12.09.2016

29.1. Furia

„Furia – rzymski odpowiednik greckiciej bogini zemsty, erynii. Wysłuchiwała skarg wnoszonych przez śmiertelników na zabójców i wymierzała sprawiedliwość tam, gdzie nie wymierzyła jej rodzinna wendetta.  Ponieważ nie należało wymieniać jej imienia, nazywano ją również Łaskawą.”




#1
Dzień przed ROZPRAWĄ, Camberwell, Londyn.
O Maudsleyu, londyńskim szpitalu psychiatrycznym, można było powiedzieć (aczkolwiek bez przekonania), że cieszy się dobrą sławą; nazbyt dobrą, jak na zakład swojego sortymentu. Mieścił się on w wewnętrznej dzielnicy miasta i współpracował z tutejszym uniwersytetem, a na przełomie lat tak wtopił się w architekturę stolicy, tak zaaklimatyzował, i tak nasiąknął jej powietrzem, iż połączyły go z nią względy niemal równie ścisłe, jak West End, Big Ben czy pałac Buckingham. W ciągu dnia przewijały się obok niego miliony mieszkańców, turystów, studentów, pracowników, mugoli i czarodziejów, a większość z nich w ogóle nie zdawała sobie sprawy z tego sprawy, bo nie było to miejsce sławne ani obecne w każdym numerze The Timesa. Chociaż za jego ścianami tkwili najbardziej nieobliczalni ludzie z całych Wysp Brytyjskich, w Maudsleyu stawali się nieszkodliwi jak baranki, słabi i trzymani na kagańcu, a niepodobne, że ich los miałby się odmienić, nie posiadali bowiem ani wzorców ani motywacji, ani nawet energii czerpanej ze straszenia ludzi.  

Jak zostało wcześniej powiedziane, szpital Maudsley od wielu lat cieszył się owocną współpracą z Uniwersytetem Londyńskim, a dokładnie studentami z King’s College, przyszłymi doktorami psychiatrii, neurologii, oraz równie wybitnymi psychoanalitykami.  Praktykanci byli jedynymi osobami, które mogły poznać prawdziwe oblicze zakładu, takie, jakie kryło się w jego sercu, a przy tym stanowili grupę możliwie najmniej obiektywną i najbardziej wyrozumiałą dla procedur, które odbywały się tam każdego dnia.
Jordan Steele zatem opowiadał swojej dziewczynie, Jo Prewett, jedynie pozytywne rzeczy, jakie dostrzegał w szpitalu; a jeśli kontekst czy okoliczności zmuszały go do wtrącenia jakiegoś negatywu, zwykle dla równowagi przedstawiał go w gloryfikującym świetle. W Maudsleyu wszystko zachwycało – wypastowane podłogi, sterylne korytarze, skromne, śnieżnobiałe pokoje chorych przypominające mnisie cele. Załoga szpitalna znajdowała mnóstwo zapału i podchodziła indywidualnie do każdego pacjenta, kucharki spisywały się wyśmienicie, beznadziejne przypadki rokowały jak najlepiej. Równie porządnego miejsca nie dało się nawet wyobrazić, przynajmniej według słów Jordana, a niezbyt zorientowana w standardach ośrodków psychiatrycznych Jo wierzyła mu na słowo.  Cieszyła się straszliwie, że jej mugolski kompan zaliczył semestr i że pomyślnie przechodzi przez praktyki oraz z tego, iż pomimo wielu obowiązków, świetnie się bawi w swojej nowej życiowej sytacji.
Dobrze, że Jordana przydzielili w tak dobre miejsce, pomyślała. Nie chciałby nabywać  doświadczenia zawodowego w Oddziale Zamkniętym w Mungu.
Czar Maudsleya prysł z chwilą, gdy Jo przekroczyła jego próg i zobaczyła wszystkie te „wspaniałości” na własne oczy. Poraziły ją chłód i dziwna, upiorna atmosfera tego miejsca; czuła się przytłoczona i spięta; wstrzymywała oddech, jakby wyczuwała niemy wrzask, który przesiąkł powietrze. Żałowała, że nie ma z nią Isaaka – chociaż nie posiadł on żadnych specjalnych, elfickich zdolności, mógł wykorzystać charakterystyczną dla owej rasy wrażliwość i rozwiniętą intuicję, dzięki której zawsze wyczuwał, gdzie i kiedy robi się niebezpiecznie. Maudsley niewątpliwie skrywał wiele tajemnic czających się na każdym kroku, dlatego rozsądniej byłoby przechadzać się po nim z osobą przenikliwą i dalekowzroczną.  
Tego dnia pojawiła się tam, aby odebrać Jordana i przynieść mu do zjedzenia trochę bajgli. Na miejscu okazało się jednak, iż chłopak ma do załatwienia jeszcze parę sprawunków, a Jo musiała zaczekać na niego w poczekalni, naprzeciwko izolatki numer dwadzieścia pięć. Od paru minut siedziała na sztywnym, twardym krześle, na którym przysiadało przed nią wielu zabójców i nieboszczyków, podgryzała bajgle i z braku innego zajęcia gdybała nad jutrzejszą rozprawą Isaaka, na tym, co powie w sądzie i jak najlepiej mu pomoże; a następnie, po tym, jak sformułowała wszystkie swoje argumenty i zapisała je na serwetce, pozwoliła myślom dryfować jeszcze dalej, i zagłębiać się w jeszcze bardziej przykre tematy.
 Bez względu na to, jak rozprawa Isaaka się zakończy, już następnego dnia po niej Jo stanie przed jeszcze trudniejszym zadaniem – zbliża się pełnia i wyznaczony termin otwarcia Medalionu Prewettów, termin całego skomplikowanego rytuału, w którym brać będzie udział Lily i ta szurnięta Luthien. Chociaż jeszcze niedawno temat medalionu stanowił priorytet w jej głowie, teraz zaczynał robić się męczący, niepotrzebny i ani trochę satysfakcjonujący. Dziewczyna miała wrażenie, że weekend przyniesie grad porażek i rozczarowań, że nic nie pójdzie po ich myśli i – co najgorsze – że już na teraźniejszym etapie coś niezwykle istotnego przebiega obok ich uwagi i pojęcia; coś, co zupełnie może zmienić wynik rozgrywek przelatuje im przez palce, a oni nie mogą schwycić tego w garść.
Z ciężkim westchnięciem pogrzebała w kieszeni swojej kurtki, wyciągając maleńki, pognieciony i przybrudzony już papierek. Został on powierzony Jo kilka dni temu, a ona dalej nie mogła rozgryźć, co przekazuje:

E.P; 29; Sely Daum; Londyn

Czy to mógł być przypadek, że papierek został podłożony do doskonale zabezpieczonego i rozbrojonego medalionu z ministerstwa, jaki przed wieloma laty odebrano groźnemu przestępcy przebywającemu od kilku tygodni z powrotem na wolności? I skoro – podobnie jak oryginalny medalion – przeszedł parę razy z rąk do rąk, kto namieszał i w jednym i drugim przedmiocie, i czy była to ta sama osoba?
Mam nadzieję, że spotkam jakąś Sely Daum na West Endzie, pomyślała z frustracją. Czułabym się o wiele bezpieczniej, gdybym rozgryzła, co oznacza ten szyfr przed ceremonią otwarcia.
Pokręciła wściekle głową i odgryzła kolejny kawałek bajgla. Doprawdy, jeśli Jordan natychmiast nie skończy swojej zmiany, zostanie dzisiaj bez jedzenia. Kilkanaście minut temu zniknął za drzwiami izolatki z numerem dwadzieścia pięć razem z doktorem Coffeyem i od tej pory nie dał żadnego znaku życia – ani nie wyszedł po pozostawioną przy nogach torbę swojego przełożonego psychiatry, ani nawet nie powiedział za drzwiami nic na tyle głośno, aby mogło to dość do niej zza ściany.
Przed niezwykle stresującym weekendem, Jo potrzebowała spotkania z Jordanem, chociaż nie mogła oprzeć się wrażeniu, że w dzień roboczy wskakuje mu na głowę. Obydwoje od dawna przekładali już wspólny wypad do teatru, a także ostatecznie nie zawitali do znajdującej się w tamtych stronach kawalerki Jordana. To miało ulec zmianie dzisiaj, gdyż młodemu psychoanalitykowi udało się (nie bez trudu) zdobyć dwa bilety na musicalową nowość. Jeśli jednak dalej będzie tak się ociągał, to wszelkie plany spalą się na panewce – ze względu na ich różnicę pochodzeń ponowne użycie Zmianiacza Czasu było zupełnie niedopuszczalne. 
Rozmyślanie nad wszystkimi tajemnicami i pytaniami, jakie zadawała sobie od początku tygodnia, doprowadziło ją donikąd, dlatego bardzo szybko się poddała, zrelaksowała umysł i wlepiła bezmyślnie wzrok w karteczkę „E.P.; 29; Sely Daum; Londyn”. Właśnie w takiej pozycji i ani o jotę mądrzejszą zastał ją Jordan, wedle jej prognoz cofający się po teczkę doktora Coffeya.
— Śmietnik jest na końcu korytarza – uśmiechnął się, myśląc zapewne, że to jest przyczyną jej tak dokładnej obserwacji zmiętolonej karteczki. – Przyniosłaś żydowskie jedzenie! Jak świetnie mnie znasz…
Jo ocknęła się z chwilą, gdy utraciła swoją na wpół pustą torebkę z kolacją. Na jej twarzy zagościł szeroki uśmiech.
— Nareszcie skończyłeś…
Jordan westchnął ciężko i pokręcił głową.
— Muszę zajść jeszcze do dwudziestki dziewiątki – wyciągnął z papierowej torebki bajgla i pochłonął go całego za jednym zamachem. – To tylko formalności, naprawdę załatwię wszystko jak najszybciej.
Szkoda, że nie uczę się numerologii, pomyślała Jo. Dwudziestka dziewiątka ewidentnie mnie torturuje.
— Nieźle cię tu wykorzystują – mruknęła gorzko, odbierając Jordanowi torebkę z bajglami. Chłopak roześmiał się krótko i trącił ją w ramię.
— Mogło być gorzej, J-J. Gdyby przydzielili mnie do Bethlem, jak miało być pierwotnie, mógłbym zostać zmieniony na zawsze. Nie wszędzie jest tak cudownie jak tutaj.
O ile założymy, że tutaj w ogóle jest sympatycznie, pomyślała z przekąsem.  
— Bethlem to inny szpital w Londynie?
— W Lonydnie Zewnętrznym, w Bromley. I jest jeszcze Lambeth. Wiesz, miałbym tam bliżej z Cokeworth, bo to kawałek ze Staines, ale mam przecież kawalerkę po Ryanie na West Endzie, więc stwierdziłem, że Maudsley to lepsze rozwiązanie.. chociaż wszystko zależy od liczby miejsc, bo z tego co słyszałem, to ma być fuzja szpitali i studentów z King’s mają tam wysyłać obligatoryjnie… W ogóle, mam nadzieję, że spodoba ci się West End. Może to dosyć smutne nawiązanie, ale idziemy na musicalową nowość, taką prosto z West Endu, z naszymi głosami i reżyserem, no i z naszą orkiestrą – i zbliżam się do meritum – muzykę napisał pan Ethan E….
Jordan, czekamy na ciebie!
Z ostatniej izolatki na tym piętrze wypadła właśnie jakaś ruda dziewczyna w okularach z grubymi szkłami, przemądrzałą miną i podstawką do pisania notatek, zapewne praktykantka razem z Jordanem. Jo skrzyżowała ręce na piersi i wysłała w jej kierunku dość nieprzychylne spojrzenie.
— Leslie, muszę coś zjeść! – odkrzyknął niewinnie. – Chcesz, żebym zemdlał? Chyba po skończeniu medycyny wiesz, jakie to groźne!
Leslie zaklęła soczyście i z głośnym tupotem wróciła z powrotem do izolatki dwudziestej dziewiątej. Jordan wytknął do niej język, kiedy przestała patrzeć. Jo uśmiechnęła się pod nosem.
— Zaraz wracam – obiecał, nachylając się w jej kierunku i muskając lekko jej usta. Jo uśmiechnęła się.
Zaczekam – szepnęła. Dłoń Jordana przejechała od jej policzka w dół, aż do dłoni, w której cały czas ściskała papierek z Sely Daum. Pogłaskał jej wierch delikatnie.
— Wyrzucę ci to.
— Nie, nie… to dosyć ważne.
Jordan wysłał w jej kierunku badawcze spojrzenie, godne prawdziwego psychaonalityka,
— No dobra – poddał się, mrużąc oczy. Jo cmoknęła go w policzek i pozwoliła odejść ponownie. Ich dłonie pozostały splecione aż do momentu, gdy musiał je rozdzielić tworzący się dystans. Dziewczyna wpatrywała się uważnie w sylwetkę swojego chłopaka, kroczącego aż do samego końca korytarza, a potem znikającego za drzwiami ostatniej izolatki… Napis „Maudsley Hospital, 29” powoli wdzierał się w stronice jej umysłu tak jak formułka z Sely Daum
Maudsley, sala 29.
E.P; 29; Sely Daum; Londyn…
Maudsley-29.
Sely Daum-29.
Maud-sley. Daum-sley. Daum-sely…
Z jej ust wydarł się cichy okrzyk, kiedy to sobie uświadomiła.
Sely Daum to nie imię i nazwisko! To anagram.
Jo zerwała się na równe nogi. Myśli przebiegały jej przez umysł jak szalone. Ktoś zostawił wiadomość z zaszyfrowanym adresem, wiedząc, że Jo będzie jedyną osobą, która odnajdzie zbieżność pomiędzy Sely Daum a Maudsleyem. Owszem, ten ktoś przewidział wszystko bezbłędnie, ale jakim cudem domyślił się, że Jo znajdzie się kiedyś w mugolskim zakładzie psychiatrycznym, a dokładniej – skąd wiedział, iż zadaje się z mugolami studiującymi psychoanalitykę?
I co – do jasnej cholery – znajdowało się w dwudziestej dziewiątej izolatce?
Muszę działać szybko, pomyślała gorączkowo. W najbliższym czasie na nadarzy się żadna pdoobna okazja… musi pójść do sali, gdzie obecnie rezydował Jordan i przeszukać ją jak najdokładniej. Jak ma się wytłumaczyć? Że zgubiła tam kolczyka? A może powinna zmodyfikować wszystkim pamięć?
A co jeśli się nie uda i Jordan wyląduje w tym szpitalu jako pacjent?
Plan działania ułożyła w ułamku sekundy – Jordan, jak to on, zapomniał zgarnąć teczkę Coffeya. Jo mogła podejść do izolatki pod pretekstem, że chce ją po prostu zwrócić. To nie będzie wyglądać podejrzanie, a ona zyska kilka sekund… tylko kilka sekund… zawsze może użyć Zmieniacza Czasu, ale jeśli osoba usiłująca przekazać jej wiadomość przesadnie zadbała o bezpieczeństwo, odnalezienie jej wskazówek może okazać się niemożliwe bez odpowiedniego planu.
Wzięła głęboki oddech. To kwestia czasu, zanim Jordan zorientuje się, czego zapomniał, a wówczas nawet chwilowe znalezienie się w sali dwadzieścia dziewięć okaże się niemożliwe. Będzie musiała improwizować, bo co jej jeszcze zostało?
Sięgnęła po teczkę i niezwykle żwawym krokiem przeszła wzdłuż cały korytarz, aż do ostatnich drzwi.
Jedną z najbardziej przerażającą rzeczą w architekturze i wystroju Maudsleya stanowiła wszechobecna symetria i powtarzalność – na każdym piętrze znajdowało się tyle samo pomieszczeń ulokowanych w identycznych odstępach, podłogi i ściany nie różniły się choćby jednym zadrapaniem, a bliźniacze krzesła nie zostały przestawione choćby o cal. Pierwszym znakiem, że izolatka numer dwadzieścia dziewięć różni się diametralnie od całej reszty tego nawiedzonego miejsca, był wyjątek w symetrii, uszczerbek w rytmicznym, powtarzalnym i przewidywalnym wizerunku szpitalu: na jego drzwiach od góry do dołu rozciągało się głębokie, pionowe zadrapanie, wyglądające na pozostawione przez jakieś dzikie zwierzę. Jo przełknęła głośno ślinę. To dziwne, ale podświadomość szeptała jej cicho, że kiedyś widziała już te drzwi… a raczej pazury, które pozostawiły na niej wieczne odbicie.
Kiedy parę minut później załoga szpitala ocuciła ją po omdleniu, Jo pamiętała chwilę, kiedy złapała za klamkę, a zanim zdołała się przygotować na wstrząs, drzwi same odskoczyły. Teczka wypadła z jej uścisku, okrzyk zdusił się w gardle, a uczucie miażdżenia czaszki, przypominające głęboką legilimencję, wbiło ją wprost w podłogę.
Tuż pod oknem, na brudnej, szpitalnej pryczy siedział obłąkany chłopak. Nie mógł mieć więcej niż dziewiętnaście lat, ale głębokie zmarszczki i blizny na twarzy dodawały jego wyglądowi surowości. Na początku Jo go nie rozpoznała – przymknął powieki i mruczał coś przyprawiającego o dreszcze, rytmicznie kołysząc się w przód i w tył, jakby siedział na bujanym fotelu. Otworzył oczy leniwie, z pewnym opóźnieniem, dopiero na znak skrzypiących drzwi. Jego oczy zdawały się wydzierać w głowie wielką, bolesną dziurę.
W londyńskim Maudsleyu, w izolatce numer cztery, został umieszczony nie kto inny, jak jej drogi przyjaciel.
Tony.  



#2 – Fejsbukowa Pani Detektyw
Cztery dni przed ROZPRAWĄ, Elves Avenue, Brighton.
Diana szczerze wątpiła, że podczas swojej misji natrafi na jakiekolwiek przeszkody. Może i okazywała zbyt wiele zgubnej buty, ale nie należała przecież do amatorek podobnych przedsięwzięć i uważała, że pewność siebie nie jest złowróżbna w tym przypadku. Przygotowała się do zbliżającego wystąpienia na tyle skrupulatnie i pilnie, że nie można było nawet mówić o prawdopodobieństwie, iż coś jej umknęło. Kiedy w poniedziałek w godzinach południowych teleportowała się do jedynego czarodziejskiego osiedla w Brighton, wyglądała nie do poznania, ubrana w niezwykle pruderyjną, przewidywalną i grzeczną polówkę z kołnierzykiem oraz w szarą, ołówkową spódnicę. Dopinając swoje przebranie na ostatni guzik, nie zapomniała o dziennikarskich okularach z grubymi oprawkami ani o spięciu włosów w nieatrakcyjnego koka. Przez cały ranek ćwiczyła walijski akcent i typową, reporterską arogancję, a że zawsze mogła pochwalić się wybitnymi umiejętnościami aktorskimi, przyznała przed sobą nieskromnie, iż wykreowała wizerunek do bólu autentyczny. Własna matka nie poznałaby jej na ulicy, nie wspominając już o starej, ślepej Delihli Walker, która od wielu lat nie rozmawiała z nikim innym prócz swojego starego kota.
Plan był prosty, chociaż zwykle takie sprawiają najwięcej trudności: Diana zamierzała udawać dziennikarkę z Proroka Codziennego poszukującą w tych smutnych stronach jakieś pikantnej sensacji. Wypisała z akt Deana kilka informacji-haczyków, które zamierzała zdetonować niczym bomby w rozmowie z Delilahą,  przy tym jednak nie ujawniając zbyt wiele, bo mogłoby to wzbudzić pewne podejrzenia. Przypuszczała, że nie napotka na większe przeszkody w wydobyciu kilku faktów od sfrustrowanej, samotnej kobiety, która zaczynała już pewnie bzikować, zapomniawszy o tym, jak wygląda boży świat. A nawet jeśli Delilah okaże się powściągliwa i przezorna, Di z łatwością włamie się do starej chałupy i umykając jej niewidzącemu wzrokowi, odnajdzie w środku jakieś tropy czy nawet – jeśli dopisze jej szczęście – niepodważalne dowody winy jej podejrzanych.
Przekonanie o nieomylności własnego planu nie okrzepło ani odrobinę, kiedy dotarła na skraj Elves Avenue, gdzie mieścił się zdewastowany dom Walkerów. Pożar w tych stronach i wybuch stodoły zdarzył się nieco ponad rok temu, ale Diana słusznie przeczuwała, że od tego czasu dom pozostał nienaruszony, nieodnowiony, nawet niemuśnięty czubkiem różdżki. Weranda, na którą Di wspięła się niespiesznymi, wyważonymi ruchami, w połowie zapadła się z powodu uszkodzeń balustrady, okna zostały pozabijane deskami, a na deskach, parapetach i schodach osiadł popiół, jakby nad „Elfią Alejką” krążyły i dawały deszcz niepowtarzalne, grafitowe chmury.
Przy wejściu nie zainstalowano kołatki ani nie obstawiono psa, a mimo to nie zamknięto domu. Warstwa lakieru i drzazgi odchodziły od drzwi w miejscu, gdzie przed wieloma miesiącami jakieś zwierzę pozostawiło pionowy odcisk pazurów.
To coś, co nasi kochani bracia ćpuni nazwaliby czarnym wilkołakiem, pomyślała sceptycznie, nie zdając sobie sprawy, że wypuszcza na wolność ulotne proroctwo. Przez chwilę wahała się, nie wiedząc, czy zapukać czy lepiej po prostu wejść do środka. Wskutek pożaru Delilah straciła co prawda jedynie wzrok, a słuch – z tego co Di wiedziała – pozostał sprawny i zapewne po wypadku nieco się wyostrzył, jednak należało pamiętać, iż kobieta ta widziała wiele wiosen i możliwe, że podobnie jak babcia Di, Eugenia, nie usłyszy pukania do drzwi, zwłaszcza, że dźwięk ten nie rozlegał się tutaj od bardzo dawna.
A może – skoro drzwi są otwarte, a Delilah najwyraźniej nie posiada nic cennego i z niczym się nie kryje – Di w ogóle nie musi kłopotać się z rozmową? Czy poruszając się w miarę bezszelestnie i ukrywając w dogodnym miejscu w razie przyłapania, uda jej się przejść płazem przez cały dom i zdobyć w dodatku jakieś dowody? Może w ogóle nie należy zaprzątać biednej, samotnej staruszce głowy?
Weź się w garść, Diano, powtórzyła oschle jak mantrę. Zacisnęła pięści i wzięła zamach, by zapukać energicznie w drzwi. Okazało się to jednak zupełnie zbędne, bo odskoczyły one same, jakby działały na czujnik ruchu.
Kto tam?
Di nabrała gwałtownie powietrza, kiedy zauważyła stojąca za drzwiami kobietę. Przez moment jej myśli uległy zawieszeniu, jak na wstrzymaniu oddechu, a sekundę później, kiedy prędki umysł Di ponownie zaczął analizować wydarzenia, opadły na płótno świadomości, powoli i subtelnie jak płatki śniegu.
Delillah Walker nie wyglądała jak babcia, dlatego gdyby nie fakt, że nikt inny nie mieszkał na Elves Avenue, Diana wątpiłaby w tę tożsamość. Owszem, kobieta miała poczciwą, sędziwą twarz, ale zupełnie pozbawioną zmarszczek, przebarwień czy znamion, jakichkolwiek znaków dokonanych przez ząb czasu. Srebrzyste włosy sięgały jej do pasa, a błyszczały i układały się bardziej szykownie niż u młodziutkiej dziewczyny. Jej zimne, niewidzące oczy również nie pasowały do ślepej posiadaczki – tęczówki wcale nie wykrzywiały się dziwacznie, a źrenice nie wydawały się zapadnięte w głąb oczodołu. Delilah wyglądała pięknie, ale też nieprzystępnie i w pewien sposób niebezpiecznie – bardziej jak amazońska wojowniczka i mądra kapłanka, niż niedołężna staruszka.
Najstraszniejszą rzeczą nie był jednak jej niesamowity wygląd – chociaż bez wątpienia również napędzał niemałego stracha. Od Delilhli emanowało coś, co z braku lepszego określenia mogłoby zostać okrzyknięte aurą, barwną aurą, w jaką wierzyli ezoterycy. Przypominała upadłego anioła, który jednak nie zatracił się zupełnie, zawieszony w bezruchu pomiędzy szlachetnością a zgubą. Świeciła się jak układanka z żywych diamentów, jednak Di czuła w kościach, że jej blask nie był rzeczywisty. Że to tylko iluzja…  pułapka, w którą dały się zagonić jej wrażenia, emocje i przemyślenia.
— Dzień dobry! Jestem z Proroka Codziennego! – skłamała giętko. Jej głos o dziwo brzmiał niewzruszenie, co Diana starała się utrzymać z niemałym wysikiem. – Piszę artykuł o tym łajdaku, naszym ex-szefie prawa i o tym jak traktował swoje podwładne, kiedy był jeszcze prezesem Związku Quidditcha. Pańska córka pracowała w Związku, nieprawdaż?
— Nie pracujesz w tej zakłamanej gazecie – sprostowała spokojnie. Jeśli stare, wielowieczne drzewo mogłoby przemówić, zabrzmiałoby w podobny sposób jak Delilah. – Witaj, Diano.
Kobieta cofnęła się powolnymi, wprawionymi ruchami, by zrobić jej miejsce w drzwiach. Diana nie ruszyła się z miejsca.
— Nie widzi się jedynie oczami – wyjaśniła cicho i filozoficznie. Jej słowa zdawały się płynąc wraz z prądem wprost do serca Di. – Ogień nie może wypalić mojego wewnętrznego wzroku.
W porządku, zakodowała. Wnuk-szaleniec wychowywany przez opętanego jasnowidza.
—No chodźże! – pogoniła ją Delilah do środka, siląc się na babciny, spokojny uśmiech. – Herbatka nam ostygnie.
Diana w tamtej chwili mogła poświęcić naprawdę wiele, aby wydobyć z babci Walker chociaż strzępy faktów, ale obawiała się, że herbata przygotowana przez ślepą i lekko zbzikowaną kobietę nie jest najlepszym pomysłem. Kto wie, czy nie trzymała obok cukru trochę arszeniku?
Popchnięta impulsem, postawiła stopę na drewnianych, spróchniałych panelach w sieni. Podobnie jak niemalże cała weranda, i wewnętrzna podłoga oblepiona była ciemną substancją przypominającą sadzę – jednakże Diana, specjalizująca się w tych sprawach, od razu rozpoznała w niej niezwykle starą, zaschniętą krew. Zdawała się ona nie być jedynie świadectwem zaniedbania cotygodniowych porządków, ale jakąś cząstką domowej aury, fragmentem tajemnicy, która owiewała całe Elves Avenue jak delikatna, senna mgiełka, jak sukno kamuflujące jakąś bliznę wyrytą w tejże ziemi.
W domu Walkerów śmierdziało zgnilizną i magicznym środkiem na bahanki, ponadto wilgoć przyprawiała o tępą migrenę. Na meblach i zawieszonych zdjęciach osiadł kurz, podłogi okryły popiół i piach, jakby workami wynoszony z brightońskiej plaży. Diana podeszła do jednej z brudnych, klejących komód, obecnie stanowiącej raczej mekkę wszystkich pobliskich pająków niż miejsce do stawiania zdjęć. Sięgnęła po jedną z ramek i w miarę cicho otarła ją z grubej warstwy kruchego kurzu.
 — Tradycja mojego rodu nakazuje przywitać każdego gościa przepowiednią. Ale po pożarze… no cóż, myślę, że jestem usprawiedliwiona.
Diana ukradkiem wrzuciła zdjęcie do swojej torby. Czuła niemiłe, gryzące przeczucie, że Delilah doskonale zdaje sobie sprawę z jej prawdziwych motywów dzisiejszej wizyty.
— Przed chwilą powiedziała pani, że zachowała wewnętrzny wzrok – zauważyła zaczepnie. Nie chciała wydać się wścibska ani arogancka, ale wybrany zawód obligował ją do zwracania uwagi na taki drobne nieporozumienia. Delilah uśmiechnęła się z wahaniem, jakby nie pamiętała, jak to się robi.
— Owszem, ale moje wizje nie są już wiarygodne. Zrobiły się bardziej… symboliczne. To może cię niepotrzebnie zdezorientować.
Doszły już do kuchni, jedynego pomieszczenia wyglądającego na jedynie brudne (a nie: skrajnie niehigieniczne). Oprócz zaplamionych szafek i niepozbieranych chrupkich przekąsek z podłogi, w pomieszczeniu znajdował się maleńki, niezasłany obrusem stolik, przypominający bardziej taki do kart, niż do spożywania posiłków.
Usiądź wygodnie… - rzekła Delilah, muskając ją subtelnie po plecach. Jej dotyk przypominał delikatne szczypnięcia prądu. – Czy mogłabyś nam…
Rękami wykonała gest przypominający nalewanie z imbryka herbatki, dlatego Di bardzo szybko pojęła, że właśnie to stanowi przedmiot prośby. Wymamrotała coś w ramach odpowiedzi i – jednym okiem przyglądając się siadającej obok niej Delili – sięgnęła po staromodny imbryk. Nalała kobiecie ziołowej herbaty po sam czubek kubka, a w swoim przypadku – jedynie udała, że to robi. Pani Walker uśmiechnęła się życzliwie, pokazowo wciągnęła głęboko zapach natury i pociągnęła potężny łyk naparu, aż przymykając oczy, chcąc delektować się smakiem. Diana zawsze zastanawiała się, co ludzie widzą w piciu chwastów.
— Powinnam lepiej cię przywitać – rzekła Delilah. – I pewnie masz mnie teraz za nędzarkę.
Jedynie za kiepską gospodynię, sprostowała w myślach Di.
— Kiedyś byłam bardzo majętna – kontynuowała sennie. Di odchrząknęła. – Cały mój ród był bardzo majętny.
Och, z pewnością…
— Los potrafi stroić sobie z nas niezłe żarty – odparła grzecznie i głośno przełknęła ślinę, symulując rozkoszowanie się herbatą. Delilah potaknęła, chociaż nie wyglądała na pewną tego stwierdzenia.
— Nasz majątek został skonfiskowany… a przez całe moje życie – a jestem na tym świecie z pewnością dłużej niż mogłabyś podejrzewać – los nigdy zbytnio mnie nie zaskoczył. Pewne schematy zapisane w gwiazdach powtarzają się cyklicznie, co kilka dekad…
Diana krzywiła się coraz bardziej w miarę pozyskiwania kolejnych równie absurdalnych rewelacji, a po kilku ostatnich, astrologicznych słowach zaprzestała nawet niedbałego słuchania, usadowiła torebkę na swoich kolanach i wyciągnęła z niej ramkę ze zdjęciem dwóch braci Walkerów.
Tony i Dean nie byli do siebie podobni, chociaż po dokładniejszych oględzinach można było doszukać się w nich kilku wspólnych cech, takich jak kształt nosa czy niebezpieczny błysk w oku. Tony postawiony obok brata wyglądał jak figlarny dryblas z ostatniej ławki, wiecznie roześmiany i wyluzowany, ale w pewien sposób potęgowało to emanujące od niego niepokój i poczucie zagrożenia. Starszy Walker mógł z kolei pochwalić się większą tężyzną fizyczną i atrakcyjnością zewnętrzną, chociaż w przeciwieństwie do brata zdecydowanie nie wyróżniał się przyjazną powierzchownością.  Przypominał jej trochę Aleka Masona – niebotycznie przystojnego psychopatę, z twarzą ciosaną jakby z marmuru i wiecznie zgnębioną miną bohatera werterycznego.
Dean Walker, pomyślała. To naprawdę on.
- Przystojny, prawda? – dobiegł ją szorstki i chropowaty głos Delili. Podskoczyła na krześle. – Codziennie powtarzam sobie, jak wyglądał… żeby go nie zapomnieć. Był porywczy i szarmancki… szalały za nim prawie wszystkie dziewczyny w Brighton. Ale był też zupełnie samotny… przez całe życie.
Nie oceniałabym go tak absolutnie, pani Walker… miał przecież kilka wesołych spotkań z szaloną May Potter.
Delilah najwyraźniej nie miała za złe, że Diana zabierała jej prywatne przedmioty bez pytania (chociaż, jaki pożytek dawałoby ślepej stare zdjęcie? Jeden zakurzony przedmiot mniej nie powinien stanowić powodu do gniewu), bo zachęciło ją to do kontynuowania tematu. Uniosła dłoń i z niezwykłą precyzją (jakim cudem?) wskazała na inny zabrudzony portret, widzący tuż nad drzwiami kuchennymi. Diana zmrużyła oczy. Przedstawiał on matkę obu Walkerów, świętej pamięci Ellistar Walker.
— Zresztą, miał to po swojej matce – rzekła Delilah. – Moja córka, Ellistar, nigdy w życiu nie była zakochana. Zupełnie oziębła i zdana na siebie… beznadziejna byłaby z niej matka, więc czasem cieszę się, że chłopcy jej nie poznali.
Moja córka nigdy w życiu nie była zakochana… i była zarazem matką dwóch bękartów?
— Osoby samotne nie muszą być też święte, Diano – odparła w odpowiedzi kobieta, jakby słysząc wszystkie jej myśli niezwykle głośno i wyraźnie. Czy ślepi posiedli taką umiejętność? – Szczególnie w przypadku Ellistar, prawdziwej hedonistki.
— Czym się zajmowała? – wydukała Di, nawet nie siląc się na modulowanie głosu i zgrywanie walijskiej, wścibskiej reporterki.
— Była prostytutką.
W takim razie nie mam więcej pytań, przemknęło jej przez głowę. Jeden z największych nastoletnich socjopatów w historii czarodziejstwa… przypominający ciemną wersję równie niezrównoważonego Alexandra Masona… syn panienki trudniącej się najstarszym zawodem świata… dość łatwo mogła wyobrazić sobie jego portret i przejrzeć w lot zrujnowaną psychikę.
— Zarówno Dean, jak i Anthony byli… wypadkami przy pracy?
— Tak – zgodziła się Delilah, bynajmniej nieurażona niedelikatnym określeniem jej wnuków. – Chociaż w przypadku Tony’ego dość łatwo udało nam się ustalić tożsamość jego ojca. Kiedyś nawet przesyłał alimenty.
Może dlatego właśnie Dean był taki sfrustrowany… nie dostawał kieszonkowego od tatusia.
— Jak znalazła się wśród związkowców Quidditcha? – wydukała. Nie dziwiło ją, że w aktach nie znalazła informacji, co do prostytucji Ellistar, a jeszcze mniej, że gracze i związkowcy wynajmowali (czyli nie tylko gwałcili) takie panie. Łudziła się jednak, że Delilah uchyli rąbek tajemnicy i rzuci nazwisko – choć jedno nazwisko – które może naprowadzić ją na odpowiedni trop.
— Najpierw próbowała swoich sił jako pielęgniarka, ale z czasem, nieco zrażona tym zawodem przez graczy, postanowiła się… przekwalifikować.
— Rozumiem – mruknęła niezadowolona. – A pani wie? Wie pani, kim był ojciec Deana?
— To było ostatnie pytanie, jakie zadał mi Dean… zanim zniknął.
Informacja o ucieczce Deana wczesną wiosną siedemdziesiątego czwartego została akurat wspomniana w aktach. Już tydzień po opuszczeniu Brighton, dziewiętnastoletniego Deana złapano na handlu nielegalnymi substancjami oraz kilku napaściach. Następnie zapadł się pod ziemię, niektórzy szpiedzy i aurorzy przypisywali mu członkostwo w armii Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać, ale nic nie zostało mu udowodnione. Od sierpnia i jakiegoś rabunku z innymi podejrzanymi recydywistami, akta siały pustką, aż do Nowego Roku siedemdziesiątego piątego i rzekomego samobójstwa pod wpływem narkotyków. Diana te sześć miesięcy nieodłącznie łączyła z osobą May Potter i ich wspólnego związku.
Dlaczego pięć lat starszy i raczej niemogący narzekać na brak powodzenia Dean związał się ze smarkatą czternastoletnią dziewczyną, która podobno chorowała na schizofrenię? Czy łączył jej osobę z możliwością przeniknięcia do odpowiednich sfer (związkowców Quidditcha? McDonaldów? Aurorów?)? Czy May wiedziała więcej niż wyznała w którymkolwiek z udokumentowanych wywiadów śledczych?
I w jaki sposób, u licha, jego babka-jasnowidz nie mogła odpowiedzieć na tak podstawowe pytanie?
— Gdzie on jest? – spytała cicho, czepiając się ostatniej nadziei. – Pani wnuk?
Delilah zamrugała, tak jakby nie dowierzała swoim niewidzącym oczom.
— Siedem stóp pod ziemią.
— Nie, pani drugi wnuk – Anthony. Co się z nim stało?
Delilah zastanowiła się przez chwilę, tak jakby próbowała przypomnieć sobie jakieś imię lub ciąg liczb, czyli rzeczy, które mają skłonność do wypadania z głowy, a do których lokalizacja jej ostatniego członka rodziny z pewnością nie należała.
— Czarny wilkołak – odparła wreszcie.
Diana wzięła głęboki oddech.
Czarny wilkołak…
Czy Delilah żartowała z niej w tej chwili czy też doskonale wiedziała, że to samo powiedzieli Aurorom Kenny McDonald i Elijah DeVitt, odpowiadając na pytanie, kto zabił Calliope Meadowes?
Czy mogła popełnić tak kardynalny błąd i odrzucić poważny trop, uznając go za narkomański bełkot? Czy „czarny wilkołak” stanowił jakąś zaszyfrowaną wiadomość, klucz do rozwiązania zagadki, który został podany od razu, ale nikt głębiej się nad nim nie zastanowił? Czy popełniła błąd, nie naciskając na spotkanie w Azkabanie z Elijahą?
I czy – na litość Merlina! – czarny wilkołak był jakimś miejscem?
— Czy Dean odnalazł on swojego ojca? – spróbowała po raz drugi, przeczuwając, że dalsze wypytywanie o „czarnego wilkołaka” byłoby zupełnie bezcelowe. – Czy on miał związek z jego śmiercią?
— Zamordował go czarny wilkołak.

#3 – Suseł
Dzień przed ROZPRAWĄ, Hogsmeade

Lissa Prince i Jo zdołały zaprzyjaźnić się przez te kilka tygodni wzajemnych sekretów, spisków i półsłówek, i było to całkowicie naturalne. Chociaż różnica wieku pomiędzy nimi wynosiła ponad dwadzieścia lat, rozmawiały ze sobą swobodniej nawet niż z rówieśniczkami – Jo bowiem zawsze była emocjonalnie bardziej dojrzała i doświadczona niż jej koleżanki, a duchowi Lissy pozostało wiele z młodości.
Do ich pierwszego spotkania – i zarazem odkrycia, jak wiele mają ze sobą na starcie wspólnego – doszło na początku stycznia, kiedy to Jo jeszcze pozbawiona Zmieniacza Czasu, ukradkiem i w konspiracji wymykała się z zamku, chcąc przedostać się w miarę prędko do mugolskiego Londynu. Z szyldu gospody Lissy dowiedziała się, że wynajmuje ona swój kominek z proszkiem Fiuu i posiada zaufanych współpracowników w większości czarodziejskich wiosek i brytyjskich miast. Okazało się, że jednym z jej „agentów” jest mieszkający w Cokeworth pan Steele, mąż jej siostry Melody, który jednak nie był ani ojcem, ani stryjem Jordana. To śmieszne zrządzenie losu odblokowało powściągliwość Jo i skłoniło ją do zdradzenia Lissie swojego małego sekreciku. Oczywiście zaowocowało to długą debatą i poszukiwaniem jakiś skoligaceń i podobieństw, która nieoczekiwanie zboczyła z toru rozmowy, cofnęła się w czasie o kilkadziesiąt lat i ukazała przed Jo kolejny szokujący element, który dzieliła razem z Lissą: kobieta była bowiem koleżanką ojca Lily, Ethana, i zapoznała go z Lukrecją Prewett, przyjaciółką swojej siostry Eileen oraz – to już przebiło wszystkie rewelacje! – ciotką Snape’a. Identyfikując Jo z Lukrecją i Ignatiusem nie pozwoliła jej przetransportować się do Jordana bez choć krótkiej pogawędki i wyjaśnień, jak potoczyły się losy młodej pary.
W miarę zintensyfikowania spotkań Jo z Jordanem, również jej gawędy z Lissą stały się coraz naturalniejsze i pospolitsze. Prócz dwójki „konspiracyjnych kochanków”, Lissa stanowiła jedyną osobę wiedzącą o romansie Jo, o analizie psychologicznej i o kawiarence, w której się poznali (Prince’s!). Rozmowy przy kremowym piwie z Lissą stały się nieodłącznym elementem porandkowym, o wiele przyjemniejszym niż dzielenie się wrażeniami chociażby z taką Reginą czy krępującą Jo Prim Ellison.
Również w przededniu rozprawy Isaaka Jo zamierzała wymienić kilka zdań z Lissą, a nawet odważyć się na wyznanie, że dobrze zna panicza Monroe.  Po omdleniu w Maudsleyu i nieoczkiewanej konfrontacji z Tonym, Jo straciła co do tego najmniejszą ochotę. Pośpiesznie skierowała się więc do londyńskiej „agentki” Lissy, panny Abbott, i za pomocą jej kominka z powrotem przeniosła się do pustego pomieszczenia w hogsmeadzkiej gospodzie.
Jo energicznie podniosła się z podłogi o trzepała z popiołu. Zamierzała wyjść drzwiami z tyłu, by uniknąć spotkania z Lissą za ladą baru i obiecanego towarzyskiego zobowiązania. Sięgnęła po swoją parasolkę, pozostawioną kilka godzin temu (a raczej – jeśli liczyć zabawy z czasem, przed kilkoma kwadransami) na parapecie. W Szkocji przez cały tydzień lało niemiłosiernie, w przeciwieństwie do całkiem słonecznej aury południowej Anglii (Isaakowi trafi się piękna pogoda na rozprawę), dlatego Jo nie kłopotała się z targaniem parasolki, zwłaszcza że mogłoby wyglądać to odrobinę podejrzanie (Jordan myślał przecież, że Jo śpi w internacie).
Możliwe, że gdyby nie pośpieszne ruchy, bilecik schowany pod parasolką wcale nie zostałby wyłapany przez niecierpliwe oczy Jo – upadł on jednak tuz pod jej nogi zrzucony ruchem powietrza. Przełknęła głośno ślinę. Z dołu widziała już treść bileciku, ale mimo to podniosła go ociągale z ziemi i przeczytała na głos, jakby chcąc urzeczywistnić te słowa.

Wydaj Isaaka.

Odwróciła bilecik na drugą stronę:

Wystarczy jedno słowo, żeby wymazać Jordana Steele’a z twojego życia.


— Zostaniesz na chwilę?
Jo krzyknęła i podskoczyła tak wysoko, jak z chwilą, gdy jej spojrzenie skrzyżowało się z dzikim wzrokiem Tony’ego Walkera po raz pierwszy od roku. Rudowłosa Lissa Prince stała spokojnie we framudze drzwi, ubrana w ciemnozieloną liberię swojej gospody. Jej bystre, piwne oczy zmrużyły się na widok przerażonej mimiki Jo.
Dziewczyna wyprostowała się, wystroiła w nienaturalny uśmiech i absolutnie nie dyskretnie wcisnęła nieszczęsny bilecik do kieszeni.
— Chciałabym z tobą wypić, naprawdę, Lisso – odparła. Nie potrafiła powstrzymać drżenia głosu. – Po prostu…
…po prostu właśnie spotkałam mojego zaginionego kumpla w największym zakładzie psychiatrycznym w Wielkiej Brytanii, muszę przygotować się na jutrzejszą rozprawę mojego drugiego kumpla, a w sobotę razem z pyskatą elfką i moją niedoszłą siostrzyczką otwieram niebezpieczny medalion, który ma znieść ze mnie klątwę Patronatu i oswobodzić mój umysł z zintegrowanej więzi ze wspomnianą już niedoszłą siostrzyczką.
Ktokolwiek mawiał, że prawda stanowi najlepszą odpowiedź, zapewne nie brał pod uwagę takowych przypadków.
Co zwykle porabiają normalne dzieciaki?
— …mam jutro straszliwy egzamin – palnęła. – Eliksiry. Nie moja działka. Będę zakuwać ostro przez całą noc.
Lissa machnęła ręką i uśmiechnęła się ze zrozumieniem, chociaż ewidentnie poznała się na tym kłamstwie.
— Nie o to do końca chodzi, Jo – obejrzała się za ramię, jakby z obawy, że ktoś ich podgląda, po czym pośpiesznie wpadła do pomieszczenia kominkowego i zamknęła za nimi drzwi. Jo westchnęła ciężko, domyślając się, że zaraz czeka ją kolejna rewelacja.
— Przed paroma godzinami w pensjonacie zakwaterowała się pewna osoba… hmm… nasza inna wspólna znajoma. Przed chwilą wróciła z Hogwartu – szukała cię tam.
Jo zamrugała gwałtownie. Kto mógł szukać jej dzisiaj wieczorem, znać Lissę i posiadać nieznośną zdolność do pojawiania się w najgorszym możliwym momencie? ‘
I czy ta szukająca jej osoba była autorką bileciku?
Isaac? – wypaliła, bo chociaż szczerze w to wątpiła, towarzystwo Monroe’a byłoby ze wszystkich możliwych teraz najbardziej pożądane. Jo głęboko pragnęła opowiedzieć komuś o spotkaniu z Tonym (chociaż wiarygodne wytłumaczenie, co robiła w mugolskim Maudsleyu stanowiło nie lada wyzwanie), o pogróżkach i o ukrytym znaczeniu Sely Daum. Dzisiejszy wieczór stanowił optymalny i ostatni możliwy termin na burzę mózgów przed otwarciem medalionu – jutro rano, podczas rozprawy, może nie nadarzyć się ku temu najmniejsza okazja.
— Hm, nie – zaprzeczyła jej nadziejom Lissa. – Twoja matka.
Jo skrzywiła się mimowolnie. Lissa Prince mogła odznaczać się młodzieńczą mentalnością i obejściem, ale żarty o matkach były prawdziwą dziecinadą.
– To nie jest ironia, Jo – zaprotestowała stanowczo. – To naprawdę ona. Lukrecja jest w trzynastce i powiedziałam jej, że do niej przyjdziesz.
Parasolka upadła z głośnym trzaskiem na podłogę. Lissa westchnęła ciężko.
— Och, nie patrz tak na mnie! Nic jej nie powiedziałam, przysięgam! Musiałam ją tylko zatrzymać, żeby nie narobiła ci problemów w szkole, wrzeszcząc na Slughorna, że spuścił cię z oczu. Ma dość dobry humor.
Jo szczerze w to wątpiła. Lukrecja Prewett nie miewała dobrych humorów przed spotkaniem z córką, a generalnie to cierpiała na syndrom wiecznego niezadowolenia. Imitacja uśmiechu mogła rozjaśnić jej poszarzałą od zmartwień czas tylko sporadycznie, podczas wizyty w centrum odnowy biologicznej zaprzyjaźnionej, petersburskiej czarownicy Katieriny Nikołajewny Dołochow.
Wiedziała jednak, że Lissa ma rację w jednym aspekcie – teraz, kiedy Lukrecja dowiedziała się o jej wymykaniu się z Hogwartu, lepiej nie igrać z losem, bo w najgorszym przypadku jej jutrzejszy wypad na rozprawę może się nie odbyć. Jeśli ktokolwiek z kadry nauczycielskiej dowie się o tym, że skradła Hestii Zmianiacz Czasu i że regularnie biega do Hogsmeade, skąd z kolei przenosi się kominkiem do mugolskiej dzielnicy Londynu, prawdopodobnie zostanie zawieszona, tak jak Black i Titanic, i równocześnie magicznie uziemiona z zamku.
Naprawdę musiała nareszcie wyrobić sobie licencję teleportacyjną.
Niechętnie wspięła się po prowizorycznych schodach przypominających bardziej nachyloną, grubą drabinę, na piętro powyżej gospody, gdzie mieściły się pokoje mieszkalne – niewielkie, skromne i wybitnie nie w stylu Lukrecji Prewett.
Pokój numer trzynaście mieścił się na samym końcu ciemnego i wąskiego korytarza. Lampa jarzeniowa błyskała gwałtownie i hipnotyzująco, tak że Jo zdołała rozboleć głowa jeszcze przed samą konfrontacją z matką.
Lukrecja zostawiła uchylone drzwi – czekała albo na Jo, albo na jakiegoś pana do towarzystwa, bowiem przez szparę widać było, jak siedzi w szlafroku na taborecie i maluje sobie paznokcie u stóp na wściekłą, wiśniową czerwień. Jo odchrząknęła głośno i zadudniła paznokciami o framugę.
Matko – wykonała rewerans, niczym dziewiętnastowieczna Anna Karenina.
Nie odczuwała potrzeby, by witać się z Lukrecją w sposób bardziej wylewny. Wciąż pamiętała, w jaki sposób pożegnały się kilka miesięcy temu, przed jej wyjazdem do Hogwartu – a był to szantaż z jej strony, dotyczący zdradzenia tajemnicy romansu matki z Ethanem Evansem.
Nawet gdyby Jo okazała przy pożegnaniu więcej ogłady i czułości, o pomyślnych stosunkach z Lukrecją mogła tylko sobie pomarzyć. Jej matka odznaczała się nie tylko syndromem wiecznego niezadowolenia i narzekania na swoje życie, ale również oziębłością, wyniosłością i skrytością, czyli zespołem cech, z którymi ciężko się pogodzić, a nie sposób pokochać. Uosabiała wszystkie swoje antenatki, dokonujące na przestrzeni lat ten sam, potworny błąd: a więc porzucenie prawdziwej miłości na rzecz rodowej tradycji oraz prestiżu majątkowego. Niczym bohaterka powieści gotyckich Lukrecja Prewett przez wszystkie dni wzdychała i przeklinała swój los, a o własne nieszczęście obwiniała córkę i męża, dowodów swojej pomyłki i życiowego niepowodzenia. Mało prawdopodobne, aby czuła do Jo coś więcej od obligującej pobłażliwości i chłodnego przyzwyczajenia, i nie zmieniłoby się to nawet, gdyby napotkała z jej strony więcej serdeczności. Problem Jo i Lukrecji nie polegał na różnicy poglądów czy charakterów – ale przede wszystkim na tym, że dzieliły to samo, znienawidzone naziwsko.
— Zamknij drzwi – rzekła Lukrecja. Kropla lakieru skapnęła na brązową wykładzinę, ale z powodu innych licznych plan, nie rzucała się zbytnio w oczy.
Jo chętnie spełniła jej prośbę. Lepiej, żeby nikt ich razem nie zobaczył ani nie świadkował zbliżającej się wymianie zdań.
— Co tutaj robisz?
Pani Prewett długo zastanawiała się nad odpowiedzią, nie mogąc zdecydować się, czy lepiej od razu wyłożyć kawę na ławę, czy też przed jakimikolwiek wyznaniami wymusić od Jo zdradzenie, gdzie wymyka się w czwartkowe wieczory.
— Shelby poprosiła mnie o stawienie się przed Wizengamotem w sprawie tego barbarzyńskiego chłopaka – odparła wreszcie, zgodnie ze swoim zwyczajem ignorując dobrze znane sobie imiona i używając obelżywych i szorstkich słów.
Jo zaniemówiła na chwilę.
Wydaj Isaaka…
— Jedziesz jutro na rozprawę Isaaka?
— Właśnie to powiedziałam.
— I będziesz po naszej stronie?
— Tego nie powiedziałam.
Jo poczuła, jak gorąca krew uderza jej do głowy. Co za tupet!
— Powiedziałaś, że obiecałaś Shelby, że się za nim wstawisz! Nie możesz tam pójść i go pogrążyć! Wszystko zepsujesz!  
Lukrecja przyłożyła jej palec do ust i przeciągnęła leniwie pędzelkiem od lakieru po paznokciu. Jo nabrała zwierzęcej ochoty, by go odgryźć
— Również nie jestem tym zachwycona – odparła Lukrecja, chociaż ton jej głosu krzyczał, że czuje szaloną satysfakcję. – Nie mam zamiaru mówić nic, co nie byłoby prawdą – pojadę tam, tak jak Shelby sobie życzyła, i powiem zgodnie z prawdą, jak oceniam tego chłopaka.
Crouch może być staroświecki, ale nawet on nie wytrzyma tego wyzywania do wszystkich diabłów i używania innych, średniowiecznych przekleństw, pomyślała wściekle. Nie mogła jednak wygłosić tego na głos, bo Lukrecja miała jeszcze co nieco do dodania:
— A poza tym, wynoszę się z Rosji. Przez kilka tygodni będę mieszkać w Lonydnie, u Walburgi, a potem zobaczę, gdzie mogę się ulokować.
Przez kilka tygodni będę mieszkać w Londynie…
W Londynie…
Do wszystkich diabłów!, jęknęła w myślach Jo, nie zdając sobie sprawę, że cytuje swoją matkę. Czemu to musi być Londyn! Czemu tam musi mieszkać ciotka Walburga i czemu, na Merlina, tam wybudowano przeklętego Maudsleya!
Nie, nie, nie!
— Dlaczego? – spytała stroskanym głosem. Lukrecja tak się zdziwiła, że aż przerwała malowanie paznokci. Wzięła zapewne litościwy ton w głosie Jo za współczucie do matki, za obawę, o jej zdrowie w Leningradzie, tym wilgotnym i chłodnym mieście, i za smutek, iż w rezydencji Prewettów jest samotna i nieszczęśliwa; podczas gdy naprawdę Jo obawiała się jedynie o własne interesy i niezachwianie swojej relacji z Jordanem.
— Mój brat ciężko zachorował na głowę i wyprowadził się z domu do jakieś młodej Rowle’ówny. Walburga to moja przyjaciółka i powinnam…
— Nie pytam dlaczego wprowadzasz się do ciotki… do… matki Regulusa? – wzdrygnęła się, bo bardzo nie lubiła analizować tych wszystkich pokręconych, rodowych koligacji. – Tylko dlaczego chcesz wynieść się z ZSRRu.
Lukrecja westchnęła ciężko. To pytanie z jednej strony zirytowało ją, bo uważała, że odpowiedź jest zbyt oczywista, a z drugiej połechtało jej próżność, uwielbiała bowiem żalić się, jak bardzo jej źle.
— Nienawidzę śniegu – odparła po chwili, wybierając ze swojej gamy argumentów ten, jej zdaniem, najbardziej proszący o rozwinięcie tematu.
— Wyjedź do Kenii.
Pani Prewett spojrzała na córkę chłodno.
— To nie jest zabawne, Jo. Łatwo ci kpić ze mnie, kiedy sama przez cały rok imprezujesz sobie po Hogsmeade i Londynie, zamiast się uczyć.
— Przepraszam bardzo, ale tydzień temu zdałam niezwykle trudny egzamin promo…
— Ja siedzę sama z Lebiedewami – przerwała jej wściekle. – Mam tego dosyć. Chcę odwiedzić moje przyjaciółki i przemówić bratu do rozsąd…
— A może chcesz po prostu zajechać do Cokeworth i spotkać się z panem Evansem? – dodała zgryźliwie, uśmiechając się sztucznie. – Nawet nie protestuj. Słuchaj, nie przeszkadza mi, z kim spędzasz sobie czas – doceniłabym jednak, gdybyś jutro zajęła się swoimi gachami, zamiast wpychać się do ministerstwa i psuć reputację chłopakowi, który nigdy nie wyrządził ci żadnej krzywdy i jest moim jedynym przyjacielem.
Lukrecja zacmokała gorzko, przekręcając pojemnik z lakierem. Wstała na równe nogi i podeszła do staromodnej, ustawionej w kącie toaletki. Jo widziała w lustrze piękną, ale chłodną i zmęczoną twarz swojej matki.
— Isaac nic mi nie zrobił, ale zdradził Czarnego Pana. Minister chce, żeby został stacony.
— Co nas obchodzi zdanie Minchuma?
— To, że czas wybrać stronę, Jo – wycedziła przez zęby Lukrecja. – Twoja rodzina już wybrała. Jeśli dalej będziesz zachowywać się nieodpowiednio, Blackowie osądzą cię o zdradę krwi. A wtedy nawet twoi przyjaciele nie będą chcieli mieć z tobą wiele do czynienia.

#4 – Lady U.P.Z.K.C.N.
Dzień ROZPRAWY, Lyon, Francja

Można by pomyśleć, że Serena Marceau, od kilku lat obracająca się w sferach wyższych niż warunkowało to jej urodzenie, zdołała przyzwyczaić się już do luksusu, zbytku i rozrzutności,  że wyzbyła się prostych, prowincjonalnych manier i że posiadła choć trochę elegancji i  animuszu typowych dla rodzin arystokratycznych – zarówno skoligaconych z nią McDonaldów, jak i van Weertów, do których miała wstąpić. Niestety,  nie każdemu Kopciuszkowi przeznaczone są pałacowe klejnoty i nie każda protegowana bogatych krewnych po pewnym czasie zapomina o skromnym, pokornym duchu swego wychowania i uczy się pazerności oraz obłudy. Mary zrozumiała to, gdy tylko pojęła, jakie motywy stały za zagadkowym zniknięciem jej przyjaciółki na przeszło rok.
Serena myślała, że zhańbiła rodzinę, zachodząc w ciążę i rodząc syna, którego ojciec niespecjalnie został jej przeznaczony. Obawiała się wendetty van Weertów i chciała oszczędzić ukochanym cierpienia związanego nieodłącznie z jej losem i sprawą, nie zdając sobie przy tym sprawy, że znikając jak kamfora, zdecydowanie nikomu nie ulżyła. W końcu – łudziła się, iż uda jej się wrócić do dawnego życia, bez konwenansów, bez drogocennej biżuterii i bez zakłamania i ponownie stać się zwykłą, ubogą Francuzką o ponad przeciętnej urodzie i z matką-alkoholiczką w charakterze jedynego problemu na głowie. To nie była ucieczka pod przymusem ani podyktowana przez gryzące sumienie – to była ucieczka przed życiem, które ją przytłoczyło.
McDonaldowie dali jej wszystko, ale nie dali tego, czego szczerze pragnęło jej serce, dlatego właśnie nie postrzegała ich darów jak łaskę, ale raczej jako pożyczkę, której nie udało jej się spłacić i zapewne już nigdy nie uda. Powrót do nędzy miał przybrać nie tylko charakter pokuty za swoje grzechy, ale też stanowić ostatnią szansę na uratowanie swej osoby przed zupełnym zatraceniem.
Odkąd tylko Serena podzieliła się z Mary ciążową tajemnicą, co miało miejsce półtora roku temu w tejże rezydencji; już snuła dokładny plan ucieczki. Wbrew swoim pragnieniem, wcale nie nastawiała się na powrót do dawnego życia i swojego paryskiego mieszkanka – prawdopodobnie już dawno zostało ono przejęte przez urzędników ministerstwa z powodu długów matki, a poza tym gdzie, jak nie tam, zaczęłyby się przyszłe, potencjalne poszukiwania? Więcej nadziei wiązała ze swoimi przyjaciółkami z Beauxbatons, wówczas świeżymi absolwentkami, u których mogłaby zainstalować się na kilka dni. Wciąż usiłowała skontaktować się z jedną z nich, Eleonore, gdy pewna osoba weszła jej w szyki i niewątpliwie uratowała przed popełnieniem głupstwa – Finn Chamberlain.
Finn zjawił się pewnego dnia w Wenecji u van Weertów, pragnąc porozmawiać z nią o śmierci  Phila, swojego najlepszego przyjaciela. Najwyraźniej błędnie utożsamiał jej osobę z pogrążoną w żałobie ukochaną, gdyż spodziewał się odnalezienia w niej wdzięcznego słuchacza i rozmówcę, który podzielał równie gorzko jego żal. Odkrył, że Serena jest w ciąży i dowiedział się również, kto jest prawdziwym ojcem jej dziecka. Pomimo szczerego przywiązania do najlepszego przyjaciela i niekrytego oburzenia co do obyczajów jego narzeczonej, potrafił postawić się w jej sytuacji i był na tyle dalekowzroczny, aby przewidzieć, na co w obecnej sytuacji stać van Weertów. Postanowił więc pomóc jej w uciecze i wesprzeć finansowo,  a do tego zapewnić towarzystwo siostry Jenny i swojej narzeczonej Ellie, stale oczekującej na jego powrót z Australii w ich małym domku w Padwie.
— Rozumiał, co van Weerts chcieć teraz zrobić dla mnie – rzekła. Srebrzysta łza pociekła jej po policzku. — Finn jest martwy – wydukała z silnym, włoskim akcentem. – Kochany Finn…
  Ledwo mówisz po angielsku – zauważyła Mary już po kilku pierwszych wymienionych z przyjaciółką zdaniach.
Serena potaknęła.
Io zapomnieć. Inglese jest tanto trudność. Tyle miesiące bez Phil i van Weerts – nie miałam z kim… - dotknęła jezyka.
—Mówić? Nie miałaś z kim mówić?
Si.
— Rozumiem, że mieszkałaś we Włoszech?
— Razem z Jenna i Ellie – potaknęła. – Oni myśleć, że mi są to winni. Carina signora Chamberlain pomoc.
— Ale wyprosili cię, tak? Chamberlainowie przestali ci pomagać? Dlatego przestałaś rozumieć… angielski?
Serena zadumała się głośno. Mary nie była pewna, czy zastanawia się ona, jak ubrać w słowa swoje ciężkie losy czy też po prostu nie ma pojęcia, jak wyrazić swoje uczucia w dość ograniczonym repertuarze angielszczyzny.
— To słyszeć tak ingiustio. To no fair dla nich. Oni nie móc zrobić tanto. Van Weerts nie dawać im ich pieniądze. Bancarotta.
— Czekaj, to z twojego powodu van Weertowie odcięli Chamberlainów od pieniędzy? Bo pomagali ci, kiedy byłaś w ciąży?
Do tej pory nikt szczególnie nie zastanawiał się nad intencjami van Weertów, którzy w żałobie i goryczy poniekąd zostali usprawiedliwieni za nierodzinne zachowanie. Kara wymierzona w stronę Potterów została umotywowana tym, że Jamesa oskarżono o zabójstwa Phila. Chamberlainowie jednak od początku do końca starali się wspierać swoich nestorów, dlatego skrzywdzenie ich bez większego powodu, w gniewie, mogło wydać się podejrzane.
Oberwało im się za pomoc Serenie… coś takiego!
Si, si – kiwnęła głową. – Moja wina.
Mary pokręciła głową. Ile razy kłóciła się z Dorianem z powodu Phila i Sereny i ile razy on mówił o tej dziewczynie niepochlebnie! Aż ciężko pomyśleć, że tak naprawdę był jej dobroczyńcą!
— Jesteś Heleną trojańską – westchnęła. – Jesteś Heleną tej rodziny…
— Jestem przyczyna wojny – zgodziła się smutno Serena.
Nie – zaprzeczyła. – Helena nie była przyczyną wojny trojańskiej. Helena była jedynie pretekstem.
Zapanowało krótkie milczenie. Obydwie panny pogrążyły się we własnych wspomnieniach i uczuciach, odtwarzały w myślach dawne chwile i przywoływały kolejne wspomnienia – jedna układając je w głowie na nowo, a druga wpadając w nie mimowolnie, nie mając innego wyjścia. Obydwie wspomniały Finna, swojego kompana i dobrego przyjaciela, który za życia służył im oparciem i umarł jak prawdziwy bohater, podczas wojny w szeregach Zakonu. Czy jego młodsi bracia i kuzynowie wezmą z niego przykład czy też dalej fundować będą swoją osobą jedynie więcej problemów?
— Co się stało po tym, jak van Weertowie cię znaleźli? I wydziedziczyli Chamberlainów? – Mary ściszyła głos do szeptu, jak zwykle wtedy, kiedy temat robi się nieprzyjemny.
Serena schyliła głowę, jak podczas spowiedzi.
— Nie wiem – westchnęła ciężko. – Io… nie – dotknęła skroni i spojrzała w kierunku Mary błagalnie.
Ach! Te bariery językowe…
— Nic nie pamiętasz? – przybyła z pomocą.
Serena pokiwała głową z entuzjazmem, chociaż zaraz potem zaczęła przeczyć:
No. Nie wiem, co było ani co z Biff. Z moj syn. Po tym, umarł Finn… przypominać. Udać mu się mnie znaleźć i przed… - wyprostowała wskazujący palec, uniosła brodę, i przejechała opuszkiem wzdłuż swojej krtani.
- Przed śmiercią? – odgadła Mary.
Si, si. Przed śmierć kazać signor Robert Chamberlain mnie znalazł. I zaprowadzić do Liz. I jestem.
— I nie pamiętasz kompletnie nic, co wydarzyło się w ciągu tych miesięcy? Aż nie odnalazł cię Finn.
No. Nic.
Mary westchnęła ciężko. To zdecydowanie nie ułatwiało wystarczająco już opłakanej sytuacji.
— Co zamierzasz? – spytała gorzko. – Jedziesz z nimi – z Kennym i tatą – do Jugosławii? Do… Albaniii?
No. Wracam do Italia. Do Akademia. Ja mam jeszcze nauka. I musieć odnaleźć Biff. Liz mówi, że to ona… to zrobić.
Ach, ta moja matka, pomyślała sceptycznie Mary. Anioł, nie kobieta. Taka zapracowana, ma na głowie jeszcze mnie, ojca, Kenny’ego i Liama Argenta, i dobrowolnie oferuje jeszcze poszukiwania swojego siostrzeńca. Czy ja będę taka sama w jej wieku?
— No cóż, pogadamy z nią, kiedy wróci z ministerstwa – zdecydowała. – Chyba, że pojedziesz ze mną na rozprawę – jest w sprawie śmierci Deana, wiesz? Zobaczysz May… i Jamesa.
Serena pokręciła głową, rumieniąc się wściekle. Starając się ukryć swoje zakłopotanie, sięgnęła po pozostawioną przez Nicka McDonalda gazetę, Prorok Codzienny z wczoraj, czwartku jedenastego. Przekartkowała kilka pierwszych stron o upadku batalionu „Kasandra”, przełknęła głośno ślinę czytając o zwolnieniu Setha Pottera, pominęła również tabele ligowe Quidditcha, nie zauważając nawet, kiedy dotarła na sam koniec numeru i zapowiedź głównego tematu na jutro – czyli pierwszej rozprawy przeprowadzonej przez prezesa Croucha, w sprawie Isaaka Monroe.  
Odetchnęła głośno.
— Znasz go? Isaaka Monroe? – spytała nonszalancko, chcąc zejść z tematu rodziny Potterów. Mary zawahała się przez sekundę.
Nie – rzuciła niedbale. – Ale wygląda na niezłego psychopatę. To może być on.
— Nie myślę tak – pokręciła głową Serena, składając gazetę i odkładając ją z powrotem na swoje miejsce. – Myśleć, że to nie on winny.
— Dlaczego?
Serena ponownie oblizała wargi. Wyglądała na równie skrępowaną jak przed rozmową z ojcem swojego dziecka.
— Bo ty też nie – odparła zagadkowo. Zabrzmiało to dość nietypowo, Serena nie była bowiem ani osobą przenikliwą, ani też badaczką ludzkich dusz – niepodobne, żeby tak dobrze rozgryzła myśli Mary, kierując się jedynie jej mimiką i doborem słów.—Nie pamiętasz? Kiedy razem z Dean byliśmy na kotylion u Meadowes, w Walia…. Ty coś zobaczyć.
Mary drgnęła. Kotylion u Meadowesów był niezrozumiałą plątaniną wielu kolorów i dysonansów – za każdym razem, kiedy próbowała coś sobie z niego przypomnieć, czuła mdłości i zawroty głowy.
Zobaczyła coś? Powiedziała o tym Serenie?
— Ja? – zdziwiła się.
— Nie oczy – sprostowała, patrząc na nią łagodnie. – Ty coś słyszeć. Dowiedzieć się.
— Na temat zabójcy Calliope?
Serena potaknęła.
— Powiedziałaś coś, co potem Kenny i Elijah powiedzieć znów. To jak visione.
— Objawienie? – powtórzyła. Serena odpowiedziała jej po raz kolejny: „Si, si”. – Co powiedziałam?
— Nero.
Dziewczyna oblizała wargi, poderwała się gwałtownie z miejsca i pobiegła w kierunku okna. Ujęła pomiędzy palce ciemną, satynową zasłonę, odsłaniającą smutny i biały widok. Mary spojrzała na nią niepewnie.
— Czarny?
— Si – nero. Nero lycanthrope.

#5 - Kath
Dzień ROZPRAWY, Hogwart

W piątkowy poranek Emmelina czuła się stremowana, przytłoczona i niespokojna – zresztą, nie ona jedna. Nastrój niecierpliwego oczekiwania na dalszy rozwój wypadków i przewroty polityczne, udzielił się większej części Hogwartu: Emmelinę wyróżniało wśród nich to, że stres i ekscytacja w najmniejszym stopniu nawet nie mieszały się z rozprawą Isaaka Monroe.
Doprawdy, pomyśleć, że do tej pory ludzka wścibskość, plotkarstwo i skłonność do zadowolenia z cudzego nieszczęścia uchodziła jej uwadze i nie rzucała się w oczy; dopiero teraz, kiedy Emma stanęła w konfrontacji z własnymi, indywidualnymi demonami, zaczęła zauważać, jak niemądre jest przeżywanie czyichś emocji, niby udawanie, że tak naprawdę dzieli się fragment duszy z poszkodowaną osobą. Każdy, a w szczególności ci, którzy nie znali istoty sytuacji, chcieli zabrać głos na temat procesu: jedni tępili Isaaka oraz Nicka McDonalda (a przy tym także Mary, jednak to Emmelina rozumiała doskonale); inni przeciwnie – pałali do niego respektem, że przez tyle lat udało mu się uciec przed wymiarem sprawiedliwości. Głosów podważających jego winę raczej się nie spotykało, a jeśli już to jedynie w czarnych żartach.
To przykre, że hogwarccy plotkarze do tego stopnia nie mieli co robić ze swoim losem i nie posiadali żadnych punktów odniesienia, na które można by oczekiwać, że musieli współrywalizować z prasą, kto wyleje więcej jadu na tego chłopaka (Emmelina uważała, że pomimo swojej czarnej przeszłości i rysów typowego gangstera, Isaac Monroe ma cudowne oczy). A jeszcze bardziej przykre było to, że gdyby jej własny los inaczej się potoczył, a ona nie czekałaby właśnie na wieczorną kolację z ojcem i jego nową rodziną; zachowywałaby się kropka w kropkę identycznie.
Dobiegała ósma, a Emmelina siedziała sama przy stole Gryfonów w Wielkiej Sali. Konsumowała absolutnie obrzydliwą owsiankę, zapisywała skrupulatnie każdą kolejną łyżkę w swoim dzienniczku kalorii z sieci aptecznej Elle's (a obecnie – Emmie's) i obłożyła się grubymi tomiszczami podręczników z transmutacji zwierzęcej oraz kilkoma ostatnimi numerami Proroka, których lekturą planowała oderwać swoje myśli od stresującego wieczoru. Na próżno.
Wbrew sobie, tego dnia (jak i od początku tygodnia i od otrzymaniu listu napisanego przez Di) nie potrafiła zająć się niczym innym prócz refleksją; tak więc ani nie interesowała jej waga, dieta, nowy romans klasyczny przesłany w ramach prenumeraty, rozprawa Isaaka, a nawet (no dobrze, bez przesady) ostatnie lawirowania na tle miłosnym.
Zastanawiała się, jak cała trójka jej towarzystwa będzie wyglądać: czy ojciec, Micheal Titanic, postarzał się przez te kilka miesięcy? Czy włosy posiwiały mu na skroniach, czy zmarszczki mimiczne pogłębiły się w kącikach ust i na czole, czy przestał się golić? Czy dalej pozostawał tak niebotycznie przystojnym, zadbanym mężczyzną po czterdziestce, który mógł przebierać w supermodelkach?Czy jej macocha, Misha, przypominała matkę chociaż odrobinę? Czy też była blondynką, która ożeniła się z nim jedynie dla pieniędzy? I czy jej córka z poprzedniego małżeństwa, rówieśniczka Di, tak jak córki Michaela, wygrała jakiś konkurs Miss Czarownicy?
Wszystkie szczegóły – łącznie z wyglądem, upodobnieniami, obejściem i skłonnościami żywnościowymi – niezwykle ją frapowały. Emmelina czuła się niemalże równie niekomfortowo jak przed potencjalną kolacją ze swoimi przyszłymi teściami, co było przecież absurdalne, bo doskonale znała swojego ojca i jego gust do kobiet. Nic nie powinno jej zaskoczyć i zdecydowanie dramatyzuje i przesadza – tak jak leżało w jej naturze.
Spokojnie, Emmelino, wzięła głęboki oddech. Zwolnij... wycisz się... módl się, żeby McGonagall nie pytała na transmutacji... spokojnie...
– Daj mi zgadnąć: pakujesz się z całą wyprawą i jedziesz na najgorętszą rozprawę w Wielkiej Brytanii.
Emmelina niezwykle dystyngowanie władowała łokieć do miski z ową wyżej wspomnianą mdłą owsianką. Minął już niemalże tydzień, całe sześć dni, a Emma dalej zachowywała się kompletnie idiotycznie w obecności Chase'a Reagana. Chłopak pokręcił głową i zdusił chichot, po czym nachylił się na wysokość policzka Emmeliny i musnął go na przywitanie. Gorący dreszcz przebiegł jej po plecach.
Chase przechylił głowę w kierunku jej ust, ale ciało Emmy znowu zareagowało odruchowo, zanim trybiki w mózgu poszły w ruch – cofnęła się ona gwałtownie i uniosła rękę, w taki sposób, że Chase uderzył wprost w jej łokieć.
Emmelino, a ty się dziwisz, że nie masz chłopaka?
– Słodki Merlinie! - jęknęła, zrywając się na równe nogi. - Nic ci...
Chłopak pokręcił głową, ponownie oblizując wargi, by powstrzymać śmiech. Grzecznie usiadł obok Emmy i zerknął w kierunku rozłożonej przez nią gazety.
— Nie musisz się tak mnie bać – parsknął. - Przysięgam ci, że nie mam...
– ...mononukleozy? - palnęła. Chase zmarszczył brwi.
– C...?
Nieważne – ucięła szybko i ponownie zasiadła na swoje miejsce. Mogła przysiąc, że lodowate, lutowe powietrze nagle zaczęło przypominać te ze środka Sahary.
Emmelina wciąż nie wiedziała do końca, na czym polega jej obecna relacja z Chase'em, ale w tej niewiedzy nie było nic romantycznego czy fascynującego. Prawdę powiedziawszy, prześladował ją gryzący, nieprzyjemny podszept intuicji, że została ona obsadzona w głównej roli jakieś okropnej farsy, że przypadkiem znalazła się na boisku podczas rozgrywek Chase'a i Hestii.
Kiedy Chase pocałował ją wtedy, w sobotę w jej dormitorium, obydwoje nie byli zbytnio rozmowni. Dopiero następnego dnia spędzili miłe popołudnie na dziedzińcu i rozmawiali ze sobą szczerze i czule, ale jednak podczas dyskusji o swoich uczuciach niejako rozmijali się z tematem pocałunku i samej Hestii. Większość swojego wolnego czasu spędzała z Chase'em – razem siedzieli na lekcjach, jadali posiłki, uczyli się i leniuchowali w Pokoju Wspólnym. Co jakiś czas ich dłonie splatały się ze sobą albo też ramiona Chase'a oplatały ją w pasie, ale zdarzało się to raczej sporadycznie, przez co właściwie ciężko było zdecydować, na jakiej stopie znajomości się obecnie znajdują. Chase nie rozmawiał z żadnymi innymi dziewczynami prócz Lily; Hestię ignorował wręcz grubiańsko i wydawał się rozdrażniony, kiedy ta wdawała się w krótką wymianę zdań z innym niż Remus chłopakiem.
Te wszystkie rzeczy mogły jasno sugerować, że pomiędzy nimi zawiązało się coś większego niż zwykłe koleżeństwo, jednak sprawy wciąż pozostały niesprecyzowane i chaotyczne, a Emmelina wolała nie bawić się w nadawanie plakietek w tak trudnym dla siebie momencie. Wystarczyło już niezręczności jak na jeden dzień.
– Mieliśmy o tym pogadać – zauważyła, rumieniąc się jak piwonia. Przygryzła wargę i strzepnęła „dyskretnie” resztki owsianki z rękawa.
– Gadamy teraz.
– Nie o tego typu pogaduchach mówię – rzekła, patrząc na niego wymownie. - Dobrze wiesz. To... poważna rozmowa, a ja...
– Yhym...? - potaknął Chase. Sięgnął po mandarynkę z najbliższego półmiska i podrzucił ją lekko w górę.
Emma westchnęła ciężko. Jak niby miała wytłumaczyć mu to, że z powodu stresu przed kolacją z ojcem nie miała ani czasu, ani energii, ani okazji, żeby rozebrać na czynniki pierwsze swoje życie uczuciowe?
– Mam spotkanie z moim ojcem, jego gachą i nową siostrą. Jestem za bardzo... rozproszona w tym momencie – zaryzykowała, patrząc na niego błagalnie.
Chase nie wyglądał na zadowolonego z tej deklaracji, ale wrodzona wyrozumiałość nie pozwoliła mu się długo na nią gniewać. Westchnął ciężko, w takim samym tonie jak Lily podczas rozmowy z Mary i pogładził ją po wierzchu dłoni, równocześnie nie obdarzając ją żadnym spojrzeniem. Kiwnął głową flegmatycznie, po czym odrzekł z ociąganiem i ostrożnością, tak jakby starał się wypowiedzieć słowo w języku, którego nie znał za dobrze:
– Wiem. Napisali o tym w brukowcu.
Po tych słowach zdjął z ramienia swój tornister, usadowił go na swoich kolanach, otworzył klapę, i szybko odnalazł w stercie różnych rolek pergaminów i podręczników cienką, wielokrotnie złożoną gazetę. Przeprasował gazetę dłonią i podsunął Emmie tuż pod nos. Artykuł z pierwszej strony dotyczył oczywiście Isaaka i absolutnie subiektywnie analizował całe jego akta kryminalne, ale logi artykułów wetknięte do małych rubryczek po bokach szybko skierowały Emmę na odpowiednią stronę.
Przekartkowała pośpiesznie pierwsze kilka kartek, aż odnalazła krótką wzmiankę ze zdjęciem Michaela Titanika oraz Allison, córki jego nowej żony. Redaktorka próbowała wmówić czytelnikom, że pomiędzy „ojczymem i pasierbicą” doszło do zgrzytu z powodu zazdrości o młodszą córkę Michaela z poprzedniego małżeństwa ze słynną emerytowaną modelką.
Emmelina poczuła się niemalże jak celebrytka.
– Świetnie – mruknęła pod nosem. - Nic tylko czekam, aż w Chochliku pojawi się stały kącik dla nas jak przynajmniej dla rodziny królewskiej.
— Twój ojciec jest rozpoznawalny – powiedział delikatnie Chase. - To ma swoje wady i zalety.
Westchnęła ciężko. Przy swoim szczęściu do ośmieszania się w sytuacjach kryzysowych, ostatnie, co było jej potrzebne, to reporterzy pochowani po kątach w knajpce w Hogsmeade. Błagała w myślach, żeby Diana zdążyła do nich dołączyć po dzisiejszej rozprawie i wywąchać swoją detektywistyczną intuicją, gdzie skrywa się fotograf Chochlika.
– Ja też mam stresujące spotkanie – rzucił Chase mimochodem, jakby próbując przekonać samego siebie, że przełożenie ich rozmowy będzie faktycznie najlepszą opcją. - Mój starszy… znajomy z Beaux przyjeżdża do Hogsmeade… na otwarcie kasyna.
Emma zmrużyła oczy. Jeśli Chase miał zamiar sprowokować ją w ten sposób, to świetnie mu szło.
— Idziesz na kasyna? Stracić całe swoje kieszonkowe? - wywróciła oczami. Chase uśmiechnął się pod nosem.
– Raczej będę się po prostu kręcił w pobliżu – wzruszył ramionami. - Ale jak dalej będziesz mnie tak psychicznie wykańczać, to nie wiem, jak to się skończy, Emmelino.
Zachichotał ,widząc jej minę i czubkiem palca psryknął ją w nos.
– Żartuję. Nie lubię hazardu. Idę tylko ze względów grzecznościowych.
Emmelina zmierzwiła mu włosy z zadowoleniem.
— Pewnie Syriusz i Ślizgoni też się wybiorą – rzuciła mimochodem. - Hazard to ich życie.
– Myślę, że McGonagall będzie starała się go upilnować – odparł ostrożnie. Temat Syriusza nie był przyjemny dla żadnej ze stron. - W końcu ma w końcu odbyć karę i poczuć swoje zawieszenie. Co do Ślizgonów – nie mam pojęcia, czy znają się z francuskimi rozpieszczonymi dzieciakami.
Emmelina pokiwała głową. Sięgnęła po swój kubek z herbatą i przekartkowała numer Chochlika kilka stron wcześniej, z nudów chcąc poczytać o szczęściarzach innych rodzin (McDonaldowie byliświentym pomysłem). Zerkała pobieżnie na szerokie,wytłuszczone logi oraz ogromne, ruszające się zdjęcia mniej lub bardziej powiązane z tematem artykułu. Była już prawie na samym początku numeru, i co za ty szło – łzawej biografii Isaaka, kiedy jej bystre i wyćwiczone po wielu latach intensywnego prześlizgiwania się po literach oczy, wyłapały wzmiankę dość niesłychaną.
Wybałuszyła oczy i – chociaż była świadoma, że na Chase'ie wiadomość ta nie zrobi odpowiedniego wrażenia – wydusiła:
- Zwolnili ojca Jamesa? - wskazała na małe zdjęcie mężczyzny z burzą kruczoczarnych, niesfornych włoów i z okularami identycznymi jak u swojego syna – Seth Potter podczas opuszczania ministerstwa dość agresywnie (nikt go nie winił) odmówił wywiadu Chochlikowi. Chase kiwnął głową.
– Jak wielu pracowników... tyle tylko, że ponoć pan Potter, tak jak ojciec Mary, wyleciał z powodu afery związkowców Quidditcha.
Czyli wyleciał przez Di!, przetłumaczyła sobie i jęknęła w myślach. No pięknie!
– Funkcję wiceszefa Biura Aurorów i przywódcę kryminologów – czyli szefa Di! – powierzono Raphaelowi Bonnetowi – przeczytała z dużym wysiłkiem, palcem biegnąć za tekstem. - ...właścicielowi kasyna w Calais.
Roześmiała się krótko, po części dlatego, że przed chwilą skończyli rozmawiać o kasynach, a teraz w artykule padło jeszcze dawne miejsce zamieszkania Chase'a. Jej towarzyszowi nie było jednak do śmiechu. Twarz mu nieco poszarzała, wzrok sposępniał, a mrok wdzierający się z dworu zdawał się otulać go niczym płaszcz. Emma zmarszczyła brwi.
– Znasz go? - spytała ostrożnie, bo nie znajdywała innego wyjaśnienia na tę dziwną reakcję.
Zdawało jej się, że minęły godziny, zanim uzyskała odpowiedź, chociaż tak naprawdę Chase zreflektował się dość szybko. Jego udawana, nonszalanacka mina wyglądała prawie naturalnie.
Nie – wzruszył ramionami i zerknął na zegarek. Syknął i gwałtownie zerwał się z miejsca. - Zagadaliśmy się – puścił do niej oczko. - Muszę już lecieć... Powodzenia na rozmowie z tatą...
Już zamierzał pierzchnąć, nie cmokając ją nawet na pożegnanie. Wątpliwości Emmeliny urosły do rozmiarów pewności.
— Nie mamy dzisiaj razem lekcji? - zmarszczyła brwi. - I co z naszą rozm...?
— Zrywam się – machnął ręką. - Noel i reszta już na mnie czekają. Dzisiaj i tak mamy mało lekcji... a my możemy porozmawiać w poniedziałek – zaproponował, zanim Emma zdążyła się sprzeciwić. - Będziesz miała dość czasu na... myślenie.
— Jak to: zerwać? - spojrzała na niego jak na wariata. - Chase, przecież dopiero co odpracowałeś szlaban za wagary!
– Masz rację – wzruszył ramionami, zaczynając się już wycofywać do drzwi. - Jestem niereformowalny. Dopisz to do tematów do przegadania w poniedziałek!
Emma pokręciła głową. Co ona widziała w tym bezczelnym leniu?
— Nie boję się – rzuciła zadziornie.
Chase zagwizdał sugestywnie.
— A to dlaczego?
— Ponieważ w poniedziałek wypadają Walentynki.


#6 – Szakal
Dzień ROZPRAWY
Czasami, a zwłaszcza w tak ponure dni jak owy, Lily dopadała chandra, która sprzyjała pogrążaniu się w melancholijnych refleksjach. Najczęściej dotykały one tematów tego samego rodzaju, nad którymi gdybała przez pierwsze dni roku szkolnego i całe wakacje siedemdziesiątego szóstego, faktycznie dosyć melancholijne i przepełnione rozmyśleniami o życiu i przemijaniu. Do wielu rzeczy zdołała przywyknąć przez ostatnie miesiące, udało jej się również załatać dwie rany i chociaż czas wkrótce powinien wymazać również i wszystkie wątpliwości i tematy do gdybań, póki co czuła się jedynie coraz bardziej filozoficznie.
Ciężko winić ją za tę ciągłą bezczynność i niemoc – kiedy tylko coś zaczynało się układać (jak jej związek z Jamesem albo nowe przyjaźnie, które zastępowały jej więź z Mary i Severusem), następował zupełny zwrot akcji, a Lily zmuszona była do ponownego hierarchizowania swoich problemów i szukania na nich jakiś rozwiązań.
Sprawę Jamesa uważała za beznadziejną i nieodwracalną – a przynajmniej nie sądziła,że może zdziałać cokolwiek w tej chwili, kiedy zadana przez nią rana wciąż była tak świeża i dotkliwa. Sądziła, że najlepsze, co może zrobić w ich sytuacji, to dać Jamesowi odrobinę czasu na pozbieranie się po całej „sprzedaży”, ale ona sama także potrzebowała tej przerwy, właśnie po to, by ponownie zatracić się w refleksji.
Co się tyczyło problemów z Mary, to również i tę kwestię uważała za zbyt nową, aby próbować cokolwiek w niej zmieniać. Póki co Mary wyjechała z Hogwartu, ponoć na jakiś pogrzeb, a Lily nie mogła ani z nią porozmawiać, ani też jej ukarać, bo – nie da się ukryć – na jakąś karę ewidentnie zasłużyła.
Przez cały weekend i tydzień poprzedzający rozprawę Isaaka, myśli Lily krążyły wokół tych dwój osób, czasami muskając przelotnie jeszcze Isaaka, Jo i Luthien, a czasem również i May, Doriana, Phila i Finna. W miarę zbliżania się ostatecznej daty, rósł w niej niepokój i złe myśli, jednak uważała, że są jedynie efektem obawy o Isaaka. Jak się jednak okazało – był to szept intuicji, która przepowiadała narodziny kolejnej kłopotliwej sytuacji-impasu, w której to analizowaniu dziewczyna będzie musiała się bez reszty zatracić.
Lily odwiedzała Severusa mniej więcej dwa razy w tygodniu, co uważała za format idealny – nie odwiedzała go ani na tyle często, by móc wysyłać mu jakieś sprzeczne sygnały, ani też nie tak rzadko, aby sprawiać wrażenie lekceważącej. Po prawdzie, uważała się nie tyle co zmartwioną o jego zdrowie, ale przede wszystkim zobligowaną do składania tych wizyt, bowiem katastrofa podczas pełni stała się po części również jej winą. Owszem, to Syriusz zawalił, jednak nie można zapominać o nowych faktach, czyli o tym, że Mary trochę go do tego skłoniła. Ona z kolei podbuntowywała Blacka nie tylko ze względu na zepsucie swojego charakteru, ale w dużej mierze też z powodu złości na Lily i Jamesa. James zmył z siebie część winy, ratując Seva przed śmiercią. Lily pozostało jedynie wspierać go w rekonwalescencji.
Severus wracał powoli do zdrowia i wyglądało na to, że po Walentynkach pojawi się już na lekcjach, jednak we wtorek doszło do nieoczekiwanego osłabienia – jego uraz głowy zaczął nagle przybierać na sile, a chociaż silne eliksiry, które podała mu madame Pomfrey, nieco unormowały sytuację, pociągnęły też ze sobą pewne konsekwencje nie całkiem pożądane.
W piątkowy ranek, tuż przed zbiórką w gabinecie Argenta i przeniesieniem się do ministerstwa na rozprawę, Lily otrzymała liścik od Severusa. Został on wypuszczony do swojego dormitorium, miał nadrobić te czterotygodniowe zaległości i w poniedziałek stawić cię z powrotem na zajęciach. Wcześniej jednak chciał pomówić z Lily, i to nieodzownie. Ona natomiast zupełnie nie potrafiła mu odmówić.
Wyżej wspominany eliksir wywołał krótkotrwały efekt przypominający uraz Hestii – Severus zupełnie zapomniał ostatniego roku swojego życia, co oznaczało w skrócie, że dalej żył w przekonaniu, że on i Lily są najlepszymi przyjaciółmi, a ona nienawidzi Jamesa Pottera i Huncwotów.
O, tak.
Madame Pomfrey utrzymywała, że wspomnienia wrócą mu za najdalej dwa tygodnie, chociaż radziła obchodzić się z nim ostrożnie i starać się nie zadawać mu zbędnych szoków. Lily przypuszczała, że w takiej sytuacji ponowne zakończenie z nim przyjaźni może być zbyt drastycznym krokiem, dlatego postanowiła cofnąć się do starych, dobrych czasów, przynajmniej na chwilę.
Tak naprawdę przyświecał jej cel zgoła inny niż zwykłe wyrzuty sumienia i obarczenie siebie winą za jego krzywdę. Łudziła się, że chociaż do Severusa w końcu powrócą wspomnienia, jego charakter stanie się dość plastyczny, żeby ocalić go teraz od złych wpływów. Miała nad nim tę przewagę, że dobrze wiedziała, jak dalej potoczy się jego los, a poza tym, wciąż cieszyła się jego niezachwianym zaufaniem. Mogła o wiele bardziej umiejętnie niż w zeszłym roku przemówić mu do rozsądku i ostatecznie – być może – przywrócić Dawnego Seva, takiego, z którym dalsza przyjaźń nie byłaby niewskazana ani niebezpieczna. Reasumując, uważała, że ten chwilowy zanik pamięci tak naprawdę został sprezentowany przed Opatrzność i stanowił dla Severusa – i dla niej – drugą szansę i świeży start. Sev po raz kolejny stanął przed wyborem strony, a ona miała nadzieję, że tym razem pomoże mu zdecydować właściwie – że uda jej się go uratować.
Oboje umówili się na szkolnym dziedzińcu, czyli tam, gdzie niegdyś zwykle się spotykali. Lily zapuszczała się tam niezwykle rzadko, nawet pomimo tego, że dziedziniec o każdej porze dnia i roku cieszył się sporą popularnością wśród hogwartczyków. Żadne inne miejsce w Hogwarcie nie przywoływało jej na myśl dawnego przyjaciela z taką mocą i melancholią.
Severus czekał już na nią, okryty brudnoszmaragodowym płaszczem. Stał zwrócony doń plecami, a skąpo prószący śnieg opadał na jego ramiona, niczym białe okruchy z wielkiej, chmurzastej bułki. Lily podkradła się cichaczem za jego plecy i – zgodnie ze swoim starym zwyczajem – stanęła na palce i zakryła dłońmi jego oczy. Poczuła, jak policzki chłopaka unoszą się w szerokim uśmiechu.
Lily.
– Czujesz się już lepiej? - spytała z wymuszonym entuzjazmem, chowając ręce za siebie.
Na zewnątrz panował o wiele większy chłód niż przypuszczała, a ona miała na ramionach jedynie kurtkę, którą dostała swego czasu od Jamesa (ubranie jej dzisiaj, kiedy z powodu rozprawy mogła porzucić szkolny mundurek, stanowiło jeden z najprostszych elementów jej planu przeprosinowego). Westchnęła ciężko. Miała nadzieję, że Severus pragnął jedynie się z nią przywitać i nie planował żadnej dłuższej rozmowy, bo nawet asertywna, kłótliwai broniąca swojego zdania Lily nie wytrzymałaby długiej sprzeczki, umierając z zimna.
– Cieszę się, że udało mi się ciebie złapać... - rozminął się z pytaniem. - Zanim wylecieliście do ministerstwa.
Lily skinęła głową.
— Zaraz mamy zebranie. Argent jest trochę w gorącej wodzie kompany. Zresztą, sam zobaczysz, jak wrócisz na obronę.
Severus nie złapał dygresji. Lily domyślała się już, dlaczego ściągnął ją tutaj zaraz po wyjściu ze skrzydła. Za czasów ich przyjaźni nie mógł wyzbyć się irytująego nawyku, żeby rozliczac ją z każdych znajomości z innymi chłopakami. Zabawne, że kiedyś nie przeszkadzało jej to do takiego stopnia jak teraz.
– Isaac Monroe to najlepszy kumpel Jo Prewett… prawda?  - Lily potaknęła. - A ty...jedziesz z nimi.
To nie było pytanie, ale Lily postanowiła potraktować to właśnie w taki sposób:
Tak. Zapisałam się na listę świadków. Isaac potrzebuje wsparcia.
– Nie wiedziałem, że przyjaźnisz się z Jo. Że przyjaźnisz się z jakimiś Ślizgonkami.
Poczekaj tylko, aż Jo dopadnie się na jakimś korytarzu i przypomni, kim jest, pomyślała ponuro. Wtedy nie nazwiesz jej już „jakąś Ślizgonką”.
— Nie, nie przyjaźnię się z Jo – odparła spokojnie. - Ale bardzo szanuję Isaaka. Ten chłopak wiele przeszedł i ostatnie, na co zasłużył, to odsiadka w Azkabanie.
– A więc to z nim, a nie z Jo, się przyjaźnisz?
Koleguję – sprostowała.
Czy to przez urazę czy też wpływ czasu, Lily nie mogła pozbyć się ogarniającej ją irytacji, żrącej niczym kwas. Severus zawsze nieco przeceniał swoje wpływy w jej życiu i pozwalał sobie na zbyt wiele, udzielając jej bur lub zakazów niczym ojciec czy zaborczy chłopak. Może i wyolbrzymiała wszystko, jednak po ostatnich dniach ciągłych infantylnych zakazów, to ze strony Jamesa, to Doriana, to Isaaka, to Syriusza, jej duma krwawiła i szamotała się wściekle. Czy taka apodyktyczność była wspólną cechą wszystkich znanych jej chłopaków, czy też jej dzisiejszy nastrój demonizował rzeczywistość, niczym obraz odbity od krzywego zwierciadła?
   Severusie, czy gdybyś znajdował się w jego sytuacji, i połowa magicznego świata byłaby przeciwko tobie, chciałbyś, żebym dołączyła się do tej nagonki? – spytała, siląc się na spokój. – Isaac potrzebuje każdej osoby, która może powiedzieć cokolwiek dobrego na jego temat. Dla ciebie zrobiłabym to samo.
Snape wolałby chyba, gdyby dla niego tak się nie poświęcała, co wyraził niezwykle kwaśną miną.
— Ale jak sama mówiłaś, Isaac to twój kolega – zauważył. – Tylko kolega. Ja... myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi. Najlepszymi przyjaciółmi.
Lily oblizała wargi. No, pięknie…
— Jesteśmy przyjaciółmi – skłamała łagodnie. Nie chcąc wdawać się w ten temat za bardzo, złapała dygresję: - Ja też nie lubię kilku typów, koło których wciąż się kręcisz! Wybacz mi, ale nie cierpię Avery’ego…
Jo twierdzi w końcu, że całe patronatowe zamieszanie z Marleną wynika z jego niesubordynacji i tępoty... Zresztą, nie ulega wątpliwości, że gdyby nie Avery, Severus nigdy nie dołączałby do żadnych tajnych stowarzyszeń…
— I Mulcibera! – dodała z mocą, tym razem kierując się pobudkami bardziej osobistymi. – Mulciber! Co ty w nim widzisz, Sev? Jest odrażający! Nie wiesz, co próbował zrobić Mary McDonald tydzień temu? – dowiedziałam się tego na niedzielnym szlabanie, Peter mi powiedział.
Właściwie Mulciber nie był jedynym oprawcą Mary w dniu, kiedy wyszła na jaw afera z jej ojcem w roli głównej. Z tego, co zdołała się dowiedzieć, on i parę innych dzieciaków, których ciotki, matki i babcie zostały dotknięte zbiorowym okrucieństwem sprzed lat, napadli na Mary i nieco zaleźli jej za skórę, ale chyba nie poniosła ona żadnych większych obrażeń, skoro tego samego dnia razem z Lily poszła psuć randkę Jamesa i Jessiki. Peter twierdził, że z powodu obawy i strachu wila zniknęła z Hogwartu – zamierzała wrócić za kilka dni, kiedy skandal nieco ucichnie.
W każdym razie, Mulciber również stanowił problem – należało go wybić Sevowi z głosy, tak jak Avery’ego, i Rosiera, i Wilkesa – a chociaż przypadek Mary nie był idealny, w dużym stopniu obrazowął istotę problemu.
Sev westchnął ciężko. Najwyraźniej również zdołał usłyszeć o tym incydencie – i to chyba z pierwszej ręki i wersję nieco przerysowaną, bo przez chwilę wyglądał, jakby miał wyrzuty sumienia.
— To nic takiego… Taki, żart, nic więcej.
— To była czarna magia i jeśli uważasz, że to śmieszne… - pokręciła głową. – Co gdyby zaatakowali mnie? To też byłby tylko żart?
— Przecież jej nie znosisz – odparował, znowu zaskakując ją swoim poziomem wiedzy. – I oni nic by ci nie zrobili… nie pozwoliłbym im… och, Lily, przecież wiesz, że bym im nie pozwolił!
W przypływie gorących emocji, złapał ją za przegub i pogłaskał po wierzchu dłoni. Lily wstrzymała oddech.
Te słowa, niczym podmuch lodowatego wiatru, odświeżyły jej umysł i zadały niewinny, ale niezwykle celny cios prosto w serce. Sev nigdy nie pozwoliłby nikomu jej skrzywdzić… to zabawne, ale z wszystkich swoich wiarołomnych obietnic, ta została dotrzymana – zaiste, nikt z jego kolegów nigdy nie odważył się podnieść na nią ręki, chociaż nie oznaczało to, że uchronił ją przed bólem: po prostu to on został jego przyczyną.
Szlama, pomyślała. Nie potrzebuję pomocy od takiej brudnej szlamy jak ty…
Może — powiedziała po chwili, niemalże słysząc, jak jego serce roztrzaskuje się na tysiąc kawałków. –  Ale nienawidzę sekowania innych i stosowania czarnej magii. Kto was w ogóle tego nauczył? Przecież wiesz, że trzeba wykazać się tym i owym, żeby zagrozić takiej dziewczynie jak Mary.
— A co robi ten Potter i jego kumple? – zapytał ze złością. Najwyraźniej zmęczyły go już wymówki, bo przeszedł do ofensywy – na jego policzkach odcisnęły się wypieki gniewu lub też zwykłego zawstydzenia. Lily wzdrygnęła się, słysząc nazwisko Jamesa.
— Co ma z tym wspólnego Potter? – spytała niepozornie.
Czy gdyby teraz zaczęła okazywać Jamesowi zbyt wiele sympatii, zachowałaby się nieroztropnie i podejrzanie? Czy mogłoby to stanowić owy „za duży szok”, przed którym przyszło jej Severusa chronić? Znalazła się w sytuacji wybitnie niekomfortowej – z jednej strony pragnęła dać Sevowi jeszcze jedną szansę na poprawę, przede wszystkim własnego zachowania i postawy, a dopiero potem ich przyjaźni; ale z drugiej czuła się zobligowana wobec bronienia Pottera, któremu to całkiem niedawno również zaproponowała przyjaźń.
Musiała rozegrać to w miarę subtelnie – z jednej strony nie powinna wdawać się w żadne dyskusje oczerniające Jamesa, a wręcz ostro je ucinać; z drugiej z kolei nie mogła pozwolić, żeby Severus dowiedział się o ich ciepłych stosunkach, o aferze zdjęciowej, o ich dwudniowym związku, ani o obciskiwaniu w schowkach na miotły. No chyba, że chciała powtórki z rozrywki i kolejnych odesłań do skrzydła z licznymi urazami czy też zawieszeń w prawach ucznia.
Merlinie broń, żeby do tego wszystkiego jeszcze James stracił pamięć z zeszłego roku, pomyślała gorzko. Ezoteryczna tajemnica nigdy nie wyszłaby na jaw.
— Wymykają się gdzieś w nocy – oblizał wargi Severus. – Ten Lupin jest jakiś dziwny. Jak myślisz, gdzie on znika?
Oto kolejna wada utraty pamięci – Severus nie jest w stanie nauczyć się czegoś na własnych błędach. Na wszystkie świętości, czy nikt nie poinformował go, dlaczego utracił pamięć?
— Lupin jest chory – odpowiedziała zręcznie i na tyle niedbale, na ile pozwalały jej umiejętności aktorskie. –  Mówią, że choruje…
— Co miesiąc przy pełni księżyca?
A żebyś wiedział…
— Wiem, co myślisz – rzuciła chłodno. – Ale twoja ciekawskość doprowadziła cię na tyle dni do Skrzydła, i to z urazem głowy – uwierz mi, właśnie z tego powodu. Niewiele pamiętasz… nie wiesz, ile się zmieniło od naszej piątej klasy! Źle się stało i zgadzam się, że oni tez nie są święci, ale… - jęknęła. – Nie wiem tylko, dlaczego masz jakąś obsesję na ich punkcie. Dlaczego tak cię obchodzi, co oni robią nocami?
— Próbuję ci tylko wykazać, że wcale nie są tacy cudowni, jak wszyscy uważają.
Wpatrywał się w nią tak intensywnie, że aż spłonęła rumieńcem. Och, Severusie… twoje ostrzeżenia są naprawdę niepotrzebne – kto jak kto, ale Lily zdawała sobie sprawę z ich „niecudowności” aż za dobrze.
Jeden z nich jest wilkołakiem, drugi prawdopodobnym zabójcom, trzeci ma chyba zaburzenia psychiczne i problemy z alkoholem i hazardem, a czwarty jest z nich najmniej groźny, ale zarazem najbardziej nieprzewidywalny. W dodatku są nielegalnymi animagami. No tak.
- W każdym razie nie uprawiają czarnej magii! – wyrzuciła z siebie. – Mają swoje wady, ale nie przeginają, a twoi kumple – owszem!
A Isaac, Lily?, szepnął złośliwy głosik w jej głowie. Czy on przegina?
— A ty jesteś naprawdę niewdzięczny – wyrzuciła z siebie, odganiając myśli o Isaaku na drugi plan. – Słyszałam, co się stało w nocy i wiem, że ty też już o tym wiesz. Wlazłeś do tego tunelu pod Wierzbą Bijącą i James Potter uratował cię przed tym… - urwała, żeby nie palnąć gafy - …co się kryło na końcu…
Twarz Snape’a wykrzywił grymas.
— Uratował? Uratował? Myślisz, że odgrywał bohatera? Ratował siebie i swoich przyjaciół! I nie będziesz.. nie pozwolę ci…
— Nie pozwolisz? – zaparzyła się. – Ty mi czegoś nie pozwolisz?
Zielone, żarzące oczy Lily zacisnęły się w wąskie szparki. Severus zachłysnął się na chwilę swoim słowami, szybko zreflektował się, a następne słowa przepełniała panika i desperacja:
— Nie to chciałem powiedzieć… ja… ja po prostu nie chcę, żebyś wyszła na głupią….
Lily skrzyżowała ręce na piersi, zmarszczyła czoło i pokiwała głową, siląc się na nieuprzejme zainteresowanie. Snape z trudem formował wyrazy w składne zdania:
— On… ty mu wpadłaś w oko, James Potter dowala się do ciebie! A on wcale nie jest… Wszyscy myślą… Wielki mi bohater… czempion Quidditcha…
Zabójca, szaleniec, ofiara molestowania, niezły dupek, ale za to jak cudownie całujący…
— Wiem, że James Potter jest zarozumiałym palantem – zamknęła temat, dobierając słowa tak, żeby nie skłamać i nie powiedzieć nic, co kłóciłoby się z jej własnym sumieniem.
Tyle wystarczy – James naprawdę jest palantem, chociaż właściwie to jedna z nielicznych cech, które podzielają z Sevem.
— Nie musisz mi tego mówić – podsumowała, zanim Severus złapał dygresję i zaczął dryfować w temacie paskudnego usposobienia Jamesa. – Ale Mulciber i Avery są po prostu źli. Oni są źli, Sev. Nie rozumiem, jak możesz się z nimi zadawać.
Spojrzała na niego z nadzieją. Szczerze wątpiła, żeby dotarły do niego słowa o Mulciberze i Averym, ale w euforii po usłyszeniu złych rzeczy o Jamesie, wypowiedział zdanie, które usatysfakcjonowało również i ją, i – co najważniejsze! – prognozowało, że jej misja resocjalizacji Seva nie jest awykonalna.
— Obiecuję, że to się skończy, Lily – powiedział szczerze. – Teraz, kiedy nie zadajesz się już z McDonald… postaram się być dla ciebie całkowitym przyjacielem. I nie będę dawał ci już powodów do wstydu z naszej znajomości. Obiecuję.


#7 - zozulka
Sześć dni przez ROZPRAWĄ

Pierwsze spotkanie Marleny i Aleka zdecydowanie nie należało do udanych, aczkolwiek doskonale pasowało do charakteru ich dalszej relacji (niezwykle nieudanej). Jego wtargnięcie zakończyło definitywnie od początku sypiące się gejowskie przyjęcie Josha Macmillana, co nie zdecydowanie nie należało do rzeczy zaskakujących: chyba każdemu odechciałoby się zabawy na przyjęciu, gdyby zjawił się tam równie niewdzięczny gość jak starszy, enigmatyczny chłopak, wyglądający jakby występował na chwilę z szeregu Śmierciożerców.
Cała czwórka – to znaczy Alicja, Masonowie i Marlena przenieśli się na szkolny dziedziniec, gdzie doszło do krótkiego, oficjalnego zapoznania narzeczeństwa. Przez całą, dość krótką zresztą, wymianę zdań, Alec wychodził z siebie, żeby wywrzeć na Marley jak najgorsze wrażenie – przerażało ją jego wyniosłe spojrzenie, dźwięk głosy mroził krew w żyłach, a przelotny dotyk sprawiał fizyczny, lodowaty ból. Allie trzymała się komicznie z dala od chłopaka, chowając za Marleną i Natashą, niczym za szeroką tarczą. Alec nie zwracał na nią uwagi, co nie oznaczało, że nawet w zupełnie niedbały i milczący sposób nie mógł okazać wobec niej swojej wzgardy. Jakże różnił się od Franka! Nie było w nim ani tej naturalności, ani swobody, ani prostoty – należał do osób eleganckich, jak prawdziwy arystokrata, zdystansowanych i przerażających. Jego powierzchowność i niezwykła urodziwość dodawały mu jakiegoś mistycznej, nieludzkiej mocy, co również kontrastowało z przyziemnością Longbottoma. A chociaż we wszystkich tych aspektach można by uznać, że Alec znacznie górował nad swoim rywalem, każda dziewczyna – nie tylko Allie i Marlena – bez wahania wybrałaby z ich dwójki właśnie Franka, który swoją nieidealnością paradoksalnie wydawał się być wspaniały przy monstrualnym i niebezpiecznie perfekcyjnym Aleku.  
Co zaś tyczyło Natashy, ona również nie okazywała zachwytu ze spotkania z bratem. Zadała kilka niezobowiązujących pytań, które miały na celu jak najszybciej zakończyć tę przekomiczną „pierwszą randkę”, co – o dziwo! – udało jej się całkiem dobrze. Wkrótce, zmęczony jej trajkotem Alec, oddalił się z powrotem do zamku,  krokiem zdecydowanym i silnym, tak jakby pożywił się ich strachem i trwogą.
Trójka koleżanek bezzwłocznie, nie marnując czasu nawet na desperacką sprzeczkę, udała się tajnym tunelem do mieszkanka Alicji tuż nad bistrem jej i Apolla Digorry’ego, gdzie udało im się nawiązać połączenie przez kominek z dworem Rowle’ów. To Natasha rozmawiała z ciotką Florence, najbardziej wściekła, poruszona i oburzona potraktowaniem Marleny z całej trójki. Alicja płakała histerycznie i błagała, żeby „kochana mateczka” rozważyła to wszystko raz jeszcze i po prostu „zapłaciła temu szatanowi”, bo Marley „jest zbyt niewinna”, żeby pokutować za krwawe grzechy całej ich rodziny. Na ciotce Florze owy napad wzruszenia nie zrobił najmniejszego wrażenia. Swoją znieczulicą i  wyniosłością łudząco przypominała Aleka.
Co zaś tyczyło się Marleny, była ona zbyt sparaliżowana i wstrząśnięta, żeby prosić ciotkę o akt litości. Wciąż widziała przed oczami piękną, złowieszczą twarz Alexandra, wciąż słyszała, jak w jej szach obija się jego upiorny głos, a co najgorsze – wciąż czuła bijący chłód, promieniujący na całe ciało od wierzchu dłoni, w tym miejscu, gdzie zimne usta chłopaka ją musnęły, w szarmanckim, ale brutalnym w jego wykonaniu, geście. Zdawąło jej się, że ten bijący chłód nigdy się nie skończy, że w końcu dosięgnie jej serce i zmrozi je do cna, tak jak w przeszłości duszę całej rodziny Rowle – ciotki Flory, Georginy, Alicji i Angelów, i McDonaldów, i ciotki Heather, i jej matki.
— Chcę porozmawiać z moją matką – wydukała cicho. Natasha urwała swój monolog, Alicja zakrztusiła się własnymi łzami, a ognista głowa ciotki Rowle, wyglądająca na nią z kominka, skwasiła się z niesmakiem.
— Nie sądzę, aby to było konieczne w twojej sytuacji – powiedziała oszczędnie i dosadnie. – Twoja matka ma teraz na głowie rzeczy smutniejsze, niż twoje wesele.
Trzy dziewczęta wymieniły zdezorientowane spojrzenia. To Alicja ośmieliła się zadać kluczowe pytanie, głosikiem cienkim, cichym i pokornym:
— J…jakie?
Florence po raz pierwszy od początku rozmowy zdawała się być zrelaksowana i zadowolona – czyli wówczas, kiedy miała do przekazania wieści tragiczne:
— Musi wyprawić pogrzeb.
Marlena poczuła, jak nogi uginają się pod jej ciężarem. Natasha złapała ją w pasie, a Alicja zapomniała o swoim napadzie płaczu.
— Jak to?
Florence wzruszyła ramionami.
— Ja tam nie uważam, żeby to był powód do rozpaczy. Jackson McKinnon był mugolakiem, ale po jego śmierci małżeństwo stało się nieważne, dlatego stwierdziliśmy, że możemy przywrócić stronę Esmeraldy do rodu, tym bardziej, że musieliśmy wydziedziczyć Nicka po tym, jakim wstydem oblał nas wszystkich. Heather i Esmeralda wróciły do domu – zamieszkają z nami zaraz po tym, jak pogrzebią Jacksona w Szkocji.
Marlena zakryła usta otwartą dłoń… pogrzebać Jacksona… pogrzebać ojca…
— Oczywiście – dodała po namyśle ciotka Flora – jeśli okażecie się niegodni naszej rodziny – tu spojrzała krytycznie na Marlenę – możemy ponownie was z niej wykluczyć, ale przyznam, że mogłoby być to odrobinę problematyczne, zważywszy że nie macie żadnych oszczędności, ogromne długi, a Esmeralda nie pracuje. Jeśli o mnie chodzi, od początku byłam przeciwna przyjmowaniu pod mój dach osób… chorych – skrzywiła się na samo wspomnienie kotylionu i nieszczęsnych zdjęć Marleny i Gii – ale związek z Alexandrem mógłby sprawić, że… wszyscy zapomnimy o tym incydencie. Lepiej dobrze zastanów się, dziecko, zanim – tak jak niegdyś twoja matka – pogrążysz swoich bliskich.

#8 – namelessvera
Willamette Stone – Today
Cztery dni przed ROZPRAWĄ
W ten poniedziałek również i Hestia zdecydowała się wstać wcześniej i towarzyszyć kolegom w pedagogicznym kółku profesora Argenta, chociaż raczej nie robiła tego z potrzeb swojej duszy i konieczności rozmowy o własnych problemach. Przez cały weekend nie wyszczubiła nosa zza produ dormitorium, a w zderzeniu z jej towarzyską i rozrywkową naturą, było to poświęcenie i krzywda niewyobrażalna.  Pragnęła jak najszybciej znaleźć się wśród ludzi jakiegokolwiek grupy, nawet tak wcześnie rano. Poza tym, po jakimś niemiłym incydencie w sobotę, do grupy Argenta dopisano również i Jaydena, a ona musiała z nim koniecznie pomówić na spokojnie – a obawiała się, że nie nadarzy im się lepsza okazja.
W klasie OPCMu przywitał ją stolik z dość skromnym śniadankiem. Przy trzech złączonych ławkach siedział Chase z uśmiechniętą Emmeliną stanowiący pierwszą parę, Remus z Colette jako para numer dwa, i ostatni duet obsadzony z dwójki jej ukochanych kuzynów. Pomachała im lekko. Syriusz puścił w jej kierunku perskie oko, a James wysilił się jedynie na wzrok speszonego, smutnego jelonka. Hestia poczuła, jak Chase wlepia w nią swój oskarżycielski wzrok pełen wyrzutu. Przymknęła oczy z zażenowania. Co ona sobie wyobrażała, mówiąc (a raczej: wykrzykując!) mu o swoim stanie błogosławionym, i to jeszcze w tak publicznym miejscu jak korytarz! Kto szybciej, niż wściekły, zdesperowany eks-chłopak wygada całemu Hogwartowi tak upokarzającą ploteczkę jak ta?
Hestia pomimo grzecznego zaproszenia Emmeliny i Syriusza, nie dosiadła się do wesołej kompanii – podebrała jedynie jednego croissanta i wyszła poza klasę, postanawiając zastawić swoistą zasadzkę na Jaydena.
Chłopak nie kazał długo na siebie czekać – Hestia nie skończyła jeszcze skubać croissanta, kiedy zauważyła jak zbliża się flegmatycznie i sennie zza załamania korytarza. Na widok swojej dziewczyny na chwilę zatrzymał się niepewnie, ale dość szybko zebrał w sobie odwagę i ruszył w jej kierunku, krokiem nieznacznie wolniejszym niż poprzednio. Hestia otrzepała ręce od okruchów francuskiego ciasta i przełknęła rogala głośno.
— Hej – skinął głową Jayden. Hestia odpowiedziała tym samym, oblizując zęby z resztek czekoladowego nadzienia. Przyjrzała się swoim paznokciom, w oczekiwaniu na rozwinięcie wypowiedzi Jaydena, który nie wyglądał, jakby zakończył rozmowę – co chwila otwierał i zamykał usta, rumieniąc się wściekle i rysując czubkiem buta esy floresy na podłodze.
— Przemyślałem wszystko – odparł wreszcie zagadkowo. –  Przepraszam, jeśli moi rodzice byli nietaktowni… zwykle tacy nie są, po prostu…
— To wszystko ich przytłoczyło – domyśliła się i pokiwała głową. – Jasne.
­Może i nie miała prawa wypowiadać się w tej kwestii, bo sama nie posiadała rodziców, ale uważała, że dorośli czarodzieje nie powinni pozwalać, żeby podobne sprawy przytłaczały ich bardziej niż samych zainteresowanych.
— Więc rozumiesz? – odetchnął Jayden. – Zga…Zgadzasz się?
— Ja sama… muszę to jeszcze dokładnie przemyśleć – powiedziała ostrożnie, w dalszym ciągu nie patrząc mu w oczy. – Chciałabym porozmawiać z mamą Jamesa… z Belle, i… po prostu sama…
— Rozumiem – przerwał jej nerwowo Jayden, chociaż Hestia szczerze wątpiła, żeby rozumiał, co ona czuła. – Przepraszam, że… że zachowałem się tak nieodpowiedzialnie.
Ja też… może byłam trochę… zbyt emocjonalna.
Chłopak kiwnął głową, inteligentnie nie wracając do całej tej sprawy. Wymusił sztuczny, słaby uśmiech i zapytał równie bezładnie, ale taktownie:
 Dasz mi znać, cokolwiek postanowisz?
— Ja…
Hestia pragnęła udzielić mu bardziej wyczerpującej odpowiedzi, ale właśnie w tamtej chwili z przeciwległe do klasy obrony drzwi od gabinetu Argenta, stanęły otworem, a zza nich wyłonił się przystojny, beztroski i jak zwykle niezorganizowany młody profesor.
Tymczasem za tym samym zakrętem, z którego przed chwilą wyłonił się Jayden, sprzeczały się Lily i Jo. Wpadły one na siebie w drodze na kółko Argenta i zaczęły dyskutować, co zrobić w sprawie Isaaka. Jo powiedziała Lily, że Crouch wymusił na obrończyni Isaaka, Ally Carver, aby porzuciła jego sprawę, tak, że chłopak został bez obrońcy przed Wizengamotem. Nie udało jej się też ściągnąć żadnych ich wspólnych znajomych z Durmstrangu, którzy mogliby pomóc mu choć odrobinę w zmniejszeniu wyroku.
— Nie rozumiem, czego się boisz – rzuciła z rozdrażnieniem Jo. – Mój plany jest bardzo dobry!
— Isaac kazał mi nie przychodzić – odparowała Lily. – Powiedział, że jedynie namieszam – i też tak myślę.
— Isaac potrzebuje pomocy. Przez całą rozprawę będziemy w kontakcie myślowym. Wykorzystamy ostatni dzień integracji umysłów, zanim zniesiemy go w sobotę podczas otwarcia medalionu.
Lily westchnęła ciężko. Wyjrzała za róg ściany, widząc Jaydena i Hestię rozmawiających swobodnie z profesorem Argentem.
— Zajęcia się już zaczynają, Jo. Przemyślę to na nich, obiecuję.
— Mam nadzieję – syknęła dziewczyna. – Słyszy myśli Argenta: na tej godzinei będzie robił listę świadków, którzy chcą w piątek pojechać do ministerstwa.
Jak zwykle, i tym razem Jo nie omyliła się w swoich odczytywaniach myśli. Ledwie wszyscy przysiedli na swoich stałych miejscach i poczekali jeszcze na Chrisa, Reginę i Bree, profesor Argent już rozpoczął główny temat dzisiejszego spotkania: czyli sporządzanie listy świadków oraz rozmawianie na temat rządów Croucha i ostatnich politycznych skandali:
— Okej, nie sądzę, żeby ktokolwiek, oprócz waszej grupy chciał się zapisać na piątkowy wyjazd do ministerstwa – rozpoczął od tych słów, mrucząc coś pod nosem. Jo, która usiadła z Lily zamiast Dorcas, wywróciła oczami.
— Wyszły na jaw nowe fakty, a przynajmniej tak utrzymuje Prorok – na potwierdzenie swoich słów Argent podniósł nad głowę najnowszy numer czarodziejskiego czasopisma. – Oto lista oskarżeń pana Monroe: główny zarzut to ponowne rozpatrzenie przyczyny śmierci Jilly Monroe – Jo przymknęła oczy – ponowne wznowienie sprawy zabójstwa Deana Walkera – westchnęła ciężko – oraz rzezi mugoli podczas sylwestrowej nocy dwa lata temu – zrobiła to ponownie – Śmierciożerstwo, tworzenie patronatów – niemalże krzyknęła z rozdrażnienia – nękanie psychiczne oraz opętywania, używanie zaklęć niewybaczalnych, nowo wniesione oskarżenie o obrabowanie ministerstwa z niebezpiecznego przedmiotu znajdującego się w Departamencie Tajemnic oraz o... dzieciobójstwo.
— Chciałbym poznać tego kolesia – skomentował Wood, a siedząca z nim Regina Bulstrode roześmiała się złośliwie. Lily i Jo wymieniły porozumiewawcze spojrzenia.
Obrabowanie ministerstwa z niebezpiecznego przedmiotu znajdującego się w Departamencie Tajemnic… kopia medalionu Prewettów?
— Rookwood..? – szepnęła Jo, ale zanim Lily zdołała coś jej odpowiedzieć, Argent znowu zabrał głos:
— Na chwilę obecną zapisaną mam tylko Dorcas Meadowes i Mary McDonald… ale ona zabierze się chyba jakoś inaczej, bo z tego, co powiedział mi dyrektor, nie będzie jej w szkole do końca tygodnia… czy ktoś z was chce się zapisać?
Dwie ręce natychmiast wystrzeliły do góry, a z pewnym ociąganiem (a raczej wzrokowym naciskiem) dołączyły do nich dwie kolejne. Mowa tutaj o oczywiście o Jo i zmuszonej przez nią Lily oraz… poczuła, że krew jej odpływa od twarzy, kiedy zgłaszający się James Potter razem z Syriuszem spojrzeli na nią jak na przynajmniej niezrównoważoną psychicznie.
Argent kiwnął głową.
— James… Potter… - dyktował, równocześnie skrobiąc jego nazwisko na liście.
— Moja siostra też jedzie – dodał sucho James. – Ma nakaz ordynatora.
Profesor nie wyglądał na zachwyconego perspektywą niańczenia nastolatków w ministerstwie przez cały dzień, a już zupełnie zepsuł mu się humor, kiedy usłyszał o towarzystwie szalonej córki swojego szefa, ale nie uległ stosunkowo szybko:
— W porządku – mruknął. – May… Colette… - dopisał, widząc dłoń niepewnie unoszącą się ponad głowę.
Syriusz odchrząknął.
— Proszę mnie zapisać.
Argent pokręcił głową przepraszająco.
— Syriuszu, przykro mi, ale to niemożliwe. Jesteś zawieszony w prawach ucznia. Twoje zeznania są dobrowolne, a nie obligatoryjne, dlatego nie mogę cię wypuścić. Emmeliny tak samo.
— Nie znam Isaaka, więc nie będę go ani oskarżać, ani bronić – odezwała się Emma. – Ale nie życzę mu źle.
— Wydaje się być niezły – dodała Regina. – Znaczy się… to na pewno czarny typ, ale ma absolutnie zjawiskowe oczy. To twój chłopak, Jo?
Teraz już cała grupa spoglądała w stronę siedzących w ostatnim rzędzie Jo i Lily, z wystrzelonymi rękami w górze. Evansówna przymknęła oczy z zażenowania.
  Isaac preferuje blondynki – odparła natychmiastowo Jo, jak zwykle znająca wszystkie odpowiedzi. Wood gwizdnął pod nosem i wypalił żartobliwie:
— Emmelino, jesteś pewna, że nie chcesz jechać na rozprawę?
Dziewczyna roześmiała się i odpowiedziała coś w podobnym tonie, czego uszy Lily nie mogły już wyłapać. Przełknęła głośno ślinę, czując wściekłe, nieprzychylne spojrzenie Jamesa. Syriusz szepnął coś do ucha swojemu przyjacielowi.
— Emm… Lily? – upewnił się Argent po tym, jak zapisał nazwisko Jo.
— Nie jesteś blondyną, Evans – zażartował Syriusz. – Nie masz szans.
— Isaac to mój kolega – odpowiedziała. – Chce mu pomóc. Niech pan mnie zapisze.
Syriusz mruknął pod nosem coś brzmiącego na: „jasne”, ale dał za wygraną i odwrócił się w stronę Hestii. James jednak nie poszedł w jego ślady, wypalając w głowie Lily piekącą, wściekłą dziurę pełną jej wyrzutów sumienia. Jego spojrzenie nie oderwało się od niej do końca zajęć.
To chyba sygnał, przekazała Jo swoje myśli, kiedy rozbrzmiał dzwonek. Że nie zostaniemy już przyjaciółmi.



#9 – 02271007102
Ministerstwo Magii, dzień przed ROZPRAWĄ
Di wiedziała o Zakonie Feniksa, chociaż nie należała ani do jego członków, ani pomagierów, ani entuzjastów. Jakkolwiek kończyła Szkołę Aurorską i angażowała się w wojnę, nie czuła potrzeby ani też nie miała wystarczającej ilości czasu, aby dodatkowo brać udział w misjach dla Dumbledore’a.
Do tej pory uważała, że siły Ministerstwa wymierzone przeciwko Czarnemu Panu były odpowiednie, że strategia i podział jednostek był przemyślany i że obsadzono na wysokie, przewodnicze stanowiska odpowiednich, odpowiedzialnych ludzi. Plan wojenny przewidywał jeszcze dużo starć i pojedynków, lecz niestety, już dawno został przejrzany (lub zdradzony) nieprzyjaciołom, a od czasów, kiedy opracowała go była ministra magii oraz Moody za konsultacją Dumbledore’a, nie naniesiono na niego ani jednej poprawki.
Owa ex-ministra Magii, Eugenia Jenkins, była babcią Di i po zakończeniu kariery w ministerstwa, rozpoczęła pełnoetatową działalność dla Zakonu. Za czasów szkolnych chodziła do jednej klasy z Dumbledore’em i zarazem jego bliską przyjaciółką, z którą wciąż utrzymywał serdeczne stosunki. Rodziców Di – ani matki, ani ojca – do Zakonu nigdy nie zaproszono.  Póki co Diany również nie spotkał podobny zaszczyt, chociaż dobrze wiedziała, że mógł on niedługo nastąpić – ostatnio bowiem babcia rzucała w jej strony pewne subtelne słowne aluzje, które kryminologiczna żyłka Di rozgryzła w trymiga.
Jeszcze wczoraj, gdyby otrzymała oficjalne zaproszenie, jej odpowiedź brzmiałaby: nie. Wystarczyło jednak kilka godzin rozczarowań nowymi ludźmi ministerstwa i złości, że pozbawiono Biura Aurorów Setha Pottera, aby jej zdanie przestało być takie absolutne. W czwartkowy ranek w Biurze Aurorów doszło do kolejnych przewrotów: padł przedostatni z wszystkich utworzonych batalionów: „Kasandra”, co oznaczało śmierć członków wszystkich czterech kampanii o potrójnych plutonach.
Podział na bataliony, kompanie i plutony, oparte o magiczne siły francuskie, stanowiły cząstkę wspominanego już planu dywizji Eugenii, Albusa i Alastora. Przegrupowano służby porządku do jednostek militarnych. Eugenia za swojej kadencji zasłynęła dyplomatyczną polityką, dzięki której udało jej się uzyskać poparcie zagranicznych ministerstw magii oraz nadać sporowi rangę wojny międzynarodowej, Pierwszej Wojny Czarodziejów, jak nazywano ją w prasie, a zarazem największemu projektowi militarnej międzynarodowej współpracy od czasów Globalnej Wojny. Pierwotnie batalionów było siedem, jednak od siedemdziesiątego czwartego, i łącznie z dzisiejszą klęską, sześć z nich zostało straconych. Ostatni batalion, „Merlin” łączył siły brytyjsko-irlandzkie ze słowiańskimi i włoskimi. „Kasandra” z kolei obejmowała oddziały francusko-skandynawsko-narodowe.
Batalion “Merlin” składał się z kilku niższych kompanii, z których dwie cieszyły się szczególnymi względami, ponieważ składały się jedynie z Aurorów. Zastępca ministra, zajmujący się taktyką wojenną, ograniczył udział Aurorów w krajowych siłach przeciw Czarnemu Panowi z powodu konfliktu z Szefem Biura Aurorów. Od tego czasu każdy z siedmiu batalionów (to, że prawie wszystkie już upadły, to inna sprawa) składał się z kampanii różnej maści – i utworzonych przez Czarodziejską Policję, i Brygadę Uderzeniową, i zagraniczne siły, i stowarzyszenia zrzeszone pod komendą największych czarodziejów w Wielkiej Brytanii. Co do Aurorów, wprowadzono klauzulę – każdy batalion może zawierać góra dwie kompanie aurorskie. „Merlin” był rekordzistą, gdyż wszystkie pozostałe bataliony albo zawierały nieliczną, słabą kompanię Aurorów, albo też nie miały jej w ogóle.
Pluton pod opieką Setha Pottera był częścią drugiej kompanii tegoż batalionu i współpracował on z oddziałem kryminologicznym, do którego rekrutowała się Di. Przez cały tydzień kryminologowie ustalali tożsamość anonimowego darczyńcy Śmierciożerców, który oddał im swoją rezydencję na Wyspie Mann. Wydano oskarżenie, lecz niestety chybne – dzisiaj rano zdemaskowano prawdziwego sponsora Śmierciożerców, jednego z kryminologów, który zmylił trop i sfingował dowody. Na batalion „Kasandrę” zaplanowano zasadzkę i wybito wszystkie kompanie, co stanowiło dotychczas największą wojenną masakrę.
Minister oskarżył kryminologów o niepowodzenie akcji, dlatego też zdecydował usunąć ich pluton, oraz całą drugą kompanię aurorską „Merlina”. Oznaczało to więc, prosto mówiąc, że Di straciła pracę, a raczej – straciła pracę jeszcze przed zakończeniem szkolenia. Ostatni batalion ministerstwa składał się z jednej, nielicznej kompanii Aurorskiej i to bez kryminologów, a tak osłabiony, mógł paść przy pomniejszej akcji dywersyjnej. Zwolniono również wszystkich dotychczasowych kryminologów, w tym pana Pottera, i na ich miejsce obsadzono ludzi z przypadku, których papiery o ukończeniu szkolenia były zdaniem Di mocno podejrzane.
Diana postanowiła odejść z ministerstwa. Zrealizuje plany, które zdradziła Liamowi – odejdzie, założy prywatne biuro detektywistyczne i będzie działać razem z babcią dla Zakonu. Przyda się tam teraz na pewno, a istnieją również i większe szanse, że Seth Potter obejmie ją protektoratem i może wspomoże w prywatnym biznesie. Chociaż miał zdecydowanie wiele za uszami, na pewno lepiej nada się na jej przełożonego niż Raphael Bonnet. Ona sama też wolała mieć lepszych protegowanych niż nieszczęsny Alec Mason. Musiała tylko wykombinować, w jaki sposób skopiować wszystkie akta aurorskie…
— Szukasz tu czegoś, Di?
Dziewczyna wpychała właśnie skopiowane zaklęciem Gemino akta członków Sekty Lycan do swojej teczki, kiedy w drzwiach składziku z aktami pojawił się Travers, stając w tym samym miejscu co tydzień temu, kiedy zostali sobie przedstawieni. Pomimo straszliwego ziąbu na zewnątrz i w samym ministerstwie, miał na sobie jedynie czarne, czarodziejskie spodnie i krótką koszulkę z kołnierzykiem. Wyglądał jak młody uczniak – brakowało mu tylko emblematów swojego domu (czy tam bractwa, skoro chodził do Beauxbatons)
— Batonika – uśmiechnęła się sztucznie. – Upadł mi gdzieś między te akta i próbuje go teraz znaleźć.
Alec odpowiedział jej uśmiechem równie nienaturalnym.
— Jestem początkującym kryminologiem, jak dobrze wiesz, ale gdybym miał się zdać na swoje dedukcyjne rozumowanie, oskarżyłbym cię o kopiowanie akt ministerstwa.
— No widzisz! – rzuciła ze sztucznym entuzjazmem. – Czasami ludzie potrafią się tak bardzo pomylić.
Zamknęła swoją teczkę z głośnym trzaskiem, oparła jej rączkę o zgięcie łokcia i ruszyła w kierunku drzwi, gotowa wyminąć Aleka i uciec ze swojego miejsca pracy jak najszybciej. Chłopak zatrzymał ją, opierając silne ramię o framugę na wysokości jej pasa. Di gotowa była nawet go znokautować, ale zanim wyciągnęła różdżkę z jej pazuchy, zwabiona trochę pierwotnym instynktem, zawiesiła wzrok na jego naprężonym bicepsie, i zjechała w dół, aż do przedramienia, ciekawa, czy zobaczy tam Mroczny Znak.
Zamrugała gwałtownie. Alec nie posiadał Mrocznego Znaku, ale na jego miejscu wytatuował sobie dość podobny tatuaż, przedstawiający czarną głowę psa o dziwacznych, sterczących uszach i pustych oczach, do złudzenia przypominających czaszkę oryginalnego symbolu Śmierciożerców. Uśmiechnęła się kpiąco.
— Niektórzy tatuują sobie imię dziewczyny, a ty głowę swojego psa? Jestem wzruszona.
Alec uśmiechnął się pobłażliwie.
— To nie jest mój pies. To tyfon.
Słowo to zaszumiało w jej świadomości, tak jak imię dawnego przyjaciela czy słowa dawnej pieśni. Dawała głowę, że kiedyś już o nim słyszała… że ktoś opisywał już jej tego psa, ale użył innego sformułowania.
— Co to znaczy?
— Nie wierzę, że nie napisano o tym w rubryce „znaki szczególne” w moich aktach, które zaraz wypadną ci z teczki.
Diana westchnęła ciężko i cofnęła się na kilka kroków. Podeszła do stolika, na którym poprzednio kopiowała swoje akta, i wyłożyła je na niego ponownie. Alec wszedł do środka i zamknął za nimi drzwi. Dziewczynę przeszedł zimny dreszcz, kiedy wyczuła jego obecność za swoimi plecami.
Uszeregowała kilkoro akt ze zdjęciami, akt osób, które Alec z pewnością znał ze swoich ponurych wspomnień.


Llyal Lupin.
Eric Carver.
Michael Titanic.
Jules Overstreet.
Democles Belby.
Heather McDonald I.
Esther O’Brien.
Todd Angelo.


— Todd Angelo – przeczytał na głos Alec i sięgnął po jego akta, zgodnie z prognozą Di. – Te akta pewnie się jeszcze kiedyś przydadzą, lepiej je zatrzymaj. Gość nie pożyje długo na tym świecie, a ma… wielu wrogów.
— Czy ty właśnie powiedziałeś przed kryminologiem, że zamierzasz zabić arystokratę? – prychnęła.
Wyciągnęła teraz akta opatrzone nazwiskiem Alexander Mason i herbem rodowym Traversów. Przekartkowała stronę z jego zdjęciem i zerknęła zgodnie z jego radą na rubrykę „Znaki szczególne”. Pusto.
Alec uśmiechnął się pod nosem. Pomógł jej złożyć akta z powrotem do torby, równocześnie wyjaśniając, o co chodziło z tym całym „tyfonem”:
— Kiedy dorwali mnie członkowie Sekty, nazwali mnie tyfonicznym stworem. Wytatuowałem więc sobie tyfona, a raczej jego egipskie wyobrażenie, żeby nigdy o tym nie zapomnieć.
— Takie trzymanie w swoim sercu złości nie wyjdzie ci na dobre – odparowała, przyglądając się ciekawie jego tatuażowi. – Tyfoniczny stwór? W tym roku dostaje dyplom z kryminologii, a nie demonologii.
Uśmiechnął się.
- Tak Egipcjanie wyobrażali sobie swojego boga chaosu, ciemności, burz i wszystkiego, co demoniczne. Według Sekty, wyglądałem inaczej niż zwykły likantrop. Todd Angelo, który przepadał za mitologią, a szczególnie za śladami w niej „hybrydowych anomalii”, nadał mi to przezwisko. Tyfoniczny stwór – tyfon – jak ten potwór u Greków. Według nich miał ciało psa, trójkątne uszy i zakrzywioną głowę szakala.
Szakal.
Przez umysł Di przebiegła szybka wizja, krótka myśl, muśnięta jak niedbały ruch pędzlem po białym płótnie. Przypomniała sobie ślepe oczy Delili Walker i jej niespójny słowotok, ten, którego nie słuchała uważnie, bo grzebała po jej domu w poszukiwaniu jakiś porządnych tropów.
Czy mówiła coś o tyfonie? Niewykluczone. A o szakalu?
Moje wizje zrobiły się bardziej symboliczne – tak brzmiały jej słowa.
Symboliczne…
— Szakala? – powtórzyła, mrużąc oczy. Dobrze wiedziała, jak wyglądają takie wilki, i musiała przyznać, że albo tatuażysta zbytnio się nie spisał, albo to porównanie było po prostu słabe.
— No, według mnie to po prostu czarny łeb –zgodził się Alec. – Ni to pies, ni to szakal, ni to kojot. W każdym razie myślę, że wygląda bardziej jak wilk niż borsuk, co nie?
Wilk.
Szakal jako wilk. Tyfoniczny stór, tyfon – półzwierzę, półszakal, półwilk.
Angelo uwielbiał mitologię… uwielbiał poszukiwanie w niej… hybryd. Anomalii. Zmiennoskształtnych.
Likantropów.
Wilkołak, pomyślała. Wilkołak z czarną głową.
Czarny wilkołak.
— Jak nazywał się ten bóg? – wydukała jak w transie.
Alec zmarszył czoło.
— Jaki bóg?
— Egipski bóg chaosu i wszystkiego, co demoniczne. Ten, którego Egipcjanie wyobrażali sobie jako… tyfonicznego stwora. Z czarną głową wilka.
Chłopak zawahał się tylko przez chwilę, po czym parsknął śmiechem. Imię, które wymówił potem przypominało pianie koguta, zwiastun przebudzenia po długotrwałym letagu.
— To ojciec Anubisa, boga śmierci. Zwano go Setech… albo bardziej współcześnie: Seth.  



#10 - Ar
Dzień ROZPRAWY


Lily dotarła na zbiórkę o wiele wcześniej niż przypuszczała, że jej się uda, ale jednak wcale nie tak bardzo przed czasem. Mimo to, w gabinecie Argenta nie zastała żadnej duszy ludzkiej czy materialnej, która towarzyszyć jej będzie w dzisiejszej wizycie w Wizengamocie – no, może z wyjątkiem wielkiej, doktorskiej torby profesora. Jego biurko zostało starannie uprzątnięte i uchronione przed ewentualną ciekawskością ludzką, ale mimo to Lily z nudów usiadła na nim i zerknęła niby to mimochodem na pozostawione pojedyncze papiery.
    Widziałem twoją rozmowę ze Śmiecierusem.

Wzdrygnęła się cała, kiedy głos Jamesa doleciał do jej uszu. Chłopak siedział w gabinecie, ukryty w cieniu przy oknie. W czarnym krawacie i śnieżnobiałej koszuli wyglądał jeszcze bardziej szykownie niż zwykle. Lily zakrztusiła się zimnym powietrzem w gabinecie.

James! Słodki Merlinie, przestraszyłeś mnie!

Chłopak uśmiechnął się skromnie, tak jakby powiedziała mu komplement, po czym odszedł od wykuszy okna. Jego spojrzenie pełne było jamesowej łobuzerskości i przekory, niemalże jak za starych czasów.

— Słyszałem, że znowu się przyjaźnicie… - wymówił zmysłowo i powoli, posuwając się w jej kierunku niczym wąż. – Po tym wszystkim… jego przyjaźń musi znaczyć dla ciebie dużo, skoro dałaś mu drugą szansę.
— Wierzę, że nie jest na niego jeszcze za późno – odpowiedziała ostrożnie. Zeskoczyła z biurka Argenta i skrzyżowała ręce, sama wychodząc Jamesowi na spotkanie. – Przyjaźń z reguły znaczy dla mnie bardzo wiele.
— Zdołałem zauważyć – potaknął, teraz już tonem bardziej złośliwym. – Ryzykujesz dla niego nawet swoją przyszłą reputację w ministerstwie… to dosyć ryzykowne, bronić wroga ministra, skoro łączysz z nim swoją przyszłą karierę – zauważył. – Czy powinienem czuć się zachwycony, że chcesz dołączyć mnie do grona swoich… przyjaciół?
Och, błagam, nie zaczynaj!, pomyślała wściekle. Nie chcę mi się prowadzić kolejnej rozmowy tego sortymentu!
— To chyba nie ma znaczenia, prawda? I tak odrzuciłeś tę propozycję… mieszając mnie z błotem razem z Dorianem w sobotę.
James zachichotał ponownie w ten arogancki, parszywy sposób. Lily nie żałowała już, że nazwała go zarozumiałym palantem.
— No cóż, patrząc na szlachetność twojego charakteru, rozważyłem tę propozycję jeszcze raz – rzucił.
Lily wybałuszyła oczy.
Doprawdy?
— Yhym.
Znajdował się na wyciągnięcie ręki – powinien zatrzymać się w tej chwili, ale on zbliżał się cały czas, wkraczając w jej sferę prywatności, łapiąc ją za ręce, zderzając się nosami. Wyglądał, jakby chciał po raz kolejny rzucić się na nią i bez opamiętania całować w jakimś klaustrofobicznym schowku.
Wyciągnął dłoń i delikatnie pogłaskał jej policzek.
James…
— Przestałem już się na ciebie gniewać, Lily – wyrzucił z siebie, chyba niezbyt zadowolony ze swojej niepamiętliwości. – I chciałbym, żeby nasze stosunki się unormowały… ale chyba rozumiesz, w obecnej sytuacji… kiedy ty i Mary dałyście mi powody do złości…
— James, przecież wiesz, że to zupełnie…
— Cii… - uciszył ją, przykładając jej palec do ust. Dziewczyna przełknęła głośno ślinę. – Daj mi dokończyć. Mogę zostać twoim przyjacielem – ale wyłącznie na przyjacielskich zasadach. A to oznacza, że mogę spotykać się z kimkolwiek chce i jakkolwiek chce. I ty – oczywiście – tak samo. Czy to sprawiedliwe?
Lily kiwnęła głową niepewnie, czekając na jakiś haczyk. James nie lubił takich prostych, zwyczajnych układów. Potrzebował drugiego dna, jakiegoś niedociągnięcia, którego mógł potem się czepiać i obracać je potem wniwecz.
— Cieszę się, że zgadzamy się na tym etapie – uśmiechnął się sztucznie i odgarnął kosmyk jej grzywki za ucho. – I mam nadzieję, że zgodzisz się na kolejną część twojego… odkupienia.

Odkupienia? Och, to zdecydowanie zaczynało brzmieć już bardziej jamesowo… Lily może i zawiniła i zdecydowanie nie zasługiwała na zbyt szybkie wybaczenie, ale jeśli ten chłopak szykował dla niej jakieś niemoralne wyzwania, które miały stanowić karę za kilka błędów…
— To nic strasznego – przekonał ją, pstrykając ją w czubek nosa. Dlaczego dotykał ją tak bezpośrednio i bezuczuciowo? Czy przestało go to już obchodzić? – Jessica mi się spodobała – wyznał bez ogródek. – A ty popsułaś mi randkę. Teraz… jak to dobra przyjaciółka… powinnaś pomóc mi naprawić swój błąd.
Lily rozdziawiła usta. Nie miała pojęcia, jak skomentować coś podobnego.
— W jaki sposób?
James uśmiechnął się zagadkowo. Wyglądało na to, że gra kosztem Lily dopiero się zaczęła. Przechylił głowę w bok, tak, że ustami muskał płatek jej ucha. Zmarznięcie po wielominutowym przebywaniu na dworze nagle przestało tak jej doskierwać.
— Potem zostaniemy przyjaciółmi – szepnął zagadkowo. Jego wargi delikatnie stykały się z jej uchem, kiedy wymawiał te słowa. – Tak jak zawsze chciałaś.
Natychmiast potem odsunął się i uśmiechnął arogancko, czekając na odpowiedź Lily. Przymknęła oczy ze zmęczeniem. Przysięgała, że w całym swoim życiu nie czuła w słowie „przyjaciel” tak wiele skrywanej goryczy i niezadowolenia.


#11 – Queeny
Dzień ROZPRAWY
Dorcas musiała wiele przemyśleć, zanim odważyła się rozmówić z Syriuszem. Unikała go przez cały tydzień: jadała o innych porach, na lekcjach siadała w jak najdalej postawionej od niego ławce, a cały czas wolny spędzała poza siódmym piętrem, odnawiając stare znajomości.
Taka chwila refleksji nad ich związkiem i własnym życiem powinna zostać podjęta już wieki temu – właściwie to gdzieś równolegle do kotylionu i śmierci Calliope, Dorcas utraciła swoją tożsamość i żyła gdzieś na przepaści świadomości własnego zachowania.
Podzieliła swoje dotychczasowe życie na dwie epoki: przed czwartą klasą i po czwartej klasie. Jej największym problem stanowił fakt, że pomimo płynącego nieubłagalnie czasu część Dorcas pozostawała pogubiona w dawnej epoce, tak, że jej nowa wersja nie była w stanie się dostosować:
 Stara Dorcas na przykład trzymała jedynie ze starszymi klasami, a szczególnie starszymi chłopcami. Nie potrafiła odnaleźć wspólnego języka ze swoimi współlokatorkami, nie znosiła szczególnie Mary i Lily, a jeśli musiała, to zniżała się jedynie do rozmowy z Jamesem. Co zaś tyczy Syriusza, oboje nie przepadali za sobą odkąd tylko spotkali się na jednym ze zjazdów rodzinnych, gdzieś w wieku czterech lat. Stara Dorcas szybciej skoczyłaby z Wieży Astronomicznej niżeli pozwoliła zaangażować się w związek z tymże osobnikiem.
Nowa Dorcas z kolei kompletnie zamknęła się na nowe znajomości – właściwie non stop przebywała wśród Lily i Syriusza, a kogo jak kogo, ale ich towarzystwo na dłuższą metę robiło się nie do zniesienia. To zabrzmi okrutnie, ale przez ten ostatni tydzień, który spędziła z dala od swojego dawnego życia, Dorcas czuła się jak nowo narodzona – postrzegała teraz Evansównę, Blacka, Emmelinę, Mary i resztę jako wampiry wysysające całą jej radość życia i energię witalną.
Stara Dorcas nie lubiła stałych związków. Nigdy nie bawiłaby się w cały ten cyrk z rozstaniami i powrotami z Syriuszem, nigdy nie pozwoliłaby wciągnąć się w jakiś emocjonalny trójkąt z Emmeliną czy też podtruć się eliksirem miłosnym. Cała ta sytuacja uświadomiła jej, jak bardzo ostatni czasy Dor działała wbrew swojej naturze – i to, jej zdaniem, była przyczyna wszystkich ostatnich nieszczęść. Ta czarna passa i ten przykry wizerunek sierotki, który wisiał nad nią niczym czarna chmura, musiały się zakończyć, kiedy tylko Dor odnajdzie równowagę pomiędzy swoim ciałem a duchem.
Uznała więc, że nadciąga rewolucja. Od dzisiejszego dnia nie będzie bawić się w związki z żadnym idiotą, a najlepiej w ogóle nie będzie szukała niczego na stałe. Przestanie marnować sobie czas, spędzając go ze swoimi wiecznie marudzącymi „koleżankami”, a kiedy skończy się ten nieszczęsny rok, a jej stuknie siedemnastka, rzuci Hogwart w cholerę – tak jak Skye DeVitt – i założy swoją własną linię ubrań lub ewentualnie jakiś zespół popowy. Zanim jednak to nastąpi, wyznaczyła sobie kilka celów-priorytetów, mających za zadanie zabić jej nudę:
Po pierwsze, powinna wykorzystać to, że ona i Liam przestali się na siebie gniewać. Nie był jej nauczycielem, więc nie powinna krępować się przed drobnym flirtem, szczególnie, że w przeszłości całkiem pomiędzy nimi iskrzyło, czego nie wstydziła się wypomnieć ta jędza, Diana. Co do Berty… już dawno powinna ruszyć dalej i zapomnieć o Liamie – poza tym Dorcas nie zamierzała brać go za męża, jedynie odrobinę urozmaicić sobie nudne wieczory w tej nudnej szkole, dopóki jej nie skończy. Tajemny romans z nauczycielem… och, tak, to było dokładnie to, czego potrzebowała!
Po drugie, ponownie zainspirowana przez wredną Dianę Jenkins, zamierzała odbić Larissie grupę Piękności. Kiedyś już przecież należała do ich klubiku, a były to właśnie te dni Starej Dorcas, kiedy mogła cieszyć się jako taką rozpoznawalnością wśród hogwartczyków. Co jak co, ale tym głupim, wpatrzonym w Liama sukom zaimponuje to, że Dorcas go uwiodła, i to  równocześnie wcale nie ryzykując z Syriusza. Przez nieszczęsne miesiące, kiedy pozwoliła stawiać się w kącie obok Lily Evans, jej reputacja przeszła straszną degradację. Funkcja głowy Piękności w bardzo efektowny sposób ponownie pomoże jej wspiąć się na szczyt. Ani Emmelina, zbyt zajęta klejeniem się do Reagana, ani Mary, która przez  perwersyjnego tatusia stała się wielką, szkolną pozerką; nie powinny wejść jej w szyki. A na Larissę sposób znajdzie się bardzo szybko.  
Po trzecie i najważniejsze, zamierzała dać popalić wszystkim osobom, które zalazły jej za skórę, w składzie: Mary, Black, Emmelina i Luke. Na nich nie miała jeszcze sprecyzowanego planu działania, ale wszystko ułoży się, kiedy tylko złapie Liama w swoją sieć, zawładnie Pięknościami i wróci do popularności.
Rozprawę Isaaka uważała za symboliczną datę jej wielkiego powrotu – dzisiaj po raz ostatni pozwoli Nowej Dorcas dojść do słowa i wyrazić swój ból po stracie siostry. Zaraz po zeznaniach wróci do roli Starej Dorcas, prawdziwej zołzy.
Ubrana elegancko, ale szykownie i uwodzicielsko, Dorcas zmierzała na miejsce zbiórki, do gabinetu Argenta. Planowała lekko się spóźnić, a że miała jeszcze parę minut w zanadrzu, stwierdziła, że równie dobrze może załatwić sprawę Syriusza teraz, a nie po rozprawie. Black zyska trochę czasu, aby rozważyć jej ofertę, a nie ulega wątpliwości, że na nią przystanie.
Dorcas zapukała do tajnego dormitorium Prefektów Naczelnych, a kiedy nikt jej nie odpowiedział, po prostu weszła do środka. Drzwi odskoczyły posłusznie, tak jakby Syriusz czekał na jej nieplanowaną przecież wizytę. Rozejrzała się dookoła – nie widziała żywej duszy, ale czy chłopcy na tyle zbzikowani na punkcie sekretności, mogliby wyjść na zajęcia i nie zamykać drzwi do swojej świątyni? Zamknęła leniwie drzwi, stukając głośno obcasami swoich czółenek.
Dorcas?
Syriusz stał w podkoszulku i bokserkach na antresoli wychodzącej do dwóch sypialni – Prefekt Naczelnej i Prefekt Naczelnego. Serce Dor nie załomotało nawet trochę, chociaż Black użył swojej najbardziej zmysłowej modulacji głosu.
— Hej, Black – zadarła głowę. – Dawno się nie widzieliśmy, co?
Chłopak zbiegł na dół w ułamku sekundy, co było na tyle nielekceważące, że w normalnych wypadkach zostałoby uznane przez Dor jako romantyczne. Teraz, kiedy ponownie widziała w Blacku jedynie dupka o niskim ego, uznała, że porusza się raczej niezgrabnie.
— Posłuchaj, Dori… - położył ręce na jej barkach. – Wiem, że to musi być dla ciebie bardzo ciężkie, ale…
— Wpadłam tylko na chwilę – przerwała mu szybko. Jej zdecydowany, ostry ton skonsternował Syriusza. Schował on ręce za siebie i cofnął się o krok. Dor powstrzymała jęk zażenowania.
— Usiądziesz? Mam trochę wina i…
— Zaraz jadę do sądu – prychnęła. – Zdecydowanie nie będę z tobą pić, głuptasie.
— To może chociaż…
Nie – ucięła znowu. – Chcę tylko zaproponować ci pewien układ.
Syriusz spojrzał na nią z zainteresowaniem. Przepadał za układami – były tym, co najlepiej rozumiał. Potaknął na znak, żeby kontynuowała.
— Obydwoje męczyliśmy się ze sobą, dlatego nam nie wyszło – zaczęła bezwględnie. Syriusz już otwierał usta, aby jakoś to zripostować, ale Dor nie pozwoliła sobie przerwać: - To nic złego, Syriuszu. Po prostu… obydwojgu nam nie leży w naturze, żeby zbyt długo… z kimś być. Myślę, że obydwoje znajdywaliśmy w naszym związku jedynie… cielesne przyjemności. Nie jestem naiwna i wiem, że wierność nie leży w twoich zwyczajach, Syriuszu. Jedynie zaślepiona eliksirem mogłam się tak łudzić.
— Dorcas, rozumiem, że czujesz się teraz zorientowana – odparł tonem niemalże urażonym. – Ale to nie ja podałem ci ten eliksir… przecież iskrzyło pomiędzy nami dużo przedtem, kiedy…
— Wolny związek – wypaliła, powoli wycofując się z dormitorium. – To chyba najlepsze, co może nas spotkać. Będziemy razem, ale inaczej. Mniej… ściśle. Myślę, że odrobina powietrza dobrze nam zrobi – Jak na potwierdzenie swoich słów, otworzyła drzwi dormitorium i poczuła, jak chłodny przeciąg unosi rąbek jej spódnicy do góry. – Rozważ to i daj mi znać, kiedy wrócimy z ministerstwa. Mam nadzieję, że sam też przestaniesz już udawać kogoś, kim nie jesteś.


#12 – Moony
Belle Potter zawsze kochała podróżować. Kiedy miała tyle lat, ile obecnie jej syn, łączyła swoją przyszłość z dwoma największymi zamiłowaniami duszy – radością w niesieniu pomocy potrzebującym oraz poznawaniu nowych lądów. Marzył jej się dosyć niesprecyzowany zawód, który z braku określenia ochrzciła magomedykiem-podróżnikiem. Pragnęła jeździć po całym magicznym świecie i ratować wszystkich, którzy będą tego potrzebowali i z którymi jej los się w taki czy inny sposób splecie.
Pewną część tego marzenia udało jej się zrealizować, kiedy otrzymała pracę w szpitalu, najpierw jako położna, a potem już uzdrowicielka. Przez trzydzieści lat swojej aktywności zawodowej przyczyniła się do odmiany losu tak wielu przypadków rzec by można – beznadziejnych, uratowała tyle dzieci przed sieroctwem i tyle żon przed utratą drugich połówek. Najpierw wspomagając dawczynie życia, a następnie wszystkich chorych wskutek urazów pourokowych, zawsze miała pełne ręce roboty, ale ponieważ kochała swój zawód, długie godziny ciężkiej harówki zamiast podcinać, jedynie dodawały jej skrzydeł.
Można by rzec, że osoba tak dobroduszna i wyrozumiała jak Belle zadowoli się z realizacji połowy swoich marzeń i nie będzie upominać się od życia o więcej. Tak się jednak złożyła, że kobieta oprócz anielskiego serca, otrzymała od opatrzności również sporą dawkę determinacji w poszukiwaniu szczęścia, dlatego  nawet po ślubie z Sethem i założeniu rodziny nie zapominała o śnie podróżniczym. Jakkolwiek ostatecznie wyróżniła życie stateczne i rodzinne nad te wyśnione i wymarzone, a ten wybór powinien jedynie przypieczętować niemoc do realizacji reszty młodzieńczych planów, stało się coś zupełnie odwrotnego – jej mąż i rodzina w pewnym stopniu umożliwili jej sięgnięcie gwiazd.
Najpierw Seth zabrał ją na roczną podróż poślubną dookoła świata, a w ciągu kolejnych dwudziestu lat ich małżeństwa co lato razem z dziećmi wyjeżdżali w jakieś egzotyczne miejsca. Belle nie napotkała po prawdzie żadnej okazji, by móc wykazać się wówczas wiedzą medyczną, ale czuła się spełniona zawodowo i szczęśliwa, bo udało jej się połączyć obydwie pasje w taki czy inny sposób. O zmianie obecnego trybu życia i formy realizacji marzeń raczej nie myślała, nawet teoretycznie. Wiedziała, że udało jej się osiągnąć w życiu znacznie więcej niż inni mieli kiedykolwiek szansę, a w dodatku nie posiadała w swoim ekwipażu cech ani odrobiny próżności i egoizmu. Niełatwo więc wyobrazić sobie co przeżyła, kiedy stanęła przed szansą ulepszenia tego, co już jest piękne i spełnienia tego, co wydawało się nieosiągalne w tym życiu.   
Kiedy Seth oznajmił, że stracił posadę w Ministerstwie, tak jak i większość jego kolegów z wydziału, Belle była w szoku. Ich sytuacja należała do na tyle komfortowych, że nie musieli obawiać się o najmniejsze kwestie majątkowe, bo mimo ograniczenia napływu pieniędzy, w ciągu lat zdołali zgromadzić wystarczające oszczędności, żeby w zaistniałych okolicznościach nie zmuszać się do cięcia wydatków. Po wyrażeniu oczywistego zdumienia i oburzenia, dość szybko doszła do siebie i pocieszyła męża perspektywą pełnoetatowego działania w Zakonie i niesienia pomocy drogą lepszą i bardziej skuteczną. Wtedy niepocieszony mąż zrzucił na nią kolejną bombę:
— Myślę, że powinniśmy wyjechać… gdzieś daleko – oblizał nerwowo wargi i złapał żonę w pasie. – Powinniśmy się stąd wynieść, Bellie, i podróżować, tak jak zawsze chciałaś. To najlepsze, co możemy teraz zrobić.
Z ich dwojga Belle była lepszą oratorką i dyplomatką, dlatego nie winiła męża o dość nietrafne określnie: najlepsze. Ucieczka z Wielkiej Brytanii zdecydowanie nie należała do rzeczy najlepszych. Była to myśl cudowna i słodka, ale przy tym straszliwie egoistyczna i sprzeczna z ich ideałami, a więc zarazem i dla nich najgorsza. 
— Zupełnie nie rozumiem, o co ci chodzi, kochanie – pokręciła głową i niepewnie wydarła się z jego uścisku. – Nie napytałeś nam chyba żadnej biedy, co?
— Oczywiście, że nie – zaprotestował nieco zbyt gorączkowo. Westchnął ciężko i przeczesał nerwowo włosy. – Posłuchaj… pakuję się już od kilku dni… chciałem powiedzieć ci o tym wcześniej, ale potem pojawiła się sprawa May i jej powrotu do Hogwartu… ale teraz… po dzisiejszej rozprawie… a zresztą, komu potrzebna jest ta rozprawa…
Belle w miarę jego słowotoku cofała się coraz bliżej w kierunku przejścia do salonu, czując, że jeśli nie przysiądzie zaraz na sofie, to nogi odmówią jej posłuszeństwa.
— Czy ty nie wypiłeś przypadkiem za dużo nalewki wczoraj u swojej matki? – przyjrzała się mu badawczo. – Nie możemy wyjechać, nawet gdybym chciała – a tego nie chcę. Pamiętaj, że mamy dzieci i jesteśmy zaangażowani w woj…
— Dumbledore świetnie poradzi sobie bez nas – uciął jej gwałtownie. – A dzieci w tym roku staną się pełnoletnie i daję głowę, że nie będą nas dłużej potrzebować. Bellie… to wszystko dla ciebie…
Pani Potter trzepnęła męża żartobliwie szmatką, w dalszym ciągu nie biorąc jego słów na poważnie.
— Dobrze wiesz, że jesteśmy tutaj potrzebni, Seth. Nie! – przerwała mu, zanim zdołał ponownie zabrać głos. – Nie chcę o tym słyszeć.
Temat przenosin zostawał poruszony kilkakrotnie w ciągu następnych godzin, ale za każdym razem Belle Potter ucinała go równie stanowczo. Chociaż wśród swoich  rozległych pasji nie zawarła psychologii, znała się na sposobie bycia swojego męża wystarczająco, by uznać nagłe zamiłowanie do zmian jako reakcję obronną przez szok i stres spowodowany przez zwolnienie z pracy. Postanowiła więc nie brać jego słów zbytnio poważnie – nawet nie zastanawiać się nad nimi dosadnie, a już na pewno nie analizować ostatnich wydarzeń, nabierać niepokojących podejrzeń czy spoglądać z innej perspektywy na syndrom ucieczki u Setha.
Następnego dnia sytuacja się nie zmieniła, wręcz przeciwnie – nalegania jej męża zaczęły robić się ciążące i irytujące. Seth w pewnym momencie zaczął sam pakować Belle walizkę i szukać po domu wiz do Związku Radzieckiego, ale plany te zupełnie spaliły się na panewce i bynajmniej nie zaraziły żony podobnym entuzjazmem.
Sethowi nie udało się podejść żony, kusząc ją perspektywą spełnienia marzeń, bo nie wiedział o pełności jej wewnętrznej równowagi i zadowolenia. Nie udało się również skłonić ją do wyjazdu przymusem, a więc pozostało mu tylko rozpaczać i zakłócać jej spokój, aż uda mu się coś wskórać. Jego burzę argumentów przerwały poranne wizyty sąsiadek, których mężczyzna nie mógł odpędzić za wszelką cenę. Złość sięgnęła zenitu około jedenastej, tuż po tym, jak przegrał spór z żoną pod tytułem: „Pojawiać się na rozprawie czy się nie pojawiać”. Rozległ się wtedy dzwonek zapowiadający przybycie kolejnej z koleżanek Belle, nowej podwładnej Croucha, która chciała zabrać się z nimi do Londynu – ten dzwonek nie byłby oczywiście niczym złym czy niegrzecznym w innych okolicznościach, ale wówczas zbytnio symbolizował porażkę Setha i jego niemoc.
Otworzył drzwi z wściekłym rozmachem, gotowy nakrzyczeć na panią Hughes na dobry początek, kiedy poczuł, jak wiotczeją mu mięśnie, głowę przeszywa tępy ból, a serce zaczyna bić jak oszalałe.
Zaczęło się.
― Dzień dobry, panie Potter – odparła Diana Jenkins, ubrana jak detektyw z powieści Agathy Cristie. – Mogę wejść?
Seth nieznacznie opuścił drzwi, jakby usiłując wypchąć ją na zewnątrz, ale dziewczyna wepchnęła stopę tuż za framugę. W tej samej chwili z sąsiedniego pokoju wyszła siłująca się z perłowym kolczykiem Bellie.
― Diana? – udał sympatyczne zaskoczenie Seth. Z jego twarzy uciekło trochę koloru. – Co ty tu…?
― Znasz ją, Seth? – wtrąciła się jego żona, daleka od zazdrości, ale zdecydowanie niezachwycona, że jego męża, którego ewidentnie dopadł kryzys wieku średniego, odwiedzają dwudziestoletnie blondynki.
― Jestem ze Szkoły Aurorów – powiedziała Diana. – Pan Seth jest… był jednym z moich wykładowców.
― Diana ma dłuższe szkolenie – dodał  Seth. – Ma prawdziwy szósty zmysł detektywistyczny. Chce dostać się do najmniej licznej korporacji.
― …kryminologicznej – uściśliła.
Belle pokiwała głową ze zrozumieniem, zacisnęła zatrzask kolczyka i wyciągnęła rękę w stronę przybyłej. Seth niedyskretnie złapał ją w powietrzu, jakby usiłował uchronić ją przed dotykiem Diany. Ignorując spojrzenie żony, zerknął nonszalancko w kierunku byłej uczennicy i zapytał swobodnie:
– Co cię do nas sprowadza?
― Czy możemy rozmawiać przy pana żonie?
Pani Potter wyrwała rękę z uścisku Setha. Dotychczasowa pobłażliwość zaczynała pierzchnąć, a na jej twarzy zagościł dość nietwarzowy wyraz obawy. Mąż nie zerknął w jej kierunku.
— Z Bellie nie mamy przed sobą żadnych tajemnic.
- Czyżby?
Z tymi słowami, Diana bez zaproszenia wtargnęła do hallu rezydencji Potterów, zdjęła swój bury płaszcz z wielkimi guzikami oraz staroświecki kapelusz. Wykonując pośpiesznie te czynności, nuciła pod nosem jakąś piosenkę. Potterowi rozpoznali ją jako kołysankę dla dzieci o wilkach i owieczkach. Ledwo rozebrała się i zawiesiła ubranie wierzchnie na wieszak, a już rzuciła pierwsze bezpośrednie, weredyczne pytanie, które równocześnie doprowadziło Belle Potter do mdłości, Setha do białej gorączki, a Diany do dzikiej satysfakcji, jako że podsumowywało cały jej ogrom pracy i badań w ostatnich kilku dniach.
— Czy pana córka wiedziała, że zakochała się we własnym bracie, panie Potter? Czy też nie poinformował jej pan nawet po tym, jak go zamordował?

_______________________________


10 komentarzy:

  1. MOJE MIEJSCE! Merlinie, jestem pierwsza! :ooo

    ~Moony

    OdpowiedzUsuń
  2. Przeczytane, ale skomentuje później 😂 DRUGIE MIEJSCE!
    W.

    OdpowiedzUsuń
  3. Odpowiedzi
    1. Cześć,
      Nie miałam pojęcia, jak to skomentować (i dalej nie mam), więc spróbuje coś skrobnąć, nie zważając na kompletną rozpierduchę - że tak powiem - w mojej głowie.
      Na początek chciałam powiedzieć, że fragment zadedykowany dla mnie bardzo mi się spodobał, zresztą jak wszystko co ty napiszesz ( wazelina kapie, ale no cóż, co ja poradzę na to, że ubóstwiam twojego bloga) i spodziewałam się, że to będzie rozmowa z Sereną.
      Czekam na wszystkie wyjaśnienia, jakie nam dasz w kolejnych 2 częściach ,,Furii", ale chyba najbardziej na rozprawę Izaaka i otwarcie medalionu. Ogólnie snułam różne domysły, ale Tony'ego w tym szpitalu zaczęłam się dopiero spodziewać w trakcie czytania tego fragmentu xD
      Jeszcze chciałam powiedzieć, że:
      * Chemmlina <333333,
      * Jej, nareszcie James zauważył podejrzane integrowanie się Lily z Isaakem i Jo ( nie miałam pomysłu jak to nazwać), ale ostrzegam, jeśli James stanie się taki bardziej zły, że tak powiem to moje serce będzie płakać krwawymi łzami,
      * I ostanie. Ja uwielbiam takie nawiązania do mitologii, czy wierzeń Egipcjan itd. Tu właśnie urzekłaś moje serce ;* A i jeszcze bardziej spodziewałam się, że zabiła May albo zabił James, a nie Seth. Chociaż i tak był podejrzany, ale nie aż tak, jeśli rozumiesz o co mi chodzi ^^ Dobra, czekam na 29.2 i 29.3 z niecierpliwością.
      Weny życzę
      ~ U.P.Z.K.C.N

      Usuń
    2. Zapomniałam dodać, że to moje nowe konto :3
      I jeszcze to, że od "premiery" 29.1 codziennie sprawdzam, czy nie ma nic nowego... Aż mnie ciekawość zżera od środka.

      Usuń
    3. Cześć, Paulinko :*
      Przepraszam, że odpowiadam ci tak... nieporządnie, ale naprawdę ruszyło mnie sumienie, kiedy zobaczyłam dzisiaj Twój komentarz i stwierdziłam, że nie mogę zostawić go bez odpowiedzi. Rozdział się pisze, jest już praaawie skończony, ale mam naprawdę strasznie dużo na głowie ostatni czasy. W każdym razie codziennie wieczorem dłubie i poprawiam to, co już mam i wydaje mi się, że to kwestia naprawdę 2-3 godzinek wolngo czasu, żeby wszystko do końca ogarnąć i publiknąć :D.
      Dziękuję bardzo, że czekasz cały czas i że jesteś dalej ze mną <3.
      Pozdrawiam!
      Abby

      Usuń
  4. *****ghrtgedjfWERFEFnbigngrkgnrfjgrn*******
    Zesikam się przynajmniej 5 razy czekając na kolejny rozdział!!!
    A więc jednak! Jest jeden winny wśród jaśnie rodziców! I to nie byle kto! Sam Potter senior! Jestem w pierwszym szoku! Zapowiadający się romans między Jamesem i Jassicą jest również zapowiedzią "złego" Jamesa? Jakoś mi to się tutaj zwiastuje... Czy to ma być forma zemsty na Lily... na pewno tak... Zapowiedź powrotu staro-nowej Dorcas - jestem mega ciekawa tego wydania, które mam nadzieję, że zaprezentuje już w trzeciej części! Ach, czyli narzeczony przyrodniej siostry Emmy stanie się mężem właśnie Emmy! Nie mogę się doczekać tego wątku i jak do niego dojdzie <3
    I w ogóle fragment: " Po tych słowach zdjął z ramienia swój tornister, usadowił go na swoich kolanach, otworzył klapę, i szybko odnalazł w stercie różnych rolek pergaminów i podręczników cienką, wielokrotnie złożoną gazetę." mnie rozwalił! Śmiałam się w duchu i ciężko mi było przejść do kolejnych fragmentów, bo w głowie wciąż miałam ten obrazek: Chase i jego TORNISTER taki jak dla pierwszoklasisty usztywniany kuferek z bajkowymi obrazkami <3 <3 <3 Wiem, drobnostka i głupota, ale rozwaliła mnie, może dlatego, że parę dni temu kupowałam taki tornister mojemu bratu xD
    W ogóle czekam z zapartym tchem na rozprawę Izaaka i rozwiązania tajemnicy Mary i Jamesa!
    Buziaki!

    OdpowiedzUsuń
  5. Dżizyz Krajst! Seth Potter? Wow, podziwiam Twój geniusz. Naprawdę. Teraz to się wszystko ładnie i zgrabnie układa w całość. Trzeba tylko jeszcze trochę poczekać na to, jak przebiegło to morderstwo. Przez chwilę przez myśl przemknęła mi May i James ale nie Seth! I jeszcze Dean jego dzieckiem? Masz ode mnie owacje na stojąco!
    Dorcas nie budziła we mnie szczególnej sympatii w dwóch poprzednich częściach, ale ta zapowiedź jej "powrotu" pobudziła moją ciekawość. James powoli zamienia się jak widać w swoją gorszą wersję (czemu przed oczami widzę opętanego Stilesa?). Ja na miejscu Lily bym się bała.
    Jo znalazła Tony'ego. W pobliżu Jordana. I jest szantażowana. Chyba podejrzewam Jordana o szantaż, ale to nie miałoby sensu, prawda? To planowane małżeństwo Marleny jest już po prostu wredne ze strony Rowle'ów!
    Poznaję, że w następnej części będzie się dużo działo. Serena według mnie zna Jessego. Chodzi w końcu do tej samej szkoły co on. Może ona naprawdę ma coś wspólnego z zabójstwem Phila?
    Tak strasznie Ci współczuje z powodu problemów technicznych. Szlag by mnie chyba trafił na Twoim miejscu, bo raczej cierpliwością nie grzeszę. Życzę Ci powodzenia w ogarnianiu laptopa (mój też jest stary, tępy i wolny, ale na szczęście jeszcze nie odwalił takiego numeru), bo ja nie mam pojęcia jak Ci pomóc.
    Czekam na kolejny rozdział! ;*

    OdpowiedzUsuń
  6. Cześć Abigail. Czytam Cię.
    ~Centauri Proxima

    OdpowiedzUsuń
  7. Uwielbiam twojego bloga <333
    Przybyłam do ciebie z krainy zwanej Wattpadem :-)) (nosek żeby to nie był Voldek

    OdpowiedzUsuń

Autorka jest głodomorkiem, a akurat nie ma Danio w pobliżu. Chcesz ją dokarmić? Napisz komentarz! Wystarczy zwykłe: "przeczytałem" z anonima, a ona już ma dzienne zapotrzebowanie Witaminy K(omentarz).

Theme by Lydia Credits: X, X