INFO
Kochani! Czwarta Furia jest już naprawdę ostatnią Furią, w której powinny znaleźć się odpowiedzi na WSZYSTKIE najważniejsze pytania, które padły przez całe to opo, wyjąwszy tylko sprawę Phila van Weerta, bo jak już wspominałam - to będzie wątek trzeciej części. Furia zbudowana jest tak, że zawiera trzy długie fragmenty narracji poprzeplatane cytatami z poprzednich rozdziałów (adnotacje na dole). Na samym dole zamieściłam też rozliczenie ze wszystkich tajemnic w formie krótkich pytań i odpowiedzi. Jeśli jednak ktoś z was znajdzie cokolwiek, co będzie głupie/dziwne/mętne/bez sensu, w jakimkolwiek rozdziale, jaki tutaj został publiknięty, to zapraszam go serdecznie na jedyne takie Q and A. Pod tym rozdziałem, ale tylko pod tym (spoilery, spoilery, spoilery bolą), będę odpowiadała na każde pytanie nie w mój rozmemłany sposób, ale w prosty, krótki i jasny (tak jak zbudowane jest rozliczenie na dole rozdziału). Karty idą na stół, kochani, a ezoteryczne tajemnice stają się publiczne c:. Miłej lektury!
„Furia – rzymski odpowiednik greckiej bogini zemsty, erynii. Wysłuchiwała skarg wnoszonych przez śmiertelników na zabójców i wymierzała sprawiedliwość tam, gdzie nie wymierzyła jej rodzinna wendetta. Ponieważ nie należało wymawiać jej imienia, nazywano ją również Łaskawą.”
#24
Pełnia, dzień po
ROZPRAWIE
Marlena nigdy nie
była fanką kiczowatych historii miłosnych z niegrzecznymi chłopcami w roli
głównej. W przeciwieństwie do wielu swoich rówieśniczek nie lubiła zaznajamiać
się z ich treścią, ani o niej słyszeć, ani też się nad nią zastanawiać – jednak
należało pamiętać, że przez znaczną część życia przyjaźniła się z Emmeliną – a
więc podobne rozrywki znalazły się poniekąd razem z nią w pakiecie.
Emmelina zapewne sprzeczałaby się z Marley w tej kwestii,
ale w romansach wszystkie wydarzenia przebiegały według jednolitego, utartego
schematu. Był sobie niegrzeczny chłopak, noszący kurtkę ze smoczej skóry,
obcięty na rekruta i będący absolutnie nie do wytrzymania, i była pruderyjna
dziewczyna, która w miarę kolejnych stron gubiła pruderię, zdrowy rozsądek i
własną osobowość. I chociaż nic nie wskazywało na to, ażeby Marley przypominała
w czymkolwiek ową bohaterkę, czuła się, jakby na siłę ktoś umieścił ją w
podobnej powieści – a przynajmniej wyrwał żywcem z jej kart Aleka.
Alexander Mason, jak na prawdziwego niegrzecznego chłopca
przystało, przypominał zarazem Casanovę i Supermana, George’a Wickhama, Jima
Starka i młodego Voldemorta – niesamowitość, rycerskość i podłość ścierały się
w nim w dziwnych proporcjach. Był szarmancki i pewny siebie, zdemoralizowany i
fascynujący, niebezpieczny i bardzo seksowny. I zapewne, gdyby Marlena odrobiła
lekcję z czytywania romansów, i gdyby jej młody duch zapłonął uwielbieniem do podobnego
modelu partnera, przepadłaby bez reszty, tak jak zrobiłoby większość znanych
jej dziewczyn. Marlena jednak, jak już zostało powiedziane, nigdy nie było
fanką tych kiczowatych historii – dlatego też urok Aleka zupełnie się od niej
odbił, jego promieniująca aura zatrzymała się, jakby przechodząc przed ołowianą
płytę, i w ostateczności jedyne, co dotarło do głębi jej serca, to strach i
niepokój. Obcowanie z Alekiem dręczyło ją i wprawiało w dyskomfort, odczuwała
jedynie czyste zagrożenie i obawy, bez najmniejszego ułamka ekscytacji i
podniecenia. A nadto wszystko, Marlena nie mogła tak łatwo dać się zdemaskować
– nawet jeśli nie potrafiła grać i udawać, musiała sprawiać wrażenie dziewczyny
zachwyconej buntowniczą naturą swojego nowego narzeczonego, musiała uśpić jego
czujność i wmówić mu, że jest nieporadna i głupiutka, i bardzo naiwna. Tylko
wtedy istniała szansa, że przyszłość ulegnie zmianie.
— Czy Alec ci się spodobał, Leno? – zapytała ją Bree, na
chwilę odrywając miękką szczotkę od skołtunionych włosów Marley.
Dziewczęta siedziały w dormitorium Colette i Natashy. Był
wczesny wieczór, za oknem mrok powoli gęstniał, a parawan ciemnych, ściśniętych
chmur przykrywał srebrzystą, pełną lunę. Marlena odczuwała dyskomfort, kiedy
raz po raz zerkała na niebo i widziała coraz więcej błyskających gwiazd. W
uszach dudniło jej wyobrażone wycie wilka, a nadto czuła, jak pewna dziwna,
nieokreślona siła wewnętrzna napiera na czuły środek jej czoła. Tej pełni nie
myślała jednak o Remusie.
— Pewnie boisz się waszego spotkania, co? – kontynuowała
Bree, nie czekając na odpowiedź. Marlena skrzywiła się, czując jak jej kuzynka
niedelikatnie stara się rozplątać kołtun w jej włosach. – Pewnie boisz się też
dzisiejszej pełni.
— Nie tak łatwo mnie wystraszyć – powiedziała tylko, choć
nie zabrzmiało to przekonująco. – A Alec jest… intrygujący. Jestem pewna, że i tym razem się nie myli.
Bree zamruczała pod nosem coś, co nie brzmiało na zgodę.
— Wszystko się ułoży, zobaczysz – odpowiedziała z wyczuwalną
nutą fałszu. Marley mimowolnie przeszedł dreszcz. – Alec ma plan na wszystko, a znak Jules
niedługo wyblaknie.
Nie podoba mi się jego
plan, pomyślała, ale odpowiedziała jedynie dosyć sztucznym uśmiechem.
Zerknęła niemrawo na Bree. Wiedziała, że nie należy jej ufać, a jednak czuła silne
przeczucie, że tym razem obydwie grają w tej samej drużynie – że Bree też
skrycie deklarowała się jako przeciwniczka Aleka i jego wariactw.
— Wiem, że jesteśmy na wojnie – powiedziała cicho. Bree na
chwilę przestała czesać jej włosy. – I wiem, że dla Isaaka nie ma już ratunku,
ale… - wzruszyła niewinnie ramionami. – Jest mi ich wciąż trochę szkoda.
Bree pokręciła głową i oddała jej szczotkę. Wyciągnęła swoje
dość krótkie nogi na wykładzinie.
— Alec nie chciał, żeby tak wyszło… przecież wiesz.
— Czyżby?
To pytanie zawisło w powietrzu przez jakiś czas, zanim
odpowiedź Bree zepchnęło je w dal:
— Gdyby sytuacja się odwróciła, oni zrobiliby nam to samo –
oświadczyła, krzyżując nogi po turecku. – Miałam przyjemność poznać Isaaka, i
Jo, i Walkerów. Wiem, jacy są. Czy ty
ich znasz, Leno?
Przez moment przed oczami błysnęła jej doskonała sylwetka
Jo, smukła, wysoka i dumna, niczym wyciosana w marmurze, jej błyszczące, czarne
włosy i ta aura, którą roztaczała, zupełnie jakby w jej kroku i chodzie kryło
się pewne ostrzeżenie. Wspomniała też Isaaka, jego wiecznie zamglone oczy i
głęboki głos, który zdawał się przenikać przez całą bibliotekę, wtedy, kiedy w
zeszłym semestrze razem tak przesiadywali.
— Przykro mi, że nie potrafię ci pomóc – powiedział jej
pewnego wieczora kilka tygodni temu. – Przerosło to mnie i moje zrozumienie.
Mam nadzieję, że kiedyś spotkasz kogoś, kto rozwiążę twoje problemy, Marley.
Marlena znalazła – już kilka tygodni temu. I wbrew słowom
Bree dostrzegała zbyt wiele podobieństw pomiędzy Isaakiem i Alekiem, z tą jedną
różnicą, że ten pierwszy nigdy nie mydlił jej oczu, a ten drugi niemalże
rozpoczął ich znajomość od obiecanek bez pokrycia.
— Nie – skłamała
niepewnie. – Oczywiście, że ich nie znam. Masz rację, Colette.
Bree odetchnęła, nerwowo poprawiając swoje platynowe włosy.
— Nie powinnam zatrzymywać cię tak długo… to trudna noc dla
nas wszystkich. Myślę, że powinnam zajść jeszcze w kilka miejsc.
Marley uśmiechnęła się pod nosem. Doskonale wiedziała, co
chodzi po głowie Colette.
— Remus Lupin jest pewnie jeszcze w skrzydle – powiedziała
szorstko. Bree potaknęła. – Chociaż to kwestia minut…. zanim stamtąd wyjdzie.
— Kilkunastu minut – uzupełniła Colette.
Jakaś ty
doinformowana, Bree, pomyślała z przekąsem Lena, ale natychmiast pozbyła
się z twarzy skwaszonej miny. Nie podobało jej się, do jakiego stopnia Remus i
Colette się zaprzyjaźnili – oszukiwałaby samą siebie, gdyby twierdziła inaczej.
Musiała jednak przyznać, że w obecnej sytuacji – kiedy to została narzeczoną
Aleka Masona – nie jej przyszło decydować, z kim powinien spędzać czas jej były
chłopak. Jakby się nad tym dłużej zastanowić, to generalnie znalazła się pod
ścianą, w tak niedogodnym położeniu, że utraciła moc działania w jakiejkolwiek
sprawie. Kiedy jednak nie ma się ani narzędzi, ani środków, ani mocy, by
zadziałać, trzeba zadowolić się jedynie własnym rozumem.
— Nie mogę powiedzieć ci zbyt wiele, Bree – zaczęła. Choć
nie należała do uzdolnionych aktorek, jej rozdarty ton głosu zabrzmiał całkiem
autentycznie. – Ale jestem pewna, że uświadomiłaś sobie, jakie… dolegliwości… spotkały Remusa.
Bree wlepiła wzrok w podłogę.
Dobrze, że
przynajmniej tego nie utrudnia, pokrzepiła się Lena.
— Wiem, że powinnam załatwić to z nim osobiście, ale
wolałabym nie dostarczać Hogartowi tematów do plotek… szczególnie teraz, kiedy
Alec jest w Hogwarcie, i kiedy sprawa posagowa jest taka świeża… rozumiesz?
— Nie jesteś z nim chyba dalej… - przerwała Bree, w dalszy
ciągu unikając jej wzroku - …w związku? Nie
prosisz mnie o…
Lena roześmiała się fałszywie.
— Oczywiście, że nie, głuptasie.
Aż tak źle o mnie myślisz? – udała oburzenie. – Po prostu Remus za bardzo
wszystko przeżywa i chyba wciąż obwinia siebie o… moją przypadłość. Chciałabym
wyjaśnić mu, że jestem z Alekiem... i że Alec z powrotem przywraca moje życie do
normalności. Żeby… po prostu żeby wreszcie przestał się zadręczać.
Bree w dalszym ciągu wyglądała na podejrzliwą, ale wyraz jej
twarzy nieco złagodniał.
Chyba ją udobruchałam,
ucieszyła się Lena, i zanim zdołała się rozmyślić, już wyciągała przed
kuzynką szczelnie zaklejoną kopertę.
— Możesz przekazać mu ten list? – spytała. – Są tam
wyjaśnienia… Wolę, żeby usłyszał o mnie
i o Aleku, zanim ta plotka obiegnie Hogwart. Jestem mu to winna.
— Oczywiście – zgodziła
się Colette nieco cieplejszym tonem. Najwyraźniej poczuła się ważnym ogniwem
pośrednim pomiędzy światem a Remusem, co mile łechtało jej ego.
Lenny i Bree przez kilka chwil utrzymywały niezręczny
kontakt wzrokowy, kiwając głowami i uśmiechając się aż do bólu policzków, aż w
końcu pierwsza z nich zamrugała i podniosła się z podłogi. Resztę włosów
ostentacyjnie zaczęła rozczesywać palcami.
— Też wychodzisz… prawda?
Bree uśmiechnęła się zagadkowo.
— Muszę przebrać mundurek w coś wygodniejszego. Raczej nie
wrócę już do zamku.
— To… to ja też się przebiorę – mruknęła, wskazując na drzwi
dormitorium. – W takim razie… do zobaczenia na zebraniu.
— Pamiętaj o masce!
Lena wzniosła oczy ku niebu, ale Bree już tego nie
wiedziała. Drzwi zaskrzypiały, a potem wydały głuchy łoskot. Głośne, niezgrabne
kroki potoczyły się echem po klatce schodowej dziewcząt, aż zupełnie nie
ucichły, a Marley nie znalazła się z powrotem w sypialni numer cztery.
Colette stanęła na równe nogi i wyciągnęła ręce jak kotka
przygotowująca się do skoku. Ostentacyjnie zmieniła wyraz swojej twarzy – z
nienaturalnego, szerokiego uśmiechu do nieco niełaskawej miny pokerzysty.
Odwróciła się na pięcie. Sięgnęła palcami do pierwszego guzika swojej polówki.
— Możesz już wyjść, Travers
– rzuciła głośno. Palcami wystukała ścieżkę w dół, do drugiego guzika. –
Dobrze wiem, że tu jesteś!
Stłumiony śmiech rozległ się znikąd. Kilka chwil później
wysoki, wysportowany chłopak o jasnych włosach odrzucił swoją pelerynę niewidkę
na jedno z łóżek współlokatorek Bree.
Dziewczyna odpięła trzeci guzik, skrzyżowała ręce na piersi
i spiorunowała go nieprzechylnym spojrzeniem. Alec tylko się uśmiechnął.
— Szpiegujesz mnie?
— Przyjaźnisz się z moją narzeczoną?
Colette parsknęła.
— Myślisz, że mam jakiś wybór? Wolno mi przyjaźnić się tylko
z rodziną. Ciotka Flora postanowiła uznać z powrotem jej matkę i przepisać całą
fortunę wujka Nicka na McKinnonów. Marlena jest oficjalnie jedną z nas. Jest
McDonaldem. Jest Rowle’em.
— Wciąż niezbyt przypomina mi słodką Alicję – westchnął
teatralnie. – Ani Mary. Ani nawet ciebie.
— A ja myślę – zripostowała jadowitym tonem. – Że nawet nie odczujesz zmiany, przeskakując z
Alicji na nią. Mają co nieco
wspólnego. Na przykład Lena tez cię zdradza.
Alec wydawał się szczerze zaciekawiony – a przynajmniej
bardziej niż przez całą tę beznamiętną wymianę zdań. Bree schyliła się i
pochwyciła kopertę, który przed kilkoma minutami został jej powierzony. Łokciem
prawej ręki przytrzymała na wpół rozpiętą koszulę, a palcami lewej rozdarła
kopertę i rzuciła papeterię w kierunku Traversa. Chłopak pochwycił ją z
refleksem szukającego.
List, wbrew słowom Marley, wcale nie zawierał w sobie
wyjaśnień, usprawiedliwień ani żadnych innych słów, które sugerowałyby, że
Marlena zmieniła swój stan matrymonialny i chciała zakomunikować to swojemu
byłemu ukochanemu. Wręcz przeciwnie:
R-
Musimy pogadać.
Spotkajmy się w
Walentynki na Wieży Astronomicznej – mam nadzieję, że uda ci się wymknąć ze
Skrzydła.
~M.
Alec westchnął dramatycznie, udając zranionego amanta.
— To potworne, Angelo – odpowiedział rozbawionym tonem. – A
przecież to ty masz coś do Remusa
Lupina, czyż nie? Co teraz będzie?
Bree zachowała niewzruszony wyraz twarzy, odbierając Alekowi
papeterię i sama wczytując się w list. Kręciła głową i parskała podczas całej
tej krótkiej lektury.
— Remus Lupin jest likantropem – zauważyła chłodno, ciskając
list na ziemię. Niezbyt subtelnie przycisnęła go do ziemi swoim obcasem.
— To jeszcze lepiej! – uradował się Alec. – Przecież kochasz mieszańców. Będziesz mogła
zbuntować się przeciwko tacie.
— Nie rozpatruję go w tych kategoriach – powtórzyła. Obcas
jeszcze mocniej przygniótł papeterię, aż przekuwając w niej dziurę na wylot. –
To raczej obiekt eksperymentalny, tak jak kiedyś ty, nasz aniołku – uśmiechnęła
się fałszywie. – Remusa możemy wyleczyć z obecnym stanem wiedzy Sekty Lycan, a
poza tym z łatwością uda się pozyskać go do naszego planu. Alec, on nienawidzi
Greybacka tak jak ty.
— Nie mów mi, że zaraziłaś się tą idiotyczną ideą, Colette –
roześmiał się niemal szczerze. – Na likantropię nie ma lekarstwa! Nikt z
waszego cholernego, fanatycznego stowarzyszonka nigdy go nie odnajdzie. Tak
naprawdę nie zależy wam na niesieniu pomocy – chcecie po prostu postrzelać
trochę do osób, którym okazjonalnie wyrastają ogony.
— Skoro jesteś taki błyskotliwy i wiesz wszystko najlepiej,
to dlaczego jeszcze z nami współpracujesz? – zasyczała, wyglądając w tamtym
momencie jak bazyliszek zbudzony z wieloletniego snu.
Travers wskazał palcem na Bree, a potem na drzwi, za którymi
kilka chwil wcześniej zniknęła Marlena.
— Wisicie mi fortunę.
Papeteria głośno zaszeleściła, rozdzierając się na pół pod
obcasem Bree. Dziewczyna zacisnęła ręce w pięści tak mocno, że chyba złamała
sobie jakiś paznokieć. Alec przeczesał włosy.
— To rozkosz, łupić kogoś w tak prosty sposób – uśmiechnął
się do siebie. – Chętnie spotkam się z Leną tak późnym wieczorem. Jestem
czarujący, a na niebie jest wiele gwiazd. Może zostać ze mną dłużej, po
zebraniu.
— Nie boisz się zemsty Mary McDonald? Że ona wszystko
przerwie, póki jeszcze nikt nie zamknął jej ust?
— Mary ma teraz o wiele większe problemy, przyjaciółko.
Sądzę, że niedługo nikt już nie będzie się nią kłopotał – Bree zmarszczyła
brwi. Lekceważenie Mary McDonald było czymś nowym u Traversa. Chłopak nachylił
się znacznie i wyszeptał jej do ucha słowa takim głosem, że dreszcz przeszedł
ją wzdłuż każdego kręgu aż do ostatnich kości palców u stóp: „Dzisiaj jest
dzień naszego triumfu. Przygotuj się, Colette.”
#25
24 godziny wcześniej.
Piątek, dzień
rozprawy Isaaka. Hogsmeade.
Emmelinie zdawało
się, że dotknęła właśnie tej niewidzialnej, nieoznaczonej precyzyjnie granicy
zażenowania, nieszczęścia i pecha, tej granicy, którą idealnie ujmuje
sformułowanie o śmierci ze wstydu.
Siedziała z obrzydliwie napuszonymi, mokrymi i śliskimi włosami w szykownej
restauracji, obok jej eleganckiego ojca, którego nie widziała od wielu
miesięcy, jego jędzowatej nowej żony, zaskakująco sympatycznej przyszywanej
córki – i centralnie naprzeciwko Paula
Vance’a.
To zaskakujące, jak dobrze go zapamiętała. Każdy centymetr
twarzy, każdy ostry kontur szczęki, każda zmarszczka subtelna jak rysa na
marmurowym piedestale, odcisnęły się głęboko w jej pamięci. Pamiętała oczy
Paula, choć wcale nie były ładne i charakterystyczne, pamiętała, jak
błyszczały, kiedy nalewał jej drinki. Pamiętała też brzmienie jego głosu i
wiedziała, jaki przybierze ton, jezcze zanim Paul się odezwał. A przede
wszytkim – pamiętała jego usta, od których teraz nie mogła odwrócić wzroku,
choć zmuszała się do tego całą siłą woli.
A przecież miała z
nim tak krótką styczność na wagarach w zeszłym tygodniu, styczność zupełnie
przypadkową, kiedy w dodatku działała w silnych emocjach! Zachowywała się
przecież tak grubiańsko i nieromantycznie, zupełnie nie w swoim stylu, że
powinna równie bezuczuciowo zapomnieć o tej swojej przygodzie i w ogóle jej w tej chwili nie rozpoznać! Paul na pewno
uznał ją za rozwiązłą dziewczynę podobną do Mary, która potrafi tylko czarować
włosami, upijać się w barach i rzucać na przypadkowych czarodziejów.
Czy mogło być jeszcze
gorzej?
Paul uścisnął jej rękę i wcisnął się na wolne siedzenie
pomiędzy nią a Mishą. Emma niechętnie zauważyła, że pobieżny dotyk jego nogi
również wydawał się przerażająco znajomy.
—Paul, podaj mi serwetkę – poprosił go Michael Titanic.
Emmelina przyglądała się, jak zwinne, wprawione w chwytaniu cienkich
powierzchni po tak częstym przeliczaniu pieniędzy w kasynie, palce Paula ujmują
rąbek bufiastej serwetki w kolorze przypalonego masła.
Czy oni wszyscy zdawali sobie sprawę, kim jest człowiek,
któremu Allison oddała serce? Emmelina znała swojego ojca dostatecznie, żeby
wiedzieć, iż on nigdy nie pobłogosławiłby związku swojej córki – nawet
pasierbicy – z hazardzistą i cwaniaczkiem podrywającym dziewczyny za ladą swojego
baru. Nie, to szaleństwo. To jakiś koszmar. Emma pewnie zaraz obudzi się w
swoim dormitorium i zejdzie na śniadanie, a potem weźmie udział w krótkich,
kameralnych zajęciach, na których nie będzie prawie nikogo z jej znajomych z
powodu rozprawy w Wizengamocie.
Dziewczyna ścisnęła mocno nogi, wyciągając je przez siebie,
tak, aby nie stykać się w ani jednym miejscu z nogami Paula. Z irytacją
zauważyła, że rozsiadł się on na siedzeniu tak, jak większość znanych jej
facetów – z nogami rozwartymi, jakby wietrzył sobie gacie.
— To była nagonka – powiedział nie patrząc na Micheala,
kiedy podawał mu serwetkę. Ally zmarszczyła brwi. Emmelina ukradkiem zerkała na
jego profil, starając się odnaleźć choć cień zaskoczenia na jej widok, i choć
trochę skruchy czy dyskomfortu.
Nie znalazła go tam.
– Byłem na auli dzięki identyfikatorowi Aurora. W całym
Wizengamocie jest teraz remont i czyszczenie akt, więc przesłuchanie odbyło się
na najniższym poziomie.
W tym właśnie momencie do ich stolika podeszła miło
wyglądająca kelnerka w liberii, która puściła oczko do Ally i sympatycznie
spytała, kto zamawiał zupę cebulową.
Emma poczuła ogień na
swojej twarzy. Co jej przyszło do głowy, kiedy zdobyła się na podobną
nonszalancję? Będzie teraz pluskać łyżką w cuchnącej cebulą zupie i
rozpryskiwać ją na twarz Paula Vance’a? Czy chociaż wtedy zauważy, że Emma wygląda znajomo?
— Emm…. to dla mnie – wydukała, odbierając pośpiesznie
półmisek od kelnerki i nie dając jej okazji do ostawienia go na stół. – Dziękuję.
Paul nawet nie zerknął na jej zupę, przyglądając się
oddalającej kelnerce. Czy on gapił się na
jej tyłek?
— Mów dalej, Paul – jęknęła Ally, niemalże drapiąc
paznokciami o stół ze zniecierpliwienia. Emmelina nie sięgnęła po łyżkę, którą
podała jej wspaniałomyślnie Misha. – Co
z Isaakiem?
Paul podrapał się po głowie.
— Właściwie to nie za dobrze, Ally – westchnął dramatycznie.
Misha odchrząknęła i siłą wepchnęła łyżkę w pięść Emmeliny. Nikt nie zwrócił na
to uwagi. – Skazali go na śmierć. Dwa tygodnie po pocałunku dementora.
Ally wybałuszyła na niego oczy. Michael wydawał się być
szczerze poruszonym, natomiast Misha tylko marszczyła nos. Emmelina, której
łatwo udzielały się silne emocje, ze stresu wzięła pierwszą łyżkę zupy. Wcale
nie śmierdziała tak bardzo.
— Nick McDonald może i był zbyt pobłażliwy jak na czasy
wojny, ale to, co robi Crouch, to przesada w drugą stronę. Wielu Magów
Wizengamotu jest oburzonych. Kilkoro obrońców, w tym Hughes, odeszli z
Departamentu… - wziął głęboki oddech. – A poza tym Di prosiła, żeby się z tobą
skontaktować.
— Di? – powtórzyła Emmelina. Łyżka wpadła z głośnym pluskiem
z powrotem do zupy. Paul po raz pierwszy od swojego wtargnięcia na kolację
odwrócił głowę – i naprawdę spojrzał na
Emmelinę. W jego oczach coś błysnęło. Dziewczyna zapowietrzyła się, wyczuwając
nosem niezłą aferkę.
— To ty – rzekł
zagadkowo. Michel Titanic skrzyżował ręce na piersi. Emma przysięgała, że
brakowało jej sekundy do napadu histerii. – No jasne, że to ty! Jak mogłem cię
nie poznać! – roześmiał się lekko. – To
ty jesteś tą małą siostrą Diany.
Emma pokiwała lekko głową, wciąż z rozdziawionymi ustami.
Przymknęła oczy, kiedy usłyszała znajomy plusk – z wrażenia włożyła łokieć do
zupy. Jak ona tego nie znosiła! Nieważne, jak wiele się zmieniło, wszyscy
starsi od niej chłopcy zawsze kojarzyli ją tylko z czasu, kiedy „mała siostra
boskiej Diany” była jeszcze kulką z dziurami w zębach.
Dlaczego Paul
zgrywał tę komedię? Czy naprawdę nie wiedział do tej pory, z kim się całował w
barze? I dlaczego, w imię wszystkiego, co magiczne, Emma w ogóle go nie
kojarzyła, pomimo tego, że najwyraźniej dobrze znał się z Dianą?
I dlaczego cholerna Diana, skoro już o niej mowa, wydawała
polecenia Paulowi zamiast przyjechać tutaj z nim, przekazać wszystko Allison
osobiście i przy okazji wesprzeć ją, Emmelinę, w tak trudnych dla niej
chwilach?!
— Szalone, nie? –uśmiechnęła się lekko Ally. – Ja też na
początku jej nie poznałam. Ale, na garbate gargulce, Paul, zacznij wreszcie
gadać! Nierzadko Diana wysyła do mnie jakiekolwiek wiadomości, a co dopiero
przez takich pośredników.
Emma przyjęła od Mishy serwetkę, którą wytarła swój
zamoczony w zupie łokieć. Momentalnie straciła cały apetyt. Może i wyglądała
inaczej niż Stara Emma, ale dlaczego cały czas wdeptywała w takie miny?!
— Diana twierdzi, że razem z tym nowym gościem u
kryminologów, Alekiem, zdobyła jakieś informacje, które mogą odciążyć nieco
Isaaka. Nowego świadka czy coś takiego. Di twierdzi, że skoro Jazon Hughes
odszedł z Departamentu, to ty powinnaś przejąć tę sprawę z powrotem.
Ally oblizała wargi nerwowo. Gumowe ucho Emmy wyłapało kilka
słów z marudzenia Mishy, ale była zbyt zażenowana, żeby skupiać uwagę.
Ograniczyła swoją uwagę do Paula, i zadającej mu pytania Allison.
— Uważam, że Isaac to wcale nie taki zły chłopak –
oświadczyła zainteresowana. – Może nie od razu Kawaler Orderu Merlina Pierwszej
Klasy, ale jest wiele takich, co robili gorsze rzeczy w jego wieku i nawet nie
powąchali więziennej celi, a dementora to widzieli ewentualnie w podręczniku.
Pomyśleć, że jeszcze kilka tygodni temu mogliśmy ugrać wyrok w zawieszeniu –
pokręciła głową. – Słodka Morgano… i Di sądzi, że oni mają zamiar się teraz
odwoływać?
Paul wzruszył ramionami.
— Powiedziałem jej to samo. Wyrok zapadł, i jest
nieodwołalny. Crouch nie ośmieszy siebie tak,
jak zrobiłby Nick McDonald, i nie zmieni decyzji pod wpływem jednego
świadka. A jak nie do niego, to kto wyżej niego postawiony ma go osądzić? Minister?
Ally wypuściła powietrze i spojrzała w sufit.
— Bo ja wiem? Powinna istnieć zasada instancyjności. Może
trzeba zwrócić się do Czarodziejskiego Trybunału Międzynarodowego?
— Jest sparaliżowana na czas wojny.
— Może warto spróbować?
— Wierzysz w to, Ally?
Allison uśmiechnęła się smutno i pokręciła głową.
Najwyraźniej nie było w niej ani krztyny fałszu i zdolności do kłamania. Ciekawego znalazła sobie narzeczonego, pomyślała
złośliwie Emmelina, ale nie zabrała głosu.
— On sam jest sobie
trochę winny – ciągnął Paul zaskakująco dojrzałym i poważnym tonem. Emma lekko
parsknęła. – Nie przyjął ugody, udowodniono mu prawie wszystko, o co został
oskarżony, a on do końca się zapierał. Świadkowie zeznawali pod fałszoskopem
przeciwko jemu, a on tylko się śmiał pod nosem!
— Może zarządzić przebadanie przez magomedyków? –
zasugerował Michael, który wydawał się być gotowym już w tej chwili na wydanie
sfałszowanej recepty. – Mogą przyjechać z zakładu florenckiego od
czarodziejskich chorób psychicznych. Lepiej zostać zamkniętym w szpitalu niż
obcować… tak blisko z dementorami.
— Wszystko jest
lepsze od tego – mruknęła Emma. Paul potaknął miło, ale nie obdarzył ją
spojrzeniem. Jaka szkoda.
— Fakt, ale Isaac
został przebadany jeszcze za kadencji McDonalda. Nawet on nie ośmielił się fingować wyników.
— Nie słyszałem, żeby na pocałunek skazali kogokolwiek, kto
nie był jeszcze w Azkabanie – nie mógł nadziwić się pan Titanic. – I w dodatku
kogoś tak młodego. To… niestosowne.
— Czy według prawa na pocałunek można skazać jedynie zbiega
z Azkabanu? – spytała córki Misha, chcąc usłyszeć opinię znawcy prawa. – O ile
rzecz jasna, w ogóle możemy mówić o ucieczce z Azkabanu.
Ally wzruszyła ramionami.
— Na czas wojny prawo ustanawia minister. Minchum znacznie
je zaostrzył. A Crouch bardzo wiernie je egzekwuje. Obecnie najsurowiej karana
jest zdrada stanu, bo karą śmierci. Pocałunek dementora orzeka się, jeśli uznano,
że oskarżony dopuścił się czegoś gorszego niż zdrady stanu.
— Albo po prostu sędzia chce wszystkich nastraszyć. Wiecie
chyba, co się teraz dzieje… Jak wiele młodzieży, świeżo po szkołach, odchodzi
do Sami-Wiecie-Kogo. To dzieciaki, które nie rozumieją nawet do końca, dla kogo
pracują, są obecnie jego najliczniejszym legionem. Młodzi, bezkarni fanatycy to
prawdziwe nieoszlifowane diamenty. Są na tyle młodzi, że wzbudzają litość Magów
Wizengamotu i nie trafiają do więzienia; na tyle niedojrzali, że oddają swoje
życie w imię oszukańczej idei; i na tyle naiwni, żeby wierzyć w każde kłamstwo
swojego Pana. Nie boją się Wizengamotu
ani aurorów, więc nic nie krępuje ich ruchów. Są bezwzględni i nie znają
żadnych zahamowań, nie posiadają ani wiedzy ani doświadczenia, które mogłyby
nieco ostudzić ich zapędy. A potrafią postawić wszystko na jeden cel.
Paul rozgadał się teraz na dobre, odrzucając sprawę Isaaka
Monroe’a na drugi plan. Emma rozchmurzyła się nieco i z ożywieniem
przysłuchiwała się jego rewelacjom, posłyszanym w Biurze Aurorów. Diana nigdy
nie zdradzała żadnych szczegółów z pracy, a Emma prócz siostry, Paula i
profesora Argenta, nie znała nikogo innego z tego fachu. Nie rozmawiała też
zbytnio z Jamesem, Dorianem czy Mary, których rodzice angażowali się w wojnę, i
którzy z ich opowieści dużo wiedzieli o kolejnych utarczkach z szeregami
Voldemorta.
Jedynym źródłem wiedzy, jaki pozostał Emmie, był Prorok Codzienny, dający niestety bardzo
subiektywny i wąski wgląd na ostatnie wydarzenia. A ją, jak zresztą przystało
na Gryfonkę, bardzo ciekawiło, jak wyglądała całościowa ofensywa Ministerstwa i
jak bronili się oni przed dobrze zaplanowanymi atakami śmierciożerców. Pragnęła
poznać wszystkie szczegóły i otrzymać wyczerpujące sprawozdanie, tak, aby jej
ogląd na wojnę stał się jak najbardziej kompletny.
Voldemort rozpoczął walkę sześć lat temu, z zaledwie garstką
popleczników. Większość z nich znał od dawna i razem z nimi budował swoją
potęgę, byli to więc ludzie zaufani, obyci z czarną magią, światowi i
przygotowani. Ich bunt i powstanie przeciwko ówczesnemu porządkowi zawierał w
sobie więcej pewności siebie i finezji niżeli szaleństwa i fanatyzmu. Z czasem,
kiedy wojna nabrała statut międzynarodowy i kiedy w konflikt aktywnie włączyło
się Ministerstwo, rozrastające się oddziały musiały się przegrupować. Pojawił
się też etap, kiedy armia Czarnego Pana wyszczupliła się i przestała się tak
dynamicznie rozrastać. Po gwałtownym wzlocie, nastąpił stateczny upadek.
Brakowało kolejnych, przyłączających się czarnoksiężników, brakowało znawców
czarnej magii, rycerzy śmierci od razu gotowych do swoich bitew. Zagrożony ze
strony zjednoczonych sił międzynarodowych, Voldemort nie mógł spocząć na
laurach i musiał przegrupować swoje oddziały, a także rozejrzeć się za innym
rodzajem zwolenników.
Najlepsi wojownicy, wyćwiczeni w pojedynkach i klątwach,
musieli stawić czoło batalionom złożonym z równie dobrze wyszkolonych stróżów
pokoju. Reszta, która przygnała do Czarnego Pana bardziej dla łatwego zysku
niżeli idei, która nie pojmowała istoty wojny w pełnym obrazie, i która w końcu
nie zdawała się na nic w starciu z Ministerstwem, musiała podjąć się innych
zajęć.
— Sami-Wiecie-Kto oprócz śmierciożerców pozyskał do armii
tak zwanych „popleczników bez Znaku”. Jest ich obecnie zdecydowanie najwięcej i
z ich strony czyha na nas największe zagrożenie. To przede wszystkim fanatyczna
młodzież, zwabiona do jego szeregów oszustwem, kłamstwem, szantażem lub
strachem. Oni nigdy nie stają do walki z Aurorami, bo nie mieliby z nimi szans.
Czarny Pan nie wystawił ich jako mięso pierwszych szeregów, nie skazał
wszystkich na śmierć bądź więzienie. Wiedział, że dużo rozlanej krwi jego
popleczników, nieważne, jak bezużyteczni by nie byli, podniesie morale aurorów
i zniechęci wielu czarodziejów do dostąpienia w jego szeregi. Znaczna część
czarodziejów bez Znaku jest bowiem po jego stronie z tego względu, że spodziewa
się swego rodzaju opieki. Mogą nienawidzić Sami-Wiecie-Kogo, ale czują się
bezpiecznie, wiedząc, że żaden śmierciożerca nie zapuka pewnego dnia do ich
drzwi i nie zabije wszystkich domowników. Nikt nie może być w obecnych czasach
bezpieczny, nawet jeśli jest apolityczny i bierny. Podczas gdy Voldemort razem
ze swoimi starszymi poplecznikami, obdarzonymi Znakami, podbija Ministerstwo i
walczy z Aurorami, oddziały jego ucznia, Szakala, sieją terror wśród cywilów.
Paul podał przykład pewnej dziewczyny, zatrzymanej kilka dni
temu przez Aurorów. Kryminologom do tej pory nie udało się ustalić jej
tożsamości, dlatego zostanie ona postawiona przed Wizengmotem pod pseudonimem: Mojra. Zgłoszono ją do Kwatery Głównej
po tym, jak zaatakowała ona grupę czarodziejów z Hospicjum Ptolemeusza nożycami
ogrodowymi, tłumacząc się, że zirytowały ją ich łysiejące włosy. Nie nosiła
przy sobie różdżki. Twierdziła, że nigdy nie spotkała się sam na sam z Panem, i
że w jego imieniu wypełnia rozkazy Szakala, ukochanego ucznia Mistrza.
Sam Szakal stanowił dla kryminologów zagadkę od kilku
ładnych miesięcy. Niemal wszyscy zatrzymani niedawno młodzi recydywiści,
sprawdzani, czy nie posiadają Mrocznego Znaku, powtarzali, że nie są godni
dopuszczenia przed oblicze Pana, że działają tylko dla jego ucznia, Szakala. Z
ich opisów wynikało jasno, że każdy miał na myśli jedną i tą samą osobę,
niezwykle przystojnego młodego mężczyznę, który zabijał każdego, kogo spotkał
na ulicy.
— Najwięcej o Szakalu
dowiedzieliśmy się od syna tego znanego Aurora, Roberta Chamberlaina.
Widziałem, jak Shafiq go przesłuchiwał. To smutne, ale za zdradzenie nam wielu
informacji, ludzie Szakala niedawno zamordowali go z wyjątkowym okrucieństwem.
Emmelina zmrużyła oczy natychmiast po tym, jak usłyszała
nazwisko Chamberlain. Chociaż
zdecydowanie nie znała tej rodziny tak dobrze jak James, Mary, Syriusz czy
nawet Lily, to jednak posiadała podstawowe rozeznanie chociażby ze słów i
opowieści każdego z tej czwórki. Emmelina mogła więc nie znać osobiście ani
Doriana, ani tym bardziej jego starszego brata (garbate gargulce, jak o tym teraz pomyślała, to właściwie rozmawiała
jedynie z dziką Caitlin Chamberlain w ten dzień, kiedy „podmieniła” się
wizerunkami z Gretą Catchlove), a mimo to wiedziała, że ich ojciec jest wysoko
postawionym Aurorem, że w domu jest ich ósemka – i że pierworodny syn zmarł
tydzień temu.
Finn.
Finn Chamberlain był człowiekiem
Szakala?! Został zamordowany nie dlatego, że – jak brzmiała oficjalna wersja –
stał się swoistym męczennikiem walki
o mugolaków i równość w świecie magicznym. On po prostu zapłacił cenę za to, że
zdradził grupę agresorów, do której sam należał. O tym nikt nie pokwapił się wspomnieć – ani redaktorzy nekrologów w Proroku, ani tym bardziej Mary i James.
— Nigdy nie słyszałem podobnych bredni – pokręcił głową
Paul. – Finn twierdził, że utrzymywał z tą grupą kontakty przez kilka ładnych
miesięcy. Odbiło się to na nim nieźle, bo brzmiał jak fanatyk. Ponoć w ich
hierarchii wspiął się dość wysoko i dopuszczono go przed oblicze Mistrza.
Chłopak zgłosił się do Biura Aurorów osobiście, poprosił tylko, żeby nie
przesłuchiwał go ani ojciec, ani pan Potter, bo nie jest w stanie spojrzeć im w
oczy. Zdał sobie sprawę, jak bardzo pobłądził
dopiero, kiedy zdemaskowała go matka. Ponoć długo zabierał się do tej
rozmowy i przez pewien czas węszył w swoim szemranym towarzystwie, żeby
przekazać ministerstwu informacje jak najbardziej kompletne.
Finn najbardziej żałował tego, że nigdy nie zobaczył twarzy
Szakala. Ponoć ten facet zwołuje zebrania, na których wszyscy mają maski – nie
robią tego nawet Śmierciożercy, którzy chociaż chodzą zamaskowani za dnia, w
swoim towarzystwie niczego nie ukrywają. O Szakalu wiedział tylko tyle, że ma
obcy akcent, że Sami-Wiecie-Kto powierzył mu misję o wiele istotniejszą niż
szkolenie młodzików, i że jest on całkowicie niezrównoważony. Co więcej, jest
na tyle charyzmatyczny, że swoją skrzywioną, chorobliwą wizją świata zaraża
każdego, kto wda się z nim w jakieś dysputy.
Wszyscy ludzie Szakala są więc pewni, że postępują słusznie.
Wierzą, że wybijając mugolaków oczyszczą czarodziejów z chorób. Wierzą, że
jeśli zemszczą się za zdrajców krwi, to podzielą ich złoto pomiędzy wszystkich
czarodziejów. Wierzą nawet, że jeśli nie zatrzymają mieszania się czarodziejów
z mugolami, to za kilka pokoleń nasza społeczność całkowicie zaniknie, a ci z
nas, którzy zachowają magię, staną się Obskurodzicielami. Wykreowali w głowach
utopię. Czystokrwistą utopię. Uważają się za bohaterów. Są przekonani, że
przyszłe pokolenia będą się o nich uczyć na historii magii. Składają przysięgi
na Slytherina, a jeśli znajdzie się wśród nich zdrajca, to okaleczają się
nawzajem za niego, aby zacieśnić tę wspólnotę.
Finn opowiadał, że Szakal nakazał pewnego dnia swoim
poplecznikom spuszczać krew z czarodziejów schwytanych w Edynburgu, i patrzeć
czy nie jest ona brudna jak szlam. Jeśli któremuś z nich nie podobało się coś w
spuszonej krwi, to miał obowiązek zabić człowieka, bo był ukrywającym się
Mugolakiem-oszustem. Równie okrutnie drużyna Szakala rozprawiała się z
mieszańcami – goblinami, satyrami, wilami. Czarny Pan zadecydował, że jeśli
czystej krwi czasem nie warto przelewać, to nigdy dość strat krwi mieszanej i
brudnej. Magiczne stworzenia mogą zrehabilitować się i oczyścić swoją krew, jeśli przyłączą się do Sami-Wiecie-Kogo.
Ciężko stwierdzić, kim właściwie zwolennicy Szakala bardziej
gardzą – część z nich nienawidzi bardziej mieszańców i humanoidów, „profanacje
człowieka” – jak im się wydaje – a inni
– Mugolaków i mugoli. Swoje zadanie terroryzowania stworzeń i ludzi nie
angażujących się w wojnę pełnią z olbrzymim zapałem – wiedzą, że w nagrodę za
posłuszeństwo Szakalowi, mogą otrzymać Znak.
Finn podał nazwiska, ale żadna ze wskazanych przez niego
osób nawet nie powąchała celi w Azkabanie, przynajmniej za Nicka McDonalda.
Ministerstwo jeszcze nie poznało się na tym przegrupowaniu zwolenników
Sami-Wiecie-Kogo, dlatego obecnie skazuje jedynie tych, u których znaleziono
Znaki. A większość zabójców ich nie nosi. Śmieją się więc z systemu
sprawiedliwości publicznego, a sami między sobą praktykują bardzo prosty sposób
karania. Albo przeżyjesz, albo nie. Isaaka Crouch skazał na śmierć – ale
uwierzcie, że nawet gdyby go uniewinnił, to i tak zginąłby z ich rąk za zdradę.
Tak samo jak syn Roberta Chamberlaina.
— W takim razie Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać,
jest bardziej honorowy od naszego ministra – wtrącił się Michael. – Jego ludzie
zabijają się wzajemnie, ale nie nasyłają dementorów. A chyba każdy wybrałby
śmierć, gdyby mógł wybrać między nią a Pocałunkiem.
— To prawda – zgodził się Paul. – Ale trzeba brać pod uwagę,
że Isaac nie zdąży posmakować życia po pocałunku… Pożyje w takim stanie tylko
dwa tygodnie, a to za krótko, żeby jego ciało zdążyło zwiędnąć, a on sam
oszaleć od ciągłego poczucia pustki.
Crouch mógłby nadać mu immunitet i skazać na wieloletnie życie w takim
stanie – żeby służył za wieczny symbol. To
byłoby okrutne.
Ally zrobiła minę, która dokładnie określała, co ona myśli o
takim miłosierdziu.
— Mam nadzieję, że Isaakowi uda się zabić samego siebie w
areszcie. Chociaż, jak znam życie, to cały nasz Departament będzie go pilnował
na zmianę.
Dalszą rozmowę na ten temat przerwało ponowne przybycie
miłej kelnerki. Położyła ona przed każdym zamówione danie i uprzejmie spytała
Emmy, czy może zabrać miskę pełną zupy cebulowej.
— Emm… tak, raczej
nie będę tego jadła – powiedziała nieprzytomnie, a kelnerka zamieniła jej
półmiski na nowy kryjący w sobie zapiekankę makaronową oprószoną mozzarellą.
Emma poczuła wilczy głód z emocji. Pomimo oferty kelnerki i
Michaela, Paul nie zamówił dla siebie nic prócz piwa cynamonowego. Cały stolik
umilkł na kilka chwil, czekając, aż kelnerka zrobi kolejny kurs z przygotowanymi
potrawami, a kiedy wszyscy mieli już, co jeść i wypić, ezoteryczna atmosfera
całkowicie wykipiała. Misha z ulgą narzuciła zmianę tematu, a rozmowa z
powrotem wróciła na nudne, bezpieczne, mało pasjonujące tory.
Emmelina jadła swój makaron bardzo mozolnie, bo musiała co
chwila odpowiadać na jakieś mętne pytania o szkole i nauczycielach. Szansa na
bardziej głęboką degustację natrafiła się dopiero, kiedy Misha rozpoczęła długi
wywód o tym, jak fantastyczną i wybitną uczennicą była Allison w Hogwarcie.
— Allison poszła rok wcześniej do szkoły – plotła jej
macocha, a Emma kątem oka zauważyła, jak Paul prycha do swojego piwa. –
Wysłałam ją wcześniej, bo uważałam, że jest równie mądra, co jej koledzy o rok
starsi. I miałam rację – skończyła najlepiej!
Ally grzecznie sprostowała, że wyższy wynik na owutemach
mieli w jej klasie Diana i Jordan Wood, ale Misha zdawała się tego nie
dosłyszeć.
— Myślałam, że miałaś guwernantkę – powiedziała Emmelina.
Ally w rzeczy samej wyglądała na jedną z tych rozpieszczonych córeczek bogatych
mam, które wynajmują eleganckie guwernantki.
– Nie pamiętam cię ze szkoły.
— Byłam Gryfonką, trzy klasy wyżej od was. Ja i Paul byliśmy
razem w klasie.
Ku uldze Emmy, jej ojciec postanowił włączyć się do rozmowy
i zmienić temat, zanim Paul i Ally zaczęliby wspominać swoje dziewicze lata.
Tym razem ponownie chodziło o magofarmację, apteki i ministerstwo.
— Wystarczy tylko przyjrzeć się obranym ścieżkom kariery,
żeby zrozumieć, że osiągnęłaś więcej od Diany – plotła Misha, obrażona chyba o
ten komentarz z wynikami owutemów. – Prawo jest trudniejsze od jakieś tam
kryminologiki, prawda, Mike?
— Kryminologii, kochanie, to jedna z korporacji u Aurorów.
— To nie jest przyszłościowe – ciągnęła. Paul znowu parsknął
w swoje piwo, tak że aż ubrudził sobie nos cynamonową pianką. – Minister chce
rozwiązać korporacje, tak jak i porozbijać całe bataliony. Oni wszyscy wylecą.
— Póki jest wojna, to znajdzie się dla nich zajęcie, Misha.
Nie musisz martwić się o Aurorów.
—Ale wojna się kiedyś skończy, Ally. W ostatnich latach
przyjęto ich zbyt wielu. Co będą robić po wojnie? Co będzie robić twój Paul?
Zostanie mu stary bar
i całowanie pijanych dziewczyn, pomyślała Emma, ale nie powiedziała tego na
głos. Niewygodny temat został zmieniony powtórnie, i powtórnie, i powtórnie,
ale nie wyglądało na to, żeby w towarzystwo wstąpił ten sam duch zaciekawienia,
jak wtedy, kiedy o swoich doświadczeniach z pracy opowiadał Paul. Misha i
Michael opowiadali Emmelinie trochę o ostatnich skandalach w ich aptekach:
— Obwiniam Roxy, że przez nią przedwcześnie wypuszczoną nową
linię aromatów do eliksirów. Nie zdążyliśmy przeprowadzić całościowej kampanii
reklamowej…
Ally przeżywała swoją nową sprawę i sama ze sobą sprzeczała
się do strategii obrony:
— Zapowiada się kolejna ostra jatka, jeśli ta kobieta nie
przestanie się obrażać. Myślę, że
najlepiej w ogóle nie dopuścić do stanięcia przed Wizengamotem. Może uda nam
się ugrać jakąś ugodę z jej mężem?
Potem przyniesiono lody Emmeliny i zaczęto rozmawiać o
jedzeniu i atmosferze bistro…
— Rozświetlasz to miejsce jak radziecka rusałka, Ally –
gruchała Misha. – Jestem pewna, że twój szef nie wypuści cię stąd, kiedy już
zaoferują ci pełen etat w ministerstwie…
A potem zrobiło się jeszcze bardziej krępująco, bo od słowa
do słowa przyjazna pogawędka o niczym przeobraziła się w zażarty spór o
dekoracje ślubne Allison i Paula. Emma mogła przysiąc, że nigdy nie zjadła
dwóch kawałków tiramisu tak szybko, jak wówczas ze stresu.
— Oczywiście, musisz koniecznie przyjechać na nasze wesele,
Emmo – zaprosiła ją Ally – prawda, Paul?
Paul nie odpowiedział na to, ale wyraz jego twarzy wydawał
się Emmelinie dość wymowny. Ona sama
modliła się, żeby nikt nie wrobił ją w wesele, wieczorki panieńskie albo inne
szaleństwa – obiecała sobie bowiem w duchu, że od dnia dzisiejszego dokona
wszelkich starań, by nigdy więcej nie zetknąć się z Paulem Vance’em, nawet
jeśli miałoby to być platoniczne spotkanie w aptece.
Do ucha dolatywało ją psioczenie Mishy na grządki ogrodowe,
które to rozpoczęło kolejną zmianę tematu i nudne wynurzenia na temat ogródków,
gnomów i zmarzniętych truskawek. Emma wbiła wzrok w oszronione okno,
przyglądając się powiększonym w magicznym szkle płatkom śniegu. Wtedy uważała,
że nie ma nic piękniejszego ponad te układy sopelków, szczupłych i powyginanych
jak podczas kolejnych figur tanecznych. Wiatr rozdmuchiwał śniegowe zaspy, a na
przechodniów sypało piękne, dostojne białe konfetti. Elegancka czarownica z
kruczoczarnymi włosami wyglądała jak wila z rozprószoną, eteryczną śnieżną
koroną, a przechodzący po drugiej stronie chodnika pan wyglądał na oczarowanego
jej pięknem ze swoimi rumianymi policzkami i zamglonym spojrzeniem. Zimą
wszystko zdawało się jej wyostrzone i uwydatnione – a apogeum tego efektu
nadciągało wraz z Walentynkami.
Uśmiechnęła się pod nosem. Przypomniała sobie rozmowę z
Chase’em z rana – w poniedziałek mieli odbyć całą tę poważną rozmowę, która
choć zapowiadała się stresująco, okryta została różową mgiełką Dnia Kupidyna i
ostatecznie zupełnie pozbawiona grozy. To całkiem zabawne, że kiedy
przypomniała sobie o tym wszystkim i choć na chwilę wyrzuciła z głowy
nieszczęsnego Paula Vance’a, widziała jasne włosy i chłopięcą twarz Chase’a
niemalże wszędzie – nawet ten czarodziej z sąsiedniej uliczki, idący w grupce
swoich rówieśników, wyglądał niemalże tak sa…
Zbladła.
— Szkoda, że zdecydowałaś inaczej i oczywiście nie robię ci
żadnych wyrzutów, Emmelino, ale może zastanów się jeszcze raz, czy obecne
wakacje…
— Muszę iść – powiedziała ostro, nawet nie słuchając nowych
rewelacji swojego ojca. Zmarszczyła czoło. Owszem, Chase wspominał, że wybiera
się do Hogsmeade, ale czy mógł okłamać ją w tej spawie i wybrać się tam z…
Zerwała się na równe nogi, porwała swój płaszcz z wieszaka i
w sekundę była gotowa do opuszczenia bistro. Przygryzła wargę. Całe towarzystwo
przyglądało się jej z konsternacją.
— Przepraszam najmocniej, tatusiu – jęknęła, poprawiając w
pośpiechu włosy. – I ciebie, Misha, i Ally, i… - imię Paula nie przeszło jej
przez gardło, więc po prostu skinęła głową. – Na śmierć zapomniałam… nie dam
rady już… - z rozpaczą skinęła głowę w stronę okna. Misha praktycznie lizała
szybę, tak bardzo starała się dopatrzeć przez szkło czegoś skandalicznego. Poczuła, że policzki jej płoną.
— Emm… ro… rozumiem,
kochanie – wydukał Michael, ale ton jej głosu jasno dawał do zrozumienia,
że stracił już rozeznanie w czymkolwiek. –
Zostajemy w Hogsmeade aż do wesela. Jeśli będziesz miała jakiś wolny weekend,
to…
— Tak, tak, tak, tatusiu – kiwała głową jak porozpruwana,
gałgankowa lalka. Przechodząc przez siedzenie, prawie potknęła się o nogę
Paula. — Jeszcze raz przepraszam za zamieszanie! Wesołych Walentynek, Allison!
Co Ally – albo ktokolwiek inny – zdążył odpowiedzieć na te
chaotyczne słowa pożegnania, już się nie dowiedziała. Sekundę potem biegła
przez śnieżycę, ciężko przebierając nogami w zaspach sięgających kolan. Ani
razu nie odwróciła się za siebie.
— Chase?! – pisnęła dramatycznie. Jęknęła, bo uderzyła stopą
o niewidoczny pod warstwą śniegu hydrant. – Syriusz?!
Wiatr szumiał i piszczał tak przeraźliwie, że Emma szczerze
wątpiła w to, że zostanie dosłyszana przez chłopów po drugiej stronie ulicy. Na
szczęście, obydwoje najwyraźniej uwrażliwili się na piski Emmeliny, bo
zareagowali natychmiast.
Pierwszy wspomniany otworzył szerzej oczy, zawrócił i sam
zaczął krzyczeć coś na wietrze– tym razem jednak zawieja stłumiła jego głos
całkowicie. Ten drugi niechętnie powłóczył się za Chase’em, głośno zaklinając
pogodę tego wieczora (i prawdopodobnie także dołączającą do kompanii Emmę).
Równocześnie echo przeniosło kolejne nawoływania, dochodziły
one zza zakrętu, gdzie uliczka wychodziła na kamienice mieszkalne i osiedle z
domami hazardowymi. Dwa cienie przemknęły z tamtej strony i zaczęły machać do
Chase’a i Syriusza, jeszcze zanim ci dopadli Emmelinę. Zanim któremukolwiek z
tej trójki udało się zidentyfikować sylwetki osób, podjechała wielka furmanka
zaprzęgnięta w kłusujące kuce pony. Bułane stworzenia zatrzymały się w poprzek
ulicy, tuż przed Emmeliną, Chase’em i Syriuszem, a ogromne beczki przewożonego
przez nie kremowego piwa zasłaniał cały ruch po drugiej stronie ulicy.
— Chyba nas znaleźli, Syriuszu – mruknął pod nosem Chase,
starając dojrzeć się czegoś ponad zadem kuca. — Nie wiem, czy to dobrze, czy
źle.
Emma zamrugała szybko. Poczuła, że strzepuje szron ze swoich
rzęs.
— Co wy tutaj robicie? – jęknęła, łapiąc się teatralnie za
serce. – O mało nie padłam na zawał, kiedy zobaczyłam was razem przez okno. Chase – zwróciła się do pierwszego z
nich – od kiedy ty spacerujesz sobie z nim?
Syriuszu – obróciła się na pięcie do drugiego z chłopców – wiesz, że nie
wolno ci tu być? Jesteś zawieszony.
— I vice-versa, zbuntowana księżniczko – parsknął Syriusz.
Emma uniosła brew. Zerknęła z rozpaczą na Chase’a.
Doprawdy, czy ten dzień mógłby być jeszcze gorszy? Najpierw
Paul Vance, a teraz zaprzyjaźnieni Syriusz z Chase’em? Kto tu jeszcze przyjdzie
– James Dean za rękę z jej siostrą?!
— Mówiłem ci przecież, że otwierają dzisiaj kasyno –
wzruszył ramionami. – Ja i Syriusz obraliśmy ten sam kurs.
Emma skrzyżowała ręce na piersi. Owszem, Chase wspominał, że
spotyka się z jakimś znajomym z Francji (miał on chyba nawet bardzo francuskie
imię, coś takiego świątecznego… aha, oui, Noel!),
ale na wzmiankę o Syriuszu wzdrygnął się i wszystkiego wyparł! Obydwoje
przecież niespecjalnie obracali się we wspólnych kręgach (i lepiej, żeby tak
pozostało, bo rzeczy, które Syriusz mógł poopowiadać Chase’owi o Emmelinie, przyprawiały
aż o gęsią skórkę!), a już na pewno nigdy nie wspominali, że mają jakiś
wspólnych znajomych w domach hazardowych. Kto to mógł być, Paul Vance?!
Odpowiedź przyszła dość prędko, bo z głośnym „uważaj,
słoneczko!” skierowanym do Emmeliny, furman doprowadził do ładu swoje kuce, a
te popędziły z głośnym tętentem kopyt w kierunku dostawy piwa. Po drugiej
stronie furmanki stali już dwaj chłopcy, który machali do Chase’a i Syriusza
zza zakrętu. Emma aż się zapowietrzyła. Znała
tych chłopaków.
— Chase Reagan! Stari przyjacielu! – rzekł serdecznie
pierwszy z nich, zgodnie ze słowami Chase’a – rodowity Francuz. Miał ciemne włosy,
groźne oczy i wyraz twarzy przywodzący na myśl chciwego goblina. Stojący obok
niego czwartoroczny Ślizgon o wątłej budowie wyciągnął rękę do Syriusza.
Francuz po ściśnięciu także ręki Syriusza, zainteresował się
teraz Emmeliną, stojącą nieruchomo, jakby została spetryfikowana.
– Noel Bonnet –
rzekł, ujmując jej bezwładną dłoń ukrytą w mufce. Nachylił się i złożył na niej
pocałunek. – Jestę nowi James Potter. A to ję nowa Mari McDonal’ – wskazał
swojego towarzystwa. – Witaj, bella.
Emma schowała dłonie za siebie, z obawy, że drugiemu
chłopakowi także przyjdzie ochota ślinić jej nowe rękawiczki. Zauważyła, że
Syriusz uśmiecha się półgębkiem. Dziewczyna nachyliła się nad Chase’em:
— Nie do końca…
— Ojciec Noela jest nowym szefem korporacji kryminologów u aurorów,
Emmelino – przerwał jej twardo Chase, tak jakby domyślił się, że wcale nie
słowa przywitania wprawiły ją w konsternację. – A to syn Barty’ego Croucha.
Rozumiesz dowcip słowny, prawda?
Emma skrzywiła się mimowolnie.
— Jestem zaszczycona – rzekła do Noela, ale w myślach
zastanawiała się raczej, jak odciągnąć Chase’a na bok i zapytać, od kiedy
zadaje się ze Ślizgonem i prawdopodobnym Śmierciożercą (i tak samo Syriusz!).
Noel napuszył się lekko, wyraźnie zadowolony z aprobaty
Emmeliny.
— To z tobą idziemy?
– spytał sucho Barty Crouch, mniej kurtuazyjnie zwracając się do dziewczyny.
Syriusz zachichotał.
—Popieprzyło cię, Crouch? Czekamy na Panią Robinson.
Emma zmarszczyła czoło. Panią
Robinson?!
Barty zareagował w podobny sposób, dlatego Noel pośpieszył z
wyjaśnieniami:
— Kędl Arżę.
Kędl Arżę… Kędl Arżę… Kendall
Argent!
To robiło się jeszcze bardziej zakręcone. I to po tym, jak
Allison, Misha i jej ojciec rozmawiali o Kendall, Liamie i Paulu! Co, na brodę
Merlina, starsza siostra Larissy z Piękności robiła w Hogsmeade, dlaczego
spotykała się gdzieś z tak wymieszanym towarzystwem (i z Chase’em!), i dlaczego
zasłużyła sobie na tak wątpliwie chwalebną ksywkę jak „pani Robinson”?!
— Spotkamy się pod kasynem – rzekł Chase do swoich kolegów. – Zaraz do was dojdę.
Syriusz wywrócił oczami, ale ostatecznie nie wygłosił
żadnego komentarza. Razem z Bartym Crouchem odwrócił się na pięcie, stając
twarzą do zakrętu, zza którego wyjechała furmanka z kremowym piwem. Noelowi aż
tak się nie spieszyło. Stał, jak wrośnięty w ziemię i swoimi goblinimi oczami
lustrował Emmelinę. Dziewczyna poczuła, że Chase lekko się wzdryga.
— Ni’ przedstiwiła’ si’, bella
– rzekł z wyrzutem swoją łamaną angielszczyzną. - Comment t'appelles-tu?
Zanim Emma zdołała przypomnieć sobie o języku w gębie (a
trzeba przyznać, że w tamtej chwili zdecydowanie brakowało jej refleksu), Chase
rzucił coś po francusku, a Noel uśmiechnął się sztucznie i nieco obrażony
ruszył za Syriuszem i Bartym.
— Salut, Emmeline!
Zimny dreszcz przeszedł dziewczynę od stóp do głów, ale
wyszeptała mało entuzjastyczne „salut”, gdy
Noel zniknął już za zakrętem. Chase zaklął pod nosem. Nie patrzał jej w oczy,
przeczuwając chyba, że nadciąga słowotok.
— Co tu się dzieje, Chasey? – zaczęła panikować. –
Bonnetowie? Bonnetowie są twoimi znajomymi
z Francji? I Syriusz! Dlaczego Syriusz nagle zaprzyjaźnia się z kolegami
swojego brata? I nazywa siostrę Larissy Richardson panią Robinson? Ksywki Syriusza zwykle mają jakieś drugie dno!
— Spokojnie, Emmelino – niemal się na to uśmiechnął. – Syriusz
po prostu chce trochę poflirtować, a Kendall jest starsza. Słuchaj… nie
chciałem, żebyś wiedziała, że idziemy tam razem, bo mogłabyś lekko… - zawahał
się przez moment, jakby szukając odpowiedniego słowa. –…za bardzo się martwić.
— A…ale… - wydukała, wskazując palcem na miejsce, gdzie
chwilę temu zniknął Noel. – Bonnetowie! To
twoi znajomi z Francji?
Chase wzruszył tylko ramionami, najwyraźniej nie widząc
potrzeby, żeby cokolwiek do tego dodawać. Emma za to czuła, że musi wyrzucić z
siebie wszystkie ostatnie emocje – nawet jeśli to znaczyło, że będzie prowadzić
rozmowę za nich oboje!
— Morgano, a to ja
myślałam, że obracam się wśród patologii – jęknęła. – Wiesz, kto jest
narzeczonym mojej podszytej siostrzyczki?
PAUL VANCE! Najpierw on, a potem jeszcze Bonne….
— Pa… Paul Vance? – powtórzył Chase. Jego źrenice rozrosły
się do wielkości knuta. Emma zaśmiała się bez humoru.
— Och tak, i w dodatku chyba całkiem nieźle zna się z moją
siostrą! A ta cała pani Robinson – Merlinie, Syriusz jest taki głupi – to jego kuzynka!
To było dla Chase’a za wiele. Wyprostował się jak na komendę
„baczność” i złapał dziewczynę za przegub, zanim ta zdołała chociażby wypluć
ponownie: „Paul Vance”.
— Odprowadzę cię do zamku – zaproponował gwałtownie. – Nie
chcę cię martwić, ale wygląda na to, że wpakowaliśmy się w niezłe tarapaty,
Emmelino. Oboje.
#26
18 godzin wcześniej
Zawieja tego
wieczora przypominała Jo o Uralu. W Rosji utarło się pieszczotliwe nazywanie
gór nevesta, to znaczy panna młoda.
Łagodne stoki obsypane miękkim, śnieżnym puchem, faktycznie przypominały
piękną, szlachetnie wyciosaną twarz kobiety ukoronowaną perłowym welonem. Od
skalpu głowy do końca eterycznego welonu spływały błyszczące wstęgi światła,
cień srebrnego diademu – to jest perły Wschodu, lodowego zamku Durmstrangu
wzniesionego na najwyższym szczycie gór. Śnieg padał tam każdego dnia, a
kolejna warstwa opadu dodawała do ogona welonu jeszcze kilka cali, tak że pod
koniec zimy prezentował się on już raczej jako tren. Wiatr pomagał stoczyć się
welonowi do samych stóp nevesty, tak
jak teraz rozkładał przed stopami Jo długi, biały dywan – od tajnego przejścia
z zamku aż do krańca mieszkalnej części Hogsmeade. Tak bardzo tęskniła teraz za domem.
— Mieliśmy dzisiaj zejść do Ogrodów Rusałek – powiedział
kiedyś, bardzo dawno temu Isaac, kiedy obydwoje spacerowali w podobnej pogodzie
po dziedzińcu Durmstrangu. – Ale profesor Jabłonski mówi, że śnieżyca jest zbyt
niebezpieczna. Ponoć zapuszczają się tu
nawet yeti.
Isaac myślał chyba, że Jo zaintryguje wzmianka o Śnieżnym
Człowieku i zrozumie jego ukrytą aluzję. Jo jednak bała się yeti, dlatego w
tamten dzień – jak i za każdym innym razem, gdy Isaac starał się ją do tego
namówić – trzymała się z dala od Ogrodów Rusałek. Nie raz nie dwa wysłuchiwała
niesamowite opowieści Tony’ego i Prim o tym miejscu, którzy regularnie
schodzili na dół z Isaakiem i poszukiwali Wielkiej Stopy. Jo po raz pierwszy w
życiu poczuła żal, że nie zaufała przyjacielowi wystarczająco i nie obejrzała z
nim Ogrodów. Jak na to teraz patrzała, to właściwie bardzo wiele rzeczy
odmówiła Isaakowi.
Zbyt wiele.
Jo przysiadła na ławce przy drodze. Nie miała siły nawet
strzepnąć z niej uprzednio warstwy śniegu. Czuła, jak wilgoć przebija się przez
warstwę spódnicy od mundurka i nieprzyjemnie chłodzi jej nogi. Śnieg prószył
gęsto, topniejąc na jej czarnych włosach, zmarzniętych polikach,
spierzchniętych ustach. Podkuliła kolana i objęła je ramionami. Trzęsła się
cała już od kwadransa, ale czerpała z tego niemal przyjemność. Miała nadzieję,
że tak jak śnieg na deptaku i parapetach, tak i jej rozognione serce w końcu
podda się i zamarznie, okryje się szarą, lodową powłoką, po której wszystkie
uczucia i emocje będą się ślizgać jak łyżwy po lodowisku.
— Zamarzniesz tutaj, Jo – powiedział dziewczęcy głos. –
Wiesz dobrze, że mundurki z Hogwartu są o wiele cieńsze od naszych.
Jo wzruszyła ramionami, jak obrażona dziewczynka, ale nie
zmieniła pozycji. Kątem oka zauważyła, jak młoda dziewczyna dosiada się do niej
na ławkę. Ciężkie, czekoladowe loki opadały jej na chude ramiona.
Czy to za sprawą śnieżycy, czy też bardziej zmęczenia oczu
Jo, momentalnie wszystko wyblakło i utraciło kolor, mieszając się w jedną
czystą, sterylną biel. Jo siedziała na nędznej pryczy, czarny deptak do
Hogsmeade przeobraził się w biały dywan, a śnieg spłynął kaskadą, niczym biała,
tiulowa zasłona. Jo lekko zadarła głowę. Była w wielkim, jasnym hallu, którego
sklepienie przypominało zimowe niebo, jak w Wielkiej Sali Hogwartu. Śnieżynki
leniwie kołysały się nad jej głową. Jo przekrzywiła szyję.
— Jilly?
Dziewczyna w lokach uśmiechnęła się zadziornie. Jo
rozejrzała się jeszcze raz po białym wnętrzu. Zrozumiała, że to iluzja –
prawdziwa Jo była przecież na dworze, kuliła się w samym środku zawiei na
zamarzniętej ławce na peryferiach Hogsmeade.
— Czy to dzieje się naprawdę?
— Nie sądzę – westchnęła Jilly, dramatycznie łapiąc się za
serce. – W końcu ja nie żyję.
Wspomnienie Jilly Monroe uderzyło Jo gdzieś z tyłu głowy.
Zdaje się, że chodziło o medalion, przepowiednię i Trevora, ale była zbyt
senna, żeby sięgnąć głębiej po jakieś szczegóły. Łatwej było wspominać rzeczy
miłe, takie, o których pamięć nie wymagała wysiłku.
Jilly siedziała obok niej, tak jak za dawnych czasów. Kiedy
obydwie chodziły jeszcze do Durmstrangu, razem z Isaakiem miały zwyczaj
spędzania popołudnia w najniższych kondygnacjach pałacu, gdzie znajdowały się
termalne łaźnie. Jo pamiętała, że aby do nich dojść, przechodziło się przez
grotę, i że całą komorę ukształtował kras. Białe, wapienne szkielety dzieliły
baseny na wiele pomniejszych szkieletów, a pnące się do góry stalagmity służyły
jako specyficzne wieszaki, na których uczniowie zostawiali swoje rzeczy. Biały
hall, który zajmowała teraz z Jilly w pewien sposób przypominał tamto miejsce.
—Widzę cię wszędzie – wyznała nieprzytomnie. Jilly
zmarszczyła czoło. – U Shelby… na ulicy… często nawet we śnie – zaśmiała się
pod nosem, tak jakby żartowała. – Czy ja jestem szalona, Jilly?
— A ile wypiłaś dzisiaj eliksiru?
Jo pamiętała, że piła coś jeszcze na rozprawie, ale teraz za
Camelot nie mogła przypomnieć sobie, co dokładnie.
— Chyba dużo.
Jilly wzruszyła ramionami.
— No cóż, to
wiele wyjaśnia – uśmiechnęła się figlarnie, przybliżając do policzka Jo.
Odgarnęła jej włosy za ucho, podkuliła nogi i usiadła na kolanach, tak, żeby
zapewnić sobie lepszy dostęp do ucha przyjaciółki i wyszeptała potajemnie kilka
słów, dokładnie w ten sam dyskretny sposób, jak zwykła robić, gdy obydwie były
dziećmi. – Mianowano mnie wysłanniczką, wyobrażasz
sobie? Dzisiaj jestem w Hogsmeade w interesach. Mogę zabrać jedną osobę ze sobą
– ale tylko jedną.
Jo przekręciła głowę tak, aby spojrzeć Jilly w oczy.
— Jaką wysłanniczką?
Jilly zmarszczyła zabawnie brwi i zadarła brodę w gorę,
przyglądając się gęstej, mlecznej mgle, która to przywodziła Jo na myśl
sklepienie termalnych łaźni Durmstrangu. Tym razem mgiełka przypominała raczej
miękki, beżowy tiul okrywający cekinowy materiał sukni baleriny. Ponad chmurami
połyskiwały lodowe gwiazdy, wirujące wokół siebie niczym meteory.
— Patrz tam – odparła, celując palec wskazujący w
sklepienie. Zaraz potem zeskoczyła z ławki i gestem zachęciła Jo do tego
samego. Obie stanęły ramię w ramię, obok ławki – ostatniego realnego obiektu,
który dzieliło Hogsmeade i ten dziwny, biały wymiar – i wykręcały szyje,
obserwując niebo.
Wtem, jedna ze spadających gwiazd przedarła się przez
warstwę mgły zwiewnej jak tiul, zapikowała jak chochlik kornwalijski na
mikroskopijnej miotełce z perłowego drewna, i lecąc tuż nad głowami Jo i Jilly
upadła i potoczyła się po ziemi kilkadziesiąt stóp dalej. Z metaorytu, bardziej
przypominającego zdaniem Jo zrzucony z nieba diament, wystrzeliły srebrne,
magiczne żyłki, które następnie splątały się ze sobą w skomplikowany wzór i
utworzyły ażurowe wrota.
— Stamtąd przychodzę – oświadczyła z dumą Jilly, sadowiąc
dłonie na swoich biodrach. – Jeśli chcesz, możesz pójść ze mną.
Jo nie odpowiedziała. Świeżo wzniesione wrota leniwie
zaczęły otwierać się w ich stronę. Przy okazji wypuściły zza Drugiej Strony
lekki wiaterek, pachnący słodko bzem i ciepłym kominkiem.
— W Hogsmeade dzisiaj jest zimno – kontynuowała Jilly,
uśmiechając się, kiedy odrobina ciepła zza bramy buchnęła w twarz Jo – a ty nie
masz kurtki. Za zakrętem mamy dużo futer, i ogień. Ale to droga
jednokierunkowa. Nie możesz się cofnąć. Brama zostaje zamknięta.
Ażurowe dwuskrzydłowe drzwi lekko zakołysały się, jakby na
potwierdzenie słów Jilly. Jo przymknęła oczy. Rozkoszowała się ciepłem i
pięknym zapachem wiosennych kwiatów, a sprawiało jej to tyle przyjemności, że
utraciła ochotę nawet na gawędkę z Jilly. Otumaniona, nie zauważyła nawet,
kiedy z wolna zaczęła stawiać pierwsze kroki do przodu, aż nie poczuła
lodowatej dłoni swojej towarzyszki na przegubie. Jo uniosła powieki, w sam raz,
żeby zmierzyć się z rokiem z lekko zdezorientowaną i rozdartą Jilly.
— Przyznam, że jestem nieco zaniepokojona, J-J – szepnęła
uroczyście. – Nie sądziłam, że rozważysz moją propozycję… chociaż przez sekundę.
Dziewczyna zawahała się przez chwilę, najwyraźniej w
nadziei, że Jo zbudzi się z półsnu i wreszcie zacznie coś mówić. Zamiast tego
Prewettówna opadła bezsilnie na swoje kolana, ramionami przytuliła się kurczowo
i energicznie pocierała swoje barki i przedramiona. Umierała z zimna. Zza wrót przestał kusić ją zapach kwiatów i
swojskie ciepło – teraz zewsząd buchał na nią chłód niczym lodowy oddech,
przenikający do szpiku kości i zatrzymujący bieg jej krwi. Szare, zimne łzy
paliły jej policzki jak wbijane igły. Jilly przykucnęła obok niej.
— Nie możesz teraz odejść – powiedziała pewnie, potrząsając
podkurczonym kolanem Jo. – Nie zabiorę cię ze sobą. Och, daj spokój, Jo! –
Teraz szarpała już agresywnie jej ramionami. Tak jak targa się pustym
opakowaniem spożywczym, w poszukiwaniu choćby ostatnich okruchów pożywienia,
tak Jilly szukała w Jo ostatniej iskry życia. – To nieopłacalne dla ciebie i
wszystkich – nie teraz, kiedy masz immunitet Wizengamotu!
Jo otworzyła jedno oko z niechęcią. Jęknęła słabo.
— Nic mi o tym nawet nie mów – dukała cienkim, chrapowatym
głosem. Odchrząknęła głośno. – Przeze mnie mój ojciec musi gnić w Azkabanie.
Nie mam już nikogo, Jilly – kaszlnęła, wypluwając przy okazji dużo
nieapetycznej wydzieliny. Jilly nawet tego nie zauważyła. – Jak mam sobie teraz
poradzić? Jak mam doprowadzić to wszystko do końca? Nie poradzę sobie… nie bez
Isaaka.
Kaszlnęła znowu, tym razem gwałtowniej. Jilly poklepała ją
po plecach i podtrzymała jej drgające ramiona, starając się pomóc przyjaciółce
w przywróceniu sobie głosu.
— Wiem, że czujesz się beznadziejnie – wyznała podczas
jednej z przerw pomiędzy atakami kaszlu. – Ale nie zostałaś zdana na siebie. Oni jeszcze nie wygrali. Na dole wciąż
jest Tony.
Jo roześmiała się słabo przez kaszel. Jej twarz wykrzywił
grymas strudzonego uśmiechu, uniemożliwionego przez bezwładność jej mięśni
twarzy.
— Nie doceniasz go – przekonywała ją. – Isaac przekazał mu
bardzo wiele. A Tony wcale nie jest tak bardzo szalony, jak niektórzy próbują
nam wmówić.
Prewettówna pokręciła głową raz jeszcze.
— Nie dam sobie rady… nie sama.
— Nie jesteś sama, J-J. Wiesz,
że nie jesteś.
J-J…
W jej umyśle, spowolnionym i ułomnym przez hipotermię,
zapaliła się nagle lampka. Jo zadrżała na całym ciele. Złudna fala ciepła
zalała ją po same palce. Z trudem przypomniała sobie twarz osoby, która zwykła
używać w stosunku do niej tego skrótu.
Do Jo z wolna zaczęły docierać krótkie obrazy, sygnały i
komunikaty. Przypomniała sobie, że wcześniej – to znaczy, przed rozmową z
Jilly, ale po rozprawie Isaaka – w stanie silnego wzburzenia wybierała się do
Lissy Prince. W jej pubie, tak jak za każdym poprzednim razem, chciała
skorzystać z sieci Fiuu i w tą smutną noc zamienić kilka zdań z jedyną osobą,
jaka posiadała moc poprawy jej nastroju.
Jordan na nią czekał.
Jo przestała kaszleć, opadając z powrotem na łokcie.
Ostatkiem sił wyciągnęła szyję i rzuciła spojrzenie na bramę za plecami Jilly.
Zamrugała gwałtownie. Drzwi zniknęły. Przekrzywiła głowę – Jilly wciąż
siedziała obok niej. Jeszcze nie
odeszła.
— To jeszcze nie jest mój czas – powiedziała do siebie.
Jilly odetchnęła z ulgą, kiwając głową z mocą.
— Nie jest.
Jo zmrużyła oczy. Nie odrywała wzroku od punktu, gdzie parę
chwil temu rozbił się meteoryt i przekształcił w drzwi.
— Po prostu się zastanawiam… czy tam, gdzie teraz jesteś…
czy tam jest dobrze?
— Jest dużo fajnych chłopców.
Dziewczyna nie uśmiechnęła się. Przez długi czas walczyła z
apatią, dukając niezrozumiałe słowa i bez rezultatów starając się zamknąć je w
logicznym zdaniu. Ku jej zdumieniu, Jilly zrozumiała ją bardzo dobrze, tak
jakby słyszała raczej jej myśli niż słowa.
Czy Isaac może tam
wejść? Jeśli… jeśli wessą mu duszę?
— Tam nikt z nas nie ma wyroków, Jo – uśmiechnęła się
szeroko. – To nowy świat, w którym wszystko jest inaczej zorganizowane. To, co
tutejsze, tam nie obowiązuje. Wszyscy zaczynamy z czystą kartą. Pocałunek jest
karą dla Isaaka w tym wymiarze. W moim, jest on niewinny i czysty jak łza.
Jo dukała dalej, ale twarz jej rozjaśnił miły uśmiech, na
tyle szeroki, na ile pozwalały zwiotczałe mięśnie.
On miał dzisiaj
urodziny… nawet nie zdążyłam złożyć mu życzeń.
— Mogę go odwiedzić w celi w areszcie – zaoferowała Jilly,
zerkając na swój zegarek (czy nosiła go
wcześniej?). – Przekażę mu, o czym rozmawiałyśmy.
Jo zgodziła się na to chętnie, tak jakby w proszenie o
podobne przysługi martwej siostry samego zainteresowanego w gruncie rzeczy nie
było niczym niezwykłym. Obydwie dziewczyny podniosły się z ziemi i wróciły na
ławkę, tę samą, która stanowiła łącznik pomiędzy obydwoma światami, które
reprezentowały.
— Nie mogę iść z tobą – powtórzyła Jo raz jeszcze. –
Przedtem szłam do Lissy Prince… Chciałabym zobaczyć się z Jordanem – pokręciła
głową, unikając spojrzenia Jilly. — To szalone.
Przyjaciółka musnęła wierzch jej dłoni.
— Nie tak bardzo – szepnęła. Jeszcze raz zerknęła na zegarek.
– Zostało ci mało czasu, Jo. Jeśli chcesz iść do Lissy, musimy rozstać się jak
najszybciej. Dzisiaj przyszłam po kogoś innego.
— Czy jeszcze się zobaczymy?
Jilly roześmiała się głośno i szaleńczo, tak jak miała w
zwyczaju.
— Z każdym się
kiedyś spotkam.
***
— Ocknij się, dziewczyno! – krzyczał męski głos przerażonym
tonem. – Cholerna hipotermia. Ludzie,
ludzie, jej trzeba pomóc!
Jo otworzyła jedno oko. Ujrzała ciemne, bezgwiezdne niebo,
tak czarne, jakby zostało stworzone na całkowite przeciwieństwo śnieżnego
sklepienia termalnych łaźni Durmstrangu. Przy jej ławce obok opuszczonej
uliczki w Hogsmeade zatrzymał się jakiś młody czarodziej o ziemistej cerze i
szorstkiej aparycji. Wyraźnie odetchnął, kiedy zobaczył, że Jo budzi się ze
snu.
—Zabierz mnie do Lissy – jęknęła. – Do karczmy Lissy Prince…
Nie pamiętała już nic więcej. Kiedy wiele godzin później
wybudziła się z najzimniejszego snu swojego życia przy rozpalonym kominku
prywatnego pokoju Lissy w jej gospodzie, czuła się tak, jakby to ją pocałował
dementor.
A przynajmniej Anioł
Śmierci, pomyślała, dźwigając się na ramiona. Na gzymsie kominka ktoś
pozostawił dla niej kubek ciepłego kakao i kopertę zaadresowaną jeszcze świeżym
atramentem. Rozejrzała się po pomieszczeniu z konsternacją.
— Lissa! – krzyknęła,
spodziewając się, że rudowłosa kobieta dogląda ją gdzieś w kącie. W końcu
obudziła się w jej prywatnej sypialni. Nie w pełni jeszcze rozbudzona, wzięła
potężny łyk kakao. Wyczuła w nim nutkę paskudnego, ziołowego lekarstwa na
wychłodzenie. Wzdrygnęła się teatralnie.
Może musiała gdzieś
wyjść?
Rozerwała kopertę, mając nadzieję, że znajdzie w niej jakieś
wyjaśnienia. Pośpiesznie wyciągnęła małą, dwukrotnie złożoną kartkę.
Ostrzegałem cię, J-J.To kara za Isaaka.
— Co jest grane? –
mruknęła, szerzej rozwierając kopertę. Na jej podołek wysypała się pozostała
zawartość wiadomości. Zimny dreszcz przeszedł Jo, kiedy rozpoznała rudy pukiel
włosów Lissy. Drżącymi rękami włożyła je z powrotem do koperty..
Wrzasnęła.
We włosy zaplątał się siny, blady odkrojony palec z
pierścionkiem należącym do Lissy od dzieciństwa.
Dzisiaj przyszłam po
kogoś innego, uderzyło ją wspomnienie słów Jilly. Usłyszała jeszcze odgłos
tłuczącej się porcelany, zanim ponownie tego dnia straciła przytomność.
#27
18 godzin wcześniej
Po raz kolejny
działo się to w jedną z tych nocy, o których wiele lat później snuje się
przerażające opowieści przy ogniskach. Po raz kolejny ciemność zdawała się
rozrastać i gęstnieć, powietrze czerniało, a mrokom opór stawiał jeden jedyny księżyc; tak jakby
ogromna, boska ręka pozbierała ten jeden raz wszystkie gwiazdy do równie
ogromnego, boskiego słoika. I po raz kolejny, w czasie, kiedy cały zamek
pogrążył się już w ciszy i usnął, wyraźne szmery i szepty wydostawały się z
okna dormitorium żeńskiego numer cztery. To wszystko przebiegało dokładnie tak
samo, jak w noc, kiedy to wszystko się zaczęło.
Czwórka tych samych dziewcząt co poprzednio, z tą tylko
różnicą, że starszych o pół roku, zasiadło w okręgu na czerwono-złotej
wykładzinie sypialni. W środku tegoż okręgu stała, także starsza o sześć
miesięcy, identyczna czerwona świeca o zapachu pieczonej dyni. Towarzyszyła ona
dziewczętom już od ich pierwszej nocy w Hogwarcie: wtedy to właśnie Mary
McDonald znalazła ją na parapecie za wezgłowiem swojego łóżka, zapaliła,
przybliżyła na wysokość swojej twarzy – i w ten sposób uroczyście przedstawiła
się współmieszkankom. Następnie każda z nich – Lily, Marlena, Emmelina i Dorcas
– powtórzyła ten rytuał. Dziewczynki śmiały się i dmuchały w uginający się
płomyk, a jego świetlisty cień tańczył dostojnie w ich źrenicach.
Ceremoniał powtarzano co roku, przy użyciu dokładnie tej
samej świecy i w dokładnie tym samym kręgu. Z czasem robił się on coraz
bardziej celebrowany i piastowany, tak, że ze zwykłej zabawy przerodził się w
czczoną tradycję. Dziewczęta w pierwszą noc po powrocie do Hogwartu zdradzały
swoje najbardziej intymne tajemnice, najgłębiej utajnione pragnienia,
najskrytsze potrzeby.
To Dorcas zaproponowała tego wieczoru, że rytuał powinien
zostać wznowiony w okolicznościach nadzwyczajnych, bez względu na to, że piątek
dziesiątego lutego wcale nie był pierwszym dniem po powrocie do Hogwartu.
— Czuję, że od dzisiaj nic już nie będzie takie samo –
wyjaśniła. – Że zaczynamy coś nowego, z czystą kartą, tak jakby naprawdę był to
nowy rok. Chciałabym, żebyśmy wreszcie zostawiły za sobą przeszłość i wyjawiły
wszystko, co od dawna zalega nam na dnie serca.
Prócz Dorcas żadna z dziewcząt nie czuła specjalnej potrzeby
spowiedzi przy świecach. Lily, Marley i Emma wciąż doskonale pamiętały
zamieszanie, które rozpętało się poprzednim razem: to, jak Lena pochopnie
zrozumiała słowa Emmeliny, uznała, że zadurzyła się w Remusie, jak wybiegła z
dormitorium na błonia, jak wszystkie szukały ją godzinami, i jak ostatecznie –
co wiedziała tylko Lily – sytuację uratował James Potter. Zabawne, ale wcale
nie wydawało się, ażeby zajście to przydarzyło się faktycznie tak dawno.
Po krótkich, lecz usilnych namowach, dziewczęta jednak
uległy i zgodziły się na nadzwyczajne wznowienie rytuału. W miejsce Mary, która
obrażona opuściła dormitorium, obsadziły Hestię. Starały się nie myśleć więcej
o pierwszej noc szóstej klasie i skupić na słowach Dorcas. Łudziły się, że tej
nocy w istocie uda im się zamknąć stare sprawy, rozpocząć w życiu nowy rozdział
i wkroczyć w niego razem, jak drużyna.
— W porządku – zaczęła Dorcas, która jako pierwsza sięgnęła
po świecę. – Chciałabym wyznać w zasadzie kilka rzeczy, ale… chyba zacznę od
tej najświeższej i najważniejszej – uśmiechnęła się lekko bezbarwnie. Dziwne, jakby
złośliwe iskry tliły się w jej źrenicach. – Ale myślę, że dobrze byłoby
niektórym przeczyścić trochę pamięć… no i wyjaśnić wszystko dla ciebie, Hestio,
bo nie było cię z nami od początku, i pewnie nawet nie zdajesz sobie sprawy,
jaka dawniej była Mary… taką podstępną żmiją z rozdwojonym językiem. Łasiła się
do każdej z nas, żeby potem…
— Dorcas –
upomniała ją Lena.
— Żeby mieszać nas potem przy byle sposobności ze smoczym
łajnem.
— A czy to coś nowego? – spytała retorycznie Hestia,
wywołując śmiech u dziewcząt.
— Dorcas próbuje ci po prostu wyjaśnić, że to dormitorium –
Emmelina roztoczyła ręce, jakby chciała objąć całe pomieszczenie – było kiedyś
bardzo podzielone. – Ze mnie Mary zawsze się naśmiewała, a z Lily i Marley
zrobiła sobie dwórki.
Dziewczyna wyciągnęła swoje długie, chude nogi i pozwoliła
Gladiusowi skoczyć do siebie na kolana. Biszkoptowa sierść kota przyczepiła się
do jej różowej koszuli nocnej w kwiatki. Lily parsknęła.
— O, tak. Zrobiła z nas – a szczególnie ze mnie – mimo
wszystko bardziej służbę niż damy do towarzystwa… - pokręciła głową. – Tak
bardzo cieszyłam się, że mam magiczną przyjaciółkę,
że nawet nie przeszkadzało mi jej zachowanie.
— Za to Dorcas znienawidziła – wróciła do tłumaczenia
Emmelina. – Bezustannie starała się ją upokorzyć przed naszymi znajomymi i
wymyślała na jej temat niestworzone rzeczy.
— Tak, a najgorsze
jest to, że pozwalałam jej na to – wtrąciła się sama zainteresowana. – Och, nie
wierzę, że tak długo puszczałam jej wszystko płazem! Czuła się przeze mnie
zagrożona, znała nie też dłużej niż was i oceniała zupełnie inaczej i Merlin
jeden wie tylko, co jej tak bardzo przeszkadzało. Zniszczyła mi reputację na
cały roku – nawet dzisiaj w dalszym ciągu Puchonki się ze mnie naśmiewają,
Ślizgoni nazywają puszczalską, a Huncowci patrzą na mnie nieprzychylnym okiem. James wciąż uważa mnie za idiotkę…
— James wszystkich uważa za durniejszych od siebie –
uzupełniła Lily. – A on i Mary mają wszystkich wrogów wspólnych…
— No i co z tego? – jęknęła Dorcas. – Przegapiasz sedno. Przypominam sobie teraz te
wszystkie jej świństwa, ale najbardziej boli mnie w nich to, że pozwoliłam jej
na zepchnięcie mnie na margines! Uczepiłam się Berty, Diany i Liama, i zupełnie
zrezygnowałam z walki o swoje dobre imię! Mary uchodziło wszystko na sucho i
coraz bardziej się przez to nakręcała!
Urwała nagle, chcąc unormować oddech. Pozostałe dziewczęta
wymieniły zaniepokojone spojrzenia. Nie
spodobał im się kierunek, do którego zmierzała ta rozmowa.
— W każdym razie – odchrząknęła Dorcas, kontynuując swoją
tyradę – dzisiaj miara się przebrała. Mam zamiar dać jej nauczkę za te
wszystkie lata puszczania jej numerów płazem. Odpowie za to, i koniec.
Lily zagryzła wargę.
— Słuchaj, Dor… to był długi dzień… wszystkie jesteśmy
zmęczone. Myślę, że…
— Nawet nie próbuj wciskać mi tutaj kitu, że powinnam
odpuścić albo się z tym przespać, Lily Evans! – oburzyła się aż do przesady. –
Kto jak kto, ale ty też powinnaś wreszcie postawić się tej toksycznej żmii! Po
tych wszystkich próbach zniszczenia cię, by odzyskać Jamesa…
— Nie mówię, że ona nie zasługuje na karę! – zaprzeczyła
natychmiast Lily, uśmiechając się złośliwie. – O-ho-ho, wręcz przeciwnie! Po
prostu nauczyłam się już, że spór z nią to walka z wiatrakami. Ona zaprzedała
duszę diabłu czy coś. Na każdego kopniaka odpłaci trzęsieniem ziemi.
— Poza tym pamiętaj, że ona ma na swoje zawołanie
praktycznie całą szkołę – dodała rezolutnie Lena. – Wszyscy są jej winni
przysługę i jak się zdenerwuje, to będziesz miała problem z całym Hogwartem,
nie tylko z nią.
— Jej czasy dobiegły wreszcie końca! – wybuchnęła Dorcas. –
Tatuś stracił posadkę z ministerstwie, nie jest już głową Wizengamotu, i nie
może nikogo wrobić i odesłać do Azkabanu! Ród wydziedziczył stronę Mary i
wszyscy zbankrutowali! Nie może nawet już kupić
sobie przyjaciół! Nie nadarzy się nam już lepsza okazja, żeby uderzyć!
Cassie urwała, dukając pod nosem jeszcze kilka wściekłych
słów. Rozpaczliwie szukała wsparcia w oczach koleżanek – kiedy jednak wszystkie
odwróciły wzrok, nadzieja przemieniła się w żal i rozdrażnienie:
— Okej – rzekła chłodno. – Zapytam wprost: jesteście ze mną
czy nie?
Lena, wiercąca się w miejscu od wzmianki o wydziedziczeniu
strony Mary, usiadła prosto. Emmelina zaczęła nerwowo przeczesywać sklejoną
sierść Gladiusa, a Hestia i Lily zdawały się nie dosłyszeć pytania.
Jako pierwsza zareagowała Emma, kategorycznie odmawiając
swojego udziału w planie. Lena i Hestia, kiedy tylko wyczuły spojrzenie Dorcas,
równie grzecznie podziękowały.
— Lily?
Evansówna wahała się z odpowiedzią odrobinę dłużej, ale
ostatecznie także pokręciła głową. Dorcas aż krzyknęła z niedowierzania.
—Zrozum, Dor… - zaczęła się tłumaczyć. – Mam wystarczająco
problemów. Mary już teraz mnie znosi… wolę nie myśleć, co zrobi, kiedy naprawdę
ją wkurzymy.
Dorcas wyburczała coś pod nosem, strojąc obrażone miny.
— Jak chcecie – prychnęła. – Ja jej tak łatwo nie odpuszczę.
Nie po dzisiejszym dniu… – Głos lekko jej zadrżał. – To ona ponosi
odpowiedzialność za Calliope, za jej śmierć… to ona sprosiła do mojego domu
całe to szemrane towarzystwo, a potem wszystkiego się wyparła.
Pociągnęła nosem i opuszkiem palca osuszyła sobie wewnętrzne
kąciki oczu. Głęboko odetchnęła i nim którakolwiek z dziewcząt zdołała
zareagować na tę chwilę wzruszenia, wróciła do spowiedzi. Choć mówiła pewne i zdawkowo, w jej tonie dźwięczały
nuty złości i nienawiści.
— Z innych nowości… - uśmiechnęła się sztucznie. – To pewnie
bardziej was zainteresuje… pogodziłam
się z Syriuszem! Znowu jesteśmy razem… chociaż teraz na trochę innych zasadach
– dajemy sobie więcej przestrzeni… rozumiecie.
Dziewczęta przez chwilę nie okazywały żadnych znaków
zrozumienia, zbyt oszołomiona i zdezorientowane nagłą zmianą tematu. Dorcas
uśmiechała się szeroko i gestem ramion zachęcała je do zadawania pytań. Po
krótkiej zwłoce przebudziła się Hestia, zdobywając się jedynie na żartobliwy
odgłos symulujący wymioty. Emmelinę strasznie to rozbawiło. Pozwoliła ponieść
się emocjom, tak teatralnie trzęsąc ciałem, jakby w drgawkach, że aż
zdegustowany Gladius wstał na równe łapy i poszedł szukać schronienia na
kolanach swojej pani. Lily podrapała kota za uchem.
Cassie roześmiała się lekko bezbarwnie i przekazała świecę
następnej w kolejce dziewczynie.
— Już? – zdumiała
się Emma, obchodząc się ze świecą tak ostrożnie, jakby trzymała smocze jajo.
— Tylko tyle chciałam wam wyznać.
Płomień świecy zakołysał się gwałtownie, zgłaszając niemy
przeciw tym słowom, trochę na kształt błyskającego fałszoskopu podczas rozprawy
Isaaka. Świeca ta strzegła w końcu szczerości spowiedzi – weryfikując
prawdomówność wyznań, strzegąc, czy nie zostały pominięte żadne detale ani czy
nic nie zostało utajnione z premedytacją.
Noc przy świecy miała
nieść za sobą bowiem oczyszczenie i burzyć wzniesione wały obronne pomiędzy
przyjaciółkami, umożliwić im zamknięcie starego rozdziału i rozpoczęcie nowego,
otwartego, zrywającego z tym, co dawniejsze. Zdecydowanie nie chodziło w niej o
to, aby pogłębiać stare sekrety.
Niestety, tym razem świeca zawetowała pięciokroć – każda z
dziewcząt bowiem coś ukryła.
Dorcas naprawdę pragnęła podzielić się ostatnimi
przemyśleniami, wyjaśnić, że to od niej wypłynął pomysł wolnego związku z
Syriuszem, opowiedzieć w końcu o swojej relacji z profesorem Argentem i o tym,
dlaczego wplątuje go całego swojego bałaganu. Kiedy jednak napotkała na tak
duże niezrozumienie już na wstępnym etapie, nakreślając plan zemsty na Mary,
uświadomiła sobie, że jej przyjaciółki nie są gotowe na podobne rewelacje.
Na wszystko przyjdzie
czas, uspokoiła sumienie. Powiedziałam
już i tak dużo. Pora na Emmelinę.
Emma co prawda zauważyła dziwne zachowanie płomienia, ale
postanowiła tego nie komentować. Ogień ponownie przygasł, kiedy zabrała głos:
— No cóż, skoro możemy uznać dramat Dorcas i Syriusza za
zakończony – uśmiechnęła się lekko, a Meadowes to odwzajemniła – to chyba mogę
pochwalić się, że… - zatrzymała się tu na moment, budując napięcie: - Że i ja
opuszczam planetę singli! Jestem umówiona z Chase’em na Walentynki.
Roześmiała się lekko nerwowo, a natychmiast potem wybuchł
aplauz, którego zabrakło po spowiedzi Dorcas. Wszystkie dziewczyny zaczęły
klaskać, piszczeć i złośliwie ją szczypać.
— W końcu –
odetchnęła Dorcas. – Te podchody mnie wykończały.
Emma zagryzła wargę, z niepokojem przyglądając się reakcji
Hestii. Wyglądała ona na całkowicie zrelaksowaną i szczęśliwą, tak jak reszta
towarzystwa.
— Czy to w porządku, Hestio? – zapytała nieśmiało. – Bo
jeśli nie, to… - uniosła dłonie i przymknęła oczy: - To całkowicie spoko. Mogę… mogę wszystko odwołać, i…
— W ogóle nie wygłupiaj się, Emmelino! – zaprotestowała
natychmiast panna Jones. – Pomiędzy mną i Chase’em wszystko jest już
wyjaśnione. Zostaliśmy… przyjaciółmi. Tak
jest nam najlepiej.
Emma uśmiechnęła się serdecznie, aczkolwiek nie wyglądała na
w pełni przekonaną. Płomień świecy ponownie lekko się wzburzył.
— Na twoim miejscu – ciągnęła Hestia, zdobywając się na
łobuzerski uśmiech. – Prosiłabym o błogosławieństwo Lily.
Dorcas roześmiała się głośno, a Gladius miauknął i trącił
swoją panią w brzuch. Lily pokręciła głową z lekkim uśmiechem.
— Gdyby nie chodziło o ciebie, Emmelino…
Dziewczyny trochę się jeszcze pośmiały, a następnie pierwszy
raz od dłuższego czasu głos zabrała Marlena:
— Doszliście do porozumienia dzisiaj, kiedy wszyscy
rozjechali się na rozprawę, tak?
Emma głośno zadumała się nad tym pytaniem.
— Poniekąd tak. Spotkaliśmy
się w Hogsmeade… On i Syriuszów szli do Bonnetów na otwarcie kasyna, a ja
wracałam z kolacji… - urwała na chwilę, oblewając się rumieńcem. – Ojej, ale o
kolacji też wam nie wspominałam!
— No nie – zgodziła się Lily. – Opowiadaj.
Emmelina pokrótce streściła, jak przebiegło spotkanie z
ojcem, jego nową żoną, Allison i jej narzeczonym – począwszy od ogłoszenia w
brukowcu o zmianie nazwy linii aptek na Emmie’s,
poprzez jej umowę z Dianą, aż do opisu zachowania wszystkich członków
kolacji. Dziewczyna ponarzekała trochę na macochę i ojca, ale na temat Allison
wyraziła bardzo pochlebną opinię – co więcej, świeca nie zadała kłamu jej
słowom, więc faktycznie wypływały one prosto z jej serca. Płomień wzmógł się
tylko raz, ale dziewczęta po raz kolejny udały, że tego nie dostrzegły:
— Nic nie mówisz o narzeczonym Ally – zauważyła w tamtym
momencie Dorcas. – Znasz go? Jest przystojny?
— Nie i nie – odpowiedziała Emmelina. Nie tylko rozszalały
płomień ognia, ale i sam rumieniec oraz ton dziewczyny, poddały w wątpliwość
owe słowa.
Świeca trafiła do Hestii, a ogień trochę się uspokoił.
— To już zaczyna robić się strasznie nudne, ale chyba nie
mam nic więcej do powiedzenia… zeszłam się z Jaydenem – uśmiechnęła się lekko
do Emmeliny. – Dlatego cieszę się, że nareszcie każdy z nas znalazł dla siebie
miejsce.
Ponownie rozległy się śmiechy, oklaski i szczypanki. Hestia
skorzystała z zamieszania i wepchnęła świecę Marlenie, jakby w nadziei, że
płomieniowi zabraknie refleksu i nie zdąży przeraźliwie błysnąć. Prawie jej się
to udało. Dziewczęta przeniosły uwagę na Lenę, nie zauważając nawet, że dziwnie
zamyślona Hestia gładzi się po brzuchu.
— Lenny! – zagwizdała Dorcas. – No, no, no, czekałam na to
od początku!
— O, tak! – zgodziła się Lily, uśmiechając się podstępnie. –
Nie mam pojęcia, co się u ciebie dzieje od września. Słyszę tylko coraz to
bardziej durne plotki.
Emmelina wybałuszyła oczy i pokiwała głową z przejęciem.
— Tak! Słyszałam
od Sally McDonwer, tej Piękności, że – otworzyła prawą dłoń i zaczęła wyliczać
na palcach – ukradłaś Mary McDonald
chłopaka…
— …że twoją rodzinę na nowo uznano – dołączyła Dorcas.
— …że zaręczono cię z byłym narzeczonym Alicji Rowle…
— …że naprawdę podkochujesz się w jego bracie… czy tam siostrze, Sally strasznie strzępi jęzorem…
— I że Alicja jest teraz z Frankiem, który – kiedy ostatnio
sprawdzałam – był z tobą – Emma
zamknęła już wszystkie palce prawej ręki. Wyglądała, jakby nie brakowało jej
pomysłów do wyliczenia na drugiej, ale uprzednio czekała na wyjaśnienia.
Marlena podrapała się po głowie.
— No cóż, to całkiem długa historia…
— Zrekompensujesz przynajmniej spowiedź Hestii – mruknęła
Dorcas, wytykając język w kierunku panny Jones. Hestia odpłaciła jej bardziej
niegrzecznym gestem. – Mamy dużo czasu.
Lenny trochę jeszcze kręciła nosem, ale uległa pod wpływem
koleżanek (i naprawdę rozeźlonego płomienia świecy). W ekspresowym tempie
podsumowała swoje ostatnie perypetie: od zerwania z Frankiem przed przerwą
świąteczną, poprzez kotylion, spisek jej ciotki, matki i Ann, poprzez Sylwestra
w towarzystwie Colette. Opowiedziała o tym, że stała się przykrywką Franka i
Alicji, o intercyzie Rowle’ów podpisanej z Alekiem Masonem, który uczył w
Beauxbatons obrony przed czarną magią, ale stracił pracę za sprawą Mary – w
końcu, że zaprzyjaźniła się z Colette i siostrą Aleka, Natashą, która lubi
dziewczyny; a opowieść skończyła dość przykrym akcentem:
— Romans Franka i Alicji się wydał, Alec zażądał wypłacenia
odszkodowania, a ciotka Florence postanowiła go upokorzyć i zastąpić Alicję – mną. Żeby cały ten numer przeszedł,
przepisano na moją matkę całą fortunkę odebraną rodzinie Mary.
Dorcas pokręciła głową z niedowierzaniem.
— Marley, jesteś
pewna, że nie chcesz jednak brać udziału w moim planie? Nie masz nic do
stracenia. Mary cię rozszarpie.
Lily skrzywiła się na te słowa.
— To… - pokręciła głową. – Nawet nie wiem, jak mam na to
zareagować… czy cieszyć się, że rodzina przestała się na was obrażać… czy
wkurzać, że tak z tobą postąpili… czy też po prostu obrazić się, że nie
powiedziałaś nam o żadnej z tych spraw.
Marlena uśmiechnęła się niewinnie.
— Ostatnio dużo się działo.
Emma zagwizdała.
— Póki co chyba wygrywasz ten wieczór zwierzeń… To niemal
jak nowoczesna historia Kopciuszka.
— Nie taka nowoczesna – wtrąciła się Dorcas. – Zwyczaje arystokratycznych
rodów zatrzymały się chyba w dziewiętnastym wieku… („Tragedia” wymamrotała
Lily, Hestia potaknęła, a Emma westchnęła z rozmarzeniem). Kiedy jeszcze matka
się na mnie nie obrażała, też mnie dwa razy zaręczała. Najpierw z – uwaga, to
świetne! – Mulciberem…
— Co? – jęknęła Lily, symulując odruch wymiotny podobnie jak
Hestia, gdy rozmawiały o Syriuszu.
— A drugi raz próbowała zrobić taki numer z kuzynem Jamesa…
nie, nie Dorianem! – pokręciła głową. – Z tym kuzynem z Włoch, którego on tak
nie lubi.
— Z Jesse’em van Weertem?
— Tak – pokiwała
żywo głową. – Brzydzę się nawet wymawiać jego imię… po tym wszystkim.
Emma, zauważając, że Dorcas ponownie pochmurnieje, a jej
oczy stają się wilgotne, szybko wróciła do tematu. Podniosła poduszkę i rzuciła
ją pod nogi Marley.
— Nie myśl, że zapomniałyśmy o tobie, mała kłamczucho! –
oburzyła się żartobliwie. – Wybaczę ci to milczenie może tylko jeśli opowiesz
nam trochę o swoim nowym narzeczonym… musi być niesamowity, skoro nawet Mary
zwróciła na niego uwagę.
Lenny skrzywiła się nieznacznie.
— Nie poznałam go jeszcze – odparła po krótkim milczeniu.
Opowiadanie o całym dramacie z Rowle’ami, Alekiem, Frankiem
i Bree wykończyło ją nieprawdopodobne, nawet pomimo tego, że opuściła te
najbardziej przykre szczegóły. Atmosfera stała się po prostu zbyt ciepła i
przyjemna, żeby psuć ją ponurymi teoriami. Lepiej było debatować o nowej
historii Kopciuszka niż o tym, że jej narzeczony prawdopodobnie jest
Śmierciożercą, a jej matka zabiła ojca z rodziny mugoli, żeby Rowle’owie
ponownie przyjęli ich do rodu.
Marlena przekazała więc świecę Lily, a dziewczyny, nasycone
jej opowieścią, ponownie zignorowały buchnięcie ognia. Cała uwaga skupiła się
teraz na osobie Evansówny.
— Lily! – klasnęła w ręce Dorcas. – Chyba tylko ty jesteś w
stanie pobić historię Lenny!
— Och, szczerze w to wątpię – zaprzeczyła natychmiast. –
Mówiłam o wszystkim… tak mniej więcej na bieżąco.
— No cóż… może –
zgodziła się Hestia. – Ale i tak w tym wszystkim się pogubiłam.
— Ja też –
wtrąciła się Emma.
Marley i Dorcas również przyznały się do całkowitej
dezorientacji. Lily westchnęła ciężko.
— Okej. Odpowiem na wszystkie pytania. Co chcecie wiedzieć?
Cztery ręce wystrzeliły w górę. Gladius kichnął pod swoimi
wibrysami.
— Em… Dorcas?
Jedna z rąk opadła z powrotem na podłogę.
— Może wyjaśnić nam co, u licha, robiłaś dzisiaj w
Wizengamocie z Jo Prewett?
Niezły początek, pomyślała
Lily. Czy naprawdę powinna – a raczej, czy mogła
– sięgać z zeznaniami aż tak daleko w przeszłość? Roztrząsać całą sprawę
medalionu, patronatu, śmierci siostry Isaaka, przepowiedni? Może nie zostało to
nigdy powiedziane na głos, ale Lily czula intuicyjnie, że obowiązywała ją jakaś
tajemnica.
Poza tym, dodała
szybko, czy mogę oczekiwać po Dorcas, że
postara się dostrzec pozytywne strony w Isaaku, skoro dzisiaj przodowała w
nagonce na niego?
— Zrobiłam to dla Jamesa – skłamała giętko. – Kiedyś
spotkałam Isaaka w Londynie i pożyczył mi kilka sykli. Jo szukała po szkole
kogokolwiek, kto mógłby powiedzieć o nic coś dobrego. Była w desperacji i
wiedziałam, że tylko ona może mnie tam wkręcić. A James… James mnie tam
potrzebował.
Świeca trochę protestowała, ale dziewczęta przełknęły tę
wymówkę. Nawet Dorcas, choć markotna z początku, nie zadawała więcej pytań.
Pozostałe trzy ręce wciąż wisiały w powietrzu.
— Lenny?
— O co w ogóle chodzi między wami? – spytała Marlena.
Emmelina i Hestia także opuściły ręce. – Mam na myśli ciebie i Jamesa. Dawno
się już pogubiłam.
— Podbijam! – krzyknęła Emma. – Przecież miałaś z nim iść na
randkę, no nie?
— Ja też podbijam – dodała Hestia. – Słyszałam co nieco od
Jamesa, ale on nie jest zbytnio obiektywny, kiedy chodzi o ciebie.
— I ja myślałam, że jestem na bieżąco – podrapała się po
głowie Dorcas – ale chyba… nie.
Lily uśmiechnęła się bezbarwnie.
— Faktycznie… to bardzo
skomplikowane.
Kątem oka zwróciła uwagę na widok zza okna – i pozwoliła
pozostać wzrokowi w tym miejscu przez dobre parę minut. Pomyśleć, że cała historia rozpoczęła się
identyczną noc – ciemną, tajemniczą i bezgwiezdną. Wtedy zdawało się, że
wszystkim wydarzeniom towarzyszy jakaś magia, że pierwsza noc szóstej klasy
zawierała w sobie niepowtarzalne okoliczności, że nie można byłoby jej
odtworzyć w innym czasie. Lily przekonała się teraz, że natura inaczej patrzy
na świat niż ona. Nieważne, jak wiele by się nie zmieniło w jej życiu, ile
alternatywnych decyzji mogłaby podjąć, księżyc dalej będzie świecić tak samo,
sowy – pohukiwać w ten sam rytm, wiatr – szumieć pośród identycznych zarośli.
I może moja historia
też wcale nie jest taka wyjątkowa, pomyślała. Wyolbrzymiam wszystkie trudności i nadaje chwilom zbyt wielkie
znaczenie. Pewnie nikt, nawet gdyby usłyszał ode mnie o wszystkich szczegółach
i zobaczył na własne oczy cały obrazek, nie dostrzegłby tego, co ja widzę.
Historia zaczęła się więc w zupełnie zwyczajną noc,
rozwijała się przez najnormalniejsze cztery miesiące poprzedniego semestru, i zmieniła
kurs przy całkowicie przeciętnym pocałunku w Boże Narodzenie. Potem skakała
pomiędzy karuzelami, zakładami i plotkami, pomiędzy zdjęciami, cyrografami i
tańcami, pomiędzy obietnicami, które nie niosły ze sobą działania, i słowami,
które przeminęły.
Gwałtownych uciech i
koniec gwałtowny, przypomniała sobie cytat z Romea i Julii. Historia moja i Jamesa była zbyt dramatyczna, żeby
skończyć się szczęśliwie i spokojnie. Była dramatyczna, i to zupełnie
niepotrzebnie.
— James jest teraz z Jessiką Beinz – usłyszała swój głos. –
A raczej… chce do niej wrócić. Mam udawać jego dziewczynę przez cały walentynkowy tydzień, a szczególnie
podczas walentynkowej kolacji graczy
Quidditcha w środę – wywróciła oczami. – Jestem mu to winna, bo właściwie to ja
zepsułam mu randkę. James ma jakiś plan – zresztą jak zawsze – żeby namieszać
dziewczynie w głowie – roześmiała się nerwowo. – A my… no cóż, my jesteśmy po
prostu przyjaciółmi. Zwykłymi przyjaciółmi.
Dziewczyny rozejrzały się po sobie.
— I odpowiada ci to? – zdumiała się Emmelina. Wygięła usta w
podkówkę, jak mała dziewczynka, zawiedziona, że nie może zatrzymać
przybłąkanego pod jej dom szczeniaczka.
—To był właściwie mój
pomysł – wzruszyła ramionami. – Najlepiej nam na platonicznej stopie.
Emma oblizała wargi, Dorcas uśmiechnęła się pod nosem, a
Lena tylko jęknęła ze współczuciem. Jedynie Hestia, która nie znając Lily tak
dobrze jak pozostałe koleżanki, najwyraźniej nie dosłyszała nutki goryczy w
tych słowach.
— Może to i lepiej – błysnęła uśmiechem. – Mam wrażenie, że
wasza relacja opierała się tylko na czynach… to znaczy, na fizyczności. Ze jako
związek zupełnie nie rozwijaliście się w sferze emocjonalnej… nie poznaliście
siebie. Teraz sobie to odbijecie.
Lily uśmiechnęła się blado.
— Może.
Płomień świecy buchnął gwałtownie na sekundę przed
zdmuchnięciem.
Spowiedź dobiegła końca.
#28
Teraźniejszość.
Sobota, pełnia, dzień
po rozprawie Isaaka.
Colette zdążyła
rozmówić się z Remusem dosłownie w ostatniej chwili. Kiedy przybyła do
poczekalni skrzydła szpitalnego, przez oszkloną ścianę mogła już dostrzec
przygotowującą się do wyjścia madame Pomfrey. Odkręcała ona jakieś białe buteleczki
i przelewała do nich eliksiry; krzątała się nerwowo wokół swoich pacjentów; a
nadto wszystko co jakiś czas przypominała sobie o Remusie, rugając go właściwie
za wszystko. Bree podciągnęła rękaw, odsłaniając swój zegarek księżycowy. Do
pełni zostało około godziny.
— Dzień dobry! – zwróciła się do madame Pomfrey, zamykając
za sobą drzwi. – Ja w odwiedziny.
Pielęgniarka machnęła tylko ręką, zbyt zabiegana, żeby
chociażby spojrzeć na Bree. Właśnie wrzucała leki do swojej torebki-listonoszki
i kazała Lupinowi zmierzyć sobie temperaturę. Dziewczyna przeszła kilka kroków,
na środek skrzydła. Obejrzała się na pielęgniarkę jeszcze raz: owijała ona
wełniany szal wokół szyi. Bił ostatni dzwonek, aby przystąpić do roboty. Bree
wyprostowała się, poprawiła spódnicę od mundurka i ruszyła przed siebie, prosto
w stronę Remusa Lupina.
Jego widok chwytał za serce – nawet tak zimne i nieczułe jak
Colette. Chłopak leżał na szpitalnej pryczy, otoczony pootwieranymi
buteleczkami z eliksirami, z namoczonym ręcznikiem na głowie w celu zbicia
temperatury, w starych, połatanych ubraniach. Twarz mu posiniała i nabrała
niezdrowej, chorobliwej, niebieskawej barwy. Policzki jakby zapady się do
środka, wypychając na zewnątrz grube, fioletowe, nabrzmiałe żyły. Największy
niepokój wzbudzały jednak jego oczy – złoto-piwne tęczówki wypełniły się
szkarłatnym barwnikie, jakby napłynęło do nich bardzo dużo krwi.
— Bree? – zdumiał się Remus, bezskutecznie próbując podnieść
się na łokciach. Za plecami panny Angelo madame Pomfrey oderwała się od swoich
zajęć i zainteresowała nieoczekiwanym gościem.
— Pan Lupin nie przyjmuje dzisiaj gości – rzuciła cierpko,
łapiąc się pod boki. Bree i Remus wymienili spojrzenia.
— Rozumiem – odrzekła pokornie Bree. – Ale to nie potrwa
długo. Przyszłam tylko, żeby coś mu zostawić.
Madame Pomfrey nie wyglądała na skłonną do ustępstw, choćby
chodziło o przekazanie czeku o wysokości stu tysięcy galeonów. Remus
odchrząknął.
— Tylko… sekunda – wydukał z trudem – proszę pani…
Pielęgniarka przyglądała się mu beznamiętnie. Widząc jednak
upór w jego przekrwionych oczach i prośbę wypisaną na sinej twarzy, westchnęła
ciężko i się ugięła. Podwinęła rękaw, zerkając na zegarek.
— Daję wam dwie minuty. Idę na zaplecze po płaszcz.
Bree i Remus odprowadzili kobietę wzrokiem aż za drzwi
boczne. Klamka odskoczyła na sygnał, że pielęgniarka zamknęła się od środka
zaplecza. Colette odwróciła się na pięcie.
— Nie powinno cię tu być – jęknął Remus cienkim głosem. –
Nie powinniśmy dłużej się ze sobą zadawać… Colette.
Bree nie wyglądała na rozczarowaną ani zasmuconą podobnie
gorzkim powitaniem. Uśmiechnęła się bezbarwnie.
— Och, pewnie usłyszałeś przedziwne historie na mój temat,
co?
Ręcznik ześlizgnął się z czoła Remusa na poduszkę.
— Jest dużo… - odkaszlnął – rzeczy… które powinny… zostać… wyjaśnione.
Dziewczyna zbliżyła się do pryczy, odłożyła mokry ręcznik na
bok i dotknęła czoła swojego kolegi. Faktycznie, był rozpalony.
Trzecie stadium
transformacji się rozpoczęło, powiedziała do siebie. Najwyższy czas, żeby się pokrzepić.
— Nieważne, co o mnie myślisz – mruknęła pod nosem. Prawą
ręką zanurkowała w wewnętrzną kieszeń swojej szaty. – Ale ja próbuję ci pomóc.
Wyciągnęła z małą, szklaną probówkę wypełnioną płynem o
kolorze i konsystencji żywicy. Postawiła ją na szafce nocnej niczym panaceum obok
innych, w jej opinii zupełnie bezużytecznych leków.
— Zaufaj mi i to wypij – poleciła mu. – To tojad. Rozjaśni ci w głowie.
Remus błądził nieprzytomnym wzrokiem to od niej, to od
eliksiru. Colette zdobyła się na uśmiech.
— Potraktuj to jako eksperyment. Ostatnio się udało, prawda?
Sięgnęła palcami do drugiej kieszeni. Liścik Marleny musnął
wierzch jej dłoni. Natychmiast ją cofnęła.
— Ach, i jeszcze jedno – rzuciła.
Pochwyciła teraz swoją torbę lekcyjną, którą uprzednio
zawiesiła na poręczy krzesła. Zerknęła przez ramię w kierunku drzwi na
zaplecze. Pomfrey nie wracała.
— Kiedy już spróbujesz… - odchrząknęła i wskazała brodą na
tojad. – I będziesz chciał uzyskać jakieś odpowiedzi… wyjaśnić te wszystkie
dziwne sprawy… zostawię ci coś pod spodem, w tej szafce, dobrze? Wtedy zrozumiesz.
Remus nie zobaczył już, jak Colette chowa w szufladzie
szafki nocnej szakalą maskę. Drżącymi rękami wymacał buteleczkę z tojadem,
odkręcił nakrętkę… i wypił odżywczy napój do ostatniej kropli.
#29
Godzinę wcześniej.
Po przegranej
wojnie o dormitorium siódmoroczni Krukoni wrócili do swojej Wieży. Część z nich
zatrzymała się chwilowo u szóstorocznych dziewcząt (a mowa tu, oczywiście, o
największych podrywaczach – Davisie i Hayesie), część – u kolegów z drużyny
Quidditcha. Mary z początku nie wiedziała, gdzie szukać Doriana – jego koledzy
twierdzili, że znalazł sobie prywatne lokum, ale póki co nie zapraszał ich do
siebie na piwo.
— Dorian chce pobyć sam – usłyszała od Sturgisa Podmore’a. –
Nie ma ochoty na ciągłe wizyty twoje, Pottera albo Lily Evans.
McDonaldówna ten jeden raz dała za wygraną – wiedziała, że
sama odnajdzie Doriana, jeśli ten stanie się potrzebny. I tym razem się nie
omyliła – w sobotni wieczór, krótko przed pełnią i naradą u Szakala, intuicja
doprowadziła ją pod Pokój Życzeń, gdzie wpadła Doriana wracającego z biblioteki
do swojej nowej sypialni.
— Och, Mary – przywitał się z nią raczej bez entuzjazmu. –
Chcesz, żebyśmy poszli razem do Aleka?
— Nie – powiedziała cicho. – Chcę, żebyśmy poszli razem do
Dumbledore’a.
Sztuczny uśmiech momentalnie opuścił twarz Doriana.
Zrozumiawszy powagę sprawy, pośpiesznie zostawił książki w Pokoju Życzeń i
zgodził się na poważną rozmowę w ustronnym miejscu – czyli na Wieży
Astronomicznej. Słońce właśnie zachodziło, kiedy dotarli na miejsce. Ostatnie
purpurowe pierścienie chmur przygotowywały niebo na nocną burzę.
Mary oparła się o jeden z teleskopów. Jej twarz nie wyrażała
żadnych uczuć.
— Długo się nad wszystkim zastanawiałam – wyznała. – To nie
tak miało być. To nie tak powinno się potoczyć… słyszałeś chyba, co spotkało
Isaaka, prawda?
Dorian kiwnął głową niepewnie.
— Czy przypadkiem nie byłaś jedną z osób, które zeznawały
ostro przeciw niemu?
Dziewczyna pociągnęła nosem. W ułamku sekundy zaczęła trząść
się jak galareta i zalewać gorącymi łzami.
— Musiałam tak postąpić
– jęknęła. – A…Alec powiedział mi… ten wyrok to… o była us-ustawka mi-ministra
i tak! Zro…zrobiłam wszystko, o co mnie prosił! A on m…mnie okłamał! Powie…powiedział,
że tylko go u-unieszkodliwimy! Że on trafi do… do wię…więzienia!
— Naprawdę wierzyłaś w takie rzeczy, Mary? – roześmiał się
szczerze. – Czy to nie było jasne od
początku? Przecież to jasne, że Alec nie bawi się w Azkabany. Jak ktoś mu nie
pasuje, to po prostu go zabija. Oni tak
działają.
Mary wyrzuciła bezradnie ręce w powietrze.
— T-teraz t-to wiem! – chlipała. – Ale… ale to znaczy… że on…
że on się tak rozprawi z… z nami wszystkimi!
— Nie płacz – nakazał jej z rozdrażnieniem. – I przestań
panikować. Przykład Isaaka powinien cię czegoś nauczyć. To zdrajca. A karą za zdradę jest śmierć.
— T-tak jak z
Finn-Finnem, tak? – wypluła z trudem to imię. – Oni zabili ci brata… zabili
Finna… j-jak możesz to… jak możesz to bronić?
Dorian nie odpowiedział. Napiął mięśnie, jakby przygotowywał
się do bójki. Mary kontynuowała tyradę:
— On… to d-diabeł, D-Dorian! M-musimy się ratować, zanim…
zanim on zabije i ich – i nas – i wszystkich, którzy mu nie pasują! On… on jest
sza-szalony… Isaac… Isaac zaczynał jak
my!
— Trzeba było pomyśleć o tym wcześniej – burknął. – Nie możesz
teraz tak po prostu odejść z służby.
Czarny Pan to nie jest Dumbledore. On
nie daje drugich szans. Nie mamy żadnej alternatywy, Mary. Nie możemy zmienić
strony.
— M-możemy iść do Dumbledore’a! – Nie ustępowała. – I powiedzieć
m…mu o t-tym wszystkim! O A-Aleku, i o Colette… i przede wszystkim – o Argencie!
— A co potem zrobisz, Mary? Kiedyś opuścisz te szkołę, wiesz
o tym? Dumbledore nie będzie cię chronił przez całe życie. Nikt cię przed nimi nie obroni. A nawet jeśli twój tatuś wynajmie
dla ciebie prywatnych aurorów-ochroniarzy, to mi na pewno nie przysłuży podobny
luksus.
— A-ale… ale zostały ci tylko cztery miesiące do owutemów,
Dorian… z-zdasz i… i t-twój ojciec jest a-aurorem… on ci pomoże… b-będziesz w
Za-Zakonie, i… i wo-wojna się skończy!
— Skończy? –
powtórzył z ironią. – Wierzysz w to, że ktoś złamie potęgę Pana? Jeśli tak, to
albo jesteś głupia, albo po prostu
nie zdajesz sobie sprawy z tym, jaką
bronią on dysponuje.
— A-ale… ale ty wiesz jak możemy go pokonać! W…wiesz co
musisz zrobić!
Dorian otwierał usta, zapewne z już przygotowaną ripostą,
ale natychmiast je zamknął. Zaklął głośno i schował twarz w dłoniach. Zaczekał
parę minut i pozwolił Mary się wypłakać. Dziewczyna głośno wysmarkała nos w
jedwabną chusteczkę i zmyła rozwodniony tusz do rzęs ze swoich policzków.
Odchrząknęła parę razy, a kiedy ponownie zabrała głos, mówiła cicho i słabo,
ale już nie chlipała:
— Dorian, dzisiejsza noc jest strategiczna. Stawia nas w
zupełnie innej sytuacji. Jeśli Lily zostanie Siódmą, to znaczy ulegnie ciemnej
stronie, to wypełni się treść przepowiedni – wojna się zakończy, a Jimmy…. On
nigdy na nią ponownie nie spojrzy. Zadbałam o to. A…ale, ale ty!
— Chcesz, żebym się poświęcił? – dokończył szeptem. – Żebym
to ja zginął.
Mary roześmiała się bezbarwnie, osuszając opuszkiem palców wewnętrzny
kącik oka.
— Zostałbyś bohaterem. Odkupiłbyś się.
— Nie jestem Jamesem – pokręcił głową. – Nie zależy mi na
wiecznej chwale ani honorze. A już na pewno nie będę o to dbał, kiedy umrę.
— Nie wiesz wszystkiego – szepnęła. – Zobaczyłam dzisiaj, co
on planuje.
Dorian zadarł brew.
— To znaczy?
Dziewczyna gestem dłoni nakazała mu skrócić dzielący ich
dystans. Chłopak objął ją ramieniem, pochylił się i przytulił się policzkiem do
jej włosów. Mary przekrzywiła głowę i wyszeptała mu kilka słów do ucha – a potem
znowu zaniosła się szlochem. Dorian westchnął ciężko i pozwolił jej podeprzeć
się o swoją pierś.
— To… to straszne, Mary. To… kurwa mać.
— R… rozumiesz m…mnie? – wyszlochała w jego koszulę.
— Teraz tak – potaknął, gładząc dłonią czubek jej głowy. –
To… to potworne, że musisz się z tym mierzyć i nie możesz nikomu powiedzieć. Przykro mi.
Mary rozpłakała się jeszcze bardziej. Przymknęła oczy. Tak
bardzo przylgnęła do Doriana, że nie zauważyła nawet, kiedy wyciągnął różdżkę z
kieszeni spodni i przyłożył ją do jej ucha.
— Naprawdę mi przykro –
powtórzył. – Obliviate.
#30
To coś było w opinii McDonaldów
najgorszym wyrokiem. Traktowano To jak prawdę zbyt bolesną i oczywistą,
aby o niej dysputować; jak przerażającą
możliwość, taką skradającą się po plecach niczym cień i przyprawiającą o ciarki
grozy; i jak diagnozę nieuleczalnej choroby genetycznej, którą wyparto ze
świadomości, ale która mimowolnie tę świadomość uwierała. Każdy członek rodziny wiedział, co kryło się
pod tym i co to oznaczało, i wiedział, że mogło to spaść na któregokolwiek z nich w każdej chwili, i że na to nie znano lekarstwa.
Świadomość zagrożenia tym
w rodzinie McDonaldów zdawała się zostać wessana razem z mlekiem matki. Z
rzadka ktokolwiek wspominał o tym na
głos, a jednak Mary nie potrafiła przywołać w pamięci choć jednej chwili
niewiedzy, choć sekundy życia bez cichej, czyhającej obawy kryjącej się gdzieś
w zakamarkach umysłu. To towarzyszyło
jej zawsze, jak prześmiewczy przyjaciel, który ranił ją swoją obecnością, ale
nie mógł się z nią rozstać.
Matka nigdy z nią o tym
nie rozmawiała. Elizabeth wychowała już starszego syna, który nie odziedziczył
żadnych ponadprzeciętnych umiejętności, dlatego też zwątpiła, że podobne nieszczęście dotknie jej młodszą
latorośl. Sama pani McDonald, po wtopieniu się w świat czarodziejów i
ograniczeniu kontaktu ze specyficznymi krewnymi, utraciła wszystkie swoje,
nierozwinięte zresztą dary, miewając od czasu do czasu ewentualnie proroczy
sen. Niekiedy co prawda opowiadała córce o bohaterkach swojego rodu i ich
niezwykłych zdolnościach, ale nie pozwalała rozbujać się przy tym wyobraźni
małej.
— Elfki zawsze były wyjątkowe i powinnaś być dumna, bo to
twoje przodkinie – mówiła. – Ale mamusia wybrała życie jako czarownica, i ty
też jesteś czarownicą, Mary. To czarne fatum nie ma prawa cię dosięgnąć.
Ciotki ze strony matki, same obłaskawione (lub – zdaniem Elizabeth
– przeklęte) tym, pochodziły do
sprawy nieco przezorniej, raz po raz przypominając Mary, jak wyglądają pierwsze
zwiastuny i symptomy. Prosiły ją i upominały, żeby w razie ataku nie traciła głowy i przygotowała się do niego profilaktycznie
już teraz. Elizabeth podobne nauki uważała za kompletne herezje. Za każdym
razem, kiedy jej siostry wyjeżdżały z gościny, powtarzała swoją mantrę o „byciu
czarownicą” i „czarnym fatum”, nie pozwalając tym samym, żeby zasiana ciekawość
Mary zdążyła wykiełkować i wydać plon.
To powtarzające się studzenie zapału, dosyć zręcznie
ukształtowało wyobraźnię dziewczynki, jej horyzonty i światopogląd – Mary wcale
nie pragnęła gruntownej odmiany swojego życia na kształt bohaterek z legend
elfickich; chciała raczej, żeby życie czarodziejki
przeminęło jej w miarę przeciętnie. Lata przedhogwarckie spędziła więc na
zabawie i bankietach, na strojeniu się, nauce tańca i obyczajów, na zawieraniu
nowych, dwornych znajomości – i cieszyła się, że tak właśnie wyszło. Szczerze
żałowała swojego kuzynostwa, jak chociażby kuzynki Jilly, którą matka, ciotka
Shelby, wtajemniczała w ezoteryczną wiedzę rodową, przygotowywała do przyszłej
ewentualnej trudnej roli, uczyła prastarej symboliki, runów i języka elfickiego
– i sama wybierała jej znajomych.
Te rzeczy mogły
przydać się Jilly lub też nie, myślała teraz. Tak samo było ze mną. Mogłabym otrzymać staranne wykształcenie i od
urodzenia zostać odseparowaną od reszty dzieciaków – mogłabym, gdyby tylko moja
matka nie zwątpiła, że odziedziczę To Coś.
Jak to często w życiu bywa, los bywa przewortny i lubujący
się w czarnym humorze. Jilly, przygotowana na niespodziewany dar od losu, nie
mogła wykorzystać swojego doświadczenia i zdobytej wiedzy nigdy, gdyż zmarła przedwcześnie. Mary natomiast, całkowicie
niegotowa i nieprzystosowana, musiała się z Tym
zmierzyć na gorąco, bez żadnego przeszkolenia i bez najmniejszej pomocy.
Dar widzenia przyszłości, choroba genetyczna McDonaldów, nie zaniknął, wbrew przypuszczeniom
Elizabeth, w nowym pokoleniu. Mary została najmłodszą wizjonerką w swojej
rodzinie, i zarazem tą najbardziej obłaskawioną. Żadna z poprzednich wizji
elfek z Ilsurich tak znacznie nie wpłynęła na losy czarodziejskiego świata jak
dopełnienie Przepowiedni Siedmiorga, widziana na rok przed opisywaną rozprawą
Isaaka. A to wszystko, po raz kolejny, zaczęło się na kotylionie.
1974
To wszystko
zaczęło się w Cardiff. Mary niewiele pamiętała z tamtego dnia – a przynajmniej
nic oprócz swojej pierwszej wizji. Przypuszczała, że z rana, tak jak zwykła
wówczas, zjadła śniadanie ze swoim bratem i Sereną, a następnie poszła spotkać
się przy cmentarzu ze Skye DeVitt, skąd we dwie skierowały się w stronę
rezydencji państwa Potterów. Pewnie potem, razem z Jamesem i Syriuszem,
pospacerowały trochę, może poprosiły brata Skye, Elijahę, żeby kupił im trochę
alkoholu na tańce w domu Cassie Meadowes. Może w czwórkę podśmiewali się z
Jamesa i jego problemów z Lily Evans, może żartowali z Emmeliny Titanic, a może
obrzucali się nawzajem śniegiem. Nie
pamiętała. Nie sposób wyrazić, jak bardzo żałowała, że nie potrafi
odtworzyć w pamięci ostatnich godzin swojego dawnego, normalnego życia, tego
przed staniem się wizjonerką.
O sprawie May i Deana nie zapomniała tak łatwo, ale to
dlatego, że wiązała się ona z wizją. Przez długi czas, kiedy była jeszcze
naiwna i nieprzyzwyczajona do widzenia przyszłości, Mary obwiniała się o
wszystko to, co spotkało Calliope. Sumienie gryzło ją, że wpadła w taki
popłoch, zamiast zacząć działać, że swoją wizję zataiła przed śledczymi, przed
sądem, a w końcu – przed Jamesem. Dodatkowo nie mogła pogodzić się z faktem, że
to ona umożliwiła Deanowi przybycie na kotylion, tylko i wyłącznie z
egoistycznych pobudek, i dlatego, że chciała upokorzyć Serenę. Zresztą, w
dalszym ciągu uważała, że wewnętrzne oko nie mogło otworzyć się u bardziej
nieodpowiedniej i niegodnej tego osoby, która nie potrafiła wziąć na siebie
odpowiedzialności, i która nie chciała dzielić się przepowiedniami ze światem,
aby tylko ten nie uznał jej za wariatkę.
Obecnie sumienie Mary znacznie się poszerzyło, a gorące
serce biło nieco wolniej. Wiedziała już, że jej wizje nie są elastyczne i
zmienne – że jeśli zobaczy ona określony obraz, chociażby czyjąś śmierć, to nie
istniało żadne działanie, żaden plan, które mogłyby tę przyszłość przekształcić.
Nie pozostawała nawet nadzieja.
Mary obserwowała zarówno May, jak i pana Pottera przez
pewien czas i dosyć prędko wyciągnęła odpowiednie przypuszczenia. Od zawsze z
dużą łatwością przychodziło jej odczytywanie intencji ludzkich oraz
rozwiązywanie zagadek – a teraz wiedziała, ze to też łączyło się z darem. Domyśliła się zatem, że pan
Potter zmodyfikował pamięć May i że próbował za wszelką cenę odseparować ją od
Deana, ale nie zdawała sobie wtedy jeszcze sprawy, że bardziej od ojcowskiej
troski przyświeca mu chęć ukrycia własnych przewinień. Jasne, potrafiła bez
trudu zdjąć różowe okulary przyjaźni z Walkerami i dostrzec, jak bardzo
nieodpowiednią partią był Dean. Widziała też, jak destrukcyjnie oddziaływał na
May – jak podsuwał jej używki, i jak nastawiał ją przeciwko rodzinie. Swoimi
myślami nie sięgnęła jednak na tyle daleko, żeby dowiedzieć się, kim naprawdę
dla Potterów był Dean, i kim była May, i Chloe van Weert, i Ellistar Walker.
Zdawało jej się wówczas, że rozumie pana Setha doskonale, i
że zgadza się z nim całkowicie. May i Dean powinni zostać rozdzieleni. Z
drugiej jednak strony, posiadała osobowość nie tylko dalekowzroczną i
błyskotliwą, ale przede wszystkim złośliwą i przebiegłą. Uznała, że pojawienie
się Deana na kotylionie stanie się sensacją, że nareszcie zrobi się tam choć
trochę zabawniej. Do tego wszystkiego, Serena nalegała na owe zaproszenie, a
Mary doszła do wniosku, że w razie jakichkolwiek komplikacji, to ona, Serena,
poniesie odpowiedzialność. Czuła się więc bezkarna i podekscytowana, i pełna
skrywanej nadziei, że jej siostrzyczka
utraci dobrą reputację. Takie sprzeciwienie się panu aurorowi, takie małe
podniesienie temperatury na zabawie i zaproszenie Deana, zdawało jej się być
raczej przekorną gierką, a nie faktycznym igraniem z ogniem.
Ale nawet gdybym nie
była tamtego dnia taka samolubna, myślała. To i tak to wszystko by się wydarzyło. Jeśli nie przeze mnie, to przez
kogoś innego. Moje wizje nie są kształtowane przez ludzi. One ukazują
przyszłość w taki sposób, jakby już nastąpiła.
Serena i Mary skontaktowały się z Deanem i pomogły mu w
odbiciu May z dworu van Weertów, w przywróceniu jej części wymazanych
wspomnień, a także zorganizowały Deanowi wejście na bal. To Mary wyrwała z
głowy schorowanego Jesse’ego włos do eliksiru wielosokowego (ach, ile sprawiło
jej to wtedy satysfkacji!), ona też wstawiła się za nim podczas sprawdzania
listy obecności przez Marthę Greengrass na kotylionie. Razem z chłopcami,
Sereną i Skye, wieczór rozpoczął się dla Mary bardzo przyjemnie i niezbyt interesowało
ją, jak bawi się jej brat, brat Skye, Dean czy May. Dopiero po pewnym czasie,
kiedy cała ich ekipa rozeszła się po sali bankietowej, lekko ze sobą skłócona,
atmosfera stała się o wiele mniej sielska.
Mary obraziła się na swoich przyjaciół, a szczególnie na
Jamesa, który w jej opinii interesował się Sereną bezprawnie. Dodatkowo pokłóciła się jeszcze z Kennym, bo ten zakpił
z niej w towarzystwie swoich starszych kolegów. Teraz, z perspektywy czasu,
spawy te wydawały się takie błahe, lecz wtedy, kiedy Mary naprawdę nie
przytrafiło się nic gorszego od obtartych stóp po pantoflach, czuła się
niemalże jak męczennica. Seth Potter, który zjawił się nagle, kiedy siedziała
sama przy stole i przeklinała przyjaciół, przyprawił ją o jeszcze większą
migrenę. Zmęczona i zrezygnowana dość szybko zdradziła mu cały plan i
doprowadziła do córki i Deana. I dokładnie wtedy, kiedy zniknął on za drzwiami
do sali bankietowej… zaczęło się coś dziać.
Mary wypiła tego dnia trochę rumu, ale dawała głowę, że nie
była wówczas nietrzeźwa – choć taka się czuła. Kręciło jej się w głowie jak na
karuzeli, słyszała zniekształcone słowa, muzyka dudniła jej w uszach, jak słowa
hipnozy. Pamiętała, że zatykała uszy, że cicho płakała, że brało ją na mdłości.
Nikt tego nie zauważał. Minęło trochę,
zanim ostatecznie wstała i postanowiła iść do matki i poprosić ją, żeby wszyscy
wrócili do domu wcześniej. Jak w myśloodsiewni, do teraz widziała w głowie
siebie, kroczącą niepewnie na obcasach do westybulu, trzęsącą się jak galareta,
i przekonaną, że zaczyna śnić na jawie. Fragmenty obrazów śmigały jej przed
oczami, nieludzki śmiech zdawał się wypełniać całą salę, całą willę – całe
Cardiff.
„— To był jakiś obłęd
– powiedział Seth, kręcąc głową. – James powiedział mi, że przed chwilą
rozmawiali z Deanem i May, i zaczął pytać się, co ona tu robi. Skye z kolei
powtarzała cały czas, że obydwoje mieli taki amok w oczach, że obawia się, iż
kupili coś nielegalnego od jej brata Elijahy. Starałem się jakoś ich uspokoić i
wyminąć, ale to nie było takie proste. Dołączyli do nas Phil i lamentująca
Serena, która zaczęła kajać się i przepraszać po francusku, pojawił się też
Dorian, który szukał swojej matki… a na sam koniec Mary McDonald zemdlała, a
całe towarzystwo wpadło w straszliwy popłoch.”
(Furia)
Mary w westybulu wpadła na swoich znajomych i chociaż była z
nimi pokłócona wówczas na śmierć i życie, pozwoliła im zaniepokoić się o swój
stan. Zirytowało ją, że po raz kolejny ktoś
– a mianowicie May – kradnie jej
całe zainteresowanie i że oni wszyscy – i James, i Syriusz, i Skye, i Serena –
tak szybko zmieniają obiekt swojego zmartwienia. Wydawało jej się, że wtedy
właśnie – wściekła, upokorzona i pragnąca
tej utraty przytomności – wyraziła zezwolenie.
Przez wychowanie matki i przez jej ciągłe mantry o „czarnym fatum”, i przez
to, że sama śmiała się i nie wierzyła w przypadłości elfickie, udało jej się
wyprzeć swój dar, odrzucić go, zepchnąć w pewną przepaść świadomości. Raz po
raz przebłyski wizji stawały jej przed oczami, raz po raz otwierała swoje
wewnętrzne oko – ale zawsze odgradzała się od tego, mentalnie nie pozwalała,
aby nastąpiło nieuchronne. Na kotylionie ze swoich egoistycznych pobudek,
zrobiła co innego. Pozwoliła, żeby to
się stało. Pozwoliła sobie coś zobaczyć.
I zobaczyła.
„— Myślałem [Seth], że
ma atak jakieś choroby. [Mary] Trzęsła się i płakała, i gadała straszne bzdury.
Serena próbowała ją ocucić i wolała coś do niej po francusku, a Mary
powtarzała, że widzi czarne wilki, że do ogrodu Meadowesów idą czarne wilki.
Na początku szczerze
się zaniepokoiłem i wysłałem Jamesa po Elizabeth McDonald i – jeśli uda mu się
ją znaleźć – także po Belle. Potem, im bardziej reszta panikowała i
przesadzała, i im bardziej ja irytowałem się, że Dean Walker mi się wymyka,
zacząłem podejrzewać, że Mary najzwyczajniej w świecie się upiła. Niechętnie
poczekałem, aż James przyprowadzi Lizzy, chociaż zanim to nastąpiło, Mary
zdążyła już się wybudzić, ciężko powzdychać i postraszyć Serenę, że przed
chwilą zetknęła się ze śmiercią. Na resztę wieczoru Mary siedziała przy stoliku
ze swoją matką i wsłuchiwała się w jej zrzędzenie, co do szkodliwości picia. Z
perspektywy czasu… i po całym zamieszeniu z „czarnymi wilkami”, nie wiem, czy
ona naprawdę była pijana czy też w pokręcony sposób próbowała coś przekazać.”
(Furia)
Przez kilka następnych dni oni wszyscy – Mary, James,
Syriusz, Skye, Kenny, Serena i inni – żyli tragedią Calliope Meadowes. Najpierw
były to przesłuchania w ministerstwie, potem kajanie się jeszcze przed samą
wstrząśniętą Julią Meadowes. Śmierć po raz pierwszy dotknęła kogoś z tak
bliskiego im towarzystwa, zupełnie jakby otarła się o ich własne pięty. Na dwa
dni przed Sylwestrem Mary otrzymała zaproszenie od Declana Sterne’a na domówkę
u niego w domu, pod nieobecność rodziców. Dziewczyna zdecydowanie nie miała wówczas
imprezowego nastroju, ale odpisała Declanowi, że może spodziewać się jej
przybycia na pewno. Mary potrzebowała zapomnienia – potrzebowała gruntownego i
w miarę szybkiego powrotu do normalności, aby cień potwornych wydarzeń nie
wlókł się za nią przez szkolne miesiące. Powtarzała sobie wtedy, ze chodzi
tylko i wyłącznie o Calliope – o śmierć siostry Dorcas – ale była to prawda
tylko częściowo.
Trzydziestego pierwszego grudnia Mary wstała bardzo wcześnie
z rana, ubrała pudroworóżową podomkę, związała włosy w francuskiego warkocza, i
wyszła do ośnieżonego ogrodu, do altanki wciśniętej w gąszcz nagich,
oszronionych gałęzi drzew. Odpoczywał tam także jej brat, Kenny. Mary
przysięgała, że jeszcze nigdy wcześniej (ani potem) nie widziała go tak długo
trzeźwego, jak w tamtoroczną przerwę świąteczną. Kenny uśmiechnął się do niej
słabo, kiedy zasiadła na ławie naprzeciwko.
— Masz dar, Mary – powiedział cicho.
Dziewczyna zadrżała. Myśl o tym przypominała przerażającego
stwora ukrytego w cieniu – mógł on pozostać w nim do końca świata, pod
warunkiem, że nikt nie przywołał go po imieniu.
– Jesteś…
— Nie mam żadnego daru – odparowała gniewnie, krzyżując ręce
na piersi. – Nie chcę o tym mówić.
Kenny uśmiechnął się bez humoru i wyciągnął z kieszeni
swojej skórzanej ramoneski metylowego papierosa. Podpalił go końcem różdżki i
zaciągnął się po francusku.
— Widzisz przyszłość – mówił oszczędnie, wydmuchując na
zimne powietrze pary szarego dymu.
— Nie widzę.
— Wtedy zobaczyłaś.
Mary nie odpowiedziała na to. Trauma po wypadku Calliope
wymusiła na Mary pewną reakcję obronną – niemal natychmiast zapomniała o
wszystkich szczegółach tamtejszego dnia, tak jakby ktoś rzucił na nią Obliviate. To z tego powodu okazała się
tak nieprzydatna Aurorom w śledztwie. Interesowały ich tylko sprawdzone,
potwierdzone fakty – a Mary nie była w stanie uraczyć ich niczym pewniejszym od
pokręconego, symbolicznego snu na jawie, który wywołał u niej słodki rum.
Swoją wizję dziewczyna pamiętała za dobrze. Śmigała ona
jaskrawo pod jej powiekami za każdym razem, kiedy je przymykała.
— Nie chcę o tym rozmawiać, Kenny.
— Powinnaś powiedzieć mamie – doradził jej, a w jego głosie
pobrzmiewało niemalże współczucie. – Ona powinna wiedzieć, że to cię dopadło. Ona będzie wiedziała, co
teraz robić.
Mary szczerze w to wątpiła. Matka nie była w stosunku do
niej taka, jak dla Kenny’ego.
Widziała ją przecież rozdygotaną na kotylionie, płaczącą i bełkoczącą, i
chociaż wiedziała, co się dzieje – na
pewno wiedziała – od początku do końca krzyczała na Mary za to, jak wiele alkoholu
wypiła.
— Jestem szefową Departamentu Substancji Odurzających, na
brodę Merlina! – narzekała przez cały bankiet, kiedy razem z wciąż rozdygotaną
Mary usiadła przy najbardziej oddalonym od parkietu stoliku. – A jaki przykład
młodzieży daje moja córka? Upija się i lata za chłopakami jak ladacznica, i to
na oczach całej naszej rodziny!
Zresztą, nikt inny nie zwrócił na Mary już potem uwagi. Jej
atak widzieli przecież wszyscy – i Serena, i Jimmy, i pan Potter. Po tragedii
Calliope nikt nawet nie zapytał, czy zeszła jej gorączka. A skoro każdy inny to
zlekceważył – to czy Mary też nie powinna?
— Idę do Jamesa – zadecydowała, podnosząc się gwałtownie z
miejsca. Miała tak dziwny nastrój, że nie czuła się nawet skrępowana,
odwiedzając Potterów w samej podomce i koszuli nocnej. – Próbujemy z Syriuszem
przekonać pana Setha, żeby puścił go jednak z nami do Sterne’ów, a May zostawił
samą.
— Nie wiem, czy alkohol dobrze na ciebie działa, Mary.
Ostatnio otworzył ci wewnętrzne oko.
Dziewczyna ze złością wypuściła trochę uroku wili. Tak samo
robiła zawsze jej matka, kiedy kłóciła się z jakimś mężczyzną.
— Przestań, Kenny! –
wysyczała. – Nie masz racji.
Starszy brat uśmiechnął się znowu w swój charakterystyczny,
złośliwy sposób i po raz pierwszy zaciągnął się mocniej papierosem. Wypalił w
milczeniu całą paczkę, a kiedy wstał z altany i wrócił do willi McDonaldów,
jego siostry już dawno nie było.
— Deja vu – powiedział
Declan Sterne, obserwując swojego młodszego brata Micka. Podpierał się on na
jednej nodze o taboret, rękami na parapecie dźwigał ciężar swojego ciała,
drżącego w spazmach wymiotów. — Gówniarz rzygał tak samo przez cały kotylion.
Deja vu, zgodziła
się Mary, głęboko wdychając słodki i gryzący zapach rumu.
— Boli mnie głowa
– powiedziała do Declana, odkładając na bok swojego drinka. – To chyba przez to
światło.
Na kotylionie, w wielkiej, rozległej sali bankietowej,
wyposażonej w złociste żyrandole i sięgające sklepienia okna, blask świec i
mrok nocy idealnie ze sobą współgrały. Złote odblaski i refleksy mieniły się na
sukniach dziewcząt i wtykały się pośród ich gęste loki, smagały smokingi
chłopców i świeciły w ich szerokich źrenicach. Był to blask romantyczny i
dostojny, kojący dla oczu. Natomiast w ciasnym, klaustrofobicznym saloniku
państwa Sterne, pośród otwartych okien wyglądających z wysokości siódmego
piętra, i w dodatku w połączeniu z cierpką wonią alkoholu i wymiocin, ten sam
pomarańczowy odblask świec stał się nie do zniesienia.
Cała ta impreza jest
właściwie nie do zniesienia, pomyślała marudnie.
Na cały regulator buczało na zmianę „Waterloo” i „Lady
Marmolade” – uznane przez radio Sterne’ów za największe hity kończącego się
roku. Prawie wszystkie dziewczyny natapirowały sobie włosy i oprószyły
gwiezdnym pyłem z Drogerii Delphiny – wyglądały z boku jak wystawa brzydkich
kul dyskotekowych. Większość panów albo zwracało cały wypity rum, albo usypiało
na sofkach Sterne’ów, mamrocząc pod nosem sprośne rzeczy o pośladkach Lary
Richardson. Na zewnątrz dudnił deszcz, a w saloniku było równocześnie duszno i
zimno. Takiego koszmaru Mary nie doświadczyła od bardzo dawna.
— Jeśli tak ma wyglądać moja imprezowa młodość, Declan –
rzekła do swojego partnera – to mogę przechodzić już na emeryturę.
Kątem oka zerknęła na tył pokoju, gdzie Syriusz i James
grali w pokera w towarzystwie porozbieranych dziewczynz Piękności. Poczuła, że
ma ochotę dołączyć do Micka Sterne’a i sama wyrzygać się przez okno.
Declan uśmiechnął się półgębkiem. Przyłożył swoją spoconą
dłoń do policzka Mary.
— Chodź, królowo – zaproponował tonem tak pewnym, że brzmiał
raczej na rozkaz niż sugestię. – Zatańczymy i poczujesz się lepiej.
Mary głowa rozbolała jeszcze bardziej. Skinęła głową na znak
zgody, chociaż nie czuła się na siłach, żeby tańczyć.
Deja vu.
Declan otoczył ją rękami w pasie. Jego woda kolońska
cuchnęła w połączeniu z alkoholem i dymem tytoniowym. Przymknęła oczy. To
dziwne, ale w suchym powietrzu nagle poczuła dużo rześkiej wilgoci, tak jakby
znajdowała się w pobliżu rzeki.
— Hej, Mary, w porządku? – usłyszała głos Declana. Wykonała
piruet, chociaż chłopak wcale nie miał zamiaru jej obrócić.
Tak, bez wątpienia stała na moście. Tuż pod jego stalową,
nowoczesną konstrukcją szumiała woda, szumiała wzburzona podczas ulewy rzeka
Irwell. Mary była na tym moście jeszcze poprzedniego dnia, razem ze Skye i
Sereną. Dziewczyny puszczały kaczki kapslami po piwie cynamonowym.
— Mary, Mary, co ci jest?!
Była na moście, a przynajmniej przed chwilą. Ale skądś
musiała się dostać w to miejsce… Widziała cienie na krawężniku, długie i
nieostre. Postacie nie szły do przodu, lecz cofały się – tak jakby Mary
oglądała film od tyłu. Opuszczali Manchester. Oddalali się coraz dalej i dalej,
pozostawiali za sobą Stolicę Mugoli, wszystkie te domy i kamienice, wszystkich
tych niemagicznych nastolatków, rzucających petardy na rynku.
Teraz stała w hallu u państwa Potter. Za drzwiami wciąż
leżała jej parasolka – zostawiła ją po południu, kiedy razem ze Skye i
Syriuszem poszła odebrać Jamesa na imprezę. Na podłodze leżało szkło. Mary
czuła, że jego odłam zatapia się w jej stopie. Zobaczyła krew, ale w ogóle nie
czuła bólu.
— Potrzeba ci wody? Mary! Mary!
Weszła spiralnymi schodami na piętro. Drzwi do pokoju May
stały otworem. W środku zobaczyła więcej szkła – i fotel, bujający się fotel na
biegunach.
Radio nie rozbrzmiewało już Waterloo. Cały dom Sterne’ów wypełnił się głośnym, obrzydliwym,
złośliwym śmiechem.
Mary otworzyła oczy.
„― Jamie! – pisnęła Mary, zarumieniona od rumu i
tańca ze swoim partnerem, samym gospodarzem Declanem Sterne’em. – Jimmy,
wysłuchaj mnie!
― Zatańczymy następny
kawałek, dobra, Mary? – odkrzyknął, oddalając się od piętnastoletniej (i
zupełnie płaskiej w okolicach klatki piersiowej) wówczas Summer Blake. – Jestem
zajęty!
― Dean Walker jest na
Moście Manchesterskim! - wyrzuciła z
siebie. Jej rumieniec przestał wydawać się teraz wypiekiem od dobrej zabawy, a
raczej oznaką przerażenia. – May jest z nim i z jego bandą i oni wszyscy zażyli
opium od mojego brata!”
(Furia)
Mary potrzebowała
paru chwil, żeby dojść do siebie po drugiej wizji, jaką ujrzała w swoim życiu.
Nie było już tak źle jak za pierwszym razem – udało jej się nawet nie omdleć,
choć trzęsła się i widziała ciemne mroczki przed oczami. I tym razem, w obliczu
afery i zamieszania, stan i kondycja Mary stanowiły sprawę drugorzędną.
Wszystkich wprawiło w osłupienie nagłe opuszczenie przyjęcia przez Jamesa. Nikt
nie mógł się nadziwić, co też do tego stopnia wytrąciło chłopaka z równowagi,
że w malignie nawet nie pożegnał się z gospodarzami ani nie przyszedł do Luke'a
McDonwera po cztery galeony, które ugrał z nim w pokera.
―Jego rodzice
wrócili już do domu, czy jak? ―
spytała Syriusza Dorcas Meadowes, która rozchmurzyła się po raz pierwszy od
początku przyjęcia. ― Będzie miał
pewnie przechlapane.
Declan Sterne stanął niepewnie przy swoim przenośnym radiu
czarodziejskim, nie wiedząc, czy powinien na nowo puścić listę przebojów, czy
też to koniec tańców jak na ten wieczór. Mary wstała z kanapy, na której
jeszcze kwadrans temu obydwoje pili drinki, i podeszła do swojego partnera
cicho jak myszka.
― Ja też będę się
zbierała – szepnęła mu do ucha. ― Chyba
będę chora. Proszę tylko, nie mów nikomu, że już poszłam, bo nie chcę, żeby
Skye albo Syriusz za mną wracali.
Declan potaknął ze zrozumieniem, chociaż wyglądał na nieco
urażonego, że kolejny honorowy gość tak szybko opuszcza jego przyjęcie. Polecił
swojemu koledze z dormitorium, Fenwickowi, żeby zgasił światło. Równocześnie
sam pogłośnił muzykę, przerywając wszystkie podejrzliwe szepty i plotki.
Przełączył też stację na bardziej staroświecką – zamiast nowoczesnego disco
ryknęła czarodziejska kapela rock'n'rollowa.
Mary pożegnała się z grzeczności także z Mickiem Sterne'em
(przestał on na chwilę wymiotować i od razu powrócił do picia), a potem wypadła
na hall i skierowała się do małej komórki na miotły, gdzie rodzice Declana i
Micka zainstalowali także kominek podłączony do sieci Fiuu. Gliniane naczynie z
magicznym proszkiem ustawiono na pobliskim parapecie.
― Dolina Godryka,
Honey Corner! ― krzyknęła do kominka, rzucając garść proszku pod swoje
pantofle. Zielony płomień buchnął jej przed oczami, a sekundę później
otrzepywała się z popiołu na kafelkach w kuchni państwa Potter.
― Mary.
James dopadł ją w przeciągu kilku sekund. Jego ręce trzęsły
się jak galareta, ale wyciągnął je do przodu, ujął Mary za nadgarstki i
postawił ją przed sobą na ziemi. Za nim, oparty o kominek, z którego wypadła
Mary, stało drewniane wiadro i stara Kometa z powywijanymi witkami, służąca tym
razem chyba za prymitywną, mugolską miotłę. Nie ulegało wątpliwości, że James
powinien posprzątać – na podłodze roiło się od ostrych odłamów szkła, różnego
rodzaju proszków, niedopalonych petów po papierosach. Na kafelkach obok stopy
May pozasychały brudnoczarne, nieapetyczne plamy krwi.
Oczy Jamesa
pociemniały i jakby zapady się w ciemnościach, mina i uścisk zdradzały po nim
napięcie, stres i lęk. Mary wydawało się wtedy, że wraz z dotykiem przejmuje
część świadomości swojego przyjaciela – że jak w obwodzie zamkniętym przesyłają
sobie nawzajem sygnały i uczucia. Mary już wcześniej dość biegle opanowała
sztukę odczytywania myśli i emocji po mowie ciała, ale nigdy dotąd nie
przekroczyła strefy biernego przyglądania się, a co dopiero prawdziwego współczucia. Ciekawe, czy zetknęła się
właśnie z kolejnym elementem swojego
Daru, bo to, że go posiadła, chyba nie ulegało już dłużej wątpliwością.
— Co się działo, Jimmy? – spytała gorączkowo, zwalniając
nieco ich uścisk. – Czy ona naprawdę
uciekła?
Chłopak westchnął ciężko i bezradnie wzruszył ramionami.
Wskazał bezwładną ręką w kierunku miotły, tak jakby May mogła ukrywać się jakoś
za drewnianym wiadrem.
— Spakowała swoje rzeczy. Ojciec znalazł notatkę i poszedł
jej szukać. A ja… - podrapał się po głowie. – Ja…
A ty umierasz z
niepokoju i żałujesz, że pojechałeś na Sylwestra, dokończyła w myślach.
Oblizała wargi. Po raz drugi wyrzuty sumienia zapiekły ją do żywego: w końcu
kto inny, jak nie ona, starał się na siłę wyciągnąć Jamesa do Sterne’ów? Poliki
płonęły jej na samą myśl o tym, jak przed kilkoma godzinami płaszczyła się
przed panem Potterem, a potem namawiała Jamesa do złamania nakazu. Pragnęła,
żeby towarzyszył jej na Sylwestrze, chociaż obydwoje przeczuwali, że wcale nie
będą się tam tak dobrze bawić. Mary po prostu potrzebowała zapomnieć o
kotylionie, i o pierwszej wizji. Ponownie doprowadziła do nieszczęścia swoim
egoizmem i wyrachowaniem.
Moje wizje są
nieodwracalne, powtarzała sobie potem za każdym razem. Nic nie mogłam zrobić. One pokazują przyszłość tak, jakby już się
wydarzyła.
James był zbyt zrozpaczony i przejęty, żeby Mary mogła
dręczyć go dodatkowymi pytaniami. Odłożyła więc różdżkę na bok – i tak na nic
się nie mogła zdać – i uzbroiła się w
stary mop, uprzednio zanurzywszy go w wiadrze z wodą. James zamiatał, a
ona zmywała, zajmowali się tym w milczeniu i pełnym skupieniu.
― Skąd wiedziałaś? – spytał
nareszcie James po kilkunastu minutach ciszy. Sprzątanie i wiążący się z nim
wysiłek pozwalały chłopakowi uporządkować myśli miarę racjonalnie. Razem z
kurzem wymiótł też trochę przejęcia i rozpaczy ze swojej głowy.
Mary potaknęła, udając, że nie rozumie.
— Skąd wiedziałaś, że Dean przyszedł po May? - wyjaśnił szorstko. – Tam, u Sterne’ów. Wtajemniczył cię w swój plan?
Ostatnie oskarżenie mogłoby w normalnych okolicznościach
urazić Mary, ale wiedziała ona, że James w swoim obecnym stanie wciąż jeszcze
nie nabrał wyczucia w słowach.
― Zobaczyłam to.
Mary odstawiła mop do wiadra z wodą i przysiadła na gzyms
kominka. Nieznośny ból w okolicach czoła wciąż pulsował tępym bólem, poza tym
dokuczały jej silne mdłości. Nie była gotowa na podobną rozmowę.
— Wierzysz we wróżbiarstwo, James? – spytała cicho, unikając
jego spojrzenia. – W… jasnowidzenie?
Chłopak przez chwilę milczał, jakby czekał, aż Mary rozwinie
swoją myśl. Kiedy to nie nastąpiło parsknął i roześmiał się nerwowo.
— Daj spokój.
— Pytam serio.
Odważyła się zadrzeć głowę do góry i spojrzeć w ciemne oczy
swojego towarzysza. Strach i niepokój przemieszały się w nich teraz z lekką
irytacją.
— Niezbyt.
Mary nie odpowiedziała. James nerwowo podreptał w miejscu.
— To bzdury, Mary Sama tak sądzisz…
— Skąd wiesz, co myślę?
— Nie bierzesz wróżbiarstwa.
— To nie znaczy, że myślę, że jest bzdurne.
Chłopak nie odpowiedział. W rzeczy samej, trudno było go
winić za niedowiarstwo – w powszechnej opinii czarodziejów widzenie przyszłości
było dziedziną ezoteryczną, przeznaczoną raczej dla takich magicznych istot jak
centaury czy właśnie elfy, a nie typowych czarodziejów. Niechęć do wróżbiarstwa
nasilała wieloletnia dyskryminacja mieszańców i powstanie wielu
niesprawiedliwych mitów wokół nich i ich magicznych praktyk. Nawet jeśli James
nie był uprzedzony – a Mary wiedziała, że nie był – to jednak przez całe
dzieciństwo wychowywał się pośród masowej czarodziejskiej kultury, chłonął
legendy i opowieści, słuchał o bajkach, które zawsze w bardzo złym świetle
przedstawiały jasnowidzów – albo jako oszustów, albo jako wariatów.
Garbate gargulce, przecież to Mary we własnej osobie nadała
nauczycielce wróżbiarstwa, pani Powell, pseudonim Blagierka! Jak hipokrycko brzmiała w tamtym momencie?
— Wiesz, kim jest moja matka, James? – szepnęła cicho. Jej
głos zdawał się wisieć w zimnym powietrzu i opadać razem z kurzem.
— Mary…
— W jej linii podobny obłęd zdarza się co kilka pokoleń.
Widzę przyszłość, James. Jestem taka sama jak moje ciotki, i jak Kasandra
Trelawney. Kiedy dzisiaj tańczyłam z Declanem zaczęło robić mi się niedobrze.
Myślałam, że wypiłam za dużo… usiadłam na kanapę, położyłam się i… usłyszałam
śmiech. To był głos Deana – ale wiedziałam, że nie ma go z nami, na imprezie.
Wiedziałam, że w radiu puszczają tylko disco i że jedyną osobą, która się tam
śmiała, była Larissa Richardson. To wszystko działo się w mojej głowie.... i
potem zobaczyłam May, odurzoną narkotykami – i zobaczyłam ich wszystkich, i
jego jednego, Deana, w miarę przytomnego. Rozpoznałam, że są na nowo
wybudowanym moście, bo niedawno przechodziłam przez niego ze Skye. Wiedziałam,
że nie mogę tego zlekceważyć… nie mogłam odrzucić wizji tylko dlatego, że nie
mieściła się ona w moim wąskim umyśle.
„ (…) ― Kiedy po kilku
godzinach udało mi się w końcu dostać do Doliny Godryka – kontynuował [Syriusz]
– zastałem May i państwo Potter. Belle i Seth strasznie się kłócili, May… no
cóż, powiedziałbym, że zachowywała się jak współczesna May, którą znamy i
kochamy, ale wtedy to oczywiście była wielka nowość. Te jej piski, zmiany
nastrojów, odcinanie się od świata… kiedy zobaczyłem ją w takim stanie,
myślałem, że jest zwyczajnie naćpana.
― Ale nie była –
domyśliła się Lily. (…) ― Jak zachowywał się James? (…).
― To najdziwniejsze,
Lily – zaśmiał się bez humoru. – Na początku Jamesa w ogóle nie znalazłem, tam
w salonie. Kiedy wypadłem do kominka, państwo Potter przestali się kłócić i
powiedzieli, że James jest u siebie, na górze. Poszedłem do niego… ale w środku
– wziął głęboki oddech – ktoś był w środku, ale to nie był James.
― A kto? – zdziwiła
się szczerze.
― Mary.”
(Zmiany i układy)
— Wszystko w porządku, McDonald? – zapytał Syriusz,
odkładając świecznik na szafkę nocną w pokoju Jamesa. – Wystraszyłaś mnie.
Mary odwróciła się od okna w kierunku Syriusza. Chociaż nie
widziała siebie w lustrze, po wyrazie twarzy Syriusza, nie do końca uchwytnym w
tak nikłym, pomarańczowym świetle, potrafiła wyobrazić sobie swój stan. Odkąd
pan Potter wrócił razem z May i zaczął krzyczeć na Jamesa, Mary puszczały
nerwy. Po raz kolejny tej nocy kręciło jej się głowie i zbierało na wymioty –
ale przecież nie mogła po raz drugi widzieć,
nie w tamtej chwili, nie w takim miejscu! Potargała swoje słomkowe włosy,
lśniące w ciemnej nocy jak chmara świetików, czuła, jak blednie, jak oczy
wybałuszają jej się, jakby chciały wyskoczyć przez powieki. W swojej białej
sukience imprezowej na pewno wyglądała jak banshee.
— Merlinie, wyglądasz fatalnie
– roześmiał się nerwowo Syriusz. Sprawiał wrażenie niema ulęknionego. – Ile
ty dzisiaj wypiłaś?
Dziewczyna uśmiechnęła się bezbarwnie i potrząsnęła
gwałtownie ramionami. Zaczęła posuwać się w kierunku Syriusza niepewnym,
chwiejnym krokiem, tak jakby szła po wąskim krawężniku. Przechylała się na boki
i szeptała pod nosem coś, co nie brzmiało na angielski.
— Mary?
Syriusz wystawił ręce do przodu – w odpowiedniej chwili, bo
już sekundę później Mary straciła równowagę i padła bez sił prosto w jego
ramiona. Oddychała bardzo płytko i chyba zaczęła płakać.
— Chcę wracać do domu… - jęknęła. – Nie mogę zostać tu ani
chwili dłużej.
1975
„— Ona mnie… ona mnie
[Jamesa] nigdy nie szantażowała – Tak zaczął. – Nie w tym rzecz. Dorian… Dorian
jest taki melodramatyczny. Mary od początku do końca… chciała dobrze, naprawdę
– westchnął. – Ale ona po prostu sama wiedziała wiele rzeczy, wiesz? Zawsze
łatwo się z nią rozmawiało, bo… bo nie musiałem nic mówić, a ona zawsze
wiedziała, o co chodzi. Rozumiesz?”
(Furia)
Mary wiedziała, że James jej nie wierzył. Choć nie mówił
tego wprost, mową ciała jasno sygnalizował, że nie chce rozmawiać o wizjach
przyszłości już nigdy więcej.
Problem polegał na tym, że Mary nie mogła „wyłączyć” dopiero
co aktywowanego daru pod jego widzimisię. Nieważne, jak bardzo starała się
opanować zawroty głowy i mdłości, jak ratowała się przeciwbólowymi eliksirami,
jak włączała głośną muzykę, żeby tylko nie zamknąć oczu i nie popłynąć wzrokiem
do innego wymiaru – to i tak się działo. Przez cały rok jej wizje stawały się
coraz częstsze i powszechniejsze, towarzyszące im dolegliwości coraz łatwiejsze
do ukrycia, a co najważniejsze – o wiele łatwiejsze do zrozumienia. Początkowo
symboliczne i zawiłe, pełne aluzji, niedomówień i dziwnych obrazów, z czasem
stały się jakby urywkami nudnej, obyczajowej telenoweli, którą można zacząć
oglądać na każdym etapie.
Mary wiedziała, że zbliża się kłótnia Lily i Marleny, zanim
do niej faktycznie doszło; wiedziała, że Larissa złapie grypę w marcu i zarazi
nią Doriana na eliksirach; że na teście z transmutacji będą pytania z tematu
drugiego i szóstego. Czasem zdradzała podobne błahostki Jimmy’emu (nikomu
innemu nie wyjawiła swojej przypadłości), a czasami zostawiała je dla siebie.
Zorientowała się bowiem, że niedowiarstwo jej przyjaciela zakorzenione zostało
bardzo głęboko, a wszystkie kolejne zapowiedzi kartkówek, sporów, wyników meczu
i obniżek w sklepach, uważał jedynie za fart i duży kawał.
— Nie wiem skąd wiesz to wszystko – powiedział kiedyś. – Ale
ja też mogę powiedzieć, że jutro spadnie deszcz, i to wcale nie czyni ze mnie
Kasandry Trelawney. Daj już spokój, Mary.
Choć podobne uwagi bolały ją trochę na początku, potem tylko
doprowadzały ją do śmiechu.
On już mi wierzy, powtarzała
sobie. Jest po prostu zbyt uparty, żeby
to przyznać.
Wszelkim wątpliwościom przyniosło kres Flers. Na krótko
przed biwakiem Mary, kiedy razem z Sereną, Skye i Syriuszem robili zakupy w
Manchesterze na wspólny wypad, błysnął jej przed oczami krótki obraz.
— Myślę, że we Flers ktoś umrze – powiedziała swobodnie.
James wykrzywił usta w grymasie.
— Myślę, że tym razem nie kupimy ci już rumu.
Kiedy zginął Phil, James nie przytoczył tych słów. Od tej
pory słuchał słów Mary w każdej kwestii i nieważne, jak wielkie absurdy by
wygadywała, pokładał w nich bezgraniczną wiarę.
„— Jakoś w Boże
Narodzenie, kiedy przyjechałem [Dorian] z rodziną do niego [Jamesa] na ferie i
razem z Mary bez sensu włóczyliśmy się po okolicy, wyskoczył z pomysłem, że
możemy wykorzystać jednodniową nieobecność naszych rodziców – Potterowie
jechali na jakieś groby, czy gdzieś tam, nie pamiętam już, a moja matka
[Stephanie] była zajęta zajmowaniem się nowonarodzonej Roxy. Ubzdurał sobie, że
wykorzystamy sieć Fiuu i przeniesiemy się do domu Walkerów, do Brighton. Mary
ten pomysł od razu nie przypadł do gustu, ale James uparł się, a ja byłem na
tyle znudzony, że na to poszedłem.
Mary wpadła w jakąś
histerię i zaczęła wydzierać się na Jamesa, że to się źle skończy, bo ona tak czuje, ale on nic sobie z
tego nie robił i generalnie to ta dwójka strasznie się pokłóciła, a Mary
powiedziała, że pójdzie w odwiedziny do Skye, a my możemy dalej być skończonymi
popaprańcami. No więc… zostaliśmy tymi popaprańcami i naprawdę przenieśliśmy
się do Brighton.”
-(Hunwockie Gody)
Kilka dni po wypadku pani Chamberlain, Mary doświadczyła deja vu. Na prośbę matki porządkowała
altankę, tę samą, w której dokładnie przed rokiem rozmawiała z Kennym o darze. Musiała posegregować wszystkie
składowane w niej bibeloty – stare skrzynki, pudełka, eliksiry i spraye
ogrodowe, mini-miotełki i kociołki – na część do zachowania i mycia, i na
część, z którą trzeba się pożegnać. Poddała się temu zadaniu bardzo niechętnie,
ale dostrzegała także plusy swojego położenia – z altany rozpościerał się
dogodny widok na trawnik Potterów i na okno w pokoju Jamesa. Mary nie widziała
się z nim od feralnego dnia pożaru i umierała z ciekawości, jak on się miewał.
Zbierała właśnie śmieci swojego brata z bezlistnych, ostrych
gałęzi krzewu, kiedy usłyszała czyjeś kroki za swoimi plecami, dobiegające z
kierunku przeciwnego do domu Potterów. Wyprostowała plecy.
— Pomóc ci sprzątać? – zapytał James, drapiąc się lekko po
głowie. – Dawno nie robiłem nic pożytecznego.
Mary zgodziła się na to chętnie. Przypomniał jej się
sylwestrowy wieczór, kiedy obydwoje sprzątali salon w oczekiwaniu na pana
Pottera i jakieś wieści o May. Tym razem jednak to Mary czuła się o wiele
bardziej spięta niż jej towarzysz.
— Możesz dzisiaj wpaść do mnie, jeśli chcesz – zasugerował
zdawkowo. – Robimy alternatywnego Sylwestra do imprezy Jessiki. Będzie moja
siostra i Syriusz. Chamberlainowie już pojechali do siebie.
— Jasne – przystała na propozycję, udając, że wyjazd
Chamberlainów wcale nie krył za sobą jakieś większej historii. – I tak nie
chciałabym bawić się z Dorianem.
James drgnął na to imię. Jego twarz wykrzywiła się w
grymasie.
— Och, a więc wiesz. No jasne, że wiesz.
Mary wyrzuciła starą łopatę do skrzyni z podpisem: „Do
wyrzucenia” i otrzepała ręce. Nawet niezaznajomiona ze szczegółami wypadku pani
Chamberlain, wyczuła, że w niechęci Jamesa do Doriana jest coś większego niż
zwykła złość czy żal. Znała dość dobrze jego podejście i typowe zachowanie i
wiedziała, że Potter jak nikt potrafił przelewać w gniew wyrzuty sumienia,
rozczarowanie i smutek. Ale nie do tego
stopnia.
Ty wiesz,
powtórzyła w myślach. Ale co mam
wiedzieć?
— Dorian… - ciągnął James, zauważając chyba jej
dezorientację. – Widziałem jego znak.
— Jaki znak?
— Mary.
Dziewczyna przysiadła na ławie altanki.
Doskonale zrozumiała, o jakim znaku mowa
– piękna Morgano, w dzisiejszych czasach to słowo zawsze oznaczało jedno – ale nie mogła w to uwierzyć. W
ciągu tego roku praktycznie codziennie zaglądała w przyszłość. Jak to możliwe,
że znała odpowiedź, co będzie jutro na obiad, a przeoczyła coś tak istotnego,
jak fakt, że jeden z jej przyjaciół
został Śmierciożercą? Po co komu dar
widzenia przyszłości, jeśli dotyka on jedynie błahostek lub też tworzy przed
nią wizje przyszłości, której nie można już zmienić? Na ile wiedza ta się
przydawała, a na ile doprowadzała ją do obłędu?
— Podejrzewałem, że Finn przeszedł na ciemną stronę już we
Flers – kontynuował bezbarwnie James, przełamując na pół zepsutą miotełkę. –
Teraz nie mam co do tego wątpliwości. Ale Dorian… zawsze wydawało mi się, że on
jest silniejszy. Że nie tak łatwo go złamać. Szanował mugolaków. Akceptował
mieszańców. Kochał Lily.
To prawda, zgodziła
się w myślach. Ale jego rodzina za
działalność dla Zakonu została zepchnięta do pariasu.
— Nie sądziłam, że dowiesz się czegoś podobnego. Ja zobaczyłam coś innego. I… - zawahała
się. – Myślałam, że moja wizja wyjaśnia… twoją małą obsesję na punkcie Walkerów.
— Coś związanego z moim ojcem i Deanem?
Mary nie zdobyła się na spojrzenie. Rzadko kiedy w swoich
wizjach widziała elementy przeszłości – ale tak się stało, kiedy krótko po
Flers ujrzała we śnie przeszłość ojca Jamesa. Długo zastanawiała się, jak ma potraktować
swoje objawienie – czy jako proroctwo i odpowiedzi, których ona i jej
przyjaciele poszukiwali tak długo, czy też jako zwykłe, chaotyczne i nieskładne
marzenie senne. Dopiero Dorian utwierdził ją w przekonaniu, że i tym razem
otworzyła wewnętrzne oko – i sięgnęła wzrokiem dalej niż kiedykolwiek
wcześniej. Dorian podsłuchał rozmowę swojej matki i wuja, a potem przytoczył ją
dla niej słowo w słowo. Obydwoje obiecali sobie, że za żadne skarby świata nie
zdradzą Jamesowi prawdy.
— To by go złamało – rzekł Dorian. – Doskonale o tym wiem,
Mary.
Szkoda tylko, że
Dorian tak łatwo o wszystkim zapomniał, pomyślała smutno. Nawet o tym, po czyjej powinien stawić się
stronie na tej wojnie.
Mary dotknęła policzka Jamesa i przejechała dłonią w dół,
przez brodę, szyję, po jego szeroki, umięśniony bark. Delikatnie pogłaskała go
w tym miejscu.
— Wiem, że to dla ciebie trudne, Jimmy – szepnęła, skrząc
się urokiem wili. – Ja… wiem, ze powinnam ci powiedzieć, ale…
— Przestań – Mary
cofnęła dłoń i przestała wykorzystywać wilą moc, myśląc, że o to chodziło
Jamesowi. Chłopak pokręcił głową i gestem dłoni zachęcił ją do zbliżenia się. – Po prostu… minął już rok, wiesz? – Z
dziwnym błyskiem w oku sięgnął po niesforny kosmyk grzywki Mary i schował go za
ucho. – Odkąd rozpętało się nasze piekło
– Jego dłoń wędrowała teraz w tył, za ucho, i chwyciła grube, słomkowe włosy
dziewczyny. – Chciałbym przestać już
przejmować się kimkolwiek z nich. Chciałbym, żeby na chwilę wszystko się po
prostu zatrzymało… rozumiesz?
Mary skinęła głową, chociaż nie była pewna, czy faktycznie
wie, o co chodziło Jamesowi. Nie podobał jej się jednak sposób, w jaki wymawiał
te słowa, w jaki ją dotykał i jak na nią patrzał – tak, jakby to nic nie
wywoływało u niego żadnych uczuć. Lodowata dłoń ścisnęła gardło Mary, tak, że
nie mogła nawet złapać oddechu.
— Super – uśmiechnął
się łubuzerko James. Jego dłoń zatrzymała się na samym czubku głowy dziwczyny –
druga chwyciła ją w talii. Wydarzyło się to tak szybko, że nawet pojedynczy
urywek wizji nie zdążył mignąć jej przed oczami. Pamiętała, że kiedy po raz
pierwszy naprawdę pocałowała Jamesa Pottera, czuła się niemalże tak, jakby
wykorzystywała człowieka odurzonego alkoholem.
To nie był jej James.
1976
Następnego dnia wszystko się zmieniło. Kiedy Mary obudziła
się w Nowy Rok w łóżku obok Jamesa w jego zadymionym pokoju, czuła największy
ból głowy i mdłości, jakie dowiadczyła w swoim szesnastoletnim życiu. Znała się
jednak na tyle, aby wiedzieć, że dolegliwości te nie mają nic wspólnego z
sylwestrowymi drinkami ani z wczorajszym obżarstwem.
Wyskoczyła z domu Potterów jak najprędzej, nie budząc
nikogo. Jeszcze nigdy tak szybko nie biegła przez swoją uliczkę. Wpadła do
domu, zatrzasnęła drzwi od łazienki i usiadła w wannie. Pamiętała, że woda
szumiała hipnotyzująco, że powietrze nasiąkło zapachem róży, i że mówiła i
widziała straszne rzeczy, których zapomniała natychmiast po tym, jak wypadła z
transu.
— Ostrzegałem cię, że nie możesz tego lekceważyć – dobiegł
ją głos Kenny’ego, stojącego we framudze drzwi i palącego trawkę. – Jeśli twoja
wizja się sprawdzi, to masz chyba niezły problem na karku… czyż nie?
Mary zupełnie nie wiedziała, co powinna teraz zrobić.
Jeszcze nigdy nie stanęła przed podobnym wyzwaniem, jeszcze nigdy nie spadła na
nią tak olbrzymia odpowiedzialność. Jeśli Kenny dobrze zrozumiał sens
wypowiedzianych przez nią słów, jeśli niczego nie przegapił albo w niczym nie
skłamał, to naprawdę nie było ani chwili do stracenia.
Nie mogę mu o tym powiedzieć,
to wiedziała na pewno. Przynajmniej
nie wszystko. Stracę go, jeśli się dowie. Może i nie jest do końca sobą, ale
nikt inny nie wie, co on przechodzi. Nikt inny tego nie widział. A już na pewno
nie Ona.
Z drugiej strony
powinnam ostrzec i resztę, myślała. Powinna
spotkać się z Dorianem. Może jakoś się z nim ugadać… ale czy na pewno mogę
przytoczyć mu wizję tak istotną, skoro jest teraz na usługach Czarnego Pana? A
może on wie więcej? Może zobaczył już coś, co nieco rozjaśni ten kompletny
bełkot?
Albo w ogóle się z
nimi nie skonsultuję, wpadła i na taką myśl. Pójdę do ojca Doriana, skoro panu Potterowi nie można już ufać i powiem
wszystko, co wiem. Chociaż nie sądzę, że on, jako Auror, wysłuchuje amatorskich
przepowiedni nastolatek. On nie zdaje sobie sprawy, co teraz będzie.
Zrozpaczona Mary padła na łóżko w swoim pokoju. Wiedziała,
że musi działać natychmiast – już następnego dnia wracała na drugi semestr do
Hogwartu i nie było w ogóle mowy o tym, żeby mogła zostawić tę sprawę samą
sobie. Głos rozsądku podpowiadał jej, że nie po to otrzymała Dar, aby teraz
egoistycznie ukrywać przed światem tak ważne wizje. Powinna natychmiast
poinformować wszystkich zainteresowanych, co może wkrótce nastąpić – powinna
przygotować ich psychicznie na ciężkie brzemię, które wkrótce na nich spadnie.
Problem w tym, że Mary wcale nie była racjonalna. Mary
zawsze kierowała się przede wszystkim własnym dobrem, nigdy nie robiła niczego,
co nie przyniosłoby jej jakieś korzyści – nie wspominając już o stracie! Wcale
nie prosiła się przecież o ten dar. Nikt jej nie nauczył, co powinna robić w
podobnych kryzysowych sytuacjach. Od początku mówiła, że się do tego nie
nadaje.
Zagryzła wargę. Układanie planu, który wcale nie dotyczył
zbawienia świata, tylko wybrnięcia z tego bałaganu, przyszło jej z o wiele
większą łatwością.
Nie mogę pozwolić,
żebym przez ten Dar utraciła szansę na szczęście, powiedziała sobie. Wystarczająco cierpię, widząc codziennie tak
wiele okropności. Powinnam nareszcie zacząć czerpać z tego jakieś korzyści.
Z takowym postawieniem wyciągnęła papeterię i zaczęła
pośpiesznie pisać krótki bilecik. Otworzyła klatkę swojej sowy, przywiązała jej
liścik do nóżki… i wypuściła ją przez okno w kierunku Londynu.
— Widzę, że teleportację opanowałeś na W – rzekła zaczepnie,
okrywając się wielką, burgundową ramoneską ze smoczej skóry. Schowała dłonie w
swojej futrzanej mufce. – Nie wierzę, co się z tobą stało… Dorian.
Ciekawe, że wcześniej nie widziała u starego przyjaciela tej
ikry. Czy to za sprawą
przewartościowania poglądów, czy też po prostu dlatego, że Mary nie patrzała na
niego już przez pryzmat odznaki Prefekta Naczelnego, Dorian zaczął wydawać jej się niesamowicie seksowny, w sposób typowy dla wszystkich
niegrzecznych chłopców. Ubrał się całkowicie na czarno – od potężnych,
wojskowych buciorów, przez ciężką kurtkę z ćwiekami, aż po ciemne okulary,
chroniące przed styczniowym słońcem, zataczającym łuk wyjątkowo blisko ich
głów. Dorian skrzyżował ręce na piersi. Dobrze, że Mary nie widziała
bezpośrednio jego oczu, bo dawała głowę, że zobaczyłaby w nich zbyt wiele
deprymującej kpiny.
— Nie wierzę w przepowiadanie przyszłości – powiedział na
przywitanie. Mary westchnęła cicho.
— Ja też nie wierzyłam. James też nie wierzył… ale chyba i
tak nie udałoby mi się nikogo zbytnio tym zaskoczyć – parsknęła. – Nie mogę
równać się z tobą, Dorian… z niespodzianką, jaką nam wszystkim zrobiłeś.
Dorian spojrzał w jakiś odległy punkt ponad głową Mary.
Wyglądał jak znudzony mały chłopiec wsłuchujący się w opowieści swojej babci.
— Twój święty Jimmy przyleciał
na skargę?
— Nie musiał – odpowiedziała dumnie. – Zobaczyłabym to.
Mary nie czekała na szyderczą odpowiedź. Gestem ręki
zaprosiła Doriana, by zajął miejsce obok niej na pobliskiej ławce. Nad nią
zwisały chude, gołe gałęzie wierzby, przypominające trochę cienkie,
natapirowane włosy. Dorian trochę się przy tym ociągał, ale po krótkim namyśle
zdecydował, że jednak odbędzie z Mary tę rozmowę, dla której tutaj się
wyprawił.
Krótko milczeli. W końcu – po tym jak Mary prawie wykaszlała
już swoje płuca i kiedy każdy cal ciała świecił jej urokiem wili – Dorian jakby
wybudził się z transu, uśmiechnął się w jej kierunku (Mary przestała świecić) i
rzekł bezbarwnie, tak jakby rozmawiali o pogodzie:
— Czy możesz powtórzyć mi jeszcze raz, co zobaczyłaś? Klęskę
Czarnego Pana?
Mary westchnęła przeciągle.
— Szczerze mówiąc, to nic nie zobaczyłam. To była moja
pierwsza mówiona wizja. Wpadłam w trans. Kenny streścił mi potem, co mówiłam.
Brew Doriana powędrowała do góry. Udział Kenny’ego w
interpretacji proroctwa chyba go zbytnio nie uwiarygadniał.
— W porządku – powtórzył. – Ale mówiłaś o końcu Czarnego Pana.
— O tym, kto zapoczątkuje jego klęskę… tak.
Dorian pokręcił głową. Najwyraźniej miał nadzieję, że jeśli
pofatyguje się i spotka z dziewczyną, to wszystkie farmazony z listu zostaną
cofnięte – a przynajmniej rozwinięte na tyle, żeby Dorian nie czuł się robiony
w głupka.
— To szalone. Próbujesz mi wmówić, że ja…. Albo że James…
— To dosyć proste – przerwała mu Mary. – Moje proroctwa
zwykle były proste i stałe – tak jakby już się wydarzyły, sam rozumiesz.
Widziałam pewien obraz i chociaż czasem był on nieźle pokręcony, potrafiłam
zrozumieć o co chodzi. Tym razem mówiłam o pewnych warunkach, które jeśli
zaistnieją i zostaną spełnione… to mogą doprowadzić do pewnego skutku. Tak
jakby, rozumiesz, nic nie było jeszcze postanowione.
— A te warunki…
— Mowa jest o dwóch osobach – na pewno o dziewczynie i
chłopaku. Muszą działać razem – z kontekstu zrozumiałam raczej, że muszą być razem, a więc zapewne chodzi tutaj o
parę. Dziewczyna to według moich słów moja przyjaciółka o „krwi nieczystej”.
Mam tylko jedną przyjaciółkę z rodziny mugoli. Chodzi o Lily, to oczywiste.
— I według ciebie Lily skrywa jakąś broń?
— Nie. Lily może
stworzyć jakąś broń – może ją opracować, odkryć, albo po prostu odnaleźć czy
wykorzystać – jeśli spełnią się opisane warunki. To znaczy, jeśli zadziała z
drugą osobą – na pewno z chłopakiem krwi czystej, z rodu obcego, który się
splótł z naszymi rodami. Z dalszych wersów można wywnioskować, że chodzi o van
Weertów – jest podany ich przydomek rodowy. A że „krew” to bardzo nieokreślone
pokrewieństwo, mamy spory wachlarz możliwości. To możesz być ty albo
którykolwiek z twoich braci i kuzynów.
Dorian lekko zadrżał, kiedy usłyszał wyrazy „ty”, „bracia” i
„van Weertowie” obok siebie, ale nic nie powiedział. Mary doskonale wiedziała,
co w tamtej chwili robił – to, co ona sama powtarzała po tysiąckroć w ciągu
tego dnia – przewijał w głowie wszystkich swoich krewnych, którzy mogli spełnić
„warunek”.
Jeśli odrzuci się jego
braci młodszych i zaręczonych, oraz oczywiście zmarłego Phila, to lista zawęża
się do trzech możliwości, powtórzyła w głowie.
Dorian. Jesse van Weert – którego też można od razu
skreślić. I, rzecz jasna, James.
Przełknęła głośno ślinę.
— No dobra – na czole chłopaka pojawiła się drobna
zmarszczka. – A więc załóżmy, że Lily i
ja – czy ktoś tam – będziemy razem współpracować, żeby wytworzyć broń przeciwko
Czarnemu Panu, a ceną za nasz sukces będzie….
— Ktoś z was zginie – to działanie przyniesie mu zgubę, co zwykle w proroctwach oznacza
śmierć – wzruszyła ramionami. – A z kontekstu i własnych przeczuć wskazywałabym
raczej na van Weerta niż Lily.
Tak proroctwo przedstawiło wszystkie warunki i rozwój
wypadków. Dwie osoby, i to nie byle jakie, tylko te pasujące do opisu, chłopak
i dziewczyna, razem konstruują broń (Mary słowo to nie pasowało do reszty
układanki, ale właśnie tak sparafrazował jej bełkot Kenny), która byłaby stanie zniszczyć Voldemorta (chociaż i tutaj
pojawia się nutka wątpliwości, tak nietypowa dla jej wizji), ale za pewną
opłatą. Magia zawsze miała swoją cenę – klęska za klęskę, zguba za zgubę,
śmierć za śmierć. Ktoś musiał zginąć. Mary nie potrafiła racjonalnie ocenić,
czyja śmierć spośród tej czwórki – Lily, Jamesa, Doriana czy Jesse’ego – byłaby
najmniej bolesną koniecznością.
Jesse’ego, zdecydowała
tylko po sekundzie zawahania. Ale jego
kandydaturę można od razu skreślić.
To wszystko nie mieściło się w jej głowie. Chciała kpić z
tego i lekceważyć jak Dorian – ale zbyt wiele się wydarzyło, i nie chodziło
tutaj jedynie o sprawdzalność jej wizji, żeby mogła tak po prostu we wszystko
zwątpić.
Lily i Dorian byli
razem, pomyślała. Tak jakby pchnęło
ich do siebie przeznaczenie, to, które ukztałtowało moją przepowiednię. A Jimmy
przecież… Jimmy…
— Mary. Jesteś pewna, że braciszek nie dosypał ci trochę
swojego towaru do herbatki? – puścił do niej oko Dorian. – A może to lekki
napad niekontrolowanej zazdrości? Przewidujesz, że jeśli twój święty Jimmy
dalej będzie uganiać się za moją byłą dziewczyną, to wszyscy zginiemy, łącznie
z Czarnym Panem?
— To nie jest zabawne – burknęła. – Wiem, że wydaje ci się
to nieprawdopodobne, biorąc pod uwagę, że nie jesteś po naszej stronie, ale…
Dorian posłał w jej kierunku spojrzenie, które byłoby w
stanie zamknąć usta nawet najbardziej asertywnej osoby. Mary wbiła wzrok w
swoje paznokcie.
— Nie masz pojęcia, co się dzieje teraz w moim życiu, Mary –
rzekł szorstko. Jego słowa paliły. –
Nie oceniaj mnie.
— Jak mam cię nie oceniać? – powiedziała cicho, nie patrząc
w jego oczy. Czuła, że drży z emocji. – To nie tak, że dołączyłeś do bandy,
która nie zasłużyła na złą reputację. Tu nie chodzi o rzucanie łajnobombami w
okna mugolskiego parlamentu. Wy naprawdę znęcacie
się nad ludźmi. Nad mieszańcami. A przecież oni sa…
— Nie mam niczego przeciw mieszańcom ani mugolakom. Dobrze o
tym wiesz.
— Twój znak nieco komplikuje sprawy, co?
Odważyła się zadrzeć brodę i rzucić okiem na rękaw jego
skórzanej kurtki, w miejsce, gdzie Sami-Wiecie-Kto zwykle generował u swoich
popleczników Mroczny Znak. Doskonale wiedziała, gdzie należy go szukać – sama
przecież tak wiele razy doglądała ręce swojego brata, badała jego przedramiona,
starając się upatrzeć choć najmniejszego śladu zaklęcia kamuflującego.
Zastanawiała się, czy Dorian w ogóle się kamuflował. Czy
Śmierciożercom wolno było ukrywać
swoje tatuaże przed światem – i czy w ogóle hipotetycznie było to wykonalne.
— Czego ode mnie oczekujesz? – spytał chłodno, krzyżując
ręce na piersi. Zaciśniętą pięścią przykrył to właśnie miejsce na
przedramieniu, gdzie James zapewne dostrzegł u niego znak. Mary wzięła głęboki oddech.
Konkrety, Mary, upomniała
się. Nie mogę pozwolić sobie na okazanie
słabości – inaczej nic się nie uda.
— Zawrzyjmy umowę – zaczęła, dziwiąc się, jak pewnie brzmiał
jej głos. – Wydaje ci się, że się albo że jesteś bezkarny ze względu na
koneksje twojego ojca, albo że jesteś zbyt błyskotliwy, żeby ktokolwiek odkrył
twój mały sekrecik. Ale się mylisz.
Dorian już otwierał usta, aby się wtrącić, ale nie pozwoliła
mu na to:
— Może i James cię nie wyda, bo ma wyrzuty sumienia w
związku z wypadkiem twojej matki. No cóż… ja nie mam – uśmiechnęła się
bezbarwnie. – Dlatego jeśli nie weźmiesz moich słów na poważnie – zacmokała
lekko. – No cóż, powiedzmy, że zapukają do ciebie Aurorzy, a mój ojciec każe
uciąć ci głowę za zdradę. Wiesz, że mogę to zrobić.
— Nie sądzę – pokręcił głową Dorian. – Nie, Mary, szczerze
mówiąc nie sądzę, że mówisz poważnie.
— Brzydzę się tobą – odwarknęła. Nareszcie zadarła głowę
dość wysoko, aby spojrzeć chłopakowi w oczy. Czuła, że emanuje teraz nie aurą
wili, ale czystym, nienawistnym chłodem. – Nie obchodzi mnie to, czy w
przeszłości przyjaźniliśmy się czy nie. Nie chcę na ciebie patrzeć… i dlatego
wyniesiesz się z Hogwartu – wysyczała to niemalże jak Meduza. – Opuścisz ten
zamek – i tak musisz teraz wziąć odpowiedzialność za swoją matkę – i zostawisz
Jamesa i mnie w spokoju. Nikomu nie powiesz nic o mnie i o moich widzeniach.
Nikomu nie powiesz nic o Jamesie i o tym, przez co przeszedł w tym roku.
Nieważne, jak bardzo teraz pragniesz się zemścić – nie będziesz próbować go
zniesławiać w żaden sposób. Możesz mi nie wierzyć, ale zobaczę każdy twój ruch
w mojej głowie. Pozostaniemy w kontakcie. A po odpowiednim czasie… - zawahała
się przez chwilę. – Wtedy, kiedy stwierdzę, że sama sobie nie poradzę i że
sprawy zaszły za daleko… napiszę ci, że czas wracać do szkoły.
— A po co? – spytał wściekle. – Myślisz, że zostanę twoim
kolejnym pieskiem salonowym?
Mary uśmiechnęła się słodko.
— Po Evans. Jeśli nie uda mi się utrzymać ją z dala od
Jamesa, to przybędziesz, poświecisz oczkami i naprawisz sytuację.
Przez moment Dorian nie odpowiadał, pogrążony w głębokiej
refleksji. Zmarszczył czoło i zmierzwił włosy palcami (czyżby gest podpatrzony
od kuzyna?), ale im dłużej gorączkowo się zastanawiał, tym bardziej rozluźniał
mięśnie i pozwalał niewinnemu, chłopięcemu uśmiechowi wkradać się na jego
bezbarwną twarz. Kiedy wreszcie przemówił, trząsł się już ze śmiechu:
— Jesteś walnięta – pokręcił
głową. – A więc o to w tym wszystkim
chodzi, czyż nie? No jasne – uśmiechnął
się kpiąco. – Niby jesteś taka dzielna i honorowa, i bronisz mugolaków, i
nienawidzisz Czarnego Pana… ale co zrobisz teraz, kiedy wiesz, co może zadać mu
kres? Co cię najbardziej przeraża w tej wizji, Mary? – spytał butnie, niemal
wypluwając jej te słowa w twarz. – Śmierć któregoś z nas? To, że stanie się to
przez Lily? A może po prostu to, że któryś z nas – może James – będzie miał z
nią sporo wspólnego? Czy ty w ogóle
mu o tym powiedziałaś?
— James wie tyle, ile trzeba – obruszyła się lekko. –
Poradzę sobie z tym. Jeśli sprawy zajdą za daleko, wrócisz i omamisz Evans. Mamy umowę?
Dorian śmiał się dalej. Powaga Mary najwyraźniej zupełnie mu
się nie udzieliła.
— Lily w życiu nie zakocha się w Jamesie. Oszalałaś do
reszty, kobieto? Oni się nienawidzą.
— Mamy umowę? –
powtórzyła.
Rozmowa z Jamesem była już trudniejsza. Odbyła się ona
następnego dnia, w pociągu do Hogwartu, wracającego tam po przerwie
świątecznej. Obydwoje zajęli osobny przedział i zamknęli go Colloportusem, nie wpuszczając do środka
ani Syriusza, ani Leny, ani już szczególnie Doriana czy Lily. Mary nie musiała
nawet nalegać, aby odseparowali się od reszty towarzystwa i w spokoju
przedyskutowali ostatnie wydarzenia. Od Sylwestra narodziła się pomiędzy nimi
specyficzna, intymna relacja, w której tajemnica mieszała się w dość
niebezpiecznej proporcji z toksycznością i wyrzutami sumienia. James zmienił
się po wypadku pani Chamberlain, i to wcale nie na korzyść, ale Mary w
przeciwieństwie do reszty nie doszukiwała się w tym powodu do zmartwień lub
złości. Odmieniony James może i nie był do końca sobą, ale przynajmniej
pozostawał jej i tylko jej, na całkowitą wyłączność.
Mary długo przymierzała się do tego wyznania – najpierw
lekko omamiła go aurą i podlizała się obelgami w stosunku do Doriana, a dopiero
potem przeszła do sedna. Swoją wizję bardzo streściła i skomentowała ją
oszczędnie – chciała, aby brzmiała jak najbardziej zdawkowo, jednocześnie
ulepszona dramaturgią i nieco zdemonizowała. Powiedziała mu, że Doriana za
przejście na ciemną stronę czeka kara – i to z rąk ukochanej Lily. Opisała dość
szczegółowo wizję śmierci, której przecież nigdy nie zobaczyła w swoim umyśle,
a wszystko zakończyła dowcipem, aby także i James miał się na baczności, bo
wizja ta sprawdzi się także w przypadku jego i Jesse’ego. Część, która mówiła o
klęsce Czarnego Pana zupełnie sobie odpuściła. Doszła do wniosku, że nie ma
sensu zrzucać na biednego Jamesa zbyt wiele, dlatego wspomni mu o tym przy
innej okazji… lub też nie.
Ku jej niezadowoleniu, po całej tyradzie, mina Jamesa była o
wiele za bardzo wstrząśnięta, niż w jej opinii wypadało. Kręcił on głową ze
smutkiem, szokiem i lekkim niedowierzaniem, tak jak i poprzednio Dorian.
Niesamowicie ją to zirytowało.
— Mary, ale…
— Powiedziałeś, że wierzysz w moje wizje!
James miał minę, jakby stanęło mu w gardle coś ostrego.
— Jasne, że wierzę… - wydukał. – Cholera, kto by nie
uwierzył, gdyby widział to wszystko na własne oczy… ale… wizja śmierci przez
Lily… nie musi chodzić o mnie.
— Wizje nigdy nie są takie spójne – mruknęła niedbale. –
Zwykle zawierają w sobie kilka alternatyw. Chodzi o twoją rodzinę….
— Może chodzić o Doriana.
— Albo o Finna – potaknęła. – O Luke’a, Leviego, Jeta…. I
nie tylko o Chamberlainów, bo też o Jesse’ego. I…
— Może chodzić o Doriana – powtórzył.
Westchnęła ciężko. Tak, James, może. Ale nie znaczy to, że powinieneś lekceważyć zagrożenie.
— Zresztą… kogo to obchodzi – roześmiała się sztucznie,
skrząc się aurą wili. – I tak nie macie za wiele wspólnego, co? A my
jesteśmy teraz razem… prawda?
James zgodził się z tym, ale do końca jazdy minę miał tak
męczeńską, jakby chodziło o wyrzeczenie się przez niego czegoś, co uważał za
najcenniejsze.
Dorian Chamberlain wyjechał do Australii, a Lily żaliła się
Mary, jak bardzo złamał jej serce. Nie wysyłał żadnych listów ani nie odpisywał
na te od niej, nie pożegnał się ani nie wyjaśnił, co za choroba dokładnie
dotknęła jego mamę. Mary wysłuchiwała ją w milczeniu, potakując i pocieszając
ją kłamliwie, podczas gdy w głębi duszy odczuwała swego rodzaju satysfakcję.
Dorian, po przenalizowaniu jeszcze raz słów Mary w głowie, ostatecznie uwierzył
jej i powodem, dla którego odciął się od Evans, był zwyczajny instynkt
samozachowawczy. Wodziła Lily za nos i razem z nią snuła niesamowite teorie
odnośnie zniknięcia chłopaka, podczas gdy tak naprawdę sama za nim stała.
Podobna szarada nie przypadła do gustu Jamesowi. Irytował się on za każdym
razem, kiedy panna Evans napominała coś o Dorianie – raz czy drugi był nawet bliski,
aby wyjawić jej tajemnicę o Mrocznym Znaku na przedramieniu, ale rozmyślił się
w ostatniej chwili.
Jeśli zaś chodziło o ich trójkę, to spędzała ona ze sobą o
wiele za dużo czasu, niż podobałoby się to czy to Lily, czy Jamesowi. Mary
jednak nalegała na wspólne spotkania, pod pretekstem „smutku, że jej najlepsza
przyjaciółka i ukochany chłopak tak bardzo za sobą nie przepadają”. W głębi
serca wiedziała, że najlepszym sposobem na zduszenie tej niebezpiecznej iskry,
która się pomiędzy nimi zrodziła, było sprowadzenie ich gwałtownie do
platonicznej stopy, ostudzenie ich stosunków, sprawienie, aby przywykli do
siebie i się sobą znudzili. Każda rozmowa o Dorianie przybliżała ją do tego
celu.
James nie powiedział nikomu o prawdziwym obliczu swojego
kuzyna. Nie wiadomo, co dokładnie zamykało mu usta – czy zwykłe wyrzuty
sumienia, czy też jakaś umowa pomiędzy nimi, o której Mary nic nie było
wiadomo. Potter milczał też jak grób w sprawie Mary, jej wizji i daru.
Dziewczyna czuła się bardzo komfortowo i pewnie, rozmawiając z nim o swoich
uzdolnieniach, obydwoje bowiem złożyli Wieczystą Przysięgę zachowania
tajemnicy, a ich gwarantem został Kenny. Wyjaśnienie, dlaczego Mary z taką
łatwością opanowała szkołę i potrafiła zmanipulować praktycznie każdym,
pozostała ich ezoteryczną tajemnicą.
Dużo osób, a szczególnie Syriusz, twierdzili wtedy, że z
Jamesem jest coś nie tak. Obwiniali o to wiele osób, począwszy od Doriana,
poprzez Lily, a na Mary skończywszy. Niejednokrotnie zarówno ona, jak i James,
zostawali przyszpilani do ściany i zmuszani do kłamania, kłamania, bo słowa
prawdy nie mogły opuścić ich ust pod groźbą śmierci. Black uważał, że związek
jego przyjaciela nie jest normalny, wytykał mu, że nie posiada on względem Mary
żadnych romantycznych uczuć. Samej dziewczynie również bezustannie robił
zarzuty, o to, że rani Jamesa, zmuszając go do towarzystwa niedostępnej Lily
Evans, że przypomina mu o najgorszym w okresie jego życia, że przyssała się do
niego niczym dementor i teraz odbiera mu wszelką radość i szczęście. Uważał, że
James przygasa.
Mary, chcąc nie chcąc, również widziała, że jej plan nie
powodzi się całkowicie. Nawet odprawiwszy Doriana i zraziwszy go do Lily, James
cały czas pozostawał dla niej w pewien sposób niedostępny. Byli oni wreszcie
razem, ale jednak przez to bardziej oddzielnie niż kiedykolwiek. Dziewczyna
zauważyła, że jedyne, co trzyma ich przy sobie, to proroctwo.
Na dobór złego, dar Mary został zablokowany. Za przekręty,
oszustwa i zatajenie prawdy, dosięgła ją kara Wyroczni, za samolubne nadużywanie
daru przestała doświadczać objawień. James szybko zauważył, że Mary rzadziej
miewa mdłości i migreny na lekcjach, że rzadziej dzieli się z nim alegorycznymi
snami, że rzadziej mamrocze do siebie jakieś dziwne słowa. Zaczynał w nią
wątpić.
Nie mogę do tego
dopuścić, myślała. Jeśli James
przestanie wierzyć w mój dar, jeśli mój dar zniknie, to razem z nim zostanie
pogrzebana nasza tajemnica. A ta tajemnica jest jedynym, co jeszcze trzyma nas
ze sobą. James odejdzie do Lily – a wtedy zginie.
Właśnie ta obawa i okrutne przeczucie, to, że James nie
tylko ją opuści, ale na przekór jej sam skaże siebie na śmierć, prowadziła ją
do coraz mniej racjonalnych kroków. Mary działała w desperacji – nawet jeśli
Syriusz miał rację i James faktycznie jej nie kochał, to jednak ich związek
gwarantował mu bezpieczeństwo. Jeśli oni się rozejdą, przeznaczenie pchnie go w
stronę Lily Evans – będzie tak na pewno, bo prócz niego w zasięgu kilkuset mil
nie będzie nikogo innego, kto mógłby spełnić warunki proroctwa.
I wtedy zaczęła postępować dokładnie w ten sposób, o który
James podejrzewał ją przed wieloma miesiącami, zanim uwierzył w jej dar –
zaczęła stwarzać pozory. Wykorzystywała swoją pozycję, aby zmuszać ludzi do
wielu rzeczy. Mary najpierw pozorowała wizję i opowiadała o tym, co wkrótce się
stanie, aby następnie wszystko wyreżyserować tak, aby faktycznie jej słowa się
spełniły. Bardzo długo udawało jej się kontynuować tę farsę – James wierzył w
jej widzenia coraz bardziej i coraz silniej utwierdzał się w przekonaniu, że Lily
Evans sprowadzi na niego coś złego. Możliwe, że pozwolił sobie nawet na
silniejsze uczucia względem Mary – zanim jednak te drobne, wymuszone przez
dziewczynę iskry, zamieniły się w płomień – wszystko obróciło się w proch, a
Mary podwinęła się noga.
„— Wydaje ci się, że
jesteś taki zabawny, tak? – zapytała chłodno [Lily]. – A jesteś tylko
zarozumiałym, znęcającym się nad słabszymi szmatławcem, Potter. Zostaw go
[Snape’a] w spokoju.
— Zostawię, jeśli się
ze mną umówisz, Evans – odrzekł szybko James. – No…nie daj si prosić… Umów si z
mną, a już nigdy więcej nie podniosę różdżki na biednego Smarka. (…)
— Nie umówiłabym się z
tobą nawet wtedy, gdyby musiała wybierać pomiędzy tobą a kałamarnicą z jeziora
– oświadczyła Lily. (…) – ZOSTAWCIE GO W SPOKOJU! (…)
— Bardzo proszę –
powiedział (…). – Masz szczęście, że Evans tu była, Smarkerusie…
— Nie potrzebuję
pomocy tej małej, brudnej szlamy!
Lily zamrugała szybko.
— Świetnie –
powiedziała chłodno. – W przyszłości nie będę sobie tobą zawracać głowy. I na
twoim miejscu wyprałabym gacie, Smarkerusie. (…) – zawołała Lily, łypiąc
groźnie na Jamesa – Jesteś taki sam jak on…
— Co? – krzyknął
James. – Ja NIGDY bym cię nie nazwał… sama wiesz jak!
— Targasz sobie włosy,
żeby wyglądać tak, jakbyś dopiero co zsiadł z swojej miotły, popisujesz się tym
głupi zniczem, chodzisz po korytarzach i miotasz zaklęcia na każdego, kto cię
uraził, żeby pokazać, co potrafisz.. Dziwię się, że twoja miotła może w ogóle
wystartować z tobą i twoim wielkim napuszonym łbem. MDLI mnie na twój widok.
Odwróciła się na
pięcie i odeszła.
— Evans! – zawołał za
nią James. – Hej, EVANS!
Nawet się nie
obejrzała.”
(Harry Potter i Zakon
Feniksa, s. 712-713, rozdział „Najgorsze wspomnienie Snape’a”)
— Co. Ty. Sobie. Myślałeś? Co to wszystko miało, do jasnej cholery,
znaczyć?
Mary dopadła Jamesa
kilka godzin po całym zajściu na błoniach, wieczorem, na jednym z opuszczonych
korytarzy trzeciego piętra. Starała się zachować spokój i wyjaśnić całą, tak
kompromitującą, w jej oczach, sytuację, w miarę kulturalnie – ale czuła, że ten
zamysł w żaden sposób nie pokryje się z jej postępowaniem. Ze złości kręciło
jej się w głowie, z rozpaczy czuła mdłości i pieczenie w ustach, a ze strachu i
paniki chwiały się pod nią nogi. Ten dzień przypominał najgorszy koszmar senny,
ucieleśnienie jej najskrytszych obaw, najbardziej okrutny żart, jaki ktoś
mógłby sobie z niej stroić.
Dokładnie szesnaście osób zapytało ją dzisiaj po sumach z
transmutacji, kiedy ona i James zerwali. Dwadzieścia dwie ukradkiem porównywały
ją do Lily Evans. Pół szkoły szeptało, że szukający Gryfonów i ruda prefekt od
wielu tygodni romansują za plecami tej naiwnej idiotki, Mary McDonald, której,
tak właściwie, nikt zbytnio nie żałował.
Mary sama już nie wiedziała, ile prawdy te plotki w sobie
zawierały. Czy faktycznie, zbyt zajęta pozorowaniem swoich wizji, mogła
przegapić kiełkujący romansik pomiędzy jej chłopakiem a najlepszą przyjaciółką?
Kiedy James zapomniał o niej, o ich związku, i o przepowiedni? Kiedy Lily
zapomniała o swojej niechęci i lojalności względem Mary?
Przecież obserwowała ich od tak dawna! Owszem, spędzali ze
sobą więcej czasu, ale podczas niego wyłącznie się ze sobą kłócili lub nawzajem
ignorowali, rozmawiając tylko z Mary. Czy to wszystko była wyłącznie gra?
A może, myślała
dalej. James po prostu z niej zakpił, tak
jak i zakpił dzisiaj ze Snape’a.
Tak jak i zakpił ze
mnie.
— Ośmieszyłeś mnie przed całą szkołą! – piszczała, biegając
za Jamesem jak cień. – Jak mogłeś zaprosić Evans na randkę przy tych wszystkich
ludziach? Jak mogłeś zrobić ze mnie takie pośmiewisko?!
James wreszcie stanął i odwrócił się do niej twarzą.
Zatrzymali się obok wykusza z owalnym oknem i szerokim parapetem, dogodnym do
siadania jak krzesło. Chłopak westchnął ciężko i wyszedł na wykusz. Przysiadł
na parapecie tak, że zawiesił nogi na framudze przeciwległego okna, całkowicie
odrywając ciało od ziemi. Mary wepchnęła się w ustronne miejsce obok niego,
zasuwając za nimi zasłonę od wewnątrz. Majowe słońce wdzierało się przez okno i
pozłacało włosy Jamesa do ciepłego brązu.
— Czy ja coś przegapiłam, Jimmy? Czy my…
Dym tytoniowy buchnął Mary prosto na twarz. Chłopak
zaproponował jej papierosa, ale grzecznie odmówiła. James wiedział, jak bardzo
nienawidzi tego nałogu i dlatego nigdy przy
niej nie palił. Nigdy.
— Wiesz, czego dowidziałem się dzisiaj od Larissy
Richardson? – spytał z lekkim przekąsem, zaciągając się. Fala gorąca uderzyła
Mary do głowę.
— Że jej chłopak ma stulejkę?
Jamesa to nie rozbawiło.
— Że zmusiłaś ją do skradnięcia od McGonagall naszych esejów
sprzed sumów. Żaliła się mi, bo została przyłapana i musi do końca roku
szkolnego odpracowywać szlaban – parsknął śmiechem bez humoru. – A ja
pomyślałem, że to bardzo zabawne, bo w końcu na ostatnich zaklęciach zrobiło ci
się niedobrze i zobaczyłaś w głowie nasze błędy.
Mary oblizała wargi.
— Tak, ale…
— Larissa powiedziała mi zresztą dużo więcej… że
szantażujesz ją i jej koleżanki przez cały semestr i wpędzasz je przez to w
kłopoty. Czasami twoje polecenia są niezwykle dziwne, ale za to prawie zawsze pokrywają się z twoimi widzeniami. Niesamowite, co?
— James…
— Jak długo, Mary?
Mary mogłaby udawać z powodzeniem niewiniątko, grać na
zwłokę i udawać, że nic nie rozumie – James w końcu wcale nie wyraził się
jasno. Jak długo mogło odnosić się do
tak wielu rzeczy, mogło wyrażać w sobie wszystkie zarzuty na świecie. James
jednak wiedział, że nie musi dodawać nic więcej. Że Mary zrozumie.
Jak długo oszukiwałaś?
Jak długo okłamywałaś
mnie, co do swoich wizji?
Jak długo robisz
ze mnie idiotę?
Jak długo nie
doświadczyłaś widzenia?
— Od Nowego Roku nie miałam ani jednej wizji – powiedziała
cicho, nie patrząc Jamesowi w oczy. Jeszcze nigdy nie czuła się tak upokorzona.
– Okłamywałam cię i przez te kłamstwa spotkała mnie kara.
Jeśli Jamesa zaskoczyło to szczerze wyznanie, to nie dał
tego po sobie poznać.
— A co z tą starą wizją? – spytał bezbarwnie. Mary oblizała
wargi. – Z tą o Lily i o mnie? Mówiłaś, że widzisz ją ponownie i ponownie.
Lodowata dłoń chwyciła Mary za serce. O Lily i o mnie. Do tej pory zawsze ujmowali całą sprawę delikatniej, nie rzucając
nazwiskami. W swoich wyobrażeniach Mary zawsze widziała Lily stojącą obok
niezidentyfikowanej osoby, o znajomej sylwetce, ale zacienionej twarzy. Teraz
ten sam obraz stanął jej przed oczami. Kadr wyostrzył się i przybliżył na twarz
drugiej osoby… i zobaczyła tam Jamesa.
Przełknęła głośno ślinę.
— Wypowiedziałam ją tylko raz. Nigdy się nie powtórzyła.
James zaklął pod nosem, zaciągając się jeszcze raz. Długo
palił i myślał, zanim ponownie zabrał głos:
— Jesteś naprawdę walnięta
– niemal go to rozbawiło. – Powiedz mi, Mary, czy gdybym zainteresował się
inną dziewczyną, to do niej też wymyśliłabyś
przepowiednię? Jak w ogóle na to wpadłaś, co? To świetne zagranie, naprawdę
kapitalne – sprawić, żeby Evans kojarzyła mi się z moją śmiercią…
— Nie wymyśliłam tego! – oburzyła się. – James, bądź
poważny! Okej, przyznaję, że kłamałam – ale robiłam to wszystko tylko dlatego,
że bałam się, że zwątpisz w mój da…
— Przestań – przerwał
jej dość niegrzecznie. – A nawet jeśli mówiłaś prawdę, to co to zmienia, hę?
Czy sama nie twierdziłaś, że twoich wizji nie można zmienić żadnym działaniem?
Że pokazują przyszłość tak, jakby już nastąpiła? Chyba że…
- …że same ustaną – dokończyła cicho.
Tak jak ustały wizje o
Tobie i o Lily.
Mary zrobiło się nagle tak niedobrze, że aż zaczęła łudzić
się, że to zwiastun kolejnej wizji. James, widząc jej minę, rozzłościł się
jeszcze bardziej, myśląc chyba, że w desperacji próbuje znowu udawać.
— Merlinie, jak ja mogłem kiedykolwiek kupić coś takiego? –
parsknął. – Nawet nie jesteś dobrą aktorką. Wiele razy miałem chwile
zwątpienia, wiesz? Szczególnie, że sama sprawiasz wrażenie, że gubisz się w
swoich słowach… Ponoć wcale ich nie pamiętasz.
James uśmiechnął się złośliwie, kończąc papierosa. Zdmuchnął
ogień i skruszył peta w palcach. Gniew chwilowo go opuścił, ustępując miejscu
paskudnemu, złośliwemu rozbawieniu. Mary
— Nie pamiętam – zgodziła się pokornie. – Przynajmniej wizji
o Lily i… kimś. Kenny streścił mi
potem, co mówiłam.
Jeśli wcześniej chłopak znajdował się w rozkroku pomiędzy
złością a rozbawieniem, to po tym zdaniu ewidentnie przechylił się na korzyść
tego drugiego. James zaśmiał się bezbarwnie, ale głośno, i pokręcił głową,
jakby nie mógł uwierzyć, jak bardzo go to śmieszy.
— Kenny – powtórzył
i parsknął. – Mary, Kenny mógł po
prostu robić sobie z ciebie żarty. Pewnie chciał zafundować sobie
wielotygodniową rozrywkę, obserwując jak piszczysz, płaczesz i panikujesz bez
najmniejszej przyczyny. A nawet jeśli nie, Kenny niejednokrotnie wyjeżdżał z
dziwnymi rzeczami – pamiętasz te brednie u wilkach u Meadowesów? Pewnie był
zwyczajne naćpany.
Dorian sugerował jej to samo, ale Mary znała swojego brata
lepiej niż oni. Kenny’emu dowcip ten znudziłby się bardzo szybko, na pewno nie
przeciągałby go tygodniami, nie pisywał do Mary i nie spotykał się z nią w
swoim mieszkanku w Hogsmeade, gdyby nie chodziło o sprawy życia i śmierci. Poza
tym, od kotyliona i swojej pierwszej rozprawy w Wizengamocie, Kenny zachowywał
całkowitą trzeźwość.
Na pewno nie
zażartowałby w kwestii tak wielkiej wagi. Kenny na pewno nie widział nic zabawnego w Darze – obawiał się go jak
wszyscy pozostali w rodzinie McDonaldów.
Mary stała przy zasłonie okna, poruszona, wstrząśnięta i
cała w dreszczach. Po raz pierwszy od bardzo dawna nie potrafiła znaleźć
żadnego kłamstwa na swoje usprawiedliwienie, żadnej sprzedajnej wymówki,
żadnego argumentu. Wstyd, upokorzenie i wyrzuty sumienia nagle wyparowały – a
raczej zmieszały się ze sobą i przeobraziły w paniczny, otępiający strach.
To koniec, zrozumiała.
To początek końca.
Jestem już skończona.
— Czy to znaczy… - wyjąkała, nie mogąc wypluć tych okropnych
słów ze swoich ust. – Czy to znaczy, że… że to koniec z nami?
James wzruszył ramionami tak beztrosko, jakby pytała go o
to, czy na wieczór przewidują deszcz.
— Nie pozwolę już dłużej, żebyś robiła ze mnie idiotę –
oświadczył niejednoznacznie. Mary przełknęła głośno ślinę. – To były tortury
dla mnie… cała ta szarada, która trwała miesiącami. Odkąd wyjechał stąd nasz
Prefekt-Śmierciożerca, a raczej odkąd go wyprosiłaś… kiedy zmuszałaś mnie do
oszukiwania Lily Evans – do przebywania z nią, i straszyłaś mnie śmiercią za
jej pośrednictwem… kiedy bezustannie doprowadzałaś mnie do zawału serca,
opowiadając swoje kolejne widzenia –
pokręcił głową. – Merlinie, przecież to był koszmar.
Ty byłaś koszmarem. Stale mnie
okłamywałaś. Robiłem tyle rzeczy, na które nie miałem ochoty… przez ciebie
stałem w miejscu, i nie mogłem zerwać z przeszłością – nie mogłem zapomnieć o
May, i o Walkerach, i o ciotce Stephanie, i o Philu, i o… i o Serenie. Uchodziło ze mnie życie.
Perłowa łza spłynęła po policzku Mary i spadła na parapet
wykusza. Na Jamesie nie zrobiło to żadnego wrażenia.
— Czyli wolisz ją… wolisz ją ode mnie – wyjąkała,
niewyraźnie jak w jakimś amoku. James roześmiał się jeszcze raz.
— Czy wolę Lily Evans od jakieś histerycznej manipulantki z
zaburzeniami? – spytał retorycznie. – Czy ty naprawdę jeszcze pytasz, Mary?
Ledwo pamiętała swoje ostatnie dni w Hogwarcie. Wyrzuciła
Lily z ich dormitorium, wyzwawszy od najgorszych, kilka razy błagała matkę,
żeby zabrała ją o te kilka tygodni wcześniej ze szkoły, zupełnie też spadła ze
swoimi wynikami w klasie. Nic nie przynosiło jej ukojenia – ani zemsta na
Larissie z za długim jęzorem, ani obserwowanie Evans, zdanej na samej siebie i
pozbawionej przyjaciół.
Ja też taka jestem, pomyślała,
siedząc pewnego dnia przy śniadaniu wśród Piękności i śmiejąc się z Lily, która
usiłowała uciec przed nękającym ją Smarkerusem. Poza Jamesem nie mam już nikogo. Postawiłam na niego wszystko i wszystkich.
Z pomocą przyszło jej ogłoszenie o wymianach
międzyszkolnych. Dziewczyna rozmówiła się z Joy Flores i razem zdecydowały się
zapisać na ten projekt – Joy na semestr, a Mary na cały rok szkolny. Ucieszyła
ją także wiadomość, że stary dom jej rodziny w Dolinie Godryka został sprzedany
i wszyscy przenieśli się na stale do Francji. Nie zniosłaby wakacji w samotności, z Jamesem i Syriuszem kręcących
się obok jej posesji.
Mary nie pożegnała się z nikim. Zniknęła z Hogwartu niczym
kamfora, zadbawszy tylko o to, by kręgi towarzyskie zapamiętały ją jako legendę
szkoły – niekoniecznie jednak legendę pozytywną.
Drogi Jamesie,Wyjeżdżam do Francji. Moja matka wzięła ślub z jakimś politykiem z Falaise. Zamieszkam z Rowle’ami, u ciotki Flory. Nie sądzę, że zobaczymy się w przyszłym semestrze w Hogwarcie.Twoja,Mary
Panna McDonald niesłychanie szybko zadomowiła się w
Beauxbatons. Zawarła wiele nowych znajomości, nabyła nowe umiejętności, a co
najważniejsze – odpoczęła od Hogwartu, od Jamesa, od Lily, i od całego dramatu
wokół tej pary. Nareszcie znalazła czas dla samej siebie. Z jednej strony
znalazła czas na dłuższą refleksję nad swoim dotychczasowym postępowaniem, na
rozwijanie pasji i na rozwój osobisty. Z drugiej – wreszcie odnalazła dość
spokoju ducha, aby pogrążyć się w snuciu misternych intryg.
Mary pozostawiła w Hogwarcie kilku szpiegów, którzy
regularnie wysyłali do niej sprawozdania w listach. Starała się nie wypaść z
gry, swoją sową wysyłając różne polecenia i nakazy do Piękności, ale nie było
to takie łatwe. Najwięcej energii spożytkowała na strategię. W długie, jesienne
wieczory, przy zadaniu domowym i francuskim suflecie, rysowała w głowie
symboliczną planszę i przesuwała po niej kolejne pionki, wywołując określone
skutki i manipulując nimi tak, aby doprowadzić do swojej określonej mety.
Długo łudziła się, że teraz, na wygnaniu i na wolności, uda
jej się z powrotem aktywować Dar, który – jak podejrzewała – wyparła w stresie
i matni zeszłego semestru. Ostatnio przecież, na kotylionie, pozwoliła wewnętrznemu
oku się otworzyć – podjęła taką decyzję z własnej woli, choć w pełnej
nieświadomości. Przypuszczała, że właśnie dlatego nie potrafiła tego powtórzyć
– wówczas nie miała pojęcia, w co się pakuje, nie zależało jej w ogóle na
Darze, dlatego też zadziałał u niej odruch. A po tym, jak Mary zobaczyła tak
wiele i nauczyła się panować nad tak specyficznymi umiejętnościami, odruch ten
po prostu zanikł.
Postęp jednak przyszedł po pewnym czasie – już nie jednak,
za jej sprawą i jej działaniem. Mary zaczęła ponownie widzieć dzięki Alekowi.
— Alec Mason – przywitała się z nim już pierwszego dnia
swojej wymiany. – No, no, no. Pamiętam cię z piaskownicy. Nie miałam pojęcia,
że nie siedzisz już u Rowle’ów, tylko uczysz w szkole.
Jak szybko się okazało, Alec w Beuaxbatons nie tylko uczył.
On i Mary bardzo szybko odnaleźli wspólny język. Prawdę powiedziawszy,
nauczyciel obrony przed czarną magią stał się dla niej jedynym przyjacielem we
Francji. Spędzali razem prawie każde popołudnie, pod pretekstem korepetycji czy
kółek dla pasjonatów. Wkrótce zajęcia te rozciągnęły się także na całe noce.
Dziewczyna dowiedziała się, że poza zarobkiem, w szkole trzyma Aleka także
tajna misja – powierzona mu przez człowieka, o którym mówił, jak o ojcu.
On opowiedział Mary o swojej przeszłości, o swoim celu i
tajnej misji, i zafascynował się dziewczyną ze względu na jej niezwykły dar.
Ona z kolei starała się wyciągnąć od niego jak najwięcej informacji.
— Zablokowałaś swój umysł zmartwieniami, kochanie –
wyjaśnił, kiedy Mary żaliła mu się, że od kilk miesięcy nie doświadczyła
żadnego widzenia. – Możemy to przywrócić… razem.
Mary dołączyła do Legionów Szakala, chociaż nie zdawała
sobie sprawy, w co dokładnie się pakuje. Została dopuszczona do największych
tajemnic ich przywódcy, Traversa, jej Aleka. Poznała także treść Drugiej
Przepowiedni, uzupełniającej się nawzajem z proroctwem Mary o Lily i chłopaku
od van Weertów. Od tamtej pory stali się drużyną, kroczącą po trupach prosto do
jednego celu.
Na początku ferii świątecznych Mary zajechała do Londynu.
Zaniepokojona zdarzeniami w Hogwarcie, podjęła decyzję o skróceniu swojego
pobytu na wymianie. Wymieniła się z Joy Flores miejscami – Joy pozostała w
Beuxbatons jeszcze na kolejny semestr, a Mary spakowała swoje rzeczy i
rozpoczęła wdrażanie swojej sategii w życie.
Aleka wyrzucono ze szkoły za romans z uczennicą, ale Mary
udało się wcisnąć na wymianę Mulcibera, siódmoklasistę z Hogwartu, który do
kilku miesięcy działał dla Szakala. Beauxbatons musiało zachować swojego
namiestnika.
Obawiała się, że spotka w stolicy Potterów, którzy – jak
dochodziły ją słuchy – dużo czasu spędzali u Hestii Jones w Szpitalu św. Munga.
Zdecydowanie nie życzyła sobie też wpaść na Lily Evans, a nieszczęśliwy trafem
mieszkanie jej macochy, u której tak często bywała, znajdowało się w bliskim
sąsiedztwie z domem rodziny Chamberlain.
— Ich dom strzeżony jest Zaklęciem Fideliusa, a sam Auror
Chamberlain jest Strażnikiem Tajemnicy – objaśnił jej w liście Alec. – Nie
musisz prosić go o zaproszenie – Dorian zadeklarował się, że będzie na ciebie
czekał jakoś w okolicy.
Alec nie skłamał – Dorian, z którym, jak się okazało,
wiązały Traversa więzi przyjaźni, nie kazał na siebie czekać. Sentymentalny jak
zawsze, wybrał na miejsce ich spotkania ławkę pod wierzbą, niemalże identyczną
z tą, przy której spotkali się rok temu w Dolinie Godryka. I tym razem Dorian
ubrał się w całości na czarno.
— Dobrze cię widzieć, Dorian – przywitała się z nim nieco
oschle. – Alec prosił, żebym przekazała ci ten list.
Wyciągnęła zza pazuchy dość grubą kopertę obwiązaną
sznureczkiem przypominającym sznurowadło od tenisówek. Dorian przyglądał jej
się przez chwilę w skupieniu, zanim sięgnął po prezent.
— Alec jest niebezpieczny, Mary – rzekł na przywitanie,
chowając kopertę do kieszeni kurtki. Odchrząknął wymownie i rozejrzał się na
boki.
— Nie musisz mi tego uświadamiać – odpowiedziała chłodno. –
Dobrze było cię widzieć.
— Tak – potaknął grzecznie, typowym dla siebie przemądrzałym
tonem. – Uważaj na siebie.
Oboje odwrócili się do siebie plecami. Dziewczyna usłyszała
głośne kroki Doriana i szczęki uginającego się pod nim śniegu. Sama nie ruszała
się z miejsca. Wzięła głęboki oddech, odwróciła się na pięcie i rzekła głośno:
— To czas, żeby wrócić, Dorian.
Chłopak zatrzymał się, ale dalej stał, zwrócony do niej
plecami.
— Widzę, co dzieje
się w Hogwarcie. To mnie niepokoi.
Nie otrzymawszy odpowiedzi, ciągnęła dalej:
— Rok temu umawialiśmy się, że jeśli sprawy zajdą za daleko,
to wrócisz do Hogwartu i mi pomożesz… pamiętasz?
Dopiero po tych słowach Dorian zaczął się flegmatycznie
odwracać. Jego twarz wychodziła z cienia cal po calu, jednak ku zdziwieniu
Mary, rozciągnięta została w grymasie rozbawienia, równie złośliwego, co to,
które ostatnio widziała na twarzy Jamesa:
— Och, a więc sny prorocze wróciły? – zakpił. Mary zadrżała.
– Brakowało mi tych bredni. Nic się
nie zmieniłaś Mary, z tego co widzę. Dalej wykorzystujesz swoje pochodzenie,
żeby zyskać sobie darmowych służących.
— Nic si nie zmieniło, Dorian
– odkrzyknęła na ten zarzut. – Moje proroctwo dalej jest aktualne. Jamesowi
– i tobie, oczywiście – wciąż grozi śmierć. A ja wciąż mogę wydać cię twojemu
ojcu.
— Wszystko się
zmieniło, Mary – odpowiedział jej na to. – Nie obchodzi mnie, co komu o mnie
rozpowiesz. Nasze znaki – demonstracyjnie podwinął rękaw na wysokość ramienia –
skóra, oprócz lekkiego zaczerwienienia od mrozu, nie wzbudzała żadnych
zastrzeżeń – znikają. A ty masz opinię blagierki.
Potem znowu odwrócił się i już nie odpowiadał na zaczepki.
Intuicja, znów nadnaturalna i nieomylna, podpowiadała jej jednak, że ugrała
swoje.
Ding, dong, pomyślała.
Ta wiedźma już nie żyje.
Plan Mary, choć złożony i wieloetapowy, z założenia
prowadził do jasnych i prostych celów. Główna idea, jaką było utrzymanie Lily i
Jamesa z dala od siebie i uchronienie chłopaka od pewnej zguby, oczywiście się
nie zmieniła. Intencje Mary i jej przekonanie o swojej racji nie zboczyły w
innym kierunku nawet o cal, trwałe i zastygłe, jakby wyciosane wewnątrz jej
umysłu jak pomnik, a nie eteryczne i ulotne jak zamiar. Zamysł więc nie uległ
zmianie, ale środki i kolejne etapy do niego prowadzące musiały przejść
mikroewolucję.
Mary wychodziła z zupełnie innej pozycji niż w zeszłym roku
i dlatego rozciągnęła strategię swoich działań tak, by rozwiązywały przy okazji
jej inne, pomniejsze problemy i rozterki. W pierwszej kolejności należało
naprawić relację z Jamesem. Obydwoje rozstali się w tak wrogich
okolicznościach, że wszelki kontakt został przerwany, a Potter nie raczył nawet
odpisywać na jej kartki z pozdrowieniami. Zdecydowanie daleko mu było do
ponownego zaufania Mary i uwierzenia w jej wizje, a bez tych dwóch rzeczy
żaden, nawet najlepszy plan, nie mógł się rozwinąć.
Dziewczyna przez kilka dni gdybała nad sposobem, w jaki
powinna przeprosić byłego chłopaka. Bardziej od formy przeprosin wyzwanie
stanowiła okazja do ich złożenia – nie tylko straciła korespondencyjny kontakt
z Jamesem, ale wyniosła się także z Doliny Godryka. Z rezydencji swojej ciotki,
w Paryżu, mogła ewentualnie rozmawiać z jego zdjęciem. Nie przychodził jej do
głowy żaden wystarczająco dobry pomysł na zwabienie chłopaka do Francji na Boże
Narodzenie.
Ostatecznie rozwiązanie przyszło samo z siebie, znienacka,
we śnie. Objawiła jej się w nim nowa wizja, która dotyczyła Jamesa do tego
stopnia, że wywoływałaby u niego niepewność i troskę tak silną, że będącą w
stanie przezwyciężyć jego niechęć i niedowiarstwo.
— Zmieniałam zdanie – powiedziała do ciotki Flory rano, w
dzień kotyliona. – Jednak zostanę u cioci jeszcze trochę i pomogę wam przy
dzisiejszym balu. Potrzebny mi teraz tylko partner na debiut, ale całe
szczęście, mogę kogoś sprowadzić nawet teraz. Czy mogłaby pożyczyć mi ciocia
jedynie papeterię?
„J-,Znalazłam Serenę. Niedługo się odezwę. Jeszcze raz przepraszam za to, co powiedziałam.-M.
(…) W normalnych
okolicznościach na pewno nie dałby się [James] tak łatwo sprowokować, ale kiedy
tylko ktoś wspominał o tej przeklętej dziewczynie, Serenie Marceau, od razu
uruchamiały się najbardziej obsesyjne trybiki w jego mózgu, (...). Nie mógł
uwierzyć [Syriusz], że James ZNOWU dał się podpuścić na stary jak świat numer z
Sereną.
─ Kiedy ta
manipulantka [Mary] wcisnęła ci ten śmieć? ─ zapytał. James roześmiał się
pusto.
─ Dzisiaj rano
dostałem od niej sowę – odparł spokojnie. – Podejrzewałem, że jakoś wmanewruje
własną matkę w dostarczenie mnie na miejsce i jak zwykle świetnie wszystko
zaplanowała.
─ Dokładnie, James!
ZA-PLA-NO-WA-ŁA – przesylabizował. – McDonald to psychiczna, kłamliwa suka i
PONOWNIE wkręciła cię w swoją małą farsę. NIE WIERZĘ, że jesteś aż tak głupi i
zgodziłeś się tutaj przyjechać – nie patrz tak na mnie, wiesz, że to prawda –
TYLKO po to, żeby ona znowu zaślepiła ci oczy jakimiś błyskotliwymi wymówkami i
historyjkami wyssanymi z palca. Ale wiesz co? Najbardziej wkurwia mnie to, że
cały czas dajesz się trzymać na smyczy i – co gorsza – zastraszać wzmiankami o
tym, że zdzirowata Serena Marceau wróciła po swojej ciążowej kwarantannie.
─ Wiem, że Mary jest
zdzirą, Łapo ─ odpowiedział mu chłodno. ─ Ale nie kłamliwą. Może i gada od
rzeczy w większości przypadków, ale z pewnością nie okłamałaby mnie w kwestii
powrotu Sereny. (…)
Pomyślał wówczas, że
to po prostu częściowo zasługa Mary, która jakoś złapała go w swoje sidła
garścią żałosnych intryżek, ale teraz doszedł do wniosku, że zmiana jego
zachowania to długi łańcuch czynników, czego ogniwami są te wszystkie
wydarzenia z przeszłości.
I pożar domu Walkerów,
i pamiętny biwak z Sereną, Skye, Mary, Colette i van Weertami, i sytuacja z
Sereną, i z May… Syriusz, w przeciwieństwie do McDziwki popełnił zasadniczy
błąd, udając, że jest jak dawniej. Z kolei Mary, prawdziwy geniusz zbrodni,
doszła do wniosku, że ten łańcuch oprócz tego, że jest kagańcem Jamesa, który
ten sam sobie założył, jest również świetnym narzędziem do manipulowania, istną
batutą, którą ona (i również Serena) mogły, jako zawodowe dyrygentki,
skutecznie użyczyć, przysyłając właśnie takie liściki. (…)
─ Bon Dieu! ─
krzyknęła (…) znajoma postać, chwaląc się swoim świeżo nabytym płynnym
francuskim.
(…) Ze swoimi
niebieskimi oczami, śniadą cerą, wielkimi ustami i ognistorudymi włosami
wyglądała jak mniej pruderyjna, pewniejsza siebie i bardziej bezwzględna kopia
Lily Evans.
─ Jimmy! ─ wrzasnęła,
udając zaskoczenie. Rogacz zaśmiał się nieszczęśnie, gdy jego była dziewczyna
rzuciła się mu w ramiona.
─ Hej ─ przywitał się,
a jego oczy ponownie zaszły mgłą.”
(Powitania i
Pożegnania)
Mary może i nie zachowała się odpowiednio, po raz kolejny
posługując się kłamstwem, by wpłynąć na Jamesa, ale nie miała wówczas żadnej
innej alternatywny. Musiała przedstawić chłopakowi swoją nową wizję i to
możliwie jak najszybciej.
„To prawda – Mary źle
czuła się, okłamując Jamesa, ale nie istniał żaden inny sposób, żeby go tu
skutecznie zwabić. Wiedziała też, że sama myśl o tej dziewczynie i tym, co
między nimi zaszło oraz jak bardzo wszystko się przez to pokomplikowało,
sprawiała Potterowi ból, ale w jej opinii był on nieznaczny i przejściowy –
myśl o Serenie wciąż go paliła, ale Mary mogła stać się jego ukojeniem w bólu,
zwłaszcza teraz, kiedy wraca do jego życia z czystą kartą. Już nie będzie
musiała udawać, że lubi się z Evans, Meadowes i resztą tych nieudacznic z jej
dormitorium, i skupi się tylko i wyłącznie na Jimmy’ im.
(…) ─ No weź, Jimmy,
przecież wcale nie musimy być na siebie obrażeni. Jesteśmy teraz kwita, nie
sądzisz? (…)Wiem, że nie powinnam kłamać i wiem, jak bardzo nienawidzisz
Angelów, ale obiecałeś, że będziesz dzisiaj moim partnerem. Mimo tej obietnicy
kompletnie mnie zignorowałeś i skazałeś na… bycie samą na kotylionie. Nie
sądzisz, że czas zakopać topór wojenny? Oboje… no dobrze, zwłaszcza ja,
popełniliśmy kilka błędów w przeszłości, ale ja się zmieniłam. Słowo. Tak
bardzo chciałam się z tobą zobaczyć, że… że posunęłam się do kłamstwa i jest mi
głupio, ale chciałam jedynie, żebyś przyjechał i mnie wysłuchał. To niezbyt
trafne, ale rozpaczliwie posunięcie, którego celem było… no, zwabienie cię. (…)
Chodź zatańczyć.
(…) Podobnie jak
ostatnio większość jej [Mary] znajomych, przestał [James] cieszyć się
towarzystwem McDonald. To prawda – kiedyś byli nierozłączni, ale nim dłużej ich
przyjaźń trwała, czy raczej kiedy ich przyjaźń zamieniła się w związek, tym
bardziej tracił cały swój wigor i chęć życia. Mary cały czas wmawiała mu, jak
bardzo obsesyjnie go kocha, ale z drugiej strony miłość nie krępowała jej przed
ciągłymi szantażami i intrygami. Zazwyczaj wszelkie takie pogróżki odbijały się
od niego jak grochem o ścianę, po James nie był typem człowieka, którego łatwo
da się zastraszyć, ale ona znała go zbyt dobrze i zawsze wiedziała, gdzie
uderzyć, żeby osiągnąć swój cel…
Przy niej zawsze robił
się dziwnie bierny, wyciszony i przede wszystkim pesymistycznie nastawiony,
jakby Mary McDonald była jego osobistym pasożytem, po woli zabijającym mu
osobowość. Nienawidził siebie za to, że robił się przy niej taki słaby.
Przy fontannie
gwałtownie przystanął (…), z uśmiechem przybliżyła się [Mary], założyła mu ręce
na biodra, a sama otoczyła go rękami na szyi i prowadziła w prymitywnym, wolnym
tańcu. Przytuliła się do niego ściślej, aż podbródek Jamesa przejechał po jej
policzku i zmysłowym tonem szepnęła mu do ucha:
─ Wiem coś w sprawie
twojej siostry.” (Powitania i Pożegnania)
James zmarszczył czoło i rozluźnił lekko napięte mięśnie,
wyraźnie zaciekawiony. Mary oblizała wargi.
— Wiem, że przestałeś wierzyć w moje wizje – zaczęła. – Ale
zaufaj mi ten jeden, ostatni raz. Miałam
sen. Widziałam twoją siostrę z podciętymi żyłami… ojej, to znaczy nie w ten sposób! – zaprzeczyła szybko,
widząc minę Jamesa. – Całą pociętą, we krwi, ale żywą, przynajmniej wciąż żywą.
Odważyła się przytulić dłoń do jego policzka.
— Ja rozpoznam
okoliczności i ten moment. To musi się wydarzyć – ale możemy natychmiastowo
zareagować. Wiesz przecież, jak to działało w przeszłości. Jeśli pozwolisz mi
do siebie przyjechać, pomogę ci ją upilnować.
— Och, a czy nie lepiej, żebyś po prostu sama rzuciła się na
nią z żyletą i upozowała wizję, co? Masz już w tym pewną wprawę, więc po co
zmieniać teraz przyzwyczajenia? – odparował zjadliwie.
Mary nie odpowiedziała na zaczepkę. Przychyliła głowę i
wysłała Jamesowi najbardziej szczerze, najbardziej czyste i oddane spojrzenie,
jakie tylko posiadała w swoim repertuarze.
— Wiesz, że to może się stać, czyż nie? Bardzo jej się pogorszyło.
Muzyka ustała i obydwoje oderwali się od siebie, bardziej z
ulgą niż z żalem. Następny utwór ryknął natychmiast potem, żywszy,
energiczniejszy i bardziej współczesny, który poderwał na nogi głównie pary ich
rówieśników. Mary i James darowali sobie jednak udział w zabawie.
— Proszę – szepnęła tylko na odchodne. Ugięła ciało w
doskonale wyćwiczonym reweransie, odwróciła się na pięcie i poszła odszukać
Phila Estradotha, który wcześniej tego wieczora zostawił jej swój podpis w
bileciku. Odchodząc, nie zerknęła przez ramię ani razu. Towarzyszyło jej
podobne uczucie jak to, po rozmowie z Dorianem parę dni temu: poczucie
całkowitego zwycięstwa w okolicznościach przegranej.
„May
zleciała po schodach na śniadanie kilka minut po tym, jak po Mary przyjechał
jej brat i zabrał ją na ostatni dzień ferii do domu. Kiedy stanęła w drzwiach,
jej matka wrzasnęła z przerażeniem.
May miewała
gorsze dni i zwykła robić podobne rzeczy, ale nigdy jeszcze nie pocięła się do tego stopnia.
Krew ściekała strumieniami z jej rąk i nóg, a w oczach czaiła się przerażająca
pustka i strach.”
(Sylwester w Dolinie
Godryka)
1977
Sylwestrowe
wydarzenia wymusiły chwilowe zawieszenie broni pomiędzy Mary a Jamesem i choć
ich stosunki pozostawały napięte, a rozejm – bardzo kruchy, Mary uznała misję
pogodzenia się z byłym chłopakiem za ukończoną. Rozwój wypadków tamtej nocy
potoczył się zresztą niezwykle korzystnie dla planu, i stał się zarazem
idealnym wstępem do jego dalszych etapów. Początkowe trudności – takie jak
wątpliwości Jamesa do jej prawdomówności, zaproszenie na imprezę Lily Evans
razem z pozostałymi popłuczynami, i
przeklęte zakłady Syriusza Blacka – paradoksalnie ułatwiły jej zadanie.
James i Lily wrócili z Manchesteru nad ranem, a pierwszą
osobą, na którą wpadli, była Colette Angelo. Widok tej małej intrygantki
skutecznie przywrócił Pottera na ziemię – stracił dobry humor, przypomniał
sobie o ostrzeżeniach i wizji Mary, i – co najważniejsze – poczuł palący wstyd,
że w imię zabawy na karuzeli z Lily Evans, po raz kolejny zawiódł i porzucił
własną siostrę. Nawet nie odprowadził swojej kochanicy na Błędnego Rycerza, tylko od razu pognał do niej, do
Mary, przepraszając za swój wybryk i zaklinając Blacka na wszystkie świętości.
Evans wyjechała, wściekła i upokorzona, Mary odzyskała swoją stałą funkcję
powierniczki sekretów Jimmy’ego, a on sam wrócił na ścieżkę wyrzeczeń,
niepewności i tajemnic, wyalienował się znacząco od nowego towarzystwa i
podporządkował z powrotem jedynej
osobie, która faktycznie się liczyła – to znaczy niej, Mary.
Teraz zaczynam już
prawie z mojej starej pozycji, pomyślała optymistycznie dzień później,
siedząc samotnie w przedziale Ekspresu Hogwartu wracającego na drugi semestr do
szkoły. Dokładnie rok temu całowałam się
w tym przedziale z Jamesem i zdradzałam mu moją wizję. Teraz może i daleko nam
do przytulanek, ale James jest w takiej samej rozterce i tak samo nie wie, co
myśleć o moich widzeniach, jak wtedy. To idealna podwalina do działania.
Na miejscu, w Hogwarcie, okazało się jednak, że podobne
myślenie nieco rozmija się z realiami i zdecydowanie zawiera w sobie za wiele
naiwności. Podzielenie Lily i Jamesa wcale nie należało do tak prostych zadań,
jak jej się z początku wydawało – zdecydowanie też nie zaczynała z pozycji
porównywalnej do zeszłego roku. Dorian miał słuszność – pod jej nieobecność w
szkole zmieniło się wszystko. Wszelkie
starania, jakie podjęła w Baux, mające na celu zachowanie pozycji, reputacji i
twarzy, okazały się daremne.
Hogwart nie wiedział, co dokładnie zaszło pomiędzy nią a
Jamesem pod koniec piątej klasy, ale owa niewiedza zamiast krępować języki,
jedynie pobudzała wyobraźnię do snucia teorii i wypuszczania kolejnych fam.
Mary przedstawiona została jako kłamliwa blagierka, a James – trzymany przez
nią na kagańcu fircyk, potajemnie romansujący z jej najlepszą przyjaciółką.
Nikt rzecz jasna nie zdawał sobie sprawy z istnienia Daru ani nie znał
proroctwa, a mimo to w szkole huczało od wcale nie tak dalekich od prawdy
plotek. W końcu szepty o jej oszustwach i patologicznym kłamaniu, o
zastraszaniu, utrzymywaniu w niepewności, a w końcu także molestowaniu, choć przykre i niesprawiedliwe, w rzeczywistości po
prostu brutalnie podsumowywały fakty.
Wychodziło więc na to, że Mary utraciła wszystkich swoich
sojuszników. Nie odzywała się do niej żadna z współlokatorek i byłych
przyjaciółek; pełen sprzecznych emocji James ograniczał ich kontakty do absolutnego,
koniecznego minimum; Syriusz i Skye atakowali ją przy każdej okazji jak dzikie
psy. Nawet Piękności przestały respektować ją jak dawniej i odebrały tytuł
Królowej. Sytuacja prezentowała się wprost dramatycznie. Dopiero w tym nowym
dla siebie położeniu Mary dostrzegła, jak bardzo w przeszłości polegała na
czynach innych i jak niewiele mogła zdziałać w swej grze bez pozostałych
zawodników.
Dorian stał się dla niej ostatnią nadzieją. O jego powrocie
dowiedziała się jeszcze przed falą plotek, przed Evans, przed Jamesem, i przed
Krukonami, z którymi miał od tej pory mieszkać. Już w Ekspresie Hogwart
intuicja przywiodła ją do zajmowanego przez chłopaka przedziału. Siedział w
samotności, tak jak i Mary, z okularami na nosie i z podręcznikiem do transmutacji
na kolanach. Alter-ego bedboja i przyjaciela Aleka Masona chwilowo zniknęło na
rzecz osobowości prefekta-nudziarza z najwyższą średnią w swojej klasie. Niemal
westchnęła z rozczarowaniem.
— Jak mnie znalazłaś? – zapytał oschle, nie odrywając wzroku
od stronic książki. Mary odwróciła się na pięcie i zamknęła za sobą drzwi
przydziału.
— Zobaczyłam cię.
— Nie wierzę w twoje wizje.
Mary bez pytania o zgodę przysiadła się na siedzenie obok
Doriana i podparła brodę o jego ramię. Chłopak wywrócił oczami.
— Mówię poważnie, Mary. Słyszałem o tym, co robiłaś mojemu
kuzynowi w zeszłym roku. Mnie na to nie nabierzesz.
— A ja nie wierzę w to, że jesteś aż takim ignorantem, żeby
dłużej upierać się przy swoim – zripostowała. – Och, daj spokój, Dorian. Chcesz
wmówić mi, że twój powrót do szkoły nie ma nic wspólnego z naszą rozmową przed
świętami?
— Chyba chcę –
uśmiechnął się sztucznie. – Nie wracam ze względu na ciebie. Muszę podjeść do
testów. Muszę skończyć szkołę, z której mnie wywabiłaś. Nie będę brał udziału w
twoich popieprzonych pomysłach ani nie będę się wtrącał do życia prywatnego
Lily, dlatego że miałaś o niej sen –
popukał się w czoło. – A skoro nawet jeśli mój Kuzyn-Świętoszek już ci nie
wierzy… to ja tym bardziej nie mam powodów.
Mary kiwnęła głową, tak jakby w rzeczywistości była miłą,
potulną dziewczyną, która potrafi przyjąć odmowę i słowo krytyki.
— W takim razie nie mam czego tu szukać, tak?
— Myślę, że nie.
— Okej – podniosła się z miejsca. – Życzę ci powodzenia z
owutemami i Projektem Absolwenckim… wiem, że w zeszłym semestrze większość
sensownych osób się z tym uwinęła… więc gdybyś potrzebował partnera zawsze
możesz odezwać się do mnie – puściła do niego oczko. – Lub do kogoś innego z
szóstej klasy, rzecz jasna. Salut, Dorian!
„─ To Mary jest dziwką.
A zresztą, nie przejmuj się [Lily] tym, co ONA mówi. Zdarzało jej się kłamać w
naprawdę wielu przypadkach. (…) Może przejdę [Dorian] do sedna, co ty na to?
(…) Jak zaczęłaś mówić o transmutacji, to wpadłem na pewien pomysł.
Upieklibyśmy w ten sposób dwie pieczenie na jednym ogniu.(…) Projekt
Absolwencki – odparł Dorian z dziwnym błyskiem w oku. ─ Wróciłem i dowiedziałem
się o nim dopiero co, a jedyna osoba, która może zostać moją parą, to Luke
Davis, który poprzedni semestr spędził w Mungu i jest mniej więcej tak tępy jak
ten Ślizgon, co nie umie czytać.
─ Mulciber?
─ No. W każdym razie,
wolałbym uniknąć robienia go z Lukiem, bo naprawdę za nim nie przepadam i…
─ Czekaj, czekaj –
przerwała mu Lily, patrząc na niego bez zrozumienia. – Jesteś klasę wyżej. Nie
możemy być parą w twoim projekcie, bo jesteśmy na innym etapie i przerabiamy
zupełnie inne tematy, i… (…)
─ Żeby ukończyć
szkołę, musisz przyzwoicie zdać owutemy – z tego co pamiętam, to chyba połowa
twoich dotychczasowych przedmiotów musi być zaliczona, i wykonać projekt na
jakiś temat, który powinien obejmować większość twoich przedmiotów i nawiązywać
do materiału ze wszystkich lat. Może inaczej… ty mówisz, a nauczyciele zadają
ci pytania, zwykle nijak związane z projektem, ale sprawdzają poziom twojej
wiedzy czy coś takiego… (…) Słuchaj, technicznie jest to projekt dla osób
przystępujących do owutemów. (…) A szósta klasa właściwie również jest przed
owutemami.
Ruda parsknęła.
─ Myślisz, że tak
można?
─ Skoro można zdawać
egzamin w szóstej klasie z całego szkolnego materiału transmutacji, to czym to
się różni?”
(Prawda czy Fałsz?)
Mary szybko uświadomiła sobie, że chociaż duet jej i Doriana
(który pomimo głupiego samozaparcia bezwiednie wykonywał przecież wszystkie jej
polecenia) spokojnie wystarczy, aby przewodni cel planu, to znaczy
odseparowanie Lily i Jamesa od siebie, się urzeczywistnił – to jakoś nie
przynosiło jej to dosyć satysfakcji. Od dłuższego czasu drażniło ją kilka osób,
plątających się jej pod nogami, sabotujących każde działanie i mieszających w
głowie biednemu Jimmy’emu. Mary okazałaby nieznaną sobie słabość, gdyby tak po
prostu odpuściła im zdradę i podobną bezczelność.
Wyznaczyła sobie więc kolejny pośredni etap planu. I tak jak
za pierwszym razem, kiedy to poczuła pilną potrzebę pogodzenia się z Jamesem
przed rozpoczęciem właściwych działań, tak i teraz nie darowałaby sobie, gdyby
rozpoczęła ucztę bez przystawki – bez od dawna czekającej zemsty.
W pierwszej kolejności rozprawiła się ze Skye DeVitt. Ta
dziewczyna drażniła ją już zbyt długo. Udowodniła, że nigdy nie zasłużyła na
przyjaźń Mary, zmawiając się za jej plecami z Blackiem, wielokrotnie w zeszłym
roku prosząc Jamesa, żeby „dla własnego dobra zakończył swój toksyczny
związek”, a w końcu – przechodząc na stronę Lily Evans:
„─ J… James jest
wystarczająco dorosły, żeby samemu dbać o siebie – odparła [Lily] bezlitośnie.
─ Posłuchaj mnie –
poprosiła [Skye] ją niemal rozpaczliwie. – Nie obchodzi mnie, ile on dla ciebie
znaczy. Nie obchodzi mnie, czy go lubisz, czy nawet bardzo lubisz, ja… ja po
prostu wiem, że nie jest ci obojętny. To widać, Lily. On już dawno nie jest dla
ciebie nikim. To powinno wystarczyć. Obiecaj mi. Nie rób tego dla mnie. Zrób to
dla Jamesa. Twojego Jamesa. Naszego Jamesa. (…)
─ O… obiecuję –
szepnęła. (…)
─ To bardzo ważne,
Lily – mruknęła, krzywiąc się. – Jeśli on znowu z nią będzie, i to wszystko
rozpocznie się od nowa… nie możesz do tego dopuścić, Lily. Mary ma fatalny
wpływ na Jamesa. Oni mają fatalny wpływ na siebie. Niszczą się nawzajem.
Musisz… ty… Ty masz na niego gigantyczny wpływ. Naprawdę. On… on cię posłucha.”
(Ain Eingarp)
Mary w prosty sposób zaszantażowała nie wcale taką niewinną
Skye i usunęła ją z Hogwartu i swojego pola widzenia. Sukces ze Skye dodał jej
skrzydeł. Następnego dnia upiekła aż cztery pieczenie na jednym ogniu – dała
nauczkę Blackowi za podłą zdradę; zdegradowała społecznie Emmelinę i odzyskała
Piękności; pozyskała całkowicie Doriana jako partnera w zbrodni – oraz, co
najważniejsze – dokonała olbrzymiego postępu w planie zrażenia do siebie Evans
i Jamesa.
„Dobrze znała
mentalność Lily Evans i wiedziała, że chociaż pragnie Jamesa, to się do tego
nie przyzna. Wiedziała również, jak łatwo przekroczyć linię i na śmierć urazić
Pottera, a ruda od dłuższego czasu na tej linii balansowała. Rogacz nie
zniósłby sytuacji, w której najadłby się nadziei, a potem stracił ją
bezpowrotnie. Pomyślałby wtedy, że Evans z niego zakpiła i – bardziej
wzburzony, niż faktycznie urażony – dałby sobie z nią spokój na pewien okres
czasu. Pchnęła więc Rogacza prosto na Lily wtedy, na Sylwestrze, i sprowokowała
tą, by wyszła z nim razem po alkohol. Przypuszczała, że coś między nimi
zajdzie, a Evans ucieknie, jak zawsze. Planowała podpuścić Jamesa i skłócić ich
ze sobą ciut mocniej. Gdyby obraził się na Evans chociaż na chwilę, miałaby
czas by ponownie go do siebie przekonać. Nie wyszło. Być może gdyby nie
przeklęty i koszmarny Syriusz Black, wszystko zakończyłoby się szczęśliwie i
pomyślnie.
Następnie zagrała
idealnie rolę desperatki i pozwoliła, żeby Lily wydawało się, iż jest na
wygranej pozycji. Udawanie obrażonej i wstrząśniętej faktem, że James i Lily
się do siebie zbliżyli, nie należało do specjalnie trudnych zagrań. Bez trudu
podpuściła ich wszystkich. Wysłała nawet tego idiotę, Doriana Chamberlaina, żeby
kontynuował jej farsę, sama wymyślając pretekst z projektem. Niestety, James ją
przejrzał.
Pokłócił się z nią
wtedy, dziewiątego stycznia, a potem poszedł przelać swoją złość na Evans i
wbić jej trochę rozumu do głowy. Podczas kłótni powiedział, że jest okrutna,
narażając Lily i wykorzystując Chamberlaina. Nie był jednak wystarczająco zły,
żeby powiedzieć Lily o prawdziwych pobudkach jej niedoszłego chłopaka. Chociaż
nie należało to do rozsądnych posunięć, Mary uwielbiała Jamesa za to. Tak
bardzo ułatwił jej zadanie!
Po bójce u McGonagall
i pojednaniu Evans i Pottera, (…) straciła wszelkie skrupuły. Jeśli wcześniej
wstrzymywała się lekko z racji tego, że Lily była swego czasu jej przyjaciółką,
to później kompletnie już nie zwracała na to uwagi.
Zaszantażowała Skye
DeVitt. Podpuściła Blacka do zamknięcia Evans i Pottera w cieplarni.
Wtajemniczyła Caitlin Chamberlain.
Teraz już dostrzegała
swój błąd – używała złych osób albo nie likwidowała w miarę tych
problematycznych. Wykorzystując Doriana postąpiła na tyle lekkomyślnie, że
zwróciła na siebie uwagę Jamesa. Nie upilnowała Blacka w Sylwestra, a potem ten
z czystej głupoty i przekory, obezwładnił Evans i pchnął ją w ramiona swojego
kumpla. Pozbywając się Skye DeVitt zamiast rozdrapać rany Jamesa, spowodowała u
niego jedynie większe zamknięcie w sobie i powściągliwość w kontaktach z nią.
No cóż, człowiek uczy
się przez całe życie, prawda?
Przyszedł czas, aby
wykorzystać najbardziej naiwną osobę na ziemi, najgłupszą i tak bezmyślną, że
choćby zastanawiała się nad swoim poczynaniem cały rok, i tak nie dostrzegłaby
ani nawet nie wyczuła tkwiącego w nim haczyku. Czas wykorzystać Emmelinę
Titanic. Miała dzisiaj do zrobienia dwie rzeczy – po pierwsze, skutecznie
rozdzielić Evans od Pottera, nawet jeśli miałoby to zaboleć Jamesa (…)”
(Przyjaciele i
Wrogowie)
Uczciwie mówiąc, miała nadzieję, że afera zdjęciowa zasieje
znacznie więcej niezgody niż stało się w istocie. Musiała przeciągnąć swój plan
zemsty o jeszcze kilka dni. W swoich wizjach ujrzała zbliżające się tragiczne
wypadki Snape’a i Regulusa, obydwa spowodowane lekkomyślnością Blacka. Dzięki
tymże wizjom wiedziała dokładnie, jak zmanipulować chłopakiem, aby jeszcze
bardziej spotęgować jego winę i wyrzuty sumienia. Co więcej, połączyła
przyjemne z pożytecznym – nie tylko dała Syriuszowi porządną nauczkę, to
jeszcze skłóciła go z Jamesem. Potter pozbawiony najlepszego przyjaciela o
wiele łatwiej ulegał jej perswazjom i wpływom, znacznie się do niej zbliżył i
ostatecznie wybaczył wszystkie grzechy z przeszłości.
Problem z Emmeliną rozwiązał się praktycznie bez
najmniejszego wysiłku z jej strony. Krągła Emmie, jakkolwiek zupełnie
odmieniona fizycznie, pozostawała w dalszym ciągu taką samą ofiarą losu
psychicznie. Nie wytrzymała presji Mary i odrzuciła przywództwo Pięknościom,
kiedy tylko McDonaldówna zażartowała, że są do siebie podobne:
„ - Wczoraj
zmanipulowałaś mnie i teraz przez ciebie jestem uwikłana w zniesławienie mojej
przyjaciółki. Ale dzisiaj już ci na to na to nie pozwolę – oświadczyła, trzęsąc
się ze złości. (…) ― Jeśli myślisz, że posłucham rad miłosnych największej
dziwki w całym Hogwarcie, na którą James nawet nie może już patrzeć, to muszę
cię rozczarować. NIE JESTEŚMY znowu w czwartej klasie. NIE JESTEM Spasłą Emmą.
NIE MASZ nade mną żadnej władzy.”
(Próba Regulusa)
Mam, i to ogromną,
Emmie, pomyślała z satysfakcją. W końcu, czy Emmelina mogłaby bardziej
ułatwić jej zadanie? Sama wystawiła się jak na widelcu McGonagall, zabawiła się
w heroinę i oczyściła ją, Mary, ze wszelkich podejrzeń, w dodatku została
zawieszona w prawach ucznia i społecznie obśmiana, a głupiutkie Piękności
ubawiły się jej potknięciem po pachy i swoją uwagę skierowały z powrotem w
stronę dawnej Królowej. Jak to: Mary nie
miała władzy?
Teraz, ponownie z drużyną plotkujących dziewczyn, z
Dorianem, z Darem, i z coraz bardziej ufającym jej Jimmim, i do tego
wszystkiego bez Blacka, bez Skye, i bez Evans, nic nie mogło zniweczyć jej
planów.
Gdyby tylko Dorian dał
spokój z tym głupim uporem, przeklęła go w myślach. Wolałabym naprawdę mieć w nim współpartnera, a nie wymuszać wszystko
podstępem.
Postawa Chamberlaina komplikowała plany z wielu powodów. Po
pierwsze – im więcej czasu spędzała na pertraktowanie z nim i usilne namowy,
tym więcej krążyło plotek, które trafiały do Evans i Jamesa. Lily nie mogła
łączyć ich oboje ze sobą, bo plan zakładał, że zaufa Dorianowi bezwarunkowo. Na
odwrót z Rogaczem – Mary chciała zrehabilitować się w jego oczach i wiedziała,
że wszelkie pogłoski o jej kontaktach z Dorianem jedynie wzbudzą podejrzenia i
zapalą czerwoną lampkę w jego głowie. Po drugie – brakowało jej jakichkolwiek
argumentów na pozyskanie Doriana do sprawy. Twierdził on, że nie wierzy w Dar
Mary, ale oczywiście kłamał. Poza tym utrzymywał, że znalazł się w Hogwarcie na
własne życzenie, a nie z jej polecenia – co zresztą także mijało się z prawdą.
Mary potrafiła już interpretować jego zdania i wyłapywać pewne aluzje – ale
obawiała się, że ich partnerstwo nie rozwinie się, jeśli Dorian nie odważy się
wreszcie przyznać do tego, że jest im ono potrzebne.
„─ Chodzą plotki, że
przeszkadzasz Evans i Jimmy'emu w ich... pożyciu w związku ─ odparła, wyraźnie
krzywiąc się na słowie „pożycie”.
Dorian uniósł brew.
─ Co proszę?
Mary wywróciła oczami.
─ Dlaczego z nią
kręcisz?
Dorian parsknął. Jego
talerz z jajecznicą niebezpiecznie drgnął.
─ Nie kręcę. Robię z
nią projekt.
─ Dokładnie. Dobrze,
że sam się przyznajesz.
Chłopak pokręcił
głową. Mary była niemożliwa. Mogła mieć najwyższe wyniki w praktycznie każdym
przedmiocie, być geniuszem zbrodni, intrygi i manipulacji, ale to nie oznaczało
jeszcze, że wyzwoliła się z tej szerzącej się epidemii, której zasięg obejmował
głównie nastoletnie dziewczyny – niewyobrażalnej głupoty.
─ Nie będę z tobą
dyskutować na ten temat – odparł rozeźlony, pakując na swój talerz jeszcze
trochę bekonu. (…)
─ Nie powinnaś w tej
chwili pilnować twojego Jamiego przed angażowaniem się w pożycie z Lily Evans?
─ Nie musisz być o
mnie zazdrosny – odpowiedziała, cmokając powietrze. Nim Dorian zdołał to
zripostować, ponownie zabrała głos: „Jednak zmierzasz do celu, jak zwykle.
Mówiłam ci jak ja uwielbiam tą twoją treściwość?”
─ Nie i nie musisz –
odparł. ─ Słuchaj ─ spojrzał na nią wymownie. Mary przybrała minę niewiniątka.
─ Jeśli przyszłaś tutaj, bo wydaje ci się, że wspomogę plan terroryzowania
Lily, to się naprawdę mylisz.
─ Tym razem nie o to
chodzi – zapewniła go, uśmiechając się zachęcająco. ─ Ja chcę jej pomóc.
─ Myślisz, że w to
uwierzę? - prychnął. ─ Każdy w tym zamku wie, że jej nienawidzisz.
─ Och, nie bądź taki
absolutny. Owszem, nie lubimy się, ale pamiętaj, że kiedyś byłyśmy
przyjaciółkami na śmierć i życie. W dalszym ciągu mam w sobie resztki
lojalności, która zobowiązuje mnie do pomocy tej biednej i zdesperowanej
dziewczynie, niepotrafiącej poradzić sobie z feralnym pożądaniem Jamesa.
Dorian spojrzał na nią
dziwnie.
─ A tak poważnie?
─ Musimy współpracować
─ szepnęła, dając mu powąchać otwór butelki. Pachniała wódką. ─ Nie wiem, co w
niej widzisz, ale wyraźnie pragniesz Lily Evans, a ja chcę Jamesa. Kiedy już
uda nam się ich rozdzielić, a ty zdobędziesz dziewicę, wciąż będziesz mógł
odwiedzać mnie wieczorami ─ mruknęła zmysłowo, wypuszczając trochę uroku wili.
Dorian odwrócił wzrok.”
(Ain Eingarp)
Nie pomagało nic. Proszenie, grożenie, emanowanie aurą wili,
konstruktywne dyskusje. Dorian uparł się jak osioł, że nie uściśnie dłoni Mary
McDonald, choćby skazał się tym samym na śmierć i zgubę.
A tak się stanie,
drogi Dorianie, nie ważne, czy wierzysz w moją przepowiednię czy nie, mówiła
do siebie. Jeśli to ty wygrasz
dziewczynę, to przepowiednia obejmie ciebie, a nie Jamesa. W końcu także jesteś
van Weertem.
Mary niejednokrotnie próbowała rozgryźć Doriana. Nawet
wewnętrzne oko bez skutków mrużyło się, co do jego osoby, bo chłopak prawie
nigdy nie występował w jej wizjach. Czy naprawdę zależało mu na Lily Evans czy
też cicho realizował plan Mary? Na pewno nie chciał, żeby Lily i James zostali
parą – jeśli nie ze względu na przepowiednię, to z zwykłego sentymentu do byłej
dziewczyny, szacunku do niej i olbrzymiej niechęci względem swojego kuzyna.
— Dajże już spokój, Mary, z tymi teoriami spiskowymi, które
snujecie z Potterem – powtarzał to w kółko, niczym mantrę. – Wiem, jaki jest
Potter, okej? Może i nie dostrzegasz żadnych jego wad, ale nie jest odpowiednią
osobą dla Lily. Nie chcę, żeby byli
razem. Ale jeśli do tego dojdzie, to będzie ich sprawa, głupota Lily, gierka
Jamesa i twój nowy dramat. Mnie nic
to nie obchodzi.
— Trochę przyganiał kocioł starej miotle, nie sądzisz? –
ripostowała. – Śmierciożerca wydaje sądy o tym, kto jest nieodpowiednią partią!
Dorian nie dawał się sprowokować.
— Nie masz
pojęcia, co się dzieje za twoimi plecami, Mary, i nie wiesz, przez co muszę
przechodzić. Nie chcę, żeby Lily stała się tak pojebana jak ty – a wiem, że tak
będzie, jeśli mój kuzyn ją omota. Umówiliśmy się rok temu, że będę milczał –
więc milczę. Ode mnie Lily nie dowie się niczego o tobie, o Potterze, i o
waszych majakach. Ale robię, co mogę, żeby przejrzała na oczy. Ze względu na
nią – a nie na ciebie. I nie, Mary, wcale nie uważam, że powinniśmy
współpracować.
Kolejnym scenariuszem, który zaświtał w głowie Mary, było
to, że Dorian – jak inni młodzi Śmierciożercy – próbuje po prostu dobrać się do
Lily, a potem ją załatwić – jak to nieczystą Mugolaczkę. Wizja ta szybko
została jednak odrzucona. Dorian nie pasował do podobnego wizerunku w
najmniejszym stopniu, w dodatku cały czas nudził o swoich świętych pobudkach i
obrażał się za „pochopne osądy”. Za dnia maskował swój Znak i odejmował
Ślizgonom dużo punktów na napaście na Mugolaków.
I, co jest najbardziej
w tym wszystkim pokręcone, w jakiś sposób zjednał on Jimmy’ego.
To jasne, ze cała trójka chłopców z jej przepowiedni nie
żyła w zgodzie. Dorian, James i Jesse nie znosili się nawzajem do
niewyobrażalnego stopnia i trudno było rzec, na którym torze spór jest
najbardziej zaawansowany. James na pewno nie kryłby Doriana przed aurorami,
swoim ojcem i wujkiem, ze względu na sentyment czy sympatię. Mary wątpiła też,
że wyrzuty sumienia z powodu krzywdy wyrządzonej matce Doriana, tak długo
zmuszały go do milczenia. Musiał istnieć
jakiś układ.
Może to jest moje
rozwiązanie?, zrozumiała nagle.
Dorian raz już uległ, rok temu, kiedy Mary obiecała mu to
samo. Chłopak obawiał się, że jego tajemnica wyjdzie na jaw – obawiał się
reakcji przyjaciół i swojego ojca aurora. Tu znajdował się jego słaby punkt. W
tej materii gotów był na ugody.
James nie mógł zdemaskować Doriana jako
Śmierciożercę – z jakiś powodów nie mógł. Ani przed ojcem, ani przez panem
Chamberlainem, ani przed aurorami, ani przed Lily Evans. I zapewne ta
świadomość doprowadzała go do szaleństwa.
Kiedy wrócił Dorian i zaczął kręcić się z powrotem wokół
Lily, James wpadł w szał nie tylko z zazdrości – umierał z niemocy i bezsilności. Wściekał się, bo wiedział, jakie zagrożenie
mogło spotkać Evans ze strony byłego chłopaka, a równocześnie nie mógł temu
przeciwdziałać, nie mógł temu zarazić, nie mógł powiedzieć jej o tym, że
kochany, święty Dorian-Prefekt to Śmierciożerca.
A ciekawość Lily Evans rosła! Wkrótce zacznie ona szukać
źródeł wiadomości wszędzie – u Meadowes, u Blacka, u samego Chamberaina. Będzie
w stanie zapłacić każdą cenę.
To genialne,
roześmiała się w duchu. To na pewno się
powiedzie. Dorian nie chce pod żadnym pozorem wykraczać ponad naszą umowę.
Obiecałam mu, że nikomu nie powiem o Mrocznym Znaku, pod warunkiem, że on nie
powie nikomu – nawet Evans! – o tym, co zrobił mu James. Nasza umowa musi się
po prostu rozwiązać!
„─ Cześć – przywitała się [Mary] (…).
─ Znamy się? – zapytał
Dorian (…)
─ To oficjalnie
najlepszy dzień twojego życia, Chamberlain – oświadczyła dobitnie. (…) ─
Rozważyłam twoją propozycję – odparła wymijająco. – Wiem, że przez długi czas
paraliżowałam twoje ruchy i… okej, nie czarujmy się – szantażowałam cię, żebyś
milczał na pewien temat. Dzisiaj to już nieaktualne. Zapominam o… o wszystkim,
co na ciebie mam. Możesz wypluć wodę z ust.
(…) ─ Nie jestem
głupi, Mary – odparł, pochylając się w jej stronę. W jego oczach kąpały się
gniewne, złocisto-czerwone ogniki. – Musiałabyś zwariować do reszty, żeby
narażać Pottera. Co z waszą koalicją chronienia siebie nawzajem?(…)
─ Słuchaj, Chamberlain
– syknęła Mary, chwytając go za kołnierz i przyciągając tuż przed swoją twarz.
Wyrównała w ten sposób poziomy, bo dzieliła ich jakaś stopa wzrostu. –(…) Łączy
nas jedna rzecz i chociaż uważam, że jesteś obrzydliwym, zrzędzącym i
nieporadnym pantoflarzem, jestem w stanie o tym zapomnieć przez moment. Chcę
Jamesa. Ty chcesz Evans. Nie uważasz, że powinniśmy współpracować? (…)
─ Co mam robić?
─ Przestać milczeć.
Ale ja nadal będę milczała.”
(Przyjaciele i
Wrogowie)
Mary cieszyła się, że udało jej się odzyskać Piękności. To
stwierdzenie z trudem przechodziło jej przez gardło, ale gdyby nie one – a w
szczególności nie Jessica Beinz – Lily i James zostaliby parą na dobre.
„— Otwieraj w tej
chwili, Larissa! – wrzasnęła Mary, z całej siły dudniąc w drzwi dormitorium
siódmorocznych dziewcząt. – Nie uciekniesz przed odpowiedzialnością! (…) Dobrze
wiesz, że nie uciekniesz od tej rozmowy, więc lepiej przeprowadźmy ją teraz,
póki nie jestem jeszcze BARDZO WŚCIEKŁA! – ryknęła, wymierzając drzwiom ostrego
kopniaka. – Larissa!
W tym momencie
gwałtowne otwarcie o mało nie zwaliło ją z nóg, a o framugę oparła się znajoma
brunetka odziana w skąpą piżamkę, z papilotami we włosach i kiczowatą, różową
maską do spania na czole.
— Nie dociera, że nikt
cię tu nie chce? – warknęła, pośpiesznie zrywając papiloty z głowy. – Spałyśmy.
— Bardzo mi przykro –
odpowiedziała, przepychając się pomiędzy Larissą a szparą do środka
dormitorium. – Ale zamiast odpoczywać, powinnyście od dawna MYŚLEĆ, JAK
URATOWAĆ SOBIE SKÓRĘ. Ja dzisiaj nie spałam, tylko MYŚLAŁAM, CO WAM ZROBIĘ. (…)
To jest śmieszne – rozpoczęła spokojnie Mary, chociaż w środku kipiała z
gniewu. – Za mojej kadencji takie rzeczy nie miały miejsca. Nie było mnie tylko
śmieszne cztery miesiące, a wy już zdołałyście wszystko spieprzyć.
— Nie możesz obwiniać
nas za to, co było za kadencji Clemence – odezwała się piskliwie Rachel, kiedy
Summer rzuciła tylko strapione: „racja, Królowo”, a Larissa zjadła z paniki
ciasteczko dietetyczne. – To anorektyczna wariatka. Stwierdziła, że przyjmie
każdego do naszego stowarzyszenia, jeśli będzie przestrzegał diety na pięćset
kalorii dziennie. (…)
— Och, a mi się
wydaje, że to było zupełnie inaczej, Larisso – syknęła Mary. – Prawda jest
taka, że jesteście zwykłymi kolaborantkami, i kiedy mnie już nie było,
podporządkowałyście się Emmelinie i dlatego bardziej zajęło was sabotowanie
cholernych Dorcas i Syriusza, co – nawiasem mówiąc – TEŻ WAM NIE WYSZŁO – bo są
parą – ponownie. (…)
— To Emmelina cieszyła
się w zeszłym semestrze największym autorytetem – rzuciła słabo Larissa, mówiąc
dokładnie to samo, co Mary przed chwilą. – Była dziewczyną Syriusza… ciebie
Piękności szanowały tylko kiedy chodziłaś z Jamesem. Teraz raczej się z ciebie
śmiejemy.
— Ale nie będzie chyba
oddawać hołdu Meadowes i – Boże, Broń, to chyba jakiś żart! – Evans? –
przestraszyła się Summer, do której dopiero teraz dotarła powaga sytuacji.
— Rachel, idź po
Jessikę – dodała słabo Larissa, równie przerażona podobną perspektywą. Wizja
dyktatury Evans i Meadowes w ich szeregach była zbyt ośmieszająca, przykra i
surrealistyczna. – I po Sally. Mary ma rację, cały zarząd musi się spotkać w
obliczu podobnego zagrożenia. (…) Myślicie, że Jessica powie nam, co robić?
— Tak, bo właśnie jej
potrzebuję – wtrąciła się Mary (…). – Jessica Beinz to największa suka, jaką
kiedykolwiek poznałam. Truła May Potter eliksirem przeciw mdłościom w ciąży
przez prawie sześć lat, kiedy dzieliły razem dormitorium. Właśnie taka osoba jest
mi w tej chwili potrzebna. Wezwijcie ją.
Larissa zmarszczyła
brwi i zawahała się poważnie.
— Do czego ci jest
potrzebna Jessica? (…)
— Potrzebuję tej z
was, która jest umiarkowaną idiotką – odpowiedziała zjadliwie. – Trudne
zadanie, ale Jessica nadaje się najbardziej. Evans jej nie zna i dzięki temu
nasz plan może się jakoś powieść. Oczywiście zakładając, że znowu nie nawalicie
na całej linii. BIEGNIJ! Masz pięć minut. Tik-tok! Tik-tok! TIK-TOK!”
(Zdrada)
Tego samego dnia zdarzył się kolejny korzystny wypadek,
który znacznie wspomógł całą misję: Mary przyśniło się, że do Hogwartu wraca
May, o czym niezwłocznie poinformowała Jamesa. Rozmowa ta zdecydowanie
przybrała bardzo przykry obrót dla każdej z trzech
stron:
— Ja nie żartuję, James. Wiem, że nie wierzysz już w moje
wizje… ale to, co spotkało May… to, co zobaczyłam w sprawie Finna… który jest
zaginiony od dłuższego czasu…to jest coraz wyraźniejsze. Niedawno wszystko się
powtórzyło, tym razem we śnie: wasz herb rodowy, i nieczysta krew… Lily, i
któryś z was... Była mowa o tym, że trzy razy się oprzecie i ujdziecie z
życiem, ale potem On was zabije... On zabije któregoś z was… Właściwie od razu
możemy skreślić Jesse’ego, a że Dorian nie chce mieć z nią już nic wspólnego…
Dorian mnie wysłuchał, James. Dorian mnie wysłuchał…
— Dorian się z
ciebie naśmiewa.
Mary długo wahała się, zanim wymówiła następne słowa.
Wiedziała, że staną się one przysłowiową oliwą dolewaną do ognia, że przypomną
Jamesowi o zeszłym roku, kiedy szantaże, kłamstwa i warunki były całkowitą
normą w ich wspólnych rozmowach, że przekreślą cały uczyniony od kotyliona
progres w ich relacji. Mimo to, Mary musiała postawić mu to ultimatum. Musiała
dać mu ostatnią szansę.
Piękności znały swoje rozkazy i czekały na sygnał od Mary,
że czas rozpocząć operację. Jessica trenowała swoją rolę na czekający ją po
południu pokaz aktorski. Dorian dostał zielone światło. Mary wiedziała, że to,
co zapanowała, na pewno się powiedzie. Do końca następnego dnia Lily Evans
zostanie skreślona bezpowrotnie z życia Jamesa. Kłócenie się z Potterem w
obecnej sytuacji było więcej niż niewskazane. Mary jednak musiała spróbować.
Wszystko, co robiła, prowadziło do zapewnienia Jamesowi bezpieczeństwa i
stanowiło absolutny priortet, ale wiedziała też, że sprawi mu to niesłychany
ból.
Lepiej, żeby był żywy
i nieszczęśliwy niż zadowolony i martwy, powtarzała sobie niczym mantrę. Ale jeśli skorzysta z mojej kotwicy – jeśli
opamięta się jeszcze teraz, to zaoszczędzi sobie tak wiele bólu…
— Lily nie będzie się ze mnie naśmiewała.
Wyraz twarzy Jamesa stał się bezbarwny. Mary kontynuowała
twardo:
— Ty nie możesz – albo i nie chcesz – powiedzieć jej, na
czym stoimy, nieprawdaż? Jeśli nie ty – to ja – wzruszyła ramionami. Ona musi
wiedzieć, w co się pakuje.
— Mary…
— Powiem o przepowiedni… o May… o Dorianie… o tym wszystkim,
co robiliśmy razem… jaki naprawdę jesteś… - wzruszyła ramionami. – Już raz
się odezwałam. Wtedy, o Serenie.
James parsknął. Wyglądał raczej na rozbawionego niż
przejętego czy wściekłego – to znaczy, że w nią wątpił.
— Już nie mam nic do stracenia, James. Powiem jej wszystko…
jeśli się nie opamiętasz.
— Stawiasz mi ultimatum?
— Staram się ci pomóc! Jeśli ty tego nie zrozumiesz… to może
chociaż Evans zacznie myśleć. Ja nie
robię sobie z was żartów.
James pokręcił głową i poczochrał sobie włosy. W jego oczach
odbijała się czysta bezradność i żal.
— Mary… - zaczął po chwili, unikając jej spojrzenia. Wciąż
nerwowo czochrał sobie czuprynę. – Wiem, że ciężko ci to zaakceptować… Ale to
nie jest konieczne. Wierzę ci, okej? Rozumiem, jakie jest… zagrożenie.
— I chcesz wydać się na śmierć?
— To… - wypluł sporo powietrza – to znacznie wyolbrzymione. Sama przyznałaś, że wcale
nie musi chodzić o mnie, prawda?
— James…
— Nie musi chodzić ani o Lily, ani o mnie. Nie oparłem się
Voldemortowi jeszcze ani razu. Jest jeszcze Dorian – Merlinie, uchowaj – jest
jeszcze Jesse! Finn wciąż jest
potencjalnym kandydatem – Finn oparł się już nie raz Voldemortowi.
— Finn umrze – rzekła nieprzytomnym głosem, niczym wyrocznia
delficka. Odwoływała się do jednej ze swoich wizji.
— Mary…
— Finn umrze, a ty będziesz następny.
James spojrzał jej w oczy. Wyglądał teraz raczej na
rozdrażnionego i zmęczonego podobną gadaniną niż zrozpaczonego w swojej
niemocy.
— Nawet jeśli – to co z tego? – spytał arogancko. – Każdy
kiedyś umrze, Mary. To może stać się za wiele lat – może kiedy wszyscy będziemy
już starzy. Nie wiesz tego. Ja…
— Jestem ciekawa czy Evans myśli o tym równie
optymistycznie.
— Lily jest racjonalna.
— Czyli a nie jestem?
James roześmiał się głośno.
— Podchodzisz do tego trochę za bardzo emocjonalnie – owszem! I wiesz co? Skoro sama jesteś
gotowa na takie kroki, to po prostu zwolnij mnie z wieczystej przysięgi, i sam
wszystko jej powiem. Powinna o tym wiedzieć, a potem postąpi jak będzie uważała
za słuszne. To chyba uczciwe, nie sądzisz? Powinniśmy powiedzieć jej o
wszystkim – o twoich wizjach, o tym, że w przeszłości się zgadzały – na
Merlina, nawet o tym wszystkim, co ukrywaliśmy przed nią… oczywiście, bez
niektórych szczegółów – ochronimy Serenę i May, ale powinna znać… niektóre
rzeczy… żeby wiedzieć, w co się pakuje…
— NIEKTÓRE RZECZY?
– powtórzyła, momentalnie tracąc kontrolę nad sobą. – Chyba sobie żartujesz! To zwyczajne kłamstwo. To zwyczajne wybieranie informacji. Ona nigdy tego
nie zrozumie! Jak możesz być taki naiwny,
James!
„— Jak możesz być tak
naiwny, James!
Mary McDonald, skrząca
urokiem wili, obrażona i rozgoryczona, stała przed nimi w swoich wielkich
butach na obcasie, idealnie ułożonej fryzurze i zwisającej zewsząd drogocennej
biżuterii. Towarzyszył jej James, i chociaż Lily dostrzegła go dopiero po
chwili, ledwie usłyszała jak Mary wymawia jego imię z tak okropną pretensją, jej serce już o mało nie
wyskoczyło ze środka piersi. Widok Pottera jak zwykle zwalał z nóg – chociaż
nawet ona musiała przyznać, że miewał lepsze dni. Jego twarz poszarzała od
zmartwienia i zdenerwowania, oczy spuchły, a pod nimi odcisnęły się sine
półksiężyce, usta natomiast zbladły i nieco spierzchły. Lily nie widziała go
zaledwie dobę, ale zdawać by się mogło, że przez te dwadzieścia cztery godziny
wydarzyło się coś, co odcisnęło się na aparycji Jamesa równie bezlitośnie jak
piętno czasu.
— Cholera jasna, Mary,
nie wtrącaj się choć raz w swoim pieprzonym życiu…
— Ona wszystko
zepsuje! – przerwała mu wila, krzyżując ręce na piersi i marszcząc nos, jakby
jej coś śmierdziało. – Już wszystko zepsuła! Przecież chyba nie myślisz, że
może wam kiedykolwiek wyjść! Nie zbudujesz dobrego związku na kłamstwie, a
lepiej, żeby niektóre rzeczy pozostały tylko pomiędzy nami – no i może jeszcze
Chamberlainem. W ogóle najlepiej – i najbezpieczniej! – było jeszcze rok temu,
zanim zaczęło ci odpierdalać i zainteresowałeś się tą głupią szmatą, która
wpędzi cię do grobu…
— Świetnie! –
skomentowała głośno Lily, mijając zaskoczone przyjaciółki. Mary urwała.
Obróciła się na pięcie w jej kierunku, uśmiechnęła sztucznie i – odczekując, aż
Lily zbliży się wystarczająco – splunęła tuż pod jej nogi. James cały zbladł,
ale nic nie powiedział. Jeszcze raz wymienił spojrzenie ze swoją byłą dziewczyną.
— Zapamiętasz moje
słowa – powiedziała do niego sucho na odchodne i zniknęła za drzwiami klasy,
dla efektu głośno nimi trzaskając.
James odetchnął
głęboko i spojrzał na Lily, wciąż wpatrującą się w miejsce obok niego, gdzie
przed chwilą stała Mary.
—
Hej,
Księżniczko – powiedział dość ciepło, chociaż ewidentnie przyszło mu to z
trudem. Nachylił się i cmoknął Lily w policzek. – Wyzdrowiałaś już?”
(„Zdrada”)
Mary przystąpiła więc do swojego planu i doprowadziła go do
samego końca. Następnego dnia po zerwaniu Lily i Jamesa poczuła coś, czego
dawno nie doświadczyła: wyrzuty sumienia.
Przyglądanie się cierpieniu dwójki jej dawnych najlepszych przyjaciół
poruszyło nieoczekiwanie od dawna milczące struny w jej duszy.
Wiedziałam, że każda
wojna ma swoje ofiary, myślała przez cały następny tydzień. I wiedziałam, że mi też przyjdzie zapłacić
swoją cenę. Nie zdawałam sobie tylko sprawy, że przybierze ona taki charakter.
Mary tak bardzo
pochłonęły sprawy Hogwartu, wyrównywanie rachunków i realizacja swoich planów,
że niemalże zapomniała o Aleku, o jego Legionach i o wszystkim, co dla niej
zrobił. Uczucia Mary w Beauxbaons w ogóle się nie komplikowały. Jak naiwna
dziewczyna, która pierwszy raz się zakochała, uwielbiała i adorowała Traversa –
uczuciu temu nie przeszkadzał ani jego status społeczny, ani niepokojące
towarzystwo, w którym się obracał, ani fanatyczne wizje błąkające się po jego
wyobraźni, ani w końcu to, że był jej nauczycielem.
Obecnie, kiedy znajdowali się daleko od siebie, ten gorący
zachwyt znacznie osłabł. Mary czuła się tak, jakby ktoś zdjął z niej zły urok,
jakby dopiero w izolacji od Aleka zaczęła dostrzegać rzeczywistość. On wplątał
ją w coś niedobrego – w coś, co mogło zgubić ją, tak jak zgubiło Doriana.
Podstępem przeciągnął ją na ciemną stronę, wydobył i uwypuklił najgorsze w niej
cechy. Co gorsza, powtórnie aktywował jej Dar, i całkowicie go sobie
podporządkował.
Do Mary wróciła Intuicja, wróciły sny i wizje, ale – co
uświadomiła sobie dużo później – w zupełnie innej formie. Zdawało jej się, że
wszystko, co widziała, naprawdę służyło Alekowi. Objawienia w sprawie błahych
spraw, jak wyniki sprawdzianu czy zbliżająca się choroba jej sowy, już nie
migały w jej Wewnętrznym Oku. Mary stała się raczej… orędowniczką śmierci,
zniszczenia, wojny.
Krótko po powrocie do szkoły po raz drugi w życiu wpadła w
trans i wydeklamowała mówioną przepowiednię. Stało się to przy Dorianie – na
szczęście. A na nieszczęście – przepowiednia po raz kolejny przepowiedziała
śmierć, i to w dodatku samego brata Doriana, Finna.
„― Wiesz, na czym mi
zależy – odpowiedziała po prostu [Mary], nie patrząc mu [Jamesowi] w oczy. –
Tylko na tobie.
― Mary… (…)
― Widziałam coś
ostatnio – odparła, coraz bardziej łzawym głosem. – To było straszne. Ludzie
ginęli i… i…
― To był ktoś, kogo
znałaś? – zapytał, teraz i on miał ściśnięte gardło. Mary pokręciła głową nieco
zbyt energicznie, ale nawet to nie odgoniło łez, które teraz spływały powoli z
jej policzków. James przytulił ją mocniej.
― Wiem, że to trudne,
Mary, ale musisz nauczyć się nad tym panować.
Dziewczyna rozpłakała
się jeszcze bardziej, rzucając pod jego adresem przekleństwa.
― To wcale nie musi
być prawda – kontynuował, starając się mówić z jak największą pewnością. – Nie
możesz myśleć, że w ten sposób uda ci się czemuś zapobiec. Przestań się tak
katować.
― To ode mnie nie
zależy – kontynuowała. – Nie mogę tego zmienić.
― Możesz – przekonał ją, lekko cmokając
ją w policzek. Dziewczyna zadrżała. – Musisz.
Westchnął ciężko, ale
ciągnął dalej, bo czuł się do tego zobowiązany.
― Jeśli to zacznie się
znowu, przyjdź do mnie, dobrze? Razem sobie z tym poradzimy. Nie możesz być
zawsze sama, Mary. Ja… ― westchnął ciężko, ale dodał z mocą: ― Zawsze będę miał
dla ciebie czas.”
(Podwójna Randka)
Wizja śmierci Finna Chamberlaina prześladowała ją co noc, i
zawsze wyglądała tak samo. Finn polegałod zaklęcia mężczyzny w szakalej masce
na twarzy – bliźniaczej z tą, którą Mary
sama dostała od Aleka. To sprowokowało ją do myślenia. Po raz pierwszy przyjęła
do wiadomości, że Alec Mason może wcale nie był taki wspaniały, jak jej się
wcześniej wydawało.
Zbliżały się urodziny Lily, a Mary pamiętała, że i Alec
wiązał plany z tym dniem. Poznawszy wizję Mary o Lily i Jamesie, powiązał ją z
innym proroctwem, autorstwa ciotki Mary, o Siedmiorgu. Mówił jej o tym, że
jeśli ma rację i obydwie przepowiednie łączą się ze sobą, to potrafi podjąć
takie działania, aby ostatecznie nie zginął nikt – ani James, ani Dorian, ani
nawet Jesse. W Beauxbatons bardzo ją to ucieszyło i pokładała spore nadzieje w
planie Aleka. Teraz wolałaby, żeby cała sprawa poszła w niepamięć.
W przededniu imprezy urodzinowej, w którą wszyscy strasznie
się zaangażowali, sowa Mary przyniosła jej naprawdę kiepską wiadomość:
Mary~Mam nasze sprawy do załatwienia w Hogwarcie.Spotkaj się ze mną.Alec
Czyli wciąż o
wszystkim pamięta, uświadomiła sobie. Nie
wiem, do czego to może doprowadzić.
Schowała liścik do kieszeni i postanowiła udać się z nim do
Doriana. On jako jedyny w tej szkole (no, wyłączywszy Colette) znał Traversa i
wiedział, co może oznaczać jego wizyta w Hogwarcie. Obydwoje powinni się na to
jakoś przygotować. W drodze do tajnego Dormitorium Prefektów Naczelnych, wpadła
na Jamesa. Chłopak na ich spotkaniu w Hogsmeade opowiedział jej o wojnie partyzanckiej o elitarną
sypialnię, więc spodziewała się zobaczyć go gdzieś w okolicy. Mina nieco
zrzedła jej na widok brojącego kota birmańskiego, plątającego się pod nogami
Jamesa z tandetną kokardką przyczepioną do ogonka. Wzniosła oczy ku niebu.
— Czyżby to był prezent dla naszej gorącej siedemnastki? –
spytała trochę złośliwie. James odpowiedział jej na to uśmiechem.
— Cześć, Mary. Mam nadzieję, że w tym roku się nie wygadasz?
Wzruszyła ramiona. Rozmowa o urodzinach Evans naprawdę jej
nie leżała.
— Pogodziłeś się z nią? – nie ustępował James,
przekrzywiając głowę. Mary ponownie wzruszyła ramionami. – Och, daj już spokój.
Ona ma urodziny. Możesz chociaż udawać, że
masz ją za coś więcej niż śmiercionośny element twojej wizji?
— Nie przyjdę na imprezę – oświadczyła dumnie. Samolubna
część jej natury rozrosła się momentalnie i wypełniła całe jej serce. Nagle
Alec przestał ją przerażać i niepokoić, a ponownie stał się piekielne seksownym
niegrzecznym chłopcem. Wyciągnęła karteczkę od niego i uniosła ją na wysokość
oczu Pottera. – Mam ważne spotkanie.
— O, tak – mruknął, mrużąc oczy zza okularów. Sprawiło jej
to zdecydowanie zbyt wiele satysfakcji. – Alec to jakiś nowy chłopak?
Błysnęła uśmiechem i wypuściła trochę wilej aury.
— Tak. Mamy wieczorną randkę – chyba większa zabawa niż u
naszej Lodowej Księżniczki, co nie? – schowała karteczkę z powrotem do
kieszeni. – Baw się dobrze.
„— Co masz zamiar
teraz zrobić? – szepnęła, uśmiechając się z zachwytem.
Alexander wzruszył
ramionami.
— Stary Monroe wyszedł
z Azkabanu. To ułatwi wszystko.
— Myślisz, że nie
zorientuje się, że działasz w jego imieniu? – szepnęła, zaciągając mu z
powrotem rękaw. Chłopak parsknął.
— Nie boję się go.
Mamy wspólnego Pana. On mnie obroni.
Mary zamarła na
chwilę.
— Tak – rzuciła
nieprzytomnie – wiem, że cię obroni.
Chociaż Alexander
wydawał się być co do tego przekonany od samego początku, to ewidentnie ulżyło
mu, kiedy Mary się z nim zgodziła.
— Myślisz, że Jo już
wie? – naciskał.
— Nie – powiedziała,
tonem równie sennym.”
(Urodziny „Mojej
Dziewczyny”)
Alec nie owijał w bawełnę, kiedy już przybył na miejsce –
opowiedział jej ze szczegółami, jak wyglądał jego plan. Mary udała zachwyt i
zadowolenie, choć tak naprawdę czuła się nim trochę przytłoczona. Kiedy Alec
pokazał jej swój Znak, uczucie rozdarcia i niepewności wzrosło jeszcze
bardziej. Zrozumiała, że wpakowała się w niezłe tarapaty.
Tyle razy nasłuchałam
się, jak oni werbują ludzi, wyrzucała sobie. Zawsze podstępem. Nawet nie wiem kiedy to się stało! Zadaje się z bandą
Śmiercożerców i prawdopodobnie nie mogę się już z tego wycofać. I, co gorsza,
Alec zna moją wizję. Na pewno Sama-Wiesz-Kto też już o niej usłyszał.
Jak mogła postąpić tak głupio! Na co jej rozdzielanie Jamesa
od Lily, kiedy Czarny Pan pewnie i tak wszystkich ich pozabija, jako
potencjalne zagrożenie? Czy Dorian pójdzie na pierwszy ogień? W końcu do niego
Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać ma najszybszy dostęp.
Po co przejmuje się
Evans, skoro teraz Jamesa może wykończyć sam Voldemort?, myślała
gorączkowo. Z nią poradzę sobie bez
problemu, ale na Czarnego Pana sposób może znaleźć tylko ona i któryś z van
Wertów, jeśli ufać mojej wizji. Ale czy nie miałam próbować temu zaradzić? Czy
mojej wizji w ogóle można zaradzić?
Wizje jej w końcu pokazywały przyszłość tak, jakby już się
wydarzyła.
„— Mój dobry znajomy… -
wydukała cicho, drżąc jakby dostała epilepsji. – Dowiedziałam się dzisiaj, że
on… że on nie żyje…
Alec za każdym razem,
kiedy widział ludzi w żałobie po czyjeś śmierci, zastanawiał się, czy nie jest
przypadkiem socjopatą – on bowiem nigdy nie rozpaczał w podobnych sytuacjach,
nawet kiedy odchodziła bliska mu osoba. Prawdę mówiąc, uważał, że było to nieco
żałosne.
Nie umieć uchronić się przed śmiercią jest tak żenujące
jak przypadkiem zrobić lasce bachora, mawiał
do swoich przyjaciół. Za każdym razem,
kiedy ktoś umiera, powinnyśmy się cieszyć – to znak, że o jednego idiotę mniej.
— Mary… - wziął ją za
rękę i pocałował szarmancko. – Tak mi przykro…
Dziewczyna pokręciła
głową natychmiast i po raz wtórny głośno wydmuchała nos.
— Nie w tym rzecz…
Finn Chamberlain obchodzi mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg.
Alec zesztywniał.
Finn Chamberlain…
Chamberlain…
— Wiedziałam, że umrze
– powiedziała cicho. – Wiedziałam, że
to nastąpi niedługo. Byłam tego pewna.”
(Zmiany i układy)
Śmierć Finna stanowiła odpowiedź na jej najgorsze obawy.
Wizje ponownie się sprawdzały – również te wygłaszane w transie . Jeśli
przepowiedziała już jedną śmierć, to zapewne co do innej też się nie myliła.
Całą tę sprawę niezwykle komplikowały dwie rzeczy: po
pierwsze, Finn pochodził od van Weertów, a po drugie – oparł się Voldemortowi i
zginął z rąk jego popleczników, a do tego wszystkiego zakochał się w
dziewczynie z nieczystą krwią.
Czy moja przepowiednia
dotyczyła Finna, a ja wszystko opatrznie zrozumiałam?, zastanawiała się. A jeśli tak, to czy jego śmierć oznacza, że
nie ma już dla nas nadziei, że nikt nie pokona Voldemorta i że wojna jest już
skończona?
Kolejny cios przyniosła jej rozmowa z Sereną, która
rozjaśniła w jej głowie kilka niezrozumiałych kwestii – a przede wszystkim,
jeszcze bardziej uczuliła na Aleka. Dopiero jednak wyrok na Isaaku, wyrok,
który – jak wiedziała od Aleka – został wcześniej wymuszony na Crouchu przez
ministra Minchuma, zmusił ją do działania.
Alec jest
niebezpieczny, kłamie i chce nas wszystkich pozabijać, zrozumiała. Muszę go wydać. Jestem jedyną osobą, która
wie, że to on jest poszukiwanym przez aurorów Szakalem. Wydam go
Dumbledore’owi.
Mary po powrocie z ministertwa długo siedziała w samotności
i próbowała ułożyć jakiś plan. Skończyło się na tym, że po prostu zapisała
listę znanych jej członków Legionow Traversa,
złożyła swoją maskę i ruszyła błagać Doriana, żeby w porę się opamiętał i
pomógł jej w zrobieniu tego, co słuszne.
Chamberlain ułatwił jej zadanie na tyle, że zwolnił z
podejmowania dalszych, trudnych decyzji.
Obliviate.
#31
Teraźniejszość.
Zanim srebrzyste,
okrągłe Oko Nocy rozpaliło gwieździste niebo, przypominające piegi rozlane na
śniadej twarzy, i zanim w powietrzu rozległ się głuchy, wilczy skowyt – Travers
został sam. Zgasił on ostatnie, długie pochodnie powtykane w stabilną warstwę
czerstwego śniegu. Podniósł też z ziemi dwie rzucone szakale maski, jedną swoją
własną, a drugą odrzuconą i wzgardzoną przez Mary kilka chwil temu. Porządkując
uprzednie miejsce obrad i obserwując księżyc, odczuwał niemalże sentyment.
Alec poświęcił dwadzieścia trzy lata swojego życia, aby
znaleźć się dokładnie w tym miejscu i w tym ciele. Mógł powiedzieć z
niezachwianą pewnośćią, że każdą sekundę swojego młodego życia podporządkował
ciężkiej pracy i walce, niczym strudzony rolnik na wyjałowionej ziemi
pielęgnował glebę, aż dzisiejszego dnia wydała pierwszy plon – i to od razu
stukrotny. Czuł się szczęśliwy i zmęczony, i po raz pierwszy od zawsze w jego
sercu zapaliło się ciepłe poczucie satysfakcji i dumy, osobistej pochwały dla
swojego osiągnięcia i geniuszu.
— Zawsze byłem krytyczny – powiedział do siebie, wydeptując
okrąg w śniegu. – Zawsze byłem dla siebie surowy. Ale teraz naprawdę czuję, że
nastał czas naszej chwały.
— I masz rację jak zawsze, Szakalu.
Alec nie podskoczył ani nie wydał żadnego okrzyku ze
zdumienia, choć nie ukrywał, że ten głos
go zaskoczył. Tylko jedna osoba mówiła z taką pewnością siebie i enigmą,
zarazem jak wyrocznia elficka i anioł śmierci.
— Kendall – rzekł, obracając się na pięcie
w odpowiedniej chwili. Dziewczyna stała tuż za nim, jeszcze w masce,
wyprostowana, dumna i do szaleństwa seksowna – czyli dokładnie taka, jaką ją
zapamiętał.
Kendall Argent jako jedyna znała całą historię życia
Traversa. Była z nim najdłużej, od samego początku, kiedy jako gówniarz stanął
przed obliczem Pana i błagał go o Znak. Zamiast niego, i w nagrodę za
udzielenie wielu przydatnych informacji, Alec otrzymał maskę i misję, i Kendall
w roli pierwszej podopiecznej. Od tej pory obydwoje nie mieli przed sobą
tajemnic.
Alec uwielbiał Kendall i zarazem nienawidził. Jeszcze za
czasów swojej słabości uległ jej czarowi i nigdy nie udało mu się do końca od
niego odpędzić. Wiedział jednak doskonale, że bez względu na to, jak
potoczyłyby się ich losy i z czym przyszłoby się im jeszcze zmierzyć, Kendall
nigdy nie zmieniłaby swoich przyzwyczajeń. Alec skończyłby jak Liam Argent –
obdarty z godności, zbrukany, wyniszczony. Kendall nosiła w sobie niezmierzone
pokłady złej mocy, która jak syreni śpiew wodziła i pożerała kawałek po
kawałku, tak, że nawet gdyby Alec naprawdę znaczył dla kobiety więcej niż były
mąż (a wiedział, że tak było), ta moc dalej by istniała i profanowała ich
miłość – tak jak robak dojrzały, pachnący owoc.
— Trzeci został skazany – powiedziała, zdejmując szakalą
maskę. Aleka przeszedł dreszcz, kiedy poczuł jej ogniste, okrutne spojrzenie. –
Kto jest następny?
— Anthony Walker. To mieszaniec, z rodziny elfickiej.
Kendall zmrużyła gniewnie oczy, tak jak za każdym poprzednim
razem, kiedy Alec wspominał o mieszańcach.
— Tony Walker został zamknięty przez rodzinę Potterów w
zakładzie psychiatrycznym. Mamy tam swoich ludzi, którzy mogą sprowadzić go do
nas w każdej chwili. On nie będzie
problemem.
— A co z Piątą? Z
Primrose? Czy ją także czeka śmierć?
— Śmierć czeka wszystkich z nich. To nasze zadanie.
W rzeczy samej tak było. Jakkolwiek Alec uwielbiał oszukiwać
swoje ofiary i przekonywać je, że przejście na stronę Czarnego Pana jako jedyne
może uchronić je przed śmiercią, to tak naprawdę doskonale wiedział, że jedynie
wydobywa z nich największe zło przed straceniem, niszczy piękne dusze tuż przed
ich uwolnieniem na wolność.
— A co będzie potem, Alec? – szepnęła Kendall, tak jakby
czytała w jego myślach. – Czy po tym wszystkim my będziemy wolni?
Chłopak uśmiechnął się pod nosem. Lubił wspominać czasy
swojej niewinności, czasy, kiedy nie należał do nikogo i nikomu nie podlegał,
kiedy żył beztrosko jako mały chłopiec. Nie miał pojęcia, czy po wszystkim, co
go spotkało, mógłby tak po prostu wrócić do początku.
„[Alec] Wyruszył
pewnego wieczoru na spacer razem ze swoimi kolegami z rodzin czarodziejskich,
na które Masonowie mogli wpływać. Koledzy wrócili do domów przed zmierzchem,
Alexander – nie. Chłopca szukano przez następne dwa dni, zanim wrócił do domu
zupełnie odmieniony. Zniknęła charakterystyczna dla niego pogoda ducha i
rozmowność, a Alexander stał się posępny, tajemniczy i bardzo zatroskany.
Trzy dni po jego
powrocie do domu, do drzwi zapukał nieznany rodzinie mężczyzna, który
przedstawił się jako Todd Angelo.”
(Urodziny „Mojej
Dziewczyny”)
Alexander Mason początkowo nosił nazwisko Travers. Dopiero
na chrzcie majętni krewni matki zezwolili na noszenie przez chłopca nazwiska
ojca. To zabawne, że kiedy Alec dorósł, wrócił do korzeni i znowu prosił o
zwracanie się do niego Travers – tak, jakby to zostało mu przeznaczone. Chłopak
dorastał na wsi w Irlandii, otoczonej obłokiem seledynowych lasów i
szmaragdowymi jeziorami o krystalicznej, wiecznie czystej wodzie. Alec
godzinami spacerował po okolicy. Szwendał się po lasach i polanach, pływał w
jeziorach i ścigał się z owcami na pastwiskach. Marzył o tym, żeby natknąć się
kiedyś na leprechauna ze dzbanem złota, albo na pomarszczonego druida z
wierzbową laską. Państwo Masonowie nie byli w stanie upilnować syna ani zmusić
go do siedzenia w domu, nawet przy najgorszej pogodzie. Chłopca wszędzie było
pełno. Wszyscy sąsiedzi go kochali. Każdy zauważał, na jakiego przystojnego i
dobrze zbudowanego chłopca powoli wyrasta.
„Odkryliśmy[Jo i Isaac], że drugi
patronat zawiązano w Irlandii, w czarodziejskiej dzielnicy Dublinu, w lasach
należących do dość rozległych majątków tamtejszej arystokracji. Miało to
miejsce gdzieś około roku sześćdziesiątego, czyli mniej więcej w tym samym
czasie, kiedy matka Jo przekazała medalion twojemu ojcu, Lily. (…)
― Członkowie tego
pomylonego stowarzyszenia, szkalującego wilkołaki, półelfy, gobliny,
półolbrzymy i zmiennokształtnych pewnie też, mieliby tworzyć Patronat? No nie
wiem...
― Och, nie Sekta Lycan
– zniecierpliwiła się Luthien. – Mieszańce. A dokładniej – wilkołaki.
Zapanowało milczenie.
Jo aż cofnęła głowę, porażona tą wiadomością.
― Wataha wilkołaków
założyła drugi patronat? – wykrztusiła.
Isaac pokiwał głową
melancholijnie.
― I to nie byle jaka
wataha. Patronem jest sam Fenrir Greyback.”
(Zmiany i układy)
Alec pamiętał tę noc, choć
niezbyt dobrze. Kiedy ktoś prosił go o opisanie, jak to wszystko wyglądało, Alec najczęściej przyłapywał się na tym,
że parafrazuje zasłyszane słowa obcych, zamiast układać zdania na podstawie
obrazów we własnej głowie. Posiadał pewne wyobrażenie, ale z perspektywy czasu
nie wiedział, ile było w niej prawdy, a ile zasłyszanych informacji, które
zapamiętał i podstawił na miejsce zaników pamięci.
To nie tak, że Alec znalazł się w nieodpowiednim miejscu w
nieodpowiednim czasie. Kiedyś tak myślał. Obwiniał się o to, że był taki
niepokorny, taki nieułożony. Gdyby nie włóczył się godzinami po lesie bez
opieki, gdyby wykorzystał bujną wyobraźnię do celów bardziej produktywnych –
może to wszystko nigdy by się nie wydarzyło.
Ale Alec nie znał wtedy jeszcze Greybacka. Nie zdawał sobie
sprawy, że u niego nie ma przypadków. Dziadek chłopaka przekazał olbrzymią
dotację dla projektu mającego na celu zamknięcie mieszańców w specjalnych
rezerwatach. Specjalnie powołana organizacja z Ministerstwa szkalowała
Greybacka i jego ludzi, jego przemienionych… jego watahę. Greyback, atakując Aleka, nie tylko mścił się na Traversach,
ale przede wszystkim zabezpieczał swoją przyszłość – wiedział, że od tej pory
wszelka forma przemocy wymierzona w jego kierunku, dotknęłaby także dziedzica
Traversów. A ta perspektywa skutecznie przekonała ich do odwrotu i zostawienia
watahy w spokoju.
Pomimo tego, co starano się wmówić jego rodzinie, Greyback
nigdy nie przemienił go w wilkołaka. Nawet nie zbliżył się do niego podczas
pełni. Wykorzystał go jak królika doświadczalnego w czarnomagicznym
eksperymencie – czyli zrobił dokładnie to, co następnie jego przeciwnicy, tak
zwani „obrońcy czarodziejów”:
„Todd opowiedział im
[Masonom z Traversów] o swoich autorskich badaniach nad lekarstwem na
likantropię, bazowanej na płynnym akonicie, który w środowisku czarodziejskim
uznawany był za niebezpieczny narkotyk. Wieloletnie badania dowiodły, że tojad
ma działanie zgoła inne na mieszańców i że nie jest w ich przypadku tak
inwazyjny. Zdesperowani państwo Mason wyrazili zgodę na udział Alexandra w
eksperymencie i oddali syna na dwa miesiące do opieki panu Angelo, wypłacając
mu niezłą sumkę, byle tylko zapewnił im odpowiednią dyskrecję. Do ostatniego
dnia łudzili się, że panu Angelo uda się wyleczyć ich syna z wilkołactwa i że
brudna krew nie splami wizerunku czcigodnej rodziny z Dublinu.
Pan Angelo powrócił z
Alexandrem, informując rodzinę, że cały projekt powiódł się bez zarzutów i że
chłopiec przeszedł pomyślnie – choć nie bez bólu – obie pełnie. Pijana ze
szczęścia pani Mason wypłaciła jegomościowi następną godziwą sumkę, po czym
rozstali się w zgodzie, szacunku i przysiędze zachowania milczenia.
A potem z Alexandrem
zaczęły dziać się okropne rzeczy.”
(Urodziny „Mojej
Dziewczyny”)
Sekta Lycan działała wówczas legalnie, na zlecenie
ministerstwa. Jej szeregi zasilało wówczas wielu wybitnych czarodziejów – jedni
z nich, jak Llayl Lupin czy Jules Overstret, ścigali likantropów i siłą
zmuszali ich do poddania się leczeniu, inni – jak sam Angelo oraz genialny
alchemik, Democles Belby[i], szukali panaceum na
„zanieczyszczenie krwi” czarodziejskiej. Ci piersi nazywali się łowcami, ci drudzy – uzdrowicielami. Tak naprawdę i jedni, i
drudzy, byli zbrodniarzami.
W przeciwieństwie do nocy, kiedy spotkał Greybacka, umysł
Aleka nie odrzucił kolejnej traumy, jaką był pobyt w piwnicach organizacji, w
tak zwanych „lycankach”. Pamiętał
niekończące się krzyki, i ból, i mdłości, i nienawiść, pogardę, nieważenie jego
godności, flebotomię jego krwi, w poszukiwaniu brudu. Pamiętał też tojad – jego obrzydliwy smak, duszący zapach,
halucynacje, jakie widział pod jego wpływem. Tojad zmieniał go fizycznie, co uzdrowiciele uważali za postępy kuracji,
ale przede wszystkim – oddziaływał na jego psychikę.
Czerpiąc wzorzec z członków Lycanki, dominującym uczuciem w
życiu Aleka stała się nienawiść – nienawiść, oraz powiązana z nią wzgarda,
fanatyzm krwi, obsesja. Chłopiec zauważał, że popada w paranoję – że przemienia
się w zwierzę, które uzdrowiciele
starali się z niego wypędzić.
Pewnego dnia stary Todd Angelo pokazał kolego z pracy
zdjęcie swojej nowonarodzonej córeczki, Colette. Alec pomyślał wtedy, że
chciałby, aby Colette spotkało coś złego. Chciałby, żeby całą rodzinę Todda
dotknęło jakieś nieszczęście. Już wtedy obiecał sobie, że jeśli tylko
wydostanie się z lycanek, nauczy się czarnej magii do tego stopnia, by zetrzeć
z powierzchni ziemi wszystkich Angelów i spowinowaconych.
Wilkołaki, które wyłapywali łowcy, dość szybko umierały podczas leczenia akonitem. Alec
zachowywał zdrowie najdłużej ze wszystkich kuracjuszy.
Todd już wtedy mówił, że on jest inny – że jest jakąś zmutowaną wersją
likantropa. Wiele lat później Alec dowiedział się, że jego prześladowca się nie
pomylił: Greyback panował nad nim, ale nie jako przywódca stada, „ojciec”-wilk.
On stał się jego Patronem, a Alec zasilił grupę zmiennokształtnych. Klątwę tą
opracowano podczas wojny w Rosji, a Greybackowi udało się wykorzystać kopię
zaklęcia. Tojad nie mógł więc ani go zabić, ani uratować. Niestety, i z tą
wiedzą uzdrowiciele Lycanki nie daliby za wygraną.
Ratunek dla Aleka zjawił się niespodziewanie, kiedy do
piwnic organizacji przybyła pewna kobieta, uzdrowicielka. Mówiła, że przybyła
na kontrolę z ministerstwa, aby sprawdzić, czy organ powołany przez ministra
przestrzega prawa i bezpieczeństwa pracy. Tak naprawdę przyszła spotkać się z
jednym z członków Sekty, okrutnym mężczyzną ze spaloną skórą twarzy, którego
nazwiska Alec nie pamiętał. Kobieta mieszkała u okrutnego mężczyzny przez
pewien czas – usypiała jego czujność, chwaliła pracę uzdrowicieli i pomagała im przydzielać zalecaną dawkę akonitu.
Zaoferowała się, że zajmie się Alekiem na wyłączność.
— Słyszałam, że masz na imię Alexander i zaatakował cię
Fenrir Greyback – przedstawiła mu się pierwszej nocy. – Możesz mówić do mnie: ciociu Eileen.
Kobieta przy okrutnym mężczyźnie, Toddzie Angelo albo innym
członku Lycanki, traktowała Aleka okrutnie. Wiedział on jednak, że to tylko
gra. Kiedy uzdrowiciele wyrazili zgodę na to, aby „ciocia Eileen” przychodziła
do chłopca sama, zdradziła mu swoje prawdziwe zamiary:
— Wyprowadzę cię stąd, Aleku – szeptała do jego ucha. –
Wiem, że nie jesteś chory.
Eileen zamiast akonitu podawała mu Eliksir Słodkiego Snu,
zamiast obrzydliwego kleiku, przynosiła do celi naleśniki i przaśny chleb.
Ciocia Eileen podtrzymywała go na duchu tak długo, że wkrótce zaczął nazywać ją
mamą.
Democles Belby po pewnym czasie wykonał kolejne badania i
oświadczył, że terapia tojadowa zadziałała cuda. Alec został jedynym „wyleczonym”
likantropem Sekty Lycan.
„— Zaproponowała
ugodę. Mieliśmy [Masonowie] zostać przyjęci na dwór McDonaldów, a dokładniej
przypadło nam kilka pokoi w ich paryskiej willi, oczywiście objętych niemałym
czynszem i jeszcze większa listą zakazów i nakazów. Wcześniej to my panowaliśmy
w całym Dublinie i wydzierżawialiśmy pobliskie dwory mniej czcigodnym rodzinom
– a teraz my staliśmy się zależni od widzimisię rodzinki Rowle i
spowinowaconych. Oczywiście, nie opłacało nam się to, a moi wygodni rodzice uznali
taką ugodę za uniżającą dla arystokracji. Wtedy pojawił się pomysł z
intercyzą.”
(Urodziny „Mojej
Dziewczyny”)
Alec przez cały okres dojrzewania na dworze Todda Angelo,
udawał, że „wujek Todd” jest jego dobrodziejem i „wyleczył mu krew”. Stał się
towarzyszem zabaw Alicji, Georginy i Colette. Szybko zaskarbił sobie ich
zaufanie, choć nigdy tak naprawdę nie porzucił planu powziętego jeszcze w
lycankach: że nadejdzie dzień, kiedy zabije ich wszystkich.
Jeśli traumatyczne przeżycia w piwnicach Sekty Lycan oraz
nieodwracalne psychologiczne następstwa przyjmowania tojadu diametralnie
zmieniły osobowość Aleka, to dorastanie na dworze Rowle’ów jedynie te zmiany
przypieczętowało. Chłopak dorastał w atmosferze hipokryzji, obłudy i fanatyzmu.
Widział niesłychany dobrobyt arystokratycznego rody, wysłuchiwał mrzonek Todda
Angelo o tym, że fortuna ta jest nagrodą za czystość i sam wzrastał w
przekonaniu, że krew i urodzenie są największymi przymiotami czarodzieja.
Potajemnie wczytywał się w zapiski Todda w jego starych dziennikach. Śledził w
napięciu sprawozdań z wypraw na wilkołaki. Badał naukowe prace dotyczące
tojadu, analizy krwi mieszańców, opracowań prastarych legend i podań o
zmiennych. Lekturze towarzyszyły sprzeczne uczucia, od nienawiści i wzgardy, do
fascynacji i pasji, targały jego duszą
zatrutym umysłem.
Alec prędko utracił dziecięcą ciekawość świata i otwarte
usposobienie. Stał się purystą krwi, opętany obsesją i nienawiścią. Gardził
mieszańcami, gardził szlamami, a najbardziej ze wszystkich – gardził Greybackiem.
Lubił przed snem wyobrażać sobie śmierć starego wilkołaka w potwornych mękach.
W porównaniu z nimi, Azkaban był igraszką.
Wbrew opiniom uzdrowicieli i biegłych, czuł, że kuracja
tojadowa nie zakończyła się sukcesem, że Greyback zbrukał mu czystą krew na
zawsze. Nienawidził więc po części także samego siebie – chciał zabić drzemiącą
w swoim ciele bestię, wrócić do czystości, w jakiej został zrodzony, choćby za
cenę powrotu do lycanek.
Równie sprzecznymi emocjami Alec pałał do samego doktora Angelo.
Oczywiście nie porzucał planu zabicia go z całą jego bogatą rodzinką w
niedalekiej przyszłości. Obok nienawiści w jego sercu wyrósł jednak szacunek i
podziw do swojego dawnego prześladowcy. Przełomowe badania i doktryny, którymi
zajmował się Angelo, inspirowały Aleka. Doktor w przeszłości może i był jego
oprawcą i ciemiężycielem, ale stał się także mentorem i autorytetem.
Własna „choroba” stała się największą obsesją chłopaka.
Godzinami przeglądał wyniki badań z okresu swej kuracji tojadowej, szukał wyjaśnień
w kogo, jak nie w likantropa, został przemieniony. Czytywał też akta Greybacka
i złapanych przez Sektę członków jego watahy
– niestety, odnosił wrażenie, że owy rekonesans i prywatne śledztwo
oddalają, a nie zbliżają, go w kierunku prawdy.
Nowe zainteresowania i zajęcia Aleka przekuły się następnie
w zagłębianie tajnik czarnej magii, fascynację początkową osobą Grindelwalda, a
potem – Lorda Voldemorta. Młodzieniec wyrósł na największego fanatyka krwi
obcującego na dworze Rowle’ów. Przestał używać nazwiska ojca niskiego rodu i
nalegał, by inni zwracali się do niego herbem, per Travers.
W miarę jak przybywało mu lat, a czystokrwista obsesja się
nasilała, tym więcej hipokryzji dostrzegał wśród arystokracji czarodziejskiej.
Żyją oni z
fortuny-pomników swojej czystości, chlubią się pochodzeniem, ale tak naprawdę
krew się dla nich nie liczy, myślał. Oni
tego nie rozumieją. Zbudowali swój świat na pieniądzu, bankietach i durnowatych
obyczajach. Wyżej od utrzymania czystości cenią sobie zachowanie tradycji,
rozrzutność i zepsucie”.
Alec podobne cechy zauważał u innych rodzin czystej krwi
wysokiego rodu, które bardzo często gościły u Rowle’ów. Obrzydzały go ich
tematy rozmów – całe te dożywocia, testamenty, kotyliony i posagi, i ciągła
zabawa”.
Zapita, durna
„szlachta”, przeklinał ich w myślach. Jak
mogą nazywać się obrońcami czystości, skoro nawet nie rozumieją na czym a
czystość polega. Przeszkadza im Mugolak na wysokim stanowisku ministerstwie
kiedy blokuje im drogę do awansu. Ale ten sam Mugolak nie byłby już taki zły,
jeśli przybyłby na bankiet z domową malinówką, albo gdyby wyłożył na stolik do
pokera trochę galeonów.
Nick McDonald mógł
ożenić się z mieszańcem, bo Nassowie posiadali piękne ziemie w Lyonie i przy
Rodanie, a Elizabeth była piękną wilą. Sylvie Bonnet może sypiać z mugolem, bo
jej brat dostał potem udziały w jego kasynie. A Alicja musi zmienić obiekt
zainteresowań miłosnych z Franka Longbottoma, bo jego rodzina nie należy do
dziesięciu najbogatszych w kraju. Nikogo nie obchodzi, że krew Longbottomów
jest nieskalana od wielu pokoleń.
Najbardziej Alec nie mógł przeboleć własnego położenia.
Dlaczego Rowle’owie spali na złocie w nagrodę za czystą krew, skoro swojej
czystości w ogóle nie mieli w poważaniu, a jedynie się nią zasłaniali i usprawiedliwiali?
I dlaczego on, Alec, musiał im służyć, skoro sam był czystej krwi i zginąłby
bez wahania w jej obronie?
Gdyby arystokracji
odebrano majątki i przekazano rodzinom, które naprawdę zasługują na „nagrodę za
czystość”, Nowa Wojna by się zakończyła. Arystokrację nic nie interesuje, a
śmierciożercy giną w imię sprawy, normalności i sprawiedliwości.
Krótko po ukończeniu szkoły, Travers zdecydował się dołączyć
do Czarnego Pana. W przeciwieństwie do swoich rówieśników, w osobach
śmierciożerców nie dostrzegał zbrodniarzy i szaleńców, a raczej bratnie dusze,
nonkonformistów, ludzi prawdy. Poplecznicy Czarnego Pana myśleli podobnie jak
on i byli na tyle dzielni, aby zbuntować się przeciwko mugolizacji, zdradzie
krwi, degeneracji szlachetnej rasy czarodziejów.
Ze strony Czarnego Pana Alec otrzymał nie tylko przychylność
i zrozumienie czy też otrzymał misję, która nadała sens jego życiu – u Pana
poznał on nareszcie odpowiedzi.
„— Todd Angelo –
przeczytał na głos Alec i sięgnął po jego akta, zgodnie z prognozą Di. – Te
akta pewnie się jeszcze kiedyś przydadzą, lepiej je zatrzymaj. Gość nie pożyje
długo na tym świecie, a ma… wielu wrogów.
— Czy ty właśnie
powiedziałeś przed kryminologiem, że zamierzasz zabić arystokratę? – prychnęła.
Wyciągnęła teraz akta
opatrzone nazwiskiem Alexander Mason i herbem rodowym Traversów. Przekartkowała
stronę z jego zdjęciem i zerknęła zgodnie z jego radą na rubrykę „Znaki
szczególne”. Pusto.
Alec uśmiechnął się
pod nosem. Pomógł jej złożyć akta z powrotem do torby, równocześnie wyjaśniając,
o co chodziło z tym całym „tyfonem”:
— Kiedy dorwali mnie
członkowie Sekty, nazwali mnie tyfonicznym stworem. Wytatuowałem więc sobie
tyfona, a raczej jego egipskie wyobrażenie, żeby nigdy o tym nie zapomnieć.
— Takie trzymanie w
swoim sercu złości nie wyjdzie ci na dobre – odparowała, przyglądając się
ciekawie jego tatuażowi. – Tyfoniczny
stwór? W tym roku dostaje dyplom z kryminologii, a nie demonologii.
Uśmiechnął się.
- Tak Egipcjanie
wyobrażali sobie swojego boga chaosu, ciemności, burz i wszystkiego, co
demoniczne. Według Sekty, wyglądałem inaczej niż zwykły likantrop. Todd Angelo,
który przepadał za mitologią, a szczególnie za śladami w niej „hybrydowych
anomalii”, nadał mi to przezwisko. Tyfoniczny stwór – tyfon – jak ten potwór u Greków.
Według nich miał ciało psa, trójkątne uszy i zakrzywioną głowę szakala.
Szakal.”
(Furia)
Poznanie sensu eksperymentu Greybacka i zrozumienie, na czy
polega czarnomagiczny Patronat, zainspirowały Aleka do utworzenia swojego
Legionu – Legionu Szakala. Z własnego doświadczenia wiedział, że to nie w
urodzonych czarnoksiężnikach, lecz w bękartach krwi, w mieszańcach, w biedocie
i plebsie, kryje się największy potencjał, najwięcej złości – czyli najlepszej
amunicji wojennej.
Arystokracja ma w
głębokim poważaniu nasze wojny. Apolitycznych czarodziejów też nic nie
interesuje To jedynie podchody aurorów i niepokój Mugolaków. Nie nastąpią żadne
zmiany, jeśli nasze zmagania nie zwiększą swojego zasięgu… jeśli nie wybuchnie
rewolucja.
Plany i wizje Aleka uzyskały aprobatę Pana. Dostał on wolną
rękę, nieograniczone zaufanie i wiarę, a także paru śmierciożerców do pomocy.
Jedną z nich była Kendall.
— Świat czarodziejów nienawidzi mieszańców, a jeszcze
bardziej się ich boi – mówił na początku swojej znajomości z Kendall. – Jeśli
uda nam się zbudować oddziały mieszańców i pozyskać ich do naszej sprawy, to
armia Dumbledore’a nie ma szans. Część z nich dysponuje mocą, o której
czarodzieje mogą jedynie pomarzyć.
— Ludzie Naszego Pana opowiadali mi o tobie i twoim
Legionie… to dosyć specyficzne podejście… śmieją się, że prowadzisz mieszańców
i charłaków w drodze na szubienicę.
Alec szczerze roześmiał się na te słowa.
— Jestem wizjonerem – wyjaśnił. – Czarnemu Panu podobają się
moje wizje. Dowodzę cywilami, których zadaniem jest po prostu siać terror. Nie
są oni nam na dłuższą metę potrzebni, ale swoimi działaniami dzielą
czarodziejów i uświadamiają im potrzebę zmian. Nasza wojna, Kendall – zaakcentował jej imię z
paryskim akcentem – to coś więcej niż wymachiwanie różdżkami przywódców dobra i
zła. To robił już Grindelwald. Czarny Pan nie chce bezsensownych pojedynków.
Czarny Pan pragnie rewolucji.
— Nie tak to widzę – zaparła się. – Wszyscy działamy, aby
oczyścić krew. Chcemy powrotu do tradycji i czystości, jaką zachowały najznamienitsze
rody – jak Blackowie, Rosierowie czy Rowle’owie. Musimy ukrucć mieszanie krwi i
nasilającą się liczbę Mugolaków. Jesteś u nas nowy… -dotknęła jego ramienia –
może nie rozumiesz jeszcze, że mieszańców należy tępić, a nie – nimi kierować.
Alec pokręcił głową.
— Myślisz zbyt schematycznie. Tak się składa, że
wychowywałem się na dworze Rowle’ów. Widziałem ich bogactwa i dostatek, i
rzekomy fanatyzm czystości… poznałem też Blacków, i Greengrassów, sam jestem
też z Traversów. Sprawy mają się zupełnie inaczej. Patriarchowie rodów
wydziedziczają tych, którzy ich obrazili, a przywracają zdrajców – tych, co
zmieszali krew ze szlamami albo mieszańcami – z wilami, z elfami, nawet olbrzymami czy wilkołakami. Ukochanym
arystokratą jest chociażby Nick McDonald, którego żona pochodzi z lasu – bo nie jest nawet prawdziwą czarownicą! Z
kolei takie rodziny jak Chamberlainowie czy Shafiqowie – albo jak moja rodzina!
– utraciliśmy cały swój majątek, chociaż nie ma wśród żadnej szlamy! Nie
sądzisz, że za tak obrzydliwą hipokryzję powinno odebrać się im fortuny i
porozdawać tym czarodziejom, dla których czysoć naprawdę się liczy?
Kendall roześmiała się szczerze.
— Więc myślisz o czystokrwistej utopii? W której my wszyscy,
czyści, będziemy żyli w dostatku ze skonfiskowanych pieniędzy zdrajców?
— Cóż, a dlaczego nie, Kendall? Skąd, twoim zdaniem, bierze
się pomysł mieszania krwi z mugolami? Czarodzieje pozwolili sobie wmówić, że
sami sobie nie poradzimy – że nasz gatunek wymrze.
Ministerstwo szerzy dyrdymały o tym, że jesteśmy uzależnieni od mugoli –
tak jakby oni byli od nas lepsi, kiedy
jest na odwrót! Dlaczego musimy wstydzić się tego, kim jesteśmy, ukrywać przed
nimi, chronić ich przed niebezpieczeństwami i w końcu – się z nimi mieszać?
Jaki to ma sens, Kendall? To mugole – jako rasa ułomna – powinni podporządkować
się nam. Wszyscy czarodzieje powinni
żyć w dostatku i czystości, i gardzić mugolami – bo oni wcale nie ratują naszej
rasy – oni nas zwalczają.
— To brzmi bardzo pięknie, ale wyzywając innych od zdrajców
i hipokrytów, chyba zapominasz w tym wszystkim o sobie! Sam jesteś mieszańcem
Greybacka i wśród swoich szukasz jakiś bojarów. Co zrobisz z nimi na koniec
wojny, co? Jak możesz budować czystokrwistą utopię na brudnej, zbrukanej krwi?
Czy ich też chcesz nagrodzić i nadać im wielkie majątki? Chcesz zrobić z nich
nowych panów nad mugolami?
— Oczywiście, że nie – wzdrygnął się. – Moją przypadłość da
się w całości wyleczyć – i poddam się leczeniu, kiedy już przestanę dowodzić
zmiennymi. A co do mieszańców, którzy na zawsze pozostaną mieszańcami –
wzruszył ramionami. – Trzeba będzie ich zabić, tak jak wszystkich charłaków, z
których potem biorą się Mugolaki. Wykonają swoją pracę dla Sprawy – i dla tej
Sprawy też zginą. Nie ma wojny bez ofiar, Kendall.
— Więc masz zamiar się nimi wysłużyć, a potem wszystkich
pozabijać.
Alec uśmiechnął się słodko.
— W pierwszy dzień naszego zwycięstwa na ulicach wodospadami
spływać będzie brudna krew. I w tej krwi ochrzcimy się wszyscy, żeby raz na
zawsze oczyścić naszą rasę.
Charyzma Aleka zapewniła mu wielu naśladowców i
popleczników. W końcu i Kendall przekonała się do utopijnej wizji
przeorganizowanego świata magicznego. Dla Aleka Kendall wywróciła całe swoje
życie do góry nogami. Wyszła za młodego aurora Argenta, by móc śledzić poczynania
dywersyjne ministerstwa. Uciekła z rodzinnego domu, posługując się od tej pory
pseudonimem. W końcu, rzuciła pracę i zerwała wszystkie dotychczasowe
znajomości, aby przejąć obowiązki Traversa w dowodzeniu Legionem.
— Nasz Pan powierzył mi wyjątkowe zadanie, Kendall –
powiedział jej wtedy. – Muszę skupić się na nim całkowicie. Oczywiście dalej
będę kierował Legionem, ale z powodu braku czasu pragnę zostawić po sobie
zaufanego Namiestnika, a tobie powierzyłbym i własne życie, najdroższa.
— Jaki to rodzaj misji?
Alec ucieszył się bardzo na to pytanie.
— W Alpach Delfinackich żyją ostatni przedstawiciele bardzo
starego gatunku mieszańców. Czarodzije wytępili ich niemalże całkowicie podczas
Globalnej Wojny, ale pamięć o nich przerwała w legendach.
Kendall zmarszczyła czoło.
— Chcesz pozyskać ich do Legionu?
Alec roześmiał się na to.
— To niewykonalne, kochanie. Elfy żyją za bardzo na skraju tego świata, aby ingerować w
czarodziejskie wojny czy naszą ideologię. Są jednak użyteczne – podkreślił to słowo – jeśli potrafi się z nimi
rozmawiać. Posiadają one Dar widzenia przyszłości – jeszcze bardziej rozwinięty
niż zdolności centaurów. Na początku wojny jedna z elfek rodu Ilsuri, Brooke I,
wypowiedziała proroctwo o końcu naszego Pana:
„― Tak – potwierdził
[Isaac]. – O to mniej więcej tam chodzi. Przepowiednia mówi o kresie, który
pojawi się z Siedmiu.
― Właściwie to to
proroctwo, jak wszystkie inne przepowiednie, jest strasznie (…) chaotycznie
sformułowane… - wtrąciła Jo. – Miało pojawić się siedmioro niedorosłych
nowicjuszy w Patronacie Monroe’ – to przynajmniej była preambuła całego
elfickiego poematu. Potem zaczęły się opowieści o jakiś tam żywotach i
rozterkach Czarnego Pana, a dopiero w ostatniej zwrotce napomniano cokolwiek o
jego końcu. W każdym razie, przyjść on miał ze strony jakiegoś mieszańca. (…)
Tam nie powiedziano wprost: mieszaniec, tylko użyto elfickiego słowa, które
oznaczało hybrydę, skrzyżowanie czegoś, a potem dodano jeszcze określnie:
przeklęty. Czarny Pan dodał dwa do dwóch, połączył początek przepowiedni z jej
zakończeniem i wysnuł teorię, co do tego, że kres przyniesie mu jakiś nowicjusz
w Patronacie, ktoś z Siedmiorga niedorosłych. Kilka tygodni po wygłoszeniu tej
przepowiedni zdarzył się incydent z przemienieniem naszej paczki. (…)
— W jaki sposób ten
cały „Siódmy” miał zniszczyć Voldemorta? – (…)
― Konstruując jakąś
broń – odpowiedział Isaac rzeczowo. Lily zmarszczyła czoło.
― Broń?
― Ta osoba – którą on
nazwał „zdrajcą”, bo uznał, że będzie wychodzić z jego szeregów – miała
skonstruować jakąś broń przeciw niemu... stanąć po drugiej stronie jego własnej
potęgi, sięgnąć po magię, jaka nie jest mu znana... proroctwa nie są co do tego
spójne.
― W każdym razie
Czarny Pan wolał wiedzieć, kto mu zagraża... – wtrąciła się Jo. – Postanowił przeciągnąć nas na swoją stronę –
przyjrzeć się rodzajowi magii, którą dysponujemy i której ponoć on nie posiada,
uzależnić nas od siebie i - w razie konieczności – unicestwić. Wolał wiedzieć,
z czym przyjdzie mu się zmierzyć, bo lepszy stary, poznany wróg niż nowy i
zgoła nieokiełznany, nie uważasz?”
(Prawdziwe Kolory)
— Jeden z Siedmiorga mieszańców – teoretycznie każdy z nich
nosi w sobie potencjał, by nim zostać – posiądzie broń, moc pokonania Czarnego
Pana. Ten Jedyny będzie pochodzić z patronatu założonego przez Monroe’a – to znaczy,
że ja odpadam, bo pochodzę od Greybacka, nieważne, że bazował on na zaklęciu
Prewetta i Monroe’a. Ten mieszaniec upadnie
– będzie w naszych szeregach – ale zdradzi Pana, konstruując broń z jakieś
magii, jaka nie jest nam znana.
Kendall zadumała się na tym. Trudno jej było wyobrazić sobie
zaklęcie, które znałby jakiś mieszaniec i zagiął ni Pana. Alec uśmiechnął się bezbarwnie.
— Mnie przypadł zaszczyt wytropienia całej Siódemki,
przeciągnięcia ich na naszą stronę – tak jak jest w proroctwie, lepiej nie lekceważyć
szczegółów u elfów – a potem… oczywiście jeśli przekonamy się, że mieszaniec
nie skrywa ani broni, ani tajemnej wiedzy, która mogłaby przydać się Panu…
— …a potem go zabijemy – dokończyła. – Zabijemy ich
wszystkich.
Alec roześmiał się z ekscytacją.
— Tak… i wtedy,
Kendall, z chwilą śmierci Siódmego, zlikwidujemy ostatnie zagrożenie czyhające
na naszego Pana. Wygramy wojnę. Rewolucja dobiegnie końca. A my… obudzimy się w
zupełnie innym świecie. Wolnym świecie.
Polowanie na Siedmioro, choć stało się priorytetem Aleka,
wcale nie skradło mu znowuż tak wiele czasu. Kiedy chłopak zabrał si do pracy,
Pierwsza już poległa, a Drugi znajdował się w jego Legionie Alec prowokował
wydarzenia i podsuwał Deanowi Walkerowi pomysły, które pod koniec roku siedemdziesiątego
czwartego sprowadziły nań śmierć. Szakal pozyskał też prędko do Legionów
Isaaka, Tony’ego i Primrose – najwierniejszą Czarnemu Panu z dotychczasowych
upadłych. Chłopak zadowolił się wynikiem polowania i tropienie pozostałej
dwójki z Siedmiorga zostawił przyszłości.
Dzisiaj obydwoje, Alec i Kendall, celebrowali skazanie
Trzeciego na śmierć. Każdy zgon przybliżał ich do upragnionego celu.
— Sedno w tym, Kendall, że dzisiaj świętujemy trzy rzeczy:
po pierwsze, zlikwidowanie Trzeciego. Po drugie: oczyszczenie mojej krwi. I po
trzecie: przypieczętowanie misji, którą powierzył mi Pan. To początek końca
wojny. To początek naszego zwycięstwa.
#33
20 godzin później
Niedziela, dzień po
pełni
„― Pamiętaj o tym [Jo],
że ktoś cały czas miesza nam w szykach. Już raz mieliśmy zamieszanie z
Blanchardem, zamieszanie z listami, zamieszanie
z jeżdżeniem do Surrey – wysłał jej [Isaac] wymowne spojrzenie. – Lepiej, żebyś
oddała komuś część swoich… zadań. I
nie! To nie twoja wina, nawet się nie tłumacz – jak już mówiłem, mamy jakiegoś wroga, który próbuje zniweczyć nasze
plany i najlepiej, żebyśmy byli przygotowani na każdą ewentualność.
― Dowiedziałeś się coś
na ten temat? – odezwała się Lily, zanim Jo zdążyła jakoś to zripostować. Oczy
Isaaka zaszły mgłą, a źrenicy jakby zmętniały, jak gdyby zapadały się do środka
głowy w poszukiwaniu odpowiedzi.
― Owszem – rzekł z
wahaniem. – Ja i Luthien (― Zaczyna się bosko – wtrąciła Jo) odbiliśmy symbol
drugiego patronatu z tej komory – wskazał głową na wyżłobienie w zboczu za ich
plecami – i udało nam się odczytać ten run, porównać go z innymi i dotrzeć w
końcu do miejsca, gdzie wypalono go po raz pierwszy. Odkryliśmy, że drugi
patronat zawiązano w Irlandii, w czarodziejskiej dzielnicy Dublinu, w lasach
należących do dość rozległych majątków tamtejszej arystokracji. Miało to
miejsce gdzieś około roku sześćdziesiątego, czyli mniej więcej w tym samym
czasie, kiedy matka Jo przekazała medalion twojemu ojcu, Lily.”
(Zmiany i układy)
— Wybacz, Alec – powiedziała następnego dnia, w niedzielne
popołudnie Kendall, kiedy obydwoje przechadzali się po opustoszałych ulicach
Hogsmeade. – Wczoraj wszystko mi tłumaczyłeś, ale wypiłam chyba trochę za dużo
wina. Mógłbyś jeszcze raz wyjaśnić mi cały twój plan, zanim dojdziemy do Noela
Bonneta?
Alec uśmiechnął się ciepło, po czym nachylił się i pocałował
dziewczynę w kącik ust.
— Dobre nowiny mógłbym powtarzać ci w nieskończoność,
kochanie.
„Wtajemniczenie ją
[Lily] do całego sekretu miało miejsce zaledwie pięć dni temu, a w między
czasie zdarzyło się tak wiele, że Lily właściwie nie miała chwili, żeby
wszystko spokojnie przeanalizować i poukładać. Wiedziała, że wiele lat temu
ojciec Jo i Isaaka utworzyli nielegalne zaklęcie i ukryli je w Medalionie
Prewettów, ochronnym talizmanie elifckiej roboty, które posiadało właściwość wchłaniania
wszystkiego, co mogło go wzmocnić. Matka Jo, nie wiedząc, że medalion został
sprofanowany czarną magią, przekazała go swojemu kochankowi, ojcu Lily, potem
medalion trafił do jej matki, Mary, która przed śmiercią przekazała go córce,
ale ona odrzuciła ten prezent. Następnie Jo wysłała do niej dla żartu atrapę
medalionu zakupionego na targu w Leningradzie, przeszedł on z rąk do rąk do
Lily, a po drodze ktoś podmienił go na oryginalny medalion, ten, który nosiła
Mary Evans. W tym samym czasie Trevor rozpoczął poszukiwania oddanego
medalionu, a kiedy okazało się, że przepadł on bez śladu, zwrócił się do byłej
żony po elficką kopię i z niej stworzył swój drugi patronat, do którego
należeli jej znajomi. We wtorek, bo po jej urodzinach, Isaac i Jo zabrali ją do
domu Shelby Monroe w Alpach Delfinackich, gdzie Isaac dołączył ją do trzeciego
patronatu, wykonanego z kolejnej kopii. Niszcząc oryginalny medalion, przy
okazji dokonają destrukcji wszystkich elfickich kopii, dlatego właśnie byli na
zwycięskiej pozycji.”
(Zmiany i układy)
— Kiedy dołączyłem do Czarnego Pana, ponad wszystko
pragnąłem wyleczyć swoją krew z choroby zmiennokształtności. Dzięki
Przepowiedni o Siedmiorgu i temu, że wśród jego szeregów znalazł się Trevor
Monroe, Dean Walker czy sam Fenrir Greyback, Czarny Pan okazał się dość dobrze
zorientowany w temacie patronatów. Wyjaśnił mi, że wiele lat temu, podczas
Globalnej Wojny Czarodziejów, Trevor Monroe i Ignatius Prewett utworzyli w
Durmstrangu zaklęcie jednorazowe – klątwę patronatu. Po wojnie i epoce
Grindelwalda schowali ją do elfickiej roboty rodowego medalionu Prewettów i
czekali na lepsze czasy anarchii i zamętu, w których mogliby reaktywować klątwę.
Nad medalionem sprawowała pieczę Delilah Walker – sąsiadka Trevora i jedna z
ostatnich elfek brytyjskich. Jej wnuczka Luthien odbywała u niej w tym czasie
szkolenie z prastarej magii i w ramach zajęć wykonywała kopię elfickich
medalionów – oczywiście razem z zaklęciami.
„― Pozwolę sobie
zabrać głos – wtrąciła się Luthien, uśmiechając niegrzecznie. – To ja
wykonywałam wszystkie kopie tego medalionu, na prośbę Shelby. Kiedy Trevor
poprosił ją o pozyskanie jednej, dałam mu ją bez gadania. Teraz jednak jestem
zaznajomiona z sytuacją, i nie mam zamiaru oddawać jej kolejnej kopii, no
chyba, że wy zdecydujecie inaczej. Nie sądzę też, żeby ktokolwiek z rodziny
elfickiej miałby wydać kopię Shelby czy samemu Trevorowi za moimi plecami. Ja i
Stern… jeśli nie liczyć babci Walker, naszej ciotki, która niestety, znacznie
ucierpiała w tym nieszczęsnym pożarze… jesteśmy ostatnimi elfami po brytyjskiej
stronie. Ze strony francuskiej są jeszcze trzy elfki, które jednak są moimi
kuzynkami i nie sadzę, że miałyby robić nam na złość.”
(Zmiany i układy)
— Musisz teraz uświadomić sobie, Kendall, bo to bardzo
ważne, że nie ma jednego medalionu. Są kopie, które stanowią odbicie oryginału
i my wszyscy powstaliśmy z kopii Luthien. Jednak każdy z nas podlega oryginałowi
– oryginalny Patron jest w stanie podporządkować sobie Patronów kopii, czyli –
przed moją ingerencją – Monroe mógłby podporządkować sobie Greybacka, oczywiście
gdyby posiadał oryginał… który jest tutaj.
Alec błysnął uśmiechem, unosząc swój wełniany szalik. Staroświecki
medalion błyszczał w zimowym słońcu, zawieszony na jego szyi.
— Niszcząc oryginalny medalion jesteśmy w stanie zniszczyć
wszystkie kopie, ale też nad nimi panować. Ja mam oryginał – a Jo ma trzy
kopie: drugą kopię Trevora, rozebraną przez Ministerstwo, którą wykradł dla
niej nasz Rookwod; ma kopię, z której Isaac przemienił Lily Evans; i w końcu –
ma kopię Greybacka, czyli tą, z której przemieniony zostałem ja.
— Krótko po dołączeniu do Pana udało mi się odzyskać kopię
Greybacka – którą teraz ma Jo. Chciałem rozebrać ją, zniszczyć kopię zaklęcia
patronatu i oczyścić swoją krew. Nie mogłem jednak tego zrobić – mógł tego
dokonać tylko pan medalionu oryginalnego – wówczas Mary Oldisch, mugolka – albo
pan naszej kopii – czyli Greyback, który przebywał w Azkabanie. W identycznej
sytuacji byli Spadochroniarze – Isaac, Tony, Prim i Jo nie mogli zdjąć klątwy z
ich kopii, bo – po pierwsze – kopia ta znajdowała się w Departamencie Tajemnic,
po drugie – pan ich kopii, Trevor także siedział za kratkami. Podjąłem się więc
identycznej misji, co oni – rozpocząłem poszukiwania oryginalnego medalionu na
własną rękę. I, jak widzisz – udało mi
się to.
„Ostatnia kropla wosku
spadła na manuskrypt, a wyblakłe litery zaczęły przybierać przeróżne kolory, na
marginesach odsłoniły się też cudowne inicjały i miniatury. Isaac wziął
dokument gwałtownie do ręki i zabrał się za czytanie, chcąc pochłonąć całą jego
treść, bez obawy, że zniknie ponownie. Jego oczy biegły po linijkach w
niezwykłym tempie, a Jo szczerze wątpiła, że cokolwiek z tego zrozumiał, nie mogła
jednak dowiedzieć się więcej, bo chłopak zamknął swój umysł.
— Co tam jest
napisane? – pytała co chwila, jak podekscytowana, mała dziewczynka. Gdy zerkała
chłopakowi przez ramię widziała tylko jakieś niezrozumiałe symbole, język,
który rozumiał jedynie Monroe i Tony. Żaden z nich nie chciał jej jednak
wtajemniczyć.(…)
— Myślisz, że lista
właścicieli jest aktualna? – spytał Monroe.
Tony zamyślił się
przez chwilę, po czym potaknął.
— Są nawet daty. Te
kreski to miesiące, a kropki dni, widzisz? – wskazał mu coś na
manuskrypcie. –Kalendarz jest inny, ale go rozpoznaję. Mogę nawet się kogoś
dopytać, czy to nie podróbka.
— Nie sądzę, żeby była
– zaoponował Isaac. – (…) Wiemy, gdzie szukać. (…) Przed tym jak mój ojciec nas
przemienił w zmiennokształtnych, zniknął na kilka dni, pamiętasz? – Jo
potaknęła. – W przedmiocie, który gdzieś zaprzepaściła twoja matka, znajdywało
się zaklęcie, które pomogłoby mu nie tylko dorobić sobie członków patronatu,
ale też go poskładać i nim władać. Wydaje mi się, że skorzystał z duplikatu tej
rzeczy, który zawierał jednak tylko to jedno zaklęcie… a w oryginale jest ich
więcej.
— A więc są duplikaty?
– zainteresowała się.
— Mnóstwo elfickich —
zgodził się. – Możliwe, że moja
matka jeden z takich mu dała - spojrzał jeszcze raz na pergamin. –
Cóż, to powinno być łatwiejsze, niż można przypuszczać. Nie wiem
dokładnie, czym to jest. Ale wiem, gdzie szukać.
— Czyli wiesz, gdzie
znaleźć coś, co
pomoże nam rozprawić się z twoim ojcem, tak? – wolała się upewnić. Monroe
parsknął i kiwnął głową.
—Wiem, gdzie znajduje
się oryginalny przedmiot, który twoja matka komuś oddała.
— Mamy adres –
uściślił Tony. – A raczej wiemy, kto jest obecnym Panem tej rzeczy. To może być
jakiś pseudonim, ale obstawiałbym raczej grę słów, bo obok nazwiska Evans, napisanego po angielsku, widzę wyraźnie znak kwiatu… to
chyba konwalia, może tulipan… Albo lilia.(…)
— To nie zadziała –
stwierdził Tony i wskazał kolejny symbol na manuskrypcie. – Małe komplikacje.
Isaac zrobił duże oczy
i wyrwał pergamin z rąk chłopaka. Prewett ze szczerym zainteresowaniem
przyglądała się poczynaniom Isaaka, który nagle zaczął głośno przeklinać. Tony
zaśmiał się z satysfakcją.
— O co chodzi? -
zainteresowała się dziewczyna.
— To linia
dziedziczenia – szepnął jej na ucho elf. – Ktoś rzucił czar dekoncentrujący… Przedmiot
nie przechodzi z zabójcy na zabójcę, tylko w sposób podobny do różdżek –
trzeba go dobrowolnie oddać…
— Czyli nie mamy
wyboru – podsumował Monroe. – Kimkolwiek jest kwiat od Evansów, w tej chwili
musimy traktować ją jak kompletnie nietykalną.”
(Boże Narodzenie)
— Rozpocząłem moje poszukiwania w siedemdziesiątym czwartym,
kiedy jeszcze na manuskrypcie elfickim widniało nazwisko Mary Oldisch.
Myślałem, że linia dziedziczenia jest prosta – przechodzi z zabójcy na zabójcę,
dlatego dopadłem ją w Stanach i zabiłem. Nie było to specjalnie trudne – ta
kobieta nie była ani specjalnie mądra, ani władająca magią. Nie wiedziałem
jednak, że medaliony – tak jak różdżki – mają inną linię dziedziczenia.
Odebrałem Mary medalion i próbowałem go otworzyć – ale nie mogłem nad nim
zapanować. To dlatego, że przed śmiercią Mary dobrowolnie zrzekła się medalionu
na rzecz swojej córki, Lily.
„— Korzystając z
okazji, chciałbym uświadomić ci jeszcze jedną rzecz… — mruknął Isaac, lekko
marszcząc czoło. – Temat śmierci twojej matki jakoś napatoczył się nam kilka
godzin temu, a teraz jest chyba idealny moment, żeby do niego wrócić… Bo jeśli
ja i Jo się nie mylimy – i naprawdę jest tu ktoś, kto depcze nam po piętach i
bezustannie wchodzi w szyki… to prawdopodobnie ma on naprawdę wiele na sumieniu
— zrobił tu dramatyczna pauzę – a chodzi mi w tym momencie o to, że śmierć
twojej matki mogła nie być… kwestią przypadku. Ktoś zamordował ją, żeby w ten
sposób uzyskać panowanie nad medalionem. Ta osoba nie zdawała sobie sprawy –
tak zresztą jak ja czy Jo – że medaliony mają inną linię dziedziczenia, tak jak
zauważył Tony, analizując manuskrypt. Myślał, że morderstwo wystarczy, aby
zapanować nad całą mocą medalionu.”
(Prawdziwe Kolory)
— Bardzo długo szukałem jakiegoś wytłumaczenia. Wściekałem
się, że choć udało mi się zdobyć oryginalny, zaginiony Medalion Prewettów, to
nie mam nad nim żadnej władzy. Prawdę poznałem dopiero rok później, od Tony’ego
Walkera, Czwartego. Wlałem mu do gardła veritaserum w Madusleyu, gdzie opiekuje
się nim moja mama. W tym samym czasie
ponownie usłyszałem o kwiecie od Evansów – oczywiście już w poprawnej formie: Lily Evans. Opowiadał mi o niej jeden z
naszych najwierniejszych współdziałaczy w imię Pana – Dorian Chamberlain, brat
zdrajcy Finna. Twierdził, że usłyszał on przepowiednie od dziewczyny elfickiego
pochodzenia, Mary McDonald, która tyczyła się końca Czarnego Pana. Mówiła ona o
tym, że Lily razem z jakimś chłopakiem z jego rodziny skonstruuje broń – i znowu
to samo wyrażenie – broń stojąca na magii, której nasz Pan nie zna.
Zrozumiałem, że to nie przypadek – że obydwie przepowiednie: ta Mary i ta o
Siedmiorgu łączą się ze sobą. Lily Evans była Panią oryginalnego medalionu –
moją Siódmą, i w dodatku Moją Jedyną. Zrozumiałem, że muszę zgładzić właśnie ją
– a wcześniej oczywiście doprowadzić do jej upadku i uczynić zmienną z
patronatu Monroe’a, żeby spełniała wszystkie wymagania proroctwa – i wtedy
zakończę swoją misję.
„— Byłam w szoku –
wyznała Jo. – Po tym, jak przez tyle miesięcy uganialiśmy się za tym przeklętym
ustrojstwem i wreszcie wpadliśmy na twój ślad, ktoś wyciął nam taki numer!
Wysłałam do ciebie zwykły, stary medalion, który kupiłam na rynku w
Leningradzie, żeby… no nie wiem, wprowadzić cię w temat. Zapakowałam go w list
i oddałam Avery’emu, aby ten przekazał go Snape’owi, a on tobie. Poczta
pantoflowa to beznadziejny środek przekazu, teraz już to wiem – ale nie mam
pojęcia, jak mogło dojść do czegoś podobnego. Na litość boską! Medalion
Prewettów, oryginalny medalion Prewettów, został wrzucony do koperty, a moje
rosyjskie gówno przepadło bez śladu.
— Ktoś deptał nam po
piętach – potaknął Isaac. – I podrzucił ten medalion, jawnie sobie z nas kpiąc.
Właściwie wydaje mi się, że ta osoba cały czas wchodzi nam w szyki – że to ona
stoi za zniknięciem Tony’ego i za wieloma innymi porażkami, jakie ponosimy
chronicznie od początku tego roku szkolnego.”
(Prawdziwe Kolory)
— Jo Prewett na rozkaz Czarnego Pana przeniosła się do
Hogwartu, by szkolić młodych uczniów na śmierciożerców. Ja w tym czasie robiłem
dokładnie to samo jako nauczyciel w Beauxbatons. Jednemu ze swoich uczniów,
Avery’emu, Jo powierzyła list z atrapą medalionu Prewettów, który miał być
żartem dla Lily. Ja także włożyłem medalion do koperty i powierzyłem ją mojemu
uczniowi. Ale – wbrew temu, co wydawało się Jo – ja wcale nie przekazałem im
oryginalnego medalionu. Przypomnę ci, Kendall, że dysponowałem wówczas dwoma
medalionami: oryginałem, który ukradłem Mary, oraz kopią Greybacka. Nie mogłem
skorzystać z żadnego z nich, natomiast Lily Evans, jako pani oryginału, była
zarazem panią mojej kopii. Wiedziałem, że Jo się nie zorientuje.
„Ona… co? Marlena
zmarszczyła brwi. Chociaż z natury nie była wścibską istotką, teraz naprawdę
Ślizgoni ją mieli – dziewczyna, dotychczas kompletnie zdruzgotana, pochylała
się w jakieś dziwnej pozycji za drzewem, a cały jej umysł był zbyt zajęty
przetwarzaniem kolejnych zdań i łączeniem ich w – poniekąd – logiczną całość,
że kompletnie zignorował wszystko, co inne, na pierwszy rzut oka mniej
interesujące.
A na drugi… cóż,
śmiercionośny.
Potem Marlena
pamiętała tylko, jak wielki, mrożący krew w żyłach cień, skrada się za nią.”
(Złudzenia i Konsekwencje)
„— Marlena została
zmiennokształtną – wyszeptała [Lily]. Isaac pokiwał głową. – O mój Boże…
— To było niesamowite,
nie uważasz? Kiedy spotkałem Marlenę McKinnon po raz pierwszy, natychmiast
zorientowałem się, co jej dolega. Wiedziałem, że Jo nawaliła na całej linii,
medalion zaczął wyciekać i cały nasz plan diabli wzięli. Na początku obawiałem
się, że Marlena oberwała zaklęciem jednorazowym – klątwą Patronatu – które
wyciekło z medalionu. Ale to nie miało sensu. Nie mogła nią zostać, bo nasz
patronat zamknięto, a nie wystarczy oberwać zaklęciem, żeby automatycznie stać
się Zmiennym – trzeba być jeszcze mianowanym. Mój
ojciec gnił w Azkabanie i nie mógł tego zrobić. Pod jego nieobecność ja
przejąłem część obowiązków Patrona, i teoretycznie mógłbym ją mianować, ale nie
przypominałem sobie, żebym coś podobnego dokonał – uśmiechnął się łobuzersko.
Lily zamrugała bez zrozumienia
i ruchem ręki poprosiła, żeby kontynuował:
– Przypadek
Marleny otworzył mi oczy. Ktoś depcze nam po piętach.
— Mówiłeś to już.
— Ale dopiero niedawno
mnie olśniło – po tym, jak długo omawiałem cały rozwój wypadków z moją kuzynką,
Luthien (Jo ziewnęła). Marlena wcale nie oberwała zaklęciem jednorazowym. Ona
została członkinią innego Patronatu.
Ta rewelacja była
nowością i dla Jo, która zakrztusiła się herbatniczkiem pani Shelby i ogarnęła
Isaaka zszokowanym spojrzeniem.
— Gdzie?! — pisnęła. – Czy drugi
Patron krąży po Hogwarcie?!
— Kiedy?! – dodała Lily. – Chyba
nie w pierwszą noc roku szkolnego.
Isaac pokiwał głową z
melancholijnym uśmiechem.
— To niezła zagadka,
nie uważacie? Wydaje mi się, że pierwsza noc tego roku szkolnego to jedyny
termin, który możemy brać pod uwagę. A co do osoby drugiego Patrona… To wydaje
mi się, że jest to ta sama osoba, która podmieniła medalion Jo, który kupiła na
rynku w Leningradzie z oryginalnym Medalionem Prewettów.”
(Prawdziwe Kolory)
— Świat jest bardzo mały, wiesz? Uświadomiłem sobie to dość
niedawno, kiedy zauważyłem, jak często pewne osoby przewijają się w mojej historii.
Jedną z nich jest Lily, a drugą – moja nowa narzeczna, Marlena McKinnon. Ale do
rzeczy: w przeciwieństwie do Jo i Isaaka zadałem sobie ten trud, żeby
zaobserwować i dowiedzieć się czegoś o Lily Evans. Znalazłem więc szpiega wśród
jej znajomych i podstępem przyłączałem go do naszych Legionów: szpieg ten jest
animagiem i zamienia się w szczura. Z jego opowieści – oraz, rzecz jasna – ze słów
Doriana – domyśliłem się, że sam nic u niej nie wskóram. Byłem pewien, że nie
zechce ona wspomóc w czymkolwiek śmierciożercy – zresztą, na pewno postępowała
rozumniej niż chociażby Jo Prewett czy jej przyjaciółeczka, z którą poznałem
się dobrze w Beuaxbatons, wróżbitka Mary. Uciekłem się więc do podstępu.
Przekazałem szpiegowi-animagowi kopertę z kopią mojego medalionu. Zmienił się
on w szczura i wykorzystał chwilę największego zamieszania w pierwszą noc
szóstej klasy – w kierunku Avery’ego z kopertą, Snape’a, jego kumpla oraz – co zabawne!
– Marleny McKinnon biegł likantrop. Peter wykorzystał ten moment i sprytnie
podmienił koperty. Był jednak na tyle nieostrożny, że wstrząsnął mocno
medalionem, który zaczął – jak to określił Isaac – wyciekać. Po raz pierwszy spotkało to Marlenę, którą uderzyło
zaklęcie patronatu – ponieważ była to jednak moja kopia – dołączyła do mojego
patronatu, czyli patronatu Greybacka. Wczoraj, tak jak i ja, stała się wolna.
Wcześniej jednak i tak nie przeszła pełnej transformacji, bo nie została mianowana. Isaac i Jo gimnastykowali się
więc przy Lily, myśląc, że odbierają od niej oryginalny medalion, które może
ich zbawić. Tak naprawdę jednak szarpali się o kopię Greybacka.
W tym samym czasie w Beauxbatons ja omamiałem Mary McDonald.
Zeskalałem jej dar Czarną Magią, dzięki czemu zaczęła ponownie widzieć
przyszłość – ale widziała teraz jedynie to, na czym mi zależało. Opowiedziała
mi po raz kolejny o swojej przepowiedni związanej z Lily, a ja z kolei uchyliłem
rąbka tajemnicy mojej misji z Siedmiorgiem. Mary doszła do tych samych
wniosków, co ja – że proroctwa się ze sobą łączą.
— Jo i Isaac przemienią Lily w dzień, kiedy utraci namiar –
powiedziała Mary po usłyszeniu planu Aleka. – Przyśniło mi się to dzisiaj.
Skoro stanie się ona jedną z nich z
kopii, a jej Patronem będzie Isaac, to teoretycznie będzie ona w Patronacie
Monroe’a – tylko innego Monroe’a, łapiesz?
Alec roześmiał się ironicznie.
— Jesteś świetna w interpretacji tych elfickich frazesów. Rozumiem,
że to odpowiedź twierdząca na moją propozycję współpracy?
Mary wzruszyła ramionami, uśmiechając się łobuzersko.
— Chcę, żebyś pogrążył Lily Evans. James nigdy nie połączy
swojego losu z kimś, kto jest po Ciemnej Stronie.
— A co z twoją przepowiednią? Wiesz przecież, że ona musi
się wypełnić.
— Dorian jest z van Weertów. Może omamić Lily i działać w
naszej sprawie. Wierzę, ze jest zdolny, żeby się poświęcić dla Pana.
— Wmówiłem Mary, że moim zadaniem jest polowanie na
Siedmioro i przekabacanie ich na stronę Czarnego Pana – bo jeśli byliby z nami,
nie mogliby mu zaszkodzić… sama rozumiesz. Nawet kilka dni temu wmówiłem Mary,
że odeślemy Trzeciego do Azkabanu, bo jako zdrajca będzie tam bezpieczny i nie
zagrozi Panu. Powiedziałem, że nie ruszę Tony’ego ani Prim – co jest oczywiście
łgarstwem. Powiedziałem też, że przeciągnę z jej pomocą na złą stronę Jo
Prewett, Szóstą, oraz Lily Evans, nową Siódmą. Oczywiście utrzymywałem do
samego końca, że nie zrobię im krzywdy, bo inaczej Mary zaczęłaby niepotrzebnie
panikować. Dziecinnie łatwo się nią kierowało.
— Z pomocą Mary odnalazłem i zjednałem sobie Luthien. Luthien
z kolei przekazała Isaakowi nieprawdziwe informacje, kiedy ją odnalazł podczas
przerwy świątecznej. Za jej namową Isaac i Jo uprowadzili Lily i z trzeciej
kopii medalionu utworzyli z niej Zmienną. Jej Patronem został Isaac – dlatego proroctwo
się spełniło, bo przecież czy to Trevor, czy jego syn - Patronat wciąż należał
do Monroe’a. Lily stała się Siódmą. Isaac i Jo wierzyli, że to tylko etap
przejściowy – że Lily zniszczy oryginalny medalion i uwolni ich wszystkich.
Isaac obiecał, że w razie problemów zniszczy on jako Patron kopię Lily i uwolni
ją od klątwy. Jednak, jak mógł, bidulek, przewidzieć, że kiedy będzie
potrzebny, nie przyjdzie on z pomocą – bo skażą go na pocałunek dementora i
śmierć?
— Wczoraj Jo, Luthien i Lily otworzyły medalion. Jo była
przekonana, że otwierają oryginał – ale otwierały kopię Greybacka. Lily, jako pani medalionu oryginalnego, mogła
zniszczyć każdą kopię, ale zarazem – niszcząc go, zrzekła się do niego praw.
Dobrowolnie się go zrzekła – dobrowolnie, jak zostało zapisane w linii
dziedziczenia. Patronat Greybacka został zniszczony – ja i Marlena jesteśmy wolni.
Za to wszyscy Zmienni, z pozostałych kopii – czyli Isaac, Tony, Prim, Jo czy
Lily – nie dość, że cały czas noszą tę klątwę, to jeszcze zostali podporządkowani
nowemu panu medalionu. Czyli mnie. Rzecz jasna natychmiast otworzyłem oryginał
i wprowadziłem zmiany – mianowałem się Patronem ich wszystkich – a to oznacza,
że muszą wykonywać wszystkie moje polecenia.
W tym – między innymi – dołączyć do moich Legionów, upaść, i wypełnić
Przepowiednię o Siedmiorgu.
Zamilkł na moment. Kendall mrugała z niedowierzaniem.
— To… to genialne, Alec.
Oszukałeś ich wszystkich.
Chłopak błysnął swoim firmowym uśmiechem, zarzucając jej
ramię na barki.
— Zmuszę Szóstą i Siódmą do przejścia na ciemną stronę,
dzięki czemu przepowiednia się dopełni . A potem zabijemy ich wszystkich –
Czwartego, Piątą, aż do końca. Najpierw Siedmioro, a potem wszystkich
McDonaldów, jednego po drugim. Niejednokrotnie zastanawiałem się od kogo z nich
zacznę. Od Todda? To chyba zbyt banalne. Od Alicji? Zawsze irytowała mnie jej
siostra, Georgina… A może powinienem przelać najbardziej niewinną krew i zabrać
się za małego Thorfinna?
—A może urządzić widowisko i poderżnąć gardło Marlenie na waszej
nocy poślubnej? – zasugerowała Kendall. Alec roześmiał się z uciechy.
Do końca drogi do kasyna Bonnetów snuli scenariusze, jak
pozbędą się wszystkich swoich wrogów.
#34
20 godzin później
Lukrecja Prewett
w Anglii czuła się młodsza o kilkanaście lat. Bez zrzędzącej teściowej za
ścianą, bez brudnego śniegu na parapecie i bez tego paskudnego rosyjskiego
rzępolenia, czuła, że nic nie jest w stanie zepsuć jej nastroju. Wiedziała, w
jakim celu się tu znalazła – musiała podnieść na duchu biedną Walburgę,
przemówić bratu do rozsądku i – rzecz jasna – uratować jakoś swoją dobrą radą i
łagodną perswazją to do tej pory idealne małżeństwo. Ale jedno to wiedzieć, a
co innego czuć – a czuła, że w zaistniałej sytuacji powinna wysłać Orionowi
kartkę z podziękowaniem za zdradę żony, która to dała jej, Lukrecji, wymówkę do
wyjechania z Leningradu.
Kobieta ulokowała się w swoim starym mieszkaniu w Londynie,
w którym pomieszkiwała jeszcze za czasów panieńskich i pracy w Szpitalu św.
Munga (obecnie praca w ogóle nie
istniała w jej słowniku). Odkryła, że wszystko pozostało na swoim miejscu, tam
gdzie, zostawiła je przed laty – stare sukienki, lekko już nadgryzione przez
mole, wciąż mieniły się feerią barw w jej pięknej, panieńskiej garderobie;
pozostawione buty czekały na nią w kolorowych pudełkach; zakurzone płyty Sha Na
Ny i Elvisa Presleya piętrzyły się wokół gramofonu. Lukrecja znalazła nawet
swój stary pierścionek zaręczynowy od Ethana, ale natychmiast go schowała, bo
przypominał on jej o rzeczach nazbyt bolesnych.
Lukrecję od rana pochłonęły porządki. Jeszcze tego wieczora
planowała zaprosić na kolację Walburgę, potem wypadało chyba odwiedzić brata i
jego kochanicę w nowym mieszkaniu, a potem… potem, mogła rozpocząć już swoją
emeryturę! Zaprosi Eileen i Toby’ego, i Erica z Mishą, Melody i Teda, i Lissę,
i Elizabeth! Wszyscy odwiedzą Lukrecję po latach, ze wszystkimi odnowi kontakt,
i już nigdy, przenigdy, nie wróci do Związku Radzieckiego.
Nie było na to
najmniejszych szans.
Kobieta właśnie zajmowała się zwalczaniem bahanek i
równoczesnym malowaniem paznokciu stóp, kiedy rozległo się donośne pukanie do
drzwi. Przekrzywiła głowę w stronę zegara ściennego, tak że na ziemię spadł
jeden z jej papilotów.
Dużo za wcześnie na
Walburgę, zauważyła. Może ktoś
dowiedział się o tym, że wróciłam do Anglii.
Z lekką nadzieją poczłapała w stronę korytarza, nakładając
na ramiona podomkę i zdejmując pośpiesznie kolejne papiloty.
— Kto tam? – krzyknęła,
wciąż idąc w stronę drzwi. Zacisnęła pięść pełną papilotów i odstawiła je na
pobliską komodę.
Nikt się nie odzywał.
Lukrecja szarpnęła za klamkę i pchnęła drzwi na klatkę
schodową. Zmrużyła powieki.
— W czym mogę pomóc? – spytała chłodno, opierając się o
framugę drzwi.
Zamaskowana postać podsunęła jej białą kopertę.
— To powinno panią zainteresować – odrzekł przybysz
zagadkowo. Lukrecja chuchnęła w schnące paznokcie i schowała kopertę do tylnej
kieszeni. – Są tam zdjęcia pani córki i pewnego mugolskiego chłopaka.
[i]
Democles Belby to kanonowy odkrywca Eliksiru Tojadowego
Ja po prostu nie wierzę, że to nareszcie koniec tego rozdziału. Te prawie 200 stron (przysięgam, planowałam góra 50, jak to się stało ?!) wypłukały ze mnie po prostu całą wenę, wycisnęły wszelki sok. Czuje się jak po detoxie, kiedy nareszcie oddaje wam do rąk czwóreczkę i kiedy wreszcie ruszymy dalej z akcją! Przysięgam, to było za dużo emocji jak na te czterdzieści osiem godzin akcji. Dziwie się, że oni tam nie popadali na serce. Ja popadałam.
Zbierając jeszcze raz wszystko do kupy i odpowiadając na obiecane pytania:
ROZLICZENIE
> O co chodziło z Sely Daum w 28 rozdziale (karteczka od Isaaka dla Jo?)
Człowiek Aleka, który dogląda Tony'ego, podsunął anagram. Sely Daum=Maudsley, czyli zakład psychiatryczny, w którym został umieszczony Tony Walker. Umieszczono go w tym zakładzie na początku roku 1976 (piąta klasa), po tym jak został wskazany przez Finna Chamberlaina na zabójcę Phila van Weerta. Zakończyło to proces Jamesa. Alec chce więc, żeby Jo uwolniła Tony'ego z Maudsleya.
Człowiek Aleka, który dogląda Tony'ego, podsunął anagram. Sely Daum=Maudsley, czyli zakład psychiatryczny, w którym został umieszczony Tony Walker. Umieszczono go w tym zakładzie na początku roku 1976 (piąta klasa), po tym jak został wskazany przez Finna Chamberlaina na zabójcę Phila van Weerta. Zakończyło to proces Jamesa. Alec chce więc, żeby Jo uwolniła Tony'ego z Maudsleya.
> Jak się zakończy proces Isaaka?
Isaaka skazano na pocałunek dementora.
> Kto zabił Calliope Meadowes, siostrę Jamesa i czy był to Jesse van Weert?
Nie, Jesse van Weert naprawdę był chory. Serena i Mary pomogły Deanowi dostać się do May i na kotylion - podszył się on za Jesse'ego, który był na liście gości. Calliope zabiła May Potter kontrolowana przez Deana.
> Kto zabił Deana Walkera?
Deana zabił Seth Potter, jego ojciec.
> Kto jest ojcem May?
Także Seth, dlatego sprzeciwiał się związkowi jej i Deana (kazirodztwo).
> Kto jest zły?
Przede wszystkim jako zły został zdemaskowany Dorian, Śmierciożerca. Śmierciożercą był także jego starszy, zmarły w 28 rozdziale brat Finn. Zła jest także była żona Liama Argenta, Kendall, która jest tą samą osobą, o której mówił Syriusz Hestii w 28 i która przewijała się przez drugą część szeptem i ukradkiem. Poza tym Peter działa dla Aleka. Jako zły został zdemaskowy również Seth Potter, no i Dean.
Isaaka skazano na pocałunek dementora.
> Kto zabił Calliope Meadowes, siostrę Jamesa i czy był to Jesse van Weert?
Nie, Jesse van Weert naprawdę był chory. Serena i Mary pomogły Deanowi dostać się do May i na kotylion - podszył się on za Jesse'ego, który był na liście gości. Calliope zabiła May Potter kontrolowana przez Deana.
> Kto zabił Deana Walkera?
Deana zabił Seth Potter, jego ojciec.
> Kto jest ojcem May?
Także Seth, dlatego sprzeciwiał się związkowi jej i Deana (kazirodztwo).
> Kto jest zły?
Przede wszystkim jako zły został zdemaskowany Dorian, Śmierciożerca. Śmierciożercą był także jego starszy, zmarły w 28 rozdziale brat Finn. Zła jest także była żona Liama Argenta, Kendall, która jest tą samą osobą, o której mówił Syriusz Hestii w 28 i która przewijała się przez drugą część szeptem i ukradkiem. Poza tym Peter działa dla Aleka. Jako zły został zdemaskowy również Seth Potter, no i Dean.
> O co chodziło z "ezoteryczną tajemnicą" Mary i Jamesa?
Mary posiada dar widzenia przyszłości i przepowiedziała Jamesowi, że związek z Lily doprowadzi go do śmierci (co jest kanonową prawdą). Mary non stop starała się o tym Jamesowi przypomnieć i przekonać go do uwierzenia w tę wizję. Kazała mu też przysiąc na wieczystą przysięgę, że nikomu nie powie o jej widzeniach, dlatego też Dorian powiedział Lily prawdę: James nigdy nie mógłby wyjaśnić jej, na czym polega ta tajemnica, bo po prostu by zmarł.
Mary posiada dar widzenia przyszłości i przepowiedziała Jamesowi, że związek z Lily doprowadzi go do śmierci (co jest kanonową prawdą). Mary non stop starała się o tym Jamesowi przypomnieć i przekonać go do uwierzenia w tę wizję. Kazała mu też przysiąc na wieczystą przysięgę, że nikomu nie powie o jej widzeniach, dlatego też Dorian powiedział Lily prawdę: James nigdy nie mógłby wyjaśnić jej, na czym polega ta tajemnica, bo po prostu by zmarł.
> Dlaczego Mary i James rozeszli się w dzień sumów z obrony przed czarną magią (znany nam z kanonu z rozdziału Najgorsze Wspomnienie Snape'a)
James odkrył, że Mary utraciła swój dar widzenia przyszłości, że okłamywała go przez pół roku, i że, jak to określił Dorian, molestowała go poprzez trzymanie w strachu.
> Dlaczego James tak nie ufa Dorianowi i dlaczego nie chce, żeby ten miał cokolwiek wspólnego z Lily?
James zobaczył na przedramieniu Doriana Mroczny Znak w dzień, kiedy obydwoje podpalili dom Walkerów. Nienawidzi Doriana za to, że jest Śmierciożercą - no i za to, że to on powiedział mu o zdradzie jego ojca.
James zobaczył na przedramieniu Doriana Mroczny Znak w dzień, kiedy obydwoje podpalili dom Walkerów. Nienawidzi Doriana za to, że jest Śmierciożercą - no i za to, że to on powiedział mu o zdradzie jego ojca.
> Co się w końcu wydarzyło w pierwszą noc szóstej klasy (Złudzenia i Konswekwencje)?
Alec od początku miał oryginalny medalion, ten który Lukrecja Prewett wykradła i dała Ethanowi. To on zabił matkę Lily, w celu zdobycia oryginalnego medalionu, który rządził wszystkimi kopiami (w tym kopią Greybacka, z której Alec został przemieniony w zmiennego). Miał jednak problemy z oryginałem podobnej natury jak np. problemy Voldemorta z HP z Czarną Różdżką. Lily była Panią Medalionu, dlatego zaplanował zasadzkę: podmienił atrapę-medalionu Jo w liście na kopię Greybacka i sprawił, że była "tykającą bombą". Peter jako szczur podmienił medaliony podczas zamieszania z Remusem, Marleną i Averym, a Lena stała się członkinią patronatu Greybacka (tak jak mówił Isaac w 25 i 28), patronatu-beta, bliźniaczego z patronatem Trevora Monroe. Podczas otwarcia medalionu Lily, jako Pani wszystkich medalionów, zniszczyła kopię Greybacka i "uwolniła" Marlenę i Aleka, ale zarazem zrzekła się praw do medalionu na rzecz Aleka, który teraz jest Panem wszystkich medalionów i zarazem Patronem wszystkich, a więc panuje nad Jo, Lily, Isaakiem, Tonym itp.
Alec od początku miał oryginalny medalion, ten który Lukrecja Prewett wykradła i dała Ethanowi. To on zabił matkę Lily, w celu zdobycia oryginalnego medalionu, który rządził wszystkimi kopiami (w tym kopią Greybacka, z której Alec został przemieniony w zmiennego). Miał jednak problemy z oryginałem podobnej natury jak np. problemy Voldemorta z HP z Czarną Różdżką. Lily była Panią Medalionu, dlatego zaplanował zasadzkę: podmienił atrapę-medalionu Jo w liście na kopię Greybacka i sprawił, że była "tykającą bombą". Peter jako szczur podmienił medaliony podczas zamieszania z Remusem, Marleną i Averym, a Lena stała się członkinią patronatu Greybacka (tak jak mówił Isaac w 25 i 28), patronatu-beta, bliźniaczego z patronatem Trevora Monroe. Podczas otwarcia medalionu Lily, jako Pani wszystkich medalionów, zniszczyła kopię Greybacka i "uwolniła" Marlenę i Aleka, ale zarazem zrzekła się praw do medalionu na rzecz Aleka, który teraz jest Panem wszystkich medalionów i zarazem Patronem wszystkich, a więc panuje nad Jo, Lily, Isaakiem, Tonym itp.
A więc wiemy, że:
- James naprawdę NIE MA uczuć do Mary, tak jak mówił, a Mary wcale nie ma aż takiej obsesji na jego punkcie. Po prostu chce ocalić mu życie - jednak na pewno go kocha;
- Dorian (przynajmniej oficjalnie), tak jak zresztą mówił James, wcale nie czuje nic do Lily, a jedynie próbuje zaciągnąc ją na czarną stronę, jak umówił się z Mary i z Alekiem;
- Mary, Dorian i Alec chcą, żeby Lily przeszła na ciemną stronę, bo wtedy wypełni się przepowiednia, James zostawi ją w spokoju, a Alec będzie miał pełną liste osób do zabicia itp. itd.;
- przepowiednia Mary jest rozwinięciem przepowiedni z 25 rozdziału i jest jak najbardziej kanonową przepowiednią, którą potem uściśli Sybilla Trelawnej w znanej nam przepowiedni o Harrym. Mary słusznie uznała Lily za Siódmą, a broń, którą ma pokonać Voldemorta i która przy okazji doprowadzi Jamesa do śmierci, to oczywiście jej syn :D.
No i to jest stan wiedzy, z którym się zacznie Trójeczka :D. Wiem, że to przyprawia o niezły wstrząs mózgu, ale mam nadzieję, że to wszystko nabierze rumieńców i sensu, kiedy znajdzie zastosowanie i roziwnięcie w dalszych rozdziałach. Zapowiadam już teraz, że jeśli pierwsza część wprowadzała nas do całego tego bagna i poznawaliśmy bohaterów, a druga przyniosła sekrety i odpowiedzi, to trzecia zajmie się przede wszystkich poukładaniem tego w chronologiczny ciąg, a więc poznamy przeszłośc bohaterów, którzy upadli (lekcje oklumencji Snape'a i Jo, no i jej wspomnienia; powrót Tony'ego; więcej Isaaka, którego termin pocałunku przypada na rozdział 37, a egzekucji na 42; integracja Lily i Syriusza, którego będzie dużo w ogóle - bo ma teraz sprawę z Regulusem, rodziców w separacji, poza tym dowiemy się o co chodzi z żoną Liama i nim, no i - co chyba trochę ciekawsze - Syriusz po raz pierwszy w HzTLu będzie tak naprawdę, seriously ZAKOCHANY; poza tym historia upadku Doriana Chamberlaina; trochę Aleka, Colette, Petera; a przede wszystkim - ciemna strona Jamesa Pottera, który po prostu wyłączy na kilka rozdziałów człowieczeństwo i będzie zimnym draniem). Częśc jest skumulowana w tylko trzy tygodnie, kończy ją wyjazd do Włoch, do Akademii Weneckiej, rozwiązanie sprayw Phila, poznanie Sereny i słynnego Jesse'ego van Weerta -kuzyna Jamesa. W 42 odpowiemy też na wszytskie pytania, które jeszcze zostały (biwak we Flers, kto jest ojcem dziecka Sereny, kto zabił Phila van Weerta, kto jest zły, a kto dobry, a kto zakochany).
Równo z 29.4 wszystkie spoilery, jakie mam powrzucane do kart się przeterminowały, wiec przez najbliższe kilka dni chciałabym pododawać tu nowe, nieco podrasowane karty postaci, karty par, wspomniane przeze mnie karty wydarzeń, no i obiecywany spis postaci epizodycznych i podsumowania dwóch części. HzTL2 jeszcze dzisiaj zostanie załadowana w wersji pdf do pobrania (800 stron. Wiecie, do ostatniej chwili zastanawiałam się, czy pobije mój podręcznik do biologii z tą drugą częścią. Ale się nie udało ;/, bo podręcznik ma 1100 bez indeksu i spisu rycin), potem załaduje jeszcze raz wersję poprawioną, ale to poootem. Chciałabym też ogarnąć tę nieszczęsną pierwszą część, a przynajmniej sceny Jily w tej pierwszej części, bo od czegoś trzeba zacząć. Czytam teraz od nowa HP i na marginesach pisze moje cenne spostrzeżenia ołówkiem - polecam taki maratonik, wyobraźnia szaleje!
Skomciam jak tylko przeczytam, promise! <3
OdpowiedzUsuń~Ar :3
No dobra, pora wziąć się za skomcianie Furii i całej drugiej części, tak jak obiecałam. Przy okazji proszę o wyrozumiałość, dawno nie pisałam komentarzy, więc może być jeszcze bardziej nieskładnie, pomieszanie i chaotycznie niż kiedyś (a raczej będzie na pewno, bo już teraz widzę, że idzie mi średnio xD). Anyway, let's do this!
UsuńPo przeczytaniu "ciurkiem" całej drugiej części mogę bez wahania powiedzieć, że lepszego ficzka w blogosferze jeszcze nie widziałam. Po pierwsze kooooocham Twój styl, kocham to, jak poplątaną i ciekawą fabułę ma hztl, kocham to, że nic tutaj nie jest czarno-białe. Wszyscy bohaterowie mają jakieś problemy, nikt nie jest w stu procentach idealny, każdy ma coś z uszami, co jest dość miłą odmianą od powszechnego schematu chociażby idealnego Jamesa, który jest niewinny, uroczy i dobry aż do porzygu.
Skoro już przy Jamesie jesteśmy, to muszę powiedzieć przy okazji o tym, jak bardzo kooooochaaam Jamesa, Lily i całą relację Jily. Co prawda często miałam takie "Boże, jacy wy oboje jesteście głupi", ale przynajmniej nie jest nudno, cukierkowo i słodziaśnie, nie ma też raczej za wielu schematów, a to sobie cenię. Idealnie widać to, że oboje nie są specjalnie gotowi na bycie razem, oboje muszą sobie pewne rzeczy poukładać w głowach i ogólnie - potrzebują się ogarnąć, zanim będą w stanie normalnie razem funkcjonować.
I tak, Jily kocham, ale za Doriuszem jakoś za bardzo nie przepadam, a jeszcze bardziej nie lubię Dorcas. Nie umiem nawet za bardzo wytłumaczyć, czemu jej nie lubię, tak po prostu jest i tyle. W sumie podobnie mam z Emmeliną. Obie mnie irytują, ale obu mi żal - Emmy przez tą bulimię i Dor przez śmierć Calliope (tak btw to WOW, nie spodziewałam się, że to May! Stawiałam, tbh, na Aleka. W sumie w obu przypadkach, ale o tym później), ale poza tym to w sumie same pakują się w kłopoty, a potem płaczą i jęczą, jakie to biedne.
Za to lubię Hestię, o czym już chyba pisałam. Jest dziwna, to fakt, ale przez tą swoją "inność" jest właśnie bardzo ciekawa i przyjemna w odbiorze, a jej sytuacja (chociaż bardzo pogmatwana i godna współczucia) sprawia, że z jeszcze większą przyjemnością czyta się jej fragmenty. No i trio James-Syriusz-Hestia to moje nowe brotp, ich wspólne fragmenty są świetne <3
Ok, powiem jeszcze tylko o Jo, Jordanie i JOrdanie i może przestanę się rozwodzić nad każdą jedną postacią, bo to zajmie zdecydowanie za dużo (a przecież jeszcze kom do Furii!). Więc tak, kocham Jo i Jordana, drugie opkowe OTP (co z tego, że OTP w teorii ma się jedno. Czy w ogóle KTOKOLWIEK ma jedno OTP?). Uwielbiam fakt, że Jo została takim małym nerdem, że Jordan to w sumie taki nerd. Razem tworzą taką uroczą nerdowską parkę. Kocham urocze nerdowskie parki. Jakoś specjalnie chyba na ich temat nie będę się rozgadywać, bo tu jest podobnie jak z Emmą i Dor, tylko uczucia są przeciwne - Emmy i Dor nie lubię bo tak, a Jo i Jordana lubię bo tak i już. Nie wiem, czy w ogóle da się nie lubić Jordana. Nie lubić Jordana to jak nie lubić uroczych szczeniaczków i czekolady.
UsuńCo jeszcze... Peter! Sama nie wierzę, że to piszę, a i piszę z pewnym trudem i wstrętem do samej siebie. Otóż, i można mnie pożreć żywcem, póki co czuję do Petera niepokojącą sympatię. Ot, po prostu, na razie nie zrobił nic, czym zasłużyłby sobie na moją antypatię i wzgardę, a jego relacja z Gretą jest urocze. Jestem pewna, że moment znienawidzenia go (przynajmniej tego hztlowego, bo tego normalnego nienawidzę od zawsze i na zawsze, amen) jeszcze przede mną i, mówiąc szczerze, nie mogę się tego doczekać xD Na razie jest za sympatyczny, na razie go lubię... co jest niedopuszczalne, więc proszę o szybkie ujawnienie Pete'a jako Tego Złego, bo lubić go nie mogę i kropka.
Chciałam już przejść do Furii, ale przypomniałam sobie o naszej kochanej McDziwce, o której to wspomnieć muszę, bo w innym wypadku spotkałby mnie dożywotni dyshonor i potępienie (chociaż to już mi grozi, zważywszy na to, co powiedziałam o Peterze). W każdym opie, książce czy serialu jest jakaś postać, której nienawidzę całym mym serduszkiem i jestectwem (poza Luciferem. Tam żywię co najwyżej lekką urazę do Charlotte, ale Lucifer to specyficzny serial, w którym kocham niemal wszystkie postacie) i w HzTLu taką postacią jest właśnie Mary. Serio, ta to tylko kręci, mąci, jest suką i ma jakąś obsesję na punkcie Jamesa. Niby nie jest takim typowym czarnym charakterem (przynajmniej na aktualny stan mojej wiedzy, obejmujący jak na razie zakres do 29.3. Tak, zaczęłam pisać koma zanim przeczytałam 29.4, bo uznałam, że ostatnią część Furii skomentuję
bardziej na bieżąco), ale i tak – życzę jej jak najgorzej, niech się utopi, spali, whatever. Byle tylko zniknęła.
UsuńNo to przechodzę do Furii, bo chyba w kwestii drugiej części powiedziałam już wszystko, co mi na serduszku leżało, a całą resztę moich „żali” i innych takich wyrażę już przy okazji Furii.
Zacznę może od zabójstw – serio nie podejrzewałam, że to Seth i May. Serio, podczas czytania rozdziału myślałam raczej, że to może Alec. Mówili na niego tyfon, miał tatuaż z czarnym wilkiem/szakalem, więc ta gadka o czarnym wilkołaku... No jakoś tak, wniosek nasunął się sam (chociaż faktycznie, to, że czarny wilkołak był ojcem Deana trochę przekreśliło Aleca, chyba). W ogóle to te wszystkie brudy Setha Pottera... Ała. Co prawda za dużo o nim nie było (przynajmniej w drugiej części xD), ale nie podejrzewałabym ojca Jamesa o takie rzeczy. Zdrady, zabójstwo, mieszanie w głowie własnej córce et cetera, et cetera... No nie powiem, zaskoczyłaś mnie tym.
Isaac, oj mój biedny Issac. Niby przeczuwałam, że to się tak skończy, ale jednak mi smutno :c (no chyba, że gdzieś w 29.4 jest jego wielki ratunek. Nie wiem, jestem dopiero na trzecim fragmencie, który mi o Isaacu jakby „przypomniał” jeśli chodzi o mój komentarz).
Od tego momentu komentuję właściwie na bieżąco, po fragmencie, coby nam wszystkim było się łatwiej połapać.
#26 What. The. Fuck. Tylko tak mogę skomentować zakończenie fragment 26. Robi się coraz mroczniej i bardziej złowrogo, interesujące. W ogóle cały ten rozdział jest mroczny i w sumie nie wiem, czy się cieszę, czy nie. No, zawsze to jakaś odmiana od rozdziałów, w których jedynym problemem były sprawy sercowe bohaterów (co też nie jest złe, lubię to ich tańczenie wokół siebie).
Zastanawiałam się, co mogę powiedzieć o #27, ale chyba nic za bardzo produktywnego z siebie nie wycisnę, bo poza tym, że każda z naszych kochanym gryfonek pominęła część prawdy nic przełomowego się nie wydarzyło. Tak więc powiem tylko, że Lily nie ma racji, wcale nie jest im najlepiej na „platonicznej stopie”, ale w sumie to nadal uważam, że oboje jeszcze nie dorośli do bycia razem. Ok, next!
#28 O kurde, Luuuupiiiin, co ty robisz ;-; Nigdy nie lubiłam tej całej Bree, od początku coś było z nią nie tak, a teraz, skoro już wiadomo, że jest zła to nie lubię jej jeszcze bardziej. Swoją drogą, zastanawiam się, czy dobrze myślę i ona jest jedną z osób, które pracują dla tego całego Szakala, ale to by chyba oznaczało, że Marlena też? W ogóle sporo tutaj złych i nikczemnych postaci, ale to w sumie jest dla mnie plus.
Usuń[Tak by the way chciałam jeszcze powiedzieć, że nie za bardzo przepadam za Twoją Alicją, ale mi to wcześniej umknęło. To kolejna postać, która u Ciebie wyłamuje się z typowego schematu, co z jednej strony się ceni, ale z drugiej... No, sympatyczna to ona nie jest, a z tego co widzę jest też całkiem zła (co tylko sprawia, że zastanawiam się, czy się „nawróci”, skoro kanonicznie nie było po stronie Voldka, a wręcz pomagała Potterom, jeśli mnie pamięć nie myli. Z resztą to samo Marley – o ile ona w ogóle jest „zła”, bo coś ciężko mi w to uwierzyć, ale wszystko na to wskazuje)]
#29 Na wejściu już dostajemy potwierdzenie tego, że Mary robi u Szakala, uroczo. Ech, czemu ona nie może zwyczajnie umrzeć i dać wszystkim spokoju zamiast włóczyć się po jakiś spotkaniach z przeróżnymi ciemnymi typami? W ogóle to sporo czarnych bohaterów ma nazwy jakiś psowatych zwierzątek tudzież innych likantropów. Hm, czy to już sprawa dla Animalsów? :P O, fajnie, do wesołej szakalowej rodzinki należy też Dorian? Gosh, czy Ty tam zbierasz wszystkich, których nie lubię? XD
A tak na poważnie, to ten rozdział to serio jazda bez trzymanki. Co chwila mamroczę do siebie jakieś ciche „o kurwa” albo „ja pierdole”. Serio, już nawet psy sobie ode mnie poszły, a to coś znaczy.
Czy wszyscy tam wszystkich traktują obliviate? Czy w ogóle jest tam ktoś, ktokolwiek!, kto nie miał ani razu modyfikowanej pamięci?
#30 Mary ma dar widzenia przyszłości? No, mówiąc szczerze to się tego nie spodziewałam (mam wrażenie, że to wyrażenie pada w tym komie o wiele za często xD), chociaż w sumie to pasuje do jakieś „ezoterycznej tajemnicy”.
O matko, Mary McDonald ma SUMIENIE?! Które w dodatku ją PORUSZYŁO?! To jest chyba największy szok w moim życiu, nie wiem, jak to przeżyję, serio.
Wait whaaaaaat?! Nawet, jeśli nie lubiłam Doriana, to nie podejrzewałam, że jest Śmierciożercą, może co najwyżej poplecznikiem Szakala, a tu proszę. Niby od pierwszej jego sceny w tej części rozdziału było to dość oczywiste, ale pomińmy ten fakt. I jeszcze Finn... No kurde, co oni?! Niby przyjaciele Jamesa, a pracują dla Voldka? Egh, go kill yourself, Dorian. Też nie rozumiem, jak on mógł być z Lily, a i tak walczyć po stronie największych fanatyków i przeciwników mugolaków? Nie lubię tego chłopa coraz bardziej i bardziej, z rozdziału na rozdział, serio.
UsuńHm, tak się teraz zastanawiam, czy kanoniczna przepowiednia nie kłóci się z tą Mary? Oczywiście mogę się mylić, i to jest dość prawdopodobne, bo HP czytałam ostatnio jakieś... dwa lata temu, więc już dużo nie pamiętam. Jeśli nie mam racji to mnie popraw, nie chcę żyć w niewiedzy! XD
Czyli to jest ta ezoteryczna tajemnica? Przepowiednia, że James zginie przez Lily? Hm, w sumie to nie wiem, co powiedzieć. Z jednej strony serio oczekiwałam, że to raczej coś, co zrobił James albo ktoś z jego rodziny, a z drugiej w sumie nie pasowało mi, żeby James np. kogoś zabił (i chyba miałam rację, chociaż nadal nie wiemy, kto zabił Phila). Podsumowując – nieźle mnie zaskoczyłaś. Mary przewidująca przyszłość i przepowiednia o śmierci Jamesa była chyba ostatnim, czego mogłam się spodziewać.
Swoją drogą, teraz darzę Mary jeszcze większą nienawiścią. Niby rozumiem, że była przerażona tym, co się dzieje, swoją rolą, próbowała chroniś Jamesa... Ale jednak pokazała przy tym, jak bardzo egoistyczna jest. No i ciągle jest suką, co jest głównym powodem mojego braku sympatii.
Chwila, bo nie wiem, czy dobrze zrozumiałam. Alec jest Szakalem? W sumie brzmi logicznie, ten tatuaż musi mieć jakieś odniesienie do czegokolwiek xD Wcześniej myślałam, że chodzi o Czarnego Wilkołaka, ale skoro nim był Seth, to nasz kochany Alec musi mieć jakąś inną, niezwykle ważną funkcję w tym całym galimatiasie.
Hm, w sumie to aktualnie nie wiem, czy to, co czytam wpływa na korzyć Mary czy wręcz odwrotnie – ogarnęła, że coś jest nie tak z Alekiem, że „przypadkiem” dała się wciągnąć na złą stronę barykady, a zrobiła to wszystko w, powiedzmy, trosce o Jamesa, co poniekąd łagodzi jej winy. Jednak pozostaje to, że wstąpiła do Legionów Szakala, cały czas knuła jakieś intrygi, sabotowała wszystko i była zwyczajnie suką, co z kolei sprawia, że po prostu nie mogę jej znieść.
O, czyli miałam rację, że Alec to Szakal. Good to know, chociaż raz moje podejrzenia się sprawdziły xD Plus dla Mary, że chciała go wydać. Dorian, go fuck yourself, plz.
#31 Mówiąc szczerze, to mój mózg jest już chyba przeładowany. Przyjmuję za dużo informacji naraz, ot co! No ale obiecałam sobie, że skończę ten rozdział i zostawię piękny, długi komentarz do końca tygodnia, więc w sumie od dwóch dni nie robię prawie nic poza czytaniem, dlatego proszę o wybaczenie, ale słów mi już brakuje. O Alecu nic nowego powiedzieć nie mogę, nie lubię dziada (bo mi skazał na śmierć Isaaca i chce wszystkich pozabijać, a poza tym jest psychopatą i powienien już dawno zostać zamknięty w psychiatryku) i mam nadzieję, że zginie gdzieś po drodze razem z Mary.
No i wreszcie poznajemy byłą żonę Liama! Zastanawiam się, czemu hztl jest pełen takich psychopatów. Tłumacz się, Abi! (W sumie to nawet lubię tą ilość pojebanych postaci. Przynajmniej jest ciekawie.)
[Swoją drogą uciekła ci gdzieś jedna cyferka. Po #31 od razu jest #33. To tak bajdełej]
#33 (albo #32) Dobra, dziękuję bardzo, już nie lubię Petera. Kolejny w szeregach Szakala... jeszcze może te całe Piękności w 90% po spotkaniach swojego żałosnego klubiku biegną pić herbatkę z poplecznikami Voldemorta, hę?
UsuńCooo, Luthien TEŻ pracuje dla Aleca?! UGH, ABI! Może specjalnie mi na nie nie zależy, ale miło by było, gdyby chociaż raz Lily i Jo nie miały pod górkę ;-; (tylko mi teraz nie mów, że jeszcze Jo jest całkowicie za Voldkiem i pracuje dla Aleca, bo się chyba powieszę. Ofc, od początku było mówione, że ma szkolić nowych Śmierciożerców, ale jak na razie jakoś specjalnie się chyba z tego nie wywiązywała, a przynajmniej nie było to wspominane w dwójce). Swoją drogą, ciekawa jestem jak Alec zamierza przekabacić Lily na Ciemną Stronę Mocy i jak ona się z tego wyplącze.
A, czyli tak przekabaci ją na swoją stronę. Sprytne, okrutne i w ogóle to niech go ktoś zabije (razem z McDziwką i Peterem, proszę), bo już zaczyna mi działać na nerwy.
#34 (tudzież #33) Jedyne, co powiem na ten temat, to soczyste, wielkie O KURWA. No serio, O KURWA. To tyle, tylko tyle mogę powiedzieć. I może jeszcze „Biedna Jo, biendy Jordan, biedny Jordan” :c
Skończyłam po jakiś trzech tygodniach i z jednej strony się z tego cieszę, bo w sumie to BARDZO chciałam poznać już te wszystkie tajemnice i w ogóle, ale z drugiej... CO JA TERAZ ZROBIĘ ZE SWOIM ŻYCIEM?! (Hm, może, na przykład, zajmę się tym, czym powinnam, zamiast całe dnie czytać? Ta, kogo ja oszukuję. Będę siedziała i oglądała jakiś serial, może zrobię rewatcha Lucka albo Przyjaciół... Good idea) Po tym całym maratoniku z tym opem (swoją drogą – tą część rozdziału czytałam w sumie przez półtora dnia, a cały rozdział zajął mi czas od poniedziałku, gdzie w poniedziałek serio nie ruszałam się sprzed kompa i połknęłam pierwsze dwie części) mogę powiedzieć tylko jedno – podziwiam cię, kocham i uwielbiam. Tak serio serio. Dziękuję za stworzenie czegoś tak genialnego jak hztl, nigdy nie przestawaj! Nawet, gdybyś miała wrażenie, że mało osób to czyta i nie warto, nie przestawaj, bo WARTO! Gdy Hogwart z Tamtych Lat raz wejdzie do głowy, to już niej nie wyjdzie, mówię ci. Teoretycznie „zapomniałam” o nim na jakieś 10 miesięcy (za co baaaaardzo przepraszam, nie wiem, jak to się stało :< Ale obiecuję, że Ci to wynagrodzę!), ale gdy tylko zaczęłam czytać to zakochałam się na nowo, nie tylko w Twoim fanficku, ale i w Jily. I za to też Ci bardzo dziękuję.
Dobra, żeby już nie przedłużać tego i tak horrendelnie długiego koma (3,5 strony w wordzie, dumna z siebie jestem):
Pozdrawiam i wysyłam tonę miłości,
Wierna na zawsze, Ar
Ar.
UsuńNie mogę się otrząsnąć.
Po prostu...
<33333333
Yyyy.... Aaaaa.... Okeeeej.... !!!!! Kaszka manna xD
OdpowiedzUsuńNie, naprawdę potrzebuję dłuższej chwili żeby poskładać to do kupy. Rozdział mimo, że długi to dodatkowo mi się wydłużył o przerwy, które musiałam zrobić w trakcie czytania, bo po prostu ciężko jest ogarnąć taki nadmiar informacji naraz! Szczerze póki co ideę Patronatów, kopii medalionów i kto do którego należy ciężko zrozumieć, ale ważne, że ogólny zamysł w miarę kumam :) Naprawdę pełne ukłony za taką robotę! To jest coś co grzechem jest nie cenić. Szkoda, że mało akcji, ale coś czuję po spoilerach na kolejny sezon, że to cisza przed burzą :D
Pozdrawiam!
Hahaha wyobrażam sobie ;-; Bardzo przegadany rozdział, no ale tym razem - mam nadzieję - że ta gadka co nieco wniosła i rozjaśniła. Głównie dlatego tak ciężko się go pisało - układanie tego wszystkiego chronologicznie, pryzyczynowo-skutkowo, logicznie, strategiczne itp to trochę za bardzo lekcja matmy,a za mało pisania :D. Baaardzo ci dziękuję, za to że jesteś tutaj tak długo i że czekałaś :*. Jakbyś miała jakiekolwiek pytania, to wal śmiało, postaram się to wyjaśnić jeszcze raz :D.
UsuńPoooozdrawiamm <3
Mam wrażenie, że J.K. Rowling nie napisała książki o huncwotach kompletnie bez powodu. Dzięki temu każdy może stworzyć coś własnego. NApisać własną historię. Posmakować takiej magii Hogwartu... <3
OdpowiedzUsuńPrzyznam szczerze, że twoja wersja jest okropnie pokręcone, przyprawia o prawdziwy zawrót głowy, sprawia, że się chce śmiać płakać i czasem Tex złościć. Czytałam to tak długo jak jeszcze żadną notkę. Poznałam w końcu Mary. No i faktycznie...trochę ją zrozumiałam. Dziękuję ci za te wszystkie przytoczone cytaty z poprzednich rozdziałów, bo inaczej bardzo trudno byłoby mi poczuć ten klimat. Alek przewyższył rozumem nawet samą Mary, która wcześniej wydawała się kimś niezwyciężonym w swych intryach. Jeśli chodzi o Lily i Jamesa...Boże jak ja kocham u ciebie wątek Jily. Uwielbiam wręcz. I czekam, i czekam na to, aż ich relacja przestanie być taka skomplikowana. Po prostu będą razem.
Droga, Abigail liczę na ciebie. Widzę po twoim stylu pisania, po pomysłach...po tym wszystkim, że osiągnęłaś naprawdę coś wielkiego. Nie wiem czy chciałabyś zostać pisarką (ja osobiście chciałabym nią zostać) ale jeśli kiedyś przyjdzie ci do głowy jakiś swietny pomysł podczas spaceru, brania prysznica, snu czy czegokolwiek innego wykorzystaj go.
Od dzisiaj będę się podpisywala AT, bo zauważyłam, że tych A jest zdecydowanie zbyt dużo.
Na koniec wybacz, jeśli coś źle zrozumiałam w notce i chciałabym ci Cię poprosić, abyś poleciła mi parę dobrych książek.
AT (wcześniej A)
O rany...wybacz za te wszystkie błędy w mojej wypowiedzi (językowe itp.). Jestem ledwo przytomna.
UsuńAT
Kochana AT~
UsuńWyobrazam sobie, jak bardzo cała "Furia" musi przytłaczać, bo mnie też przytłoczyła podczas pisania, a przecież chodziła mi po głowie kilka ładnych miesięcy, ba!, nawet lat. MM na tle konkurencji wychodzi na lipną intygantkę, ale zwązywszy na to, że ma fory i widzi w głowie przyszłość... to, no cóż, w ogóle byłaby chyba kiepska w te klocki xD.
W sumie tak się porobiło, że teraz Jily wydaje się czymś bardzo odległym, ale niekoniecznie tak będzie ;>. No jasne, staną się parą dopiero na końcu tego opa (czyli jakoś tuż przed moją śmiercią, bo dopiero jak ukończę tego tasiemnca moje życie będzie kompletne xD), ale będzie jeszcze duuużo takich przystanków jak ten, który mieli w ostatnich rozdziałach.
Dziękuję ci za przemiły komentarz i budujące słowa, jesteś niezastąpiona <3. Co do książek... nie wiem dokładnie, gdzie uderzyć, ale ja osobiście zakochałam się w Kolekcji Romantycznej, która jest teraz wpuszcozna do kiosków (Austen, Bronte, te klimaty), ostatnio zakochałam się w "Z dala od zgiełku" Hardy'ego, poza tym kiążki Marqueza, i oprócz DiU, Emmy oraz RiR warto przeczytać mniej znane "Perswazje" Austen. Jeśli chodzi o coś mniej klasycznego, to polubiłam też hisoryczne sagi Elżbiety Cherezińskiej... odkrywam też na nowo twórczość C.S.Lewisa, jego pozycje poza "Narnią"... to chyba tyle :D. Ja niestety ostatnio mam dużo mniej czasu na fikcję i wgłębiam się w literacki świat jedynie podręcznika z biologii ;x. Przy Ewce Gutowskiej sam Tolkien wysiada...
TaK se myślę, że okropny ze mnie czytelnik, taki trochę pizdokleszcz. Tak dawno nie pisałam żadnego komentarza, że aż nie jestem pewien a czy to jeszczę umiem xd ej, ale serio rozdział jest perfect. Pierwsza rzecz- Dorian- w sumie lubiłam kolesia i trochę żal, że przeszedł na ciemną stronę mocy. Mam nadzieje, ze poznany jego powody :/
OdpowiedzUsuńPo drugie- ten Alec to niezły psychopata, serio. Niby taki spoko i wgl, ale w sumie taki chujek trochę z niego. Ale żeby nie było- od początku wiedziałm, że jest zły.
Po trzecie- moja Emmie <3 Heh, ale się porobiło z nią i z Paulem. W sumie to nie wiem kogo bardziej wolę- Paula czy Chasa... zawsze mogą żyć w trójkącie.
Po czwarte- Mary to idiotka. Nie zasługuje na Jamesa. I wgl jakim prawem zataja przepowiednie przed Lily? Ale ogólnie żal mi troche Jamesa :/ biedny chłopak, tak wszystko się na niego zwliło...
Po piąte- dar Mary. Nie miałam pojęcia, że to jest ich tajemnica. Nie wpadłabym na to, Abby. Serio. Okej, rozumiem poważna sprawa i te sprawy, ale żeby od razu wieczysta przysięga?ja bym się w życiu na to nie zdecydowała...
Nie wiem czy napisałam wszystko, co chciałam. Ogólnie to rozdział fajny, miły i przyjemny. Podobał mi się bardzo, jeden z lepszych tak mysle.
Tak ogólnie to co tam u ciebie? Jak mijają wakacje?
Stara Wiatr (W.), teraz Anabelle ( w skrócie Ana.)
Pozdrawiam serdecznie ;*
Wiatruś! <333333333
UsuńJak ja cię dawno nie widziałam, aż się łezka w oku kręci ;c.
Powody Doriana poznamy, ale nie sądzę, że jest z tego jakaś wielka tajemnica... małe pranie mózgu, naiwność i skrzywiony światopogląd to dość niebezpieczne składniki, jeśli chce się pozostać dobrym ciastkiem. Ummm, zabrzmiało dziwnie.
Oj, bardzo psychopata ;>.
Cieszę się bardzo, że udało mi się kogoś tutaj zaskoczyć... obaawiałam się, że albo będzie przewidywalnei i źle, albo przekombinuję, i jeszcze gorzej... ale tutaj chyba i tak robi się powoli PLL, hehe.
Moje wakacje... heh, to pytanie sens jeszcze miało mieiąc temu, ale chyba od lipca za wiele się nie zmieniło, bo mam wrażenie, że sierpień to był jaki weekend. Zabrzmię na psychopatkę pokroju Aleka, ale jakoś nie szkoda mi tych wakacji... prowadziłam pustelnicze życie w swoim pokoju, u nas codziennie lało, grzmiało, wiało, a na plazy jedynie 60+ ewentualnie 9-. A w niedzilę opuszczam moja pipidówę i odjeżdżam Expressem Hogwart - no, prawie, przewozami regionalnymi xD - do internatu. Normalnie adrenalinka jakbym serio jechać magii się uczyła ;>. Hahahah, a tobei jak minęło?
Kc, mała :*
Abby
Wow. Abi jesteś geniuszem <33 Nie wierzę, że można tak pisać, nie będąc zawodową pisarką, tylko pozazdrościć ;** Cieszę się, że Marlena jest ,,wolna’’, ale kurdeee co tu się porobiło… Emma i Paul hmmm, szczerze powiedziawszy bardziej podoba mi się to połączenie niż Emmy i Chase’a . Ale nie mogę przeżyć wyroku Isaaca, gdzieś w głębi serca traktowałam go, jako brata Lily. Przyznam się bez bicia, że kiedyś ich shippowałam :D No i Jo, kurczę strasznie mi jej szkoda, przecież Isaac był jej przyjacielem od dzieciństwa, byli niemalże jak przyszywane rodzeństwo. Już nawet mówię o nim w czasie przeszłym ;( *płacze* Mam nadzieje, że Jo i Lily będą się wzajemnie wspierały, bo jakby nie było zostały z tym całym bagnem same, nie licząc oczywiście Toniego, który jeśli niczego nie pomyliłam jest nadal w szpitalu psychiatrycznym, także tego… Teraz sprawa Mary, niby powinnam jej współczuć i zrozumieć, ale ani trochę jej nie rozumiem. Nie rozumiem jak można być taką suką, jak niszczyć wszystko i wszystkich byle osiągnąć to, na czym jej w danym momencie zależy. Dobra. Kumam, że ma jakąś obsesje na punkcie Jamesa, ale jestem pewna, że gdyby go kochała to, by inaczej postępowała. No sorry. Przyznam ci się Abi, że nie spodziewałam się, co będzie tą ezoteryczną tajemnicą. Myślałam, że chodzi o coś zupełnie innego, a tu proszę-zaskoczyłaś mnie po raz kolejny w pozytywnym znaczeniu tego słowa. A wracając z powrotem do Mary nie potrafię zrozumieć tego, w jaki sposób traktuje Lily. *Po raz kolejny załamuje ręce* I teraz czas na Doriana ;D Po raz kolejny ukłony w twoją stronę, Dorian-śmierciożerca *oklaski* nie domyśliłabym się, gdyby nie spoilery. Zawsze sprawiał wrażenie opiekuńczego i kochającego faceta. Ale cóż pozory mylą. Gdzieś w głębi serca mam nadzieje, że miał ku temu powody. I liczę na jakieś scenki Lorian ;* Bo nie powiem, lubię gościa i jakoś nie przeszkadza mi to, że jest na usługach Voldemorta. Tak jak wcześniej mówiłam moja naiwność i serduszko liczą na to, że ma ku temu powody.. I mam jeszcze pytanko. Czy ten związek Doriana i Lily w 6 klasie odnosi się do jego czy jej klasy? Btw. Alec Mason to jest pieprzony geniusz zła. Wszystko to jak sobie zaplanował jest GENIALNE. Do tego chce wciągnąć Lily i Jo w szeregi Voldemorta. Bardzo ciekawi mnie ten wątek i to czy James się o tym dowie, jeśli się dowie.
OdpowiedzUsuńJeszcze raz ukłony w twoją stronę, muszę ci powiedzieć, że ogarnęłam wszystko, mimo iż czytałam to o 12 w nocy… także ze mną nie jest tak źle. Jedyne co jeszcze dodam to, że życzę duuuuużo weny ;**, bo domyślam się, że twoja głowa jest nieco ,,przegrzana ;D wybacz za moją chaotyczność, ale jestem chora i nie ogarniam za wiele. Buźki <33
~Mimi
Blogspot pochłonął mój komentarz.
OdpowiedzUsuńPodejście nr 2
Hej,
dawno mnie tu nie było, mam nadzieję, że mnie jeszcze pamiętasz.
Nie komentowałam poprzedniego rozdziału, wybacz. Mogę powiedzieć tylko, że był świetny, jak zawsze, scena Jily przeurocza, James rozwalił system, szkoda mi Isaaka [Kurczaki, lubiłam gościa, a poza tym zaczęłam ogl Teen Wolfa, więc jakoś mi się tak kojarzy. ( Kij z tym, że jestem daleko, daleko w tyle, normalnie w ciemnym lesie.)]
Ten rozdział jeszcze bardziej genialny niż zawsze.
,,Mary McDonald - a może jednak każda zołza posiada ludzkie oblicze?" tak to odpowiednio odzwierciedla część tego rozdziału. Studium charakteru Mary, czytanie tego okazało się niezwykłym przeżyciem. Teraz kiedy wiemy, co nią kierowało, mogę się pokusić o stwierdzenie, że ją polubiłam. Niezpodziewalam się daru, czyli podstawy ezoterycznej tajemnicy. Te wstawki z poprzednich rozdziałów są świetne, bo możemy w pełni zrozumieć niektóre sytuacje.
Teraz Dorian. ON ŚMIERCIOŻERCĄ? Niespodziewana się, nadal co nie znoszę, ale teraz przynajmniej ma jakoś głębię.
Myślałam, że Mary to mistrzyni zbrodni, ale Alec powalił mnie na kolana. Nie mogę wyjść z podziwu jakie to wszystko spójne. Szykują się niezłe kłopoty...
Lily jest tą Siódmą z Patronatu, która ma się przyczynić do pokonania Voldemorta, prawda? Gdy sobie uświadomiłam, że Harry jest tą bronią, jakoś tak nie mogłam się przestać chichrać, patrząc na to, że wszyscy myślą, że to nie wiadomo jaką broń.
Pozdrawiam
~ (ponownie) U.P.Z.K.C.N
Przeczytałam! Trochę boli głowa, dużo informacji!! Bardzo bym chciała (napiszę to w takim banalnym skrócie) żeby Lily, kiedy faktycznie zaczną się niebezpieczne szantaże w jej kierunku (jeśli będą oczywiście), zachowała się jak należy, żeby nie dała się porwać swojej dumie i nie robiła głupot, bo będzie się jej wydawać, że to jedyna "słuszna" opcja. Nie wiem, czy ktoś zrozumie o co mi chodzi (haha). Trochę chodzi mi o to, że w tej historii jest tyle intryg, podstępów, że już ciężko mówić, o byciu dobrym lub złym. Każda postać obojętnie jaką obrała drogę, ma coś na sumieniu. I to akurat jest niesamowite w Twoim opowiadaniu, że nie ma rzeczy czarno-białych. I chciałabym (tak bardzo!) żeby Lily była o jeden krok mądrzejsza. W każdym razie dziękuję za rozdział i do kolejnego przeczytania!
OdpowiedzUsuńWow. Ten rozdział po prostu rozłożył mnie na łopatki. Jeśli po ostatnim wpisie myślałam, że coś już rozumiem, tak teraz okazało się, że połowa z moich myśli okazała się błędna. Cieszę się bardzo, że w końcu pojawiło się wytłumaczenie wszystkiego :) do tej pory uważałam Mary za straszną, najgorszą osobę na świecie. Po lekturze tej notki zyskała wiele w moich oczach. Zdziwił mnie Dorian i Alek, teraz to ich najbardziej nie lubię. Mam nadzieję, że Lily nie da się złamać. Czekam na kontynuację i życzę dużo weny i więcej tak dobrych rozdziałów! Pozdrawiam ❤
OdpowiedzUsuńDrama
O mój Boże, jak mnie tu dawno nie było... Jak ja się stęskniłam za tymi manipulacjami, niedopowiedzeniami, balansowaniem na granicy prawdy i kłamstwa i przede wszystkim tymi tajemnicami. Obiecuję, że jutro napiszę tutaj porządny komentarz, który mam nadzieję zrekompensuje moją nieobecność ;)
OdpowiedzUsuńOkej, here I am.
UsuńZacznę od tego, co najbardziej mnie gnębi i nie jest to fakt, że Mary przepowiedziała śmierć Jamesa jeśli zwiąże się z Lily. Mam na myśli biednego Isaaca (który w sumie wcale nie jest taki biedny i niewinny). Zrobili z niego ofiarę i jednocześnie uczynili przykład. Geeez, Issac jest Jezusem! Bardziej grzesznym i dużo młodszym, ale moje metafory nigdy nie były w 100% trafione XD W każdym razie nikt nie zasługuje na pocałunek dementora! Nikt, może poza samym Voldemortem, ale do tego potrzebowałby duszy (zwłaszcza w jednym kawałku).
Dorian. Uhuhu... no tego się nie spodziewałam. Dorian-prefekt-Chamberlain Śmierciożercą. Dorian-Lily-Myśli-Że-Jestem-Świętszy-Od-Pottera-Chamberlain jest BEDBOJEM. Jestem ciekawa co dalej z tego wyniknie, bo strasznie mi się podoba to jak przedstawiasz podejście młodych do Voldemorta i tych jego "rewolucyjnych" idei. Rozumiem, że Dorian musiał mieć jakiś ważny powód, w końcu nie jest głupi; ba, raczej odebrałam, że jest okropnie inteligentny. Po tym finale spodziewam się tylko jeszcze lepszych tajemnic.
Mary widzi przyszłość! Mary McSuka jest teraz SuperMary McSuką. Pewnie każdy inny bohater książki, uznałby za swoją powinność ratowanie świata z takim "darem". Ewentualnie chciałby zniszczyć świat. A Mary ma zamiar ratować Jamesa i jednocześnie sama skorzystać. Faktycznie, gdyby nie metoda może byłoby to nawet heroiczne. Ale to ciągle Mary i pewnie jeszcze sporo namiesza.
Alec jest jeszcze gorszy niż wydawał się z opisów innych, co oznacza, że Jesse (na którego tak czekam) musi być jeszcze lepszy. Nie do końca wiem, w jakim sensie lepszy, ale lepszy.
No i biedna Emma! Użeranie się z rodziną jest nawet gorsze od Śmierciożerców!
Mam szczerą nadzieję, że ten komentarz ma jakikolwiek sens. Jeśli nie... może się połapiesz XD W każdym razie jestem przekonana, że trzecia część będzie równie dobra, a może nawet i lepsza. W końcu nie wszystkie tajemnice wyszły na jaw.
Życzę Ci dużo weny i równie dobrych ja teraz pomysłów ;)
Czy to już dzisiaj wybijają 4 lata? <33
OdpowiedzUsuńOmg omg omg omg jak głupio
OdpowiedzUsuńHej Abby... Tu Nelcia...
Strasznie mi wstyd za tę przerwę którą miałam od czytania i komentowania Twojego bloga, którym przecież wciąż żyję i wciąż uwielbiam.
Mam nadzieję, że dokopiesz się do tego komentarza mimo wszystko, że wciąż zaglądasz i patrzysz czy ktoś nie skomentował (nawet tak niewybaczalne istoty jak ja).
Nie mogę Cię przeprosić wystarczająco, chyba nawet rok maturalny i fakt, ze oto zaaplikowałam na studia za granicą nie są wystarczające, więc po prostu przejdę do komentarza.
NARESZCIE KONIEC TEJ CZĘŚCI
I EFEMERYCZNA TAJEMNICA
JAK JA NA TO CZEKAŁAAAAM <3
Ale może od początku.
Jestem i byłam team Chase&Hestia ale teraz już powoli rozumiem, że to niewykonalne... W każdym razie mam nadzieję że mój ukochany Chase się wykaraska ze swoich tarapatów szczęśliwie i że pozna jakąś super dziewczynę i wyjedzie z nią daleko od tego niebezpieczeństwa.
Moje dziewczyny znowu siedzą razem w dormitorium <3 wiesz, jestem całkowicie za silnymi damskimi przyjaźniami! ... i całkowicie nie za powrotem Dorcas do Syriusza! Kiedy on się w końcu zmieni, Abby? Czekam na to i na jego przyjaźń z Lily chyba najbardziej w kolejnej części!
Nie no żarcik. Najbardziej czekam na jakieś dobre Jily <333 Bo tak za nimi tęsknię. I za Tobą. Chyba w święta przeczytam całość kolejny raz...
Niech. Wszyscy. Zostawią. Mojego. Remusa.
Wciąż nie lubię Mary i wciąż uważam - i to fakt! - że karygodnie i okrutnie manipuluje Jamesem, ale zrobiła się trochę bardziej ludzka. Zwłaszcza, że zaczęła współczuć Jamesowi i Lily, że nie mogą być razem i cierpią oraz że chciała wydać Aleca i zakończyć to wszystko! Teraz mam w ogóle teorię, że Mary to profesor Trelawney ucząca Golden Trio z książek Rowling. Powiedz, że mam rację! Ogólnie jeśli Mary ma ten dar jasnowidzenia to nic dziwnego, że rządzi Hogwartem. Trudno tego nie robić mając takie cacko na wyposażeniu. I jeju, kiedy Lily się dowie o przepowiedni? Proszę proszę proszę Abby, wyjaw mi chociaż to!
Co tam u Jordana btw?
I teraz ten wątek z Lily po stronie Czarnego Pana robi się coraz bardziej interesujący. Jak ją tam wplączą? Jak zareaguje James? Omggggg, tak bardzo potrzebuję trójeczki, teraz natychmiast! Abby, nigdy nie wątp w swoje umiejętności i w to, że warto to opowiadanie kontynuować. Ja zawsze znajdę tu drogę powrotną i myślę, że nie jestem jedyna. Uwielbiam Twój styl pisania, chichoczę tak często i naprawdę nie mogę się doczekać kolejnych rozdziałów!
Mogę prosić jakieś spoilery? <3
Buziaczki i wesołych świąt kochana!
Nelcia
Jejciu, wchodzę tu codziennie od twojego ,,najnowszego" wpisu (: strasznie brakuje mi twojej twórczości, czy jest szansa że jeszcze wrócisz do pisania? :)
OdpowiedzUsuńJaaasne. Piszę aktualnie na przemian "Wiarę, nadzieję i miłość" z nowym 1 rozdziałem i zamierzam dodawać właśnei na przemian - nowy rodział, poprawiony rozdział 1 części itd. Są wakacje, biorę się w garść i zamierzam do końca lipca o sobie przypomnieć - jak to wyjdzie, zobaczymy :D.
UsuńWróć do pisania! :( prosimy!
OdpowiedzUsuńChcę wrócić niebawem, o ile matura mi pozwoli :D Jeeeju nie masz pojęcia, jak się cieszę, że ktoś tu jeszcze zagląda
UsuńBardzo ciekawy wpis. Jestem pod wrażeniem !
OdpowiedzUsuńDziękuję :D
Usuń