry, ale pewnym utrudnieniem w czytaniu jest właśnie szata graficzna

    OdpowiedzUsuń
  8. Aż poczułam chłód tej lodowej bieli...

    OdpowiedzUsuń

Autorka jest głodomorkiem, a akurat nie ma Danio w pobliżu. Chcesz ją dokarmić? Napisz komentarz! Wystarczy zwykłe: "przeczytałem" z anonima, a ona już ma dzienne zapotrzebowanie Witaminy K(omentarz).

Theme by Lydia Credits: X, X