16.05.2016

25. Prawdziwe Kolory

„Ale ja widzę twoje prawdziwe kolory, które przez ciebie prześwitują”-True Colours, Billy Steinberg dla Cindy Lauper

1970, Francja
To było gdzieś w Alpach. Trevor zainwestował pół dnia na żmudą wspinaczkę wyboistym dnem parowu, usłanego z obu stron wysokimi, sennymi wierzbami. Ich rozłożyste konary odcinały go od promieni słonecznych, tworząc naturalne, ale i niezwykle niestabilne, sklepienie wąwozu. Chociaż rzadko odwiedzał żonę-samotniczkę, dobrze znał drogę na skraj lasu – trudną, odstraszającą i nawiedzoną przez złe duchy – ale również malowniczą i niesamowitą. Mógł teleportować się prosto na miejsce, lecz obawiał się, iż dom Shelby znajduje się pod kontrolą Ministerstwa, które na pewno zainteresowałoby się jedynym gościem, którego kobieta przyjęła kiedykolwiek w swoje skromne progi. Musiał więc dostać się do niej po mugolsku, górskim szlakiem, i chociaż wymęczyło go to nieopisanie i stracił wiele cennych godzin, nie widział powodów do narzekania. Zależało mu na stuprocentowej anonimowości, to po pierwsze, a po drugie – tyle ostatnio działo się w jego życiu, że nie miał czasu na takie miłe, prozaiczne rozrywki jak spacerek po górach – i musiał przyznać, że naprawdę za tym tęsknił. W przeklętej Anglii nie było gór. Gdyby nie nadciągająca wojna, Trevor wyniósłby się stamtąd już dawno.
Parów wywijał przez kilka mil zygzakiem dookoła wielkich, przerośniętych drzew, a kiedy w końcu wzniósł się i zrównał z leśnym runem, przecięła go jasna, kamienna dróżka, z której widać już było górskie hale, przełęcze i wielki, drewniany domek, wciśnięty pomiędzy dwa jęzory łagodnych wzniesień. Zerknął na pobliski drogowskaz.
Shelby z Ilsurich, pół mili.
Trevor westchnął przeciągle. Doprawdy, to już niemal dwadzieścia lat, a on cały czas musiał użerać się z niedouczonym Ministerstwem – i brytyjskim, i francuskim. W Rosji takie pomyłki nigdy się nie zdarzały – reżimowe Ministerstwo może i duchem zatrzymało się w miejscu dwieście lat temu, ale nigdy nie pozwalało sobie na podobne zaniedbanie. Dotknął czubkiem różdżki drogowskazu, a na miejscu „z Ilsurich” pojawiło się wdzięczne, prawdziwe nazwisko:
Shelby Monroe, pół mili.
Tyle, jeśli chodzi o anonimowość. Wspiął się na ostatnie kilka jardów podejścia i odetchnął głęboko rześkim, górskim powietrzem na hali. Nieopodal kozy za ogrodzeniem pasły się i żuły seledynową trawę. Z innego drewnianego domku, położonego trochę niżej, tuż przed urwiskiem, buchał ciemny dym. Pachniało serem, drewnem na opał i kadzidłem.
Shelby.
Trevor próbował dostać się do jej umysłu znienacka przez całe ostatnie pół mili, które musiał pokonać. Kobieta albo wreszcie opanowała oklumencję i przygotowała się na jego najście, albo znowu ćwiczyła na nim swoje staromagiczne sztuczki. Jak dobrze, że tyle lat żyli już w separacji. Zmienne babsko, i zupełnie nie przystosowane do życia w społeczeństwie.
Jakkolwiek teraz na nią narzekał, to właśnie mizantropia połączyła Trevora i Shelby. Oboje zawsze stronili od ludzi, Trevor nie miał prócz Ignatiusa Prewetta żadnych przyjaciół, z kolei Shelby nie bez kozery zdecydowała się na zamieszkanie w środku lasu w Alpach.  Brak jakichkolwiek potrzeb towarzyskich wyróżniał ją od dwóch niespełna rozumu sióstr, którymi Trevor szczerze gardził. Jeszcze kilkanaście lat temu, kiedy małżeństwo się poznało, Shelbu urzekła go całkowicie – była urodziwa, światowa i wystarczająco, jak na gust Trevora, niegodziwa, jednak przy tym tak niesamowicie naiwna, przydatna i łatwa w manipulowaniu, że mężczyzna nie zastanawiał się nad tym ożenkiem ani chwili.  
Dzięki niej – dzięki jej mocy i jej darom – mężczyzna mógł ukończyć badania czarnomagiczne, zamknąć swój patronat i sprofanować medalion rodziny Ignatiusa. Mógł uciec od śmierci, od wymiaru sprawiedliwości i nareszcie spełnić się całkowicie w swoich umiejętnościach. Z chwilą, gdy nastały ciemne czasy kadencji Nobby’ego Leacha, a następnie Eugenii Jenkins, zmieniło się wszystko i zmienił się też stosunek Trevora do żony. Chociaż dalej prezentowała się ona nienagannie, miała niecne ambicje i kierowało się nią dziecinnie łatwo, utraciła swój największy atut, czyli przydatność. A kiedy Trevor już jej nie potrzebował, nadszedł okres separacji.
Ciekawe, jak Shelby powita go po latach.
Trevor wspiął się na ostatnie wzniesienie tuż przed zakrętem do domku pani Monroe. W ogrodzie – dzikim, zapuszczonym i śmierdzącym czymś nienaturalnym – nie było żywej duszy, chociaż zwykle latały tutaj młode kuzynki Shelby, które ta brała na naukę fachu – o ile tak można nazwać profesję od lat praktykowaną w tej rodzinie. Nigdzie nie widział też Rookwooda – nieźle opętanego parobka, przybranego syna Shelby, łudząco podobnego do Isaaka – i z wyglądu, i z zamiłowania do nielegalnych zabaw. Najwyraźniej kobieta musiała znaleźć jakieś zastępstwo za syna, które zapełniło dziurę w jej sercu na tyle skutecznie, że nigdy o Isaaka nie pytała ani nawet nie odwiedzała go w snach. Inaczej sprawy miały się z Jilly, której zbyt bliskie spoufalanie się z matką, niezmiernie go niepokoiło. Biedactwu zupełnie pomiesza się w głowie.
— Trevor.
Mężczyzna obrócił się za siebie. Lodowate imadło chwyciło go za serce na sam widok żony. Siedziała na werandzie swojej chałupy, razem z Rookwoodem i jakimiś wilami. Trzymała imbryk z fusiastą herbatą w jednej ręce, w drugiej natomiast okrągłą, błyszczącą, kryształową kulę, czekającą już na Trevora. Jakże gościnnie.
Na jego widok urodziwe wile z długimi, białymi warkoczami zatoczyły się śmiechem i wbiegły do domu, przepychając się w drzwiach. Nie miały na sobie butów. Również Rookwood  opuścił werandę, ale w przeciwieństwie do towarzyszek zszedł do ogrodu, minął Trevora bez słowa i ruszył w kierunku pastwiska, najwyraźniej chcąc nacieszyć oczy widokiem kóz. Trevor odetchnął z ulgą. Ostatnie, czego teraz potrzebował, to wścibskie pytania nowej rodzinki Shelby.
Kobieta nie czekała, aż Trevor dojdzie do werandy, lecz sama wyszła mu na spotkanie, jakby nie chciała, żeby przekraczał próg jej domu. Imbryk odstawiła na schodach, pogrzebała w kieszeni staroświeckiego żakietu i zbliżyła się do niego z wyciągniętą kryształową kulą i miną pełną skupienia.
— Przyszedłeś po medalion – odparła, bezceremonialnie wciskając przepowiednię w jego ręce. – Przygotowałam się już.
Na potwierdzenie swoich słów sięgnęła do kieszeni żakietu – a chwilę później Trevor ujrzał idealną kopię Medalionu Prewettów – obiektu pożądania zarówno swojego, jak i jego nowego pana, a także bezpośredniej przyczyny całego zamieszania z Lukrecją i Ignatiusem. Uśmiechnął się szeroko. To niezwykłe, jak bardzo przypominał oryginał – miał nawet to lekkie pękniecie od upadku, i przebarwiony jeden z ogniw łańcuszka, na pamiątkę tego, gdy przypadkiem potraktowali go z Ignatiusem Eliksirem Blancharda. Pytanie tylko, czy odbijał tak samo starannie wszystkie zaklęcia, które zostały ukryte w oryginale.
— Jak widać nie ma przed tobą żadnych tajemnic – uśmiechnął się mężczyzna i sięgnął zachłannie po medalion. Shelby – wbrew jego podejrzeniom – nie robiła mu żadnych wymówek. Wyglądała, jakby cieszyła się, że sprezentowała byłemu facetowi tak przydatny prezent.
— Miałam niedawno wizję – powiedziała na swoje wytłumaczenie. – To diabelstwo doprowadzi cię do zguby.
— Ja już dawno jestem zgubiony, duszko.
Shelby przez chwilę milczała, jakby analizując jego błyskotliwą ripostę. Trevor wysłał jej znaczące spojrzenie.
Obydwoje wzięli głęboki oddech.
Potem następny.
I…
Shelby zatoczyła się głośnym, niemalże histerycznym śmiechem, a Trevor zawtórował jej, chociaż jego napad wesołości był o wiele bardziej uzasadniony. Uzyskał wszystko, na co liczył bez najmniejszych trudności (no, jeśli nie liczyć kilkugodzinnej wspinaczki po Alpach), a żona oprócz czczych ostrzeżeń jedynie ułatwiła mu sprawę. Miał płakać z tego powodu? Chichotanie Shelby nie mógł nazwać uzasadnionym, ale zbytnio go ono również nie zaskoczyło. Lata spędzone w tym odludziu, gdzie jedyną rozrywką było szkolenie nieznośnych wil i rozdmuchiwanie swoich wizji całymi dniami, zdecydowanie sprzyjały nabierania zupełnego szaleństwa, a kobieta nawet za życia w społeczeństwie nie należała do najnormalniejszych.
Byli taką dobraną parą…
— Mam kilka pytań o przyszłość – powiedział bez cienia krępacji, kiedy oboje względnie się uspokoili.
— Przewidziałam to – odparła krótko Shelby. – Nie zaproszę cię do domu, bo Priscilla i Vanessa nie lubią mężczyzn. Możemy pójść do stodoły, gdzie sypia Rookwood. Jestem pewna, że nie będzie miał nic przeciwko.
Trevor przystał na to, chociaż nie uśmiechało mu się rozmawianie wśród stogów siana – nawet jeśli ta stodoła była bardziej przystosowana dla ludzi niż większość innych. Stodoła znajdowała się kilka jardów od domu, na skraju ogrodu, otoczona bardzo wysokimi pnączami herbacianych róż. Prowadziła do niej kamienista ścieżka, która być może miło masowała gołe stopy Shelby i jej kuzynek-wil, ale dla Trevora i jego wymęczonych po wspinaczce stóp, stanowiła prawdziwe utrudnienie.
― Mówią, że idzie wojna – rzucił swobodnym tonem, wiedząc, że temat zniszczenia, pożogi i nieszczęścia na pewno podpasuje Shelby.
― To było widoczne od wielu lat – odparła po prostu. – W gwiazdach – odwróciła się nagle w jego kierunku, jakby o czymś sobie przypomniała. – Jesteś pewien, że nie weźmiesz swojej kuli?
Trevor puścił tę uwagę mimo uszu. Zaklął, kiedy jego pięta wpadła w szczelinę pomiędzy sąsiednimi kamieniami tworzącymi ścieżkę. Szybko dotarli na miejsce. Shelby rozejrzała się jeszcze przez ramię i upewniwszy się, że nikt ich nie podgląda, otworzyła zamaszyście drzwi i przepuściła Trevora jako pierwszego. W stodole było ciemno, ciasno i śmierdziało paszą dla kóz. Po tym, jak Shelby zamknęła za nimi drzwi, ciemność stała się jeszcze bardziej gęsta i przytłaczająca. Trevor mruknął coś z niezadowoleniem.
― Jak Jilly? – wyszeptała Shelby, pstrykając palcami. Kilka świec spoczywających na prowizorycznym stoliku, tuż przy dużym stogu siana, zapewne służącego jako łóżko, zapaliło się wściekle.
― Nigdy nie pytasz o Isaaka – zauważył. – Za życia byłaś do niego bardziej przywiązana.
Shelby pstryknęła ponownie, a kolejna świeca oświetliła stare, od dawna nieużywane biurko. Leżało na nim więcej kryształowych kul.
― Jilly niedługo do mnie przyjdzie. Tutaj.
Trevor milczał. Nigdy nie pozwoliłby – ba! wątpił, że taka wygodnicka i rozpuszczona dziewczyna jak Jilly wpadłaby na pomysł tego rodzaju – na przeprowadzkę do Nikąd, nawet jeśli mieszkałaby z matką. Poza tym, jego córka musiałaby mieć przynajmniej lekkiego świra, żeby z ogromnej posiadłości w Brighton, w sąsiedztwie swoich nędznych koleżków, zamieszać w stodole, razem z niechlujnym parobkiem, przyganiaczem owiec.
Nie posiadał on bowiem odrobiny wyczucia, niezbędnego do zrozumienia tych drobnych, nieco upiornych aluzji Shelby. Była to kobieta odrobinę niespełna rozumu, ale wiedziała dobrze, że dopóki żyje jej mąż, ona i ich dzieci będą rozłączeni. Trevor miał się zbyt dobrze, by mogła pokusić się o nadzieję, iż niedługo jakaś ciemna siła zmiecie go z tego świata. Jedyne, co mogło sprowadzić duszę córki z powrotem do matki, była jej śmierć.
A Shelby zobaczyła ją właśnie wtedy, kiedy Trevor dotknął jedną z mętnych przepowiedni, czekających na niego na biurku w stodole.

♦♦♦
Brighton, styczeń 1973
Jilly Monroe nie dostała trumny, a raczej – trumna nie dostała Jilly Monroe. Pusty marmurowy sarkofag, cenotaf, jak go nazywano, stanowił jej miejsce spoczynku w znaczeniu głęboko metaforycznym. Ludzie mówili wiele, przed i po tym pogrzebie. Wojna trwała już co prawda trzeci rok, ale cały czas panował okres względnie spokojny. Szkody odnosili jedynie członkowie batalionów Ministerstwa – Aurorzy, policja czarodziejska, Brygada Uderzeniowa i Stróże Pokoju, oraz, po drugiej stronie – mieszańce, Śmierciożercy i anarchiści. Działania Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać nie dotknęły jeszcze zwykłej, cywilnej ludności, a jeśli nawet, to jedynie tej burzliwej i niepokornej, a nie niewinnych, czternastoletnich dziewczynek. Ludzie przybyli na ostatnie pożegnanie Jilly Monroe w składzie nad wyraz licznym, traktując jej pochówek jako symbol, zapowiedź zbliżającego się piekła.
Grzebanie pustej trumny, odprawienie pogrzebu bez ciała, bez wiedzy o zabójstwie, bez jakikolwiek dowodów potwierdzających śmierć dziewczyny, szybko wzbudziło wiele kontrowersji.. Samą pannę Monroe gloryfikowano i czczono niemal jak bohaterkę na skalę narodową, co z pewnością bardzo zniesmaczyłoby ją za życia. Były i odważniejsze, bardziej naiwne głosy, że dziewczyna wciąż żyje, a jedynie zaginęła – czasem, że uciekła z patologicznego domu, od ojca-dziwaka, od brata-socjopaty, fingując swoją śmierć. Innego wytłumaczenia na brak ciała znaleźć się nie dało, a że były to ciągle spokojne czasy, i wyobraźnia czarodziejów nie dopuszczała jeszcze najbardziej czarnych scenariuszy. A była ona prosta, jednak zaiste bardzo brutalna – ciało Jilly nie mogło spocząć w grobie, bowiem z tego ciała nic już nie zostało.
Suma summarum nieco ponad jedna dziesiąta gości na pogrzebie miała za życia cokolwiek wspólnego z osobą Jilly, reszta była jedynie plotkującym tłumem gapiów. Wśród tej mniejszości byli jej koledzy z klasy w Durmstangu; mieszkańcy Brighton, którzy wspominali ją teraz jako „taką uroczą młodą osobę”, chociaż za życia kręcili głową na jej maniery i dzikie obejście; a także członkowie bardzo nielicznej rodziny – wspomniany już brat-socjopata oraz dziwna matka, chyba cudzoziemka. Jej kuzynostwo i wujostwo nie zjawiło się na ceremonii, z obawy przed potyczką z Shelby i Isaakiem. Ojciec również nie pożegnał się z córką, ale z powodów zgoła innych.
— Jakich to? – spytała jedna z londyńskich plotkar, pani Hughes swoją towarzyszkę, lady Fitzgerald.
— Nasz szef Departamentu Przestrzegania Prawa odesłał ojca… i całą jego trupę pijacką – z tego co słyszałam! – do Azkabanu, na dożywocie.
— Trupę pijacką! – przeżegnała się pani Hughes i pokręciła głową. – To doprawdy niesłychane, cóż to był za czort, z tego człowieka… że też pan McDonald tak szybko go wygonił! Ostatnio wszystkie procesy Wizengamotu dłużą się i dłużą… moja synowa wystąpiła o odszkodowanie już wieki temu… przez nieodpowiedzialnego uzdrowiciela w Mungu otrzymała lek na smoczą ospę, i teraz zieje ogniem po każdym posiłku!
— Ostatnio nasza kadra medyczna jest równie beznadziejna jak sądownictwo, niestety… ale ta banda cwaniaczków wcale nie czekała na rozprawę, milady. Minister Jenkins pozwoliła zsyłać podobnych łotrów od razu, bez procesu…
— Och, toż to czysty anioł, a nie kobieta, nasza minister… gdyby tylko jej zięć nie był takim impertynenckim dra… och, pani Monroe! Madam Monroe, proszę się zatrzymać!
Panie Hughes i Fitzgerald popędziły w kierunku ukrytej za woalką matki „tego biednego dziecka” oraz podtrzymującego ją z jednej strony „nieokrzesanego młodzieńca”, a z drugiej „jakiegoś brudnego pastucha” (jak komentowały sobie w myślach). Obydwie uważały złożenie kondolencji za swój święty obowiązek, chociaż widziały panią Monroe po raz pierwszy w życiu i nie miały pojęcia, w co się pakują, wchodząc jej w drogę.
Shelby zatrzymała się na środku chodnika i odwróciła głowę. Woalka ukrywała jej młodzieńcze rysy, ale mimo to widać było, iż jest o wiele za młoda na matkę czternastoletniej dziewczyny, a już w ogóle jej starszego brata-socjopaty.
— Proszę nam wybaczyć – odezwała się lady Fitzgerald. – Ale chciałyśmy złożyć pani najszczersze kondolencje… z powodu tej strasznej tragedii, nie tylko dla pani – ale dla pani szczególnie! – ale, jak myślę, dla całego czarodziejskiego świata… nigdy nie zapomnimy o tej straszliwej stracie…
— …o tej paskudnej, niesprawiedliwej śmierci – zawtórowała jej pani Hughes.
— Właśnie! I o tym nieludzkim okrucieństwie, to nie do pomyślenia, żeby coś takiego mogło spotkać pani córkę z rąk jej własnego ojca… ja i Marissa jesteśmy wstrząśnięte całą tą sytuacją…
— …ale – rzecz jasna – jesteśmy święcie przekonane, że gdziekolwiek jest teraz nasza kochana Jilly, to zaznała szczęścia i spoczynku i uwolniła się od piekła, w którym żyła… przynajmniej teraz, po swojej śmierci.
— Śmierć – zaśmiała się Shelby, przerywając im nagle. Isaac puścił jej ramię i wbił wzrok w pobliską wierzbę. – Spoczynek! Nie ma nic bardziej ludzkiego niż śmiertelność, ale ja nie jestem w stanie tego zaakceptować – chce, żeby do mnie wróciła… nawet nie jako człowiek, chce, żeby moja córka została przy mnie.
Isaac przełknął głośno ślinę, uśmiechając się przepraszająco do kobiet. Wyglądały one – nareszcie! – jako ciut zmieszane podobnym wybuchem, a pani Hughes była chyba bliska okrzyknięcia matki tak samo bezwstydną i zhańbioną, jak jej okrutny mąż.
— Moja matka jest zrozpaczona – wydusił. – Proszę jej wybaczyć…
— Lepiej zamilcz – syknęła pani Fitzgerald, oburzona, że ośmielił się zabrać głos. – Jak możesz dziwić się rozpaczy tej biednej kobiety, łotrze! Jesteś tak samo odpowiedzialny za śmierć tego biednego dziecka, jak twój nieszczęsny ojciec! Och, jakże jej współczuję! Cieszę się, że uwolniła się od was… nawet jeśli oznacza to, że musiała umrzeć!
Shelby zaśmiała się nieludzko, spluwając kobiecie pod nogi. Pani Hughes rozdziawiła usta jak ryba.
— Odszczekaj się, Isaac! – rozkazała kobieta, kopiąc syna w kostkę. – Nie pozwalaj sobie ubliżać na pogrzebie własnej siostry! 
Rookwood syknął z uciechy, sam też plując pod nogi dwóch dam, bowiem zwykł powtarzać po swojej pani każdy gest. Isaac milczał.
— Cóż za niegodziwa banda! – obruszyła się pani Fitzgerald. – Takie zachowanie nie przystoi nawet kobiecie w żałobie, a co dopiero takiemu pastuchowi! Jak pani nie wstyd, pani Monroe! Nie obrażę się na panią ze względu na to nieszczęście, ale doprawdy – nie spodziewałabym się czegoś takiego po tak eleganckiej kobiecie!
— Ona mnie znieważa – roześmiała się pusto Shelby. – Isaaku, ONA MNIE ZNIEWAŻA!
Pani Hughes przełknęła głośno ślinę, kiedy Isaac łypnął na jej towarzyszkę spode łba. Jeśli na pani Fitzgerald, starej guwernantce najbogatszych, arystokratycznych dzieci, zrobiło to jakiekolwiek wrażenie, to nie dała tego po sobie poznać.
— Zgrywasz teraz niewiniątko, ale ja dobrze znam się na takich jak ty… czysty tatuś, plugawy łajdak… mam nadzieję, że święty Merlin pomści twoją biedną siostrę…
Tego nawet tak opanowany człowiek jak Isaac nie był w stanie zdzierżyć. Jego usta pobladły, źrenice się zwęziły, a krew uderzyła mu do mózgu… ON! Odpowiedzialny za śmierć Jilly! Już on pokaże tej starej prukwie, gdzie jej miejsce…
— ISAAC! – krzyknęła jakaś długonoga blondyna, która przysłuchiwała się tej wymianie zdań od dłuższego czasu. Stanęła przed nim i złapała go za nadgarstek, mim ten zamachnął się z furią. – Uspokój się, proszę!
Jej głos brzmiał słodko i naiwnie, jednak na tyle kategorycznie, że chociaż sama była równie słodka, nieszkodliwa i naiwna, na Isaaku to wystąpienie zrobiło najwyraźniej olbrzymie wrażenie. Wziął głęboki oddech. Ostre płomienie w jego oczach zaczęły nieco łagodnieć i iskrzyć czymś bardziej subtelnym i wyrafinować, gdy tylko spotkały się ze spojrzeniem blondynki.
— Chodźmy stąd, Prim – szepnął. W jego głosie dało się wyczuć trudne do zdefiniowania tony, znacznie odbiegające od typowej obojętności i powściągliwości. Ujął dziewczynę w talii, skinął głową w kierunku dwóch londyńskich dam, i ponownie posłużył jako podpora dla swojej matki z jednej strony, podczas gdy z drugiej podtrzymywał ją Rookwood. W tak specyficznym orszaku oddalili się, już nie zaczepieni przez nikogo, i rozpłynęli w powietrzu tuż za zakrętem.
— Urocza rodzinka, czyż nie?
Lily aż podskoczyła, słysząc nowy głos, dochodzący tym razem jakby zza niej, a nie jak wcześniej – z wnętrza jej głowy. Przetarła oczy. W ciągu mrugnięcia okiem przeniosła się w zupełnie nowe miejsce. Jeszcze przed chwilą stała w białej, marmurowej świątyni wśród mężczyzn w czarnych garniturach i kobiet w żałobnych sukniach i woalkach, a potem razem z nimi wyszła na pobliski cmentarz. Nie minęła chwila i nagle znalazła się… nigdzie.
Nie wydawało jej się, żeby podobne miejsce istniało gdziekolwiek na świecie – było całe zamglone, jakby znajdywało się za cienką, tańczącą zasłoną i do tego spowijało je sukno mlecznej poświaty. Wokół nie mogła zobaczyć niczego namacalnego, jedynie eteryczne cienie – może należały one do drzew, a może do traktorów – nie dało się tego ustalić. Siedziała na podmokłej ziemi, w swojej nieprzyzwoitej sukience od Jamesa i w starych, znoszonych martensach, i wydawało jej się, że cały pogrzeb Jilly Monroe był jedynie snem, z którego nie do końca się jeszcze wybudziła.
Przełknęła głośno ślinę.
Jakkolwiek miejsce to zdawało jej się zupełnie nierzeczywiste, szybko zdała sobie sprawę, że już kiedyś tu była. Nawet dwa razy, w zeszłym semestrze. W miejscu rozpościerającym się gdzieś pomiędzy snem a rzeczywistością, w świecie najbardziej dogłębnej legilimencji… raz z Isaakiem, raz z Jo, a teraz…
— Cześć, Lily – powiedziała ciemnowłosa dziewczynka. Evansówna aż zadrżała na jej widok. – Nie poznajesz mnie?
Lily przyjrzała się jej dokładniej. To nie była dziewczynka, a przynajmniej niezupełnie. Wyglądała na jakieś… trzynaście, może czternaście lat, chociaż niewykluczone, że była młodsza, a postarzał ją makijaż – o wiele za mocny jak na jej wiek i urodę. Miała na sobie czarną, pogrzebową sukienkę, czarne, ciężkie loki zasłaniały na wpół trupiobladą twarz – a ten kolor najwyraźniej nie był spowodowany jedynie źle dobranym pudrem. Charakterystyczna, kwadratowa szczęka przypominała jej Isaaka. Lily przełnęła ślinę. Oczywiście, że ją poznała.
— Nie – szepnęła. – Chyba nie miałyśmy przyjemności się poznać.
Dziewczyna roześmiała się bałamutnie. Zbliżyła się do Lily i nagle – zupełnie znikąd! – na jej szyi pojawiło się małe dziecko, przytulające się wiernie, ale i z przestrachem. Rudowłosa przełknęła ślinę.
Serio? – szepnęła dziewczyna, obchodząc ją dookoła. – To niemożliwe… nie przyjmujemy tutaj obcych. A ty przecież wpadłaś w odwiedziny.
Lily milczała. Wpatrywała się z przestrachem na dziecko uczepione szyi dziewczyny – mogło w każdej chwili spaść, bo jego opiekunka nawet nie podtrzymywała go w powietrzu.
— A poznajesz ją?
Dziecko przestało ufnie wtulać główkę we włosy dziewczyny, a spojrzało teraz na Lily. Evansówna natychmiast poczuła jak krew odpływa jej z twarzy, jak uginają się pod nią nogi, i jak coś ostrego kłują ją prosto w serce.
— Słodki Merlinie – jęknęła, zbliżając się do niemowlęcia. Wyglądało jak każde inne dziecko w wieku paru miesięcy, z główką pokrytą ciemnym meszkiem włosów, smoczkiem wetkniętym w uroczo wydymany dzióbek, z błyszczącymi niewinnie, wielkimi, szklanymi oczami…
Przełknęła ślinę. Właśnie te oczy zrobiły na niej największe wrażenie. Większość niemowląt przez kilka pierwszych miesięcy życia utrzymywało ciemnoniebieski kolor tęczówki, a przynajmniej tak słyszała Lily. Dziewczynka natomiast wlepiła w nią wielkie, szmaragdowozielone patrzałki, tak uderzająco podobne do tych należących do całej rodziny Evans…
— Nazwałam ją Caroline – powiedziała dziewczyna w pogrzebowej sukni. - Jest taka urocza. Chociaż… - zlustrowała Lily od stóp do głów nieprzychylnym spojrzeniem. – Chyba wdała się w tatusia.
Lily nie zdążyła na to odpowiedzieć w żaden sposób, bo nagle poczuła silne zawroty głowy. Upadła na kolana. Krew szumiała jej w uszach, szaleńczy śmiech dziewczyny mieszał z bólem głowy, a Lily czuła się jak na jakieś śmiercionośnej, wariackiej karuzeli, z której miała spaść wprost w czeluść nicości…

♦♦♦
Francja, czasy obecne – 31 stycznia 1977
— Chyba się budzi, Isaac – mruknęła Jo, trącając Lily w ramię. – Wstawaj, księżniczko! Księżyc się już odsłania!
Jo zarechotała z własnego dowcipu, chociaż było to tak niestosowne do sytuacji, że nawet Isaac zdawał się zniesmaczony jej zachowaniem. Jego karcący głos skłonił Lily do otwarcia jednej powieki. Nie widziała go od jakiegoś miesiąca, ale podczas wydarzyło się tak wiele, że zdawało jej się, iż były to lata! Isaac w przeciwieństwie do Jo zawsze był taki oficjalny i ułożony, i Lily czuła się  w jego towarzystwie od razu bardziej komfortowo. Złudne uczucie spokoju, jakie zalało ją po ponownym spotkaniu z Monroe’em, spierzchło niemal od razu.
O, nie.
Wstała na równe nogi i szczypnęła się mocno w ramię. Łudziła się, że nadal przebywa w tym dziwnym wymiarze dogłębnej legilimencji – otaczała ją ta sama mleczna, nocna mgła, wokół tańczyły te same cienie, jakby zbłąkane, złośliwe dusze, martensy odciskały się na jej wymęczonych po całonocnych tańcach stopach, a sukienka od Jamesa pasowała do butów i do pogody jak pięść do oka. To niemożliwe…
Spojrzała z przestrachem na Jo i Isaaka, ubranych jak na biwak. Isaac założył dżinsy (i wyglądał w nich dobrze, chociaż ewidentnie mu one nie odpowiadały), a Jo bojówki, solidne trapery i ciężką kurtkę. Obydwoje mieli na plecach gigantyczne, górskie plecaki i popijali coś z piersiówek.
Co za szaleństwo…
— Co do diabła…?!
— Weź moją kurtkę, bo się przeziębisz – mruknął Isaac, zarzucając na nią ciężki, gruby kawałek wełny. – Wszystko okej?
Lily wybałuszyła oczy. Znajdowała się w jakimś dziwnym, nieokreślonym miejscu – może to był jakiś dziwny las, nie miała pojęcia – daleko od Hogwartu i swojego dormitorium, razem z przebranymi za mugolskich turystów Jo i Isaakiem, który zniknął bez śladu wieki temu…
W dodatku w środku nocy tkwiła w samej nieprzyzwoitej sukni, kiedy na dworze temperatura spadła do jakiś minus dwanaście, czuła mdłości, zawroty głowy i straszną migrenę i przed chwilą rozmawiała z martwą czternastolatką i swoją przyszłą córką…
— Okej? – prychnęła, rzucając mu wściekłe spojrzenie. – To… wy… — wzięła głęboki oddech. –  Porwaliście mnie!
Chociaż zarzut ten brzmiał dość poważnie, na Isaaku i Jo nie zrobił najmniejszego wrażenia.
— Czekaliśmy na to – wzruszył ramionami Isaac. – Idziemy.
Jo odwróciła się na pięcie i zniknęła we mgle, podśpiewując pod nosem jakąś harcerską piosenkę, a Isaac wyciągnął do niej ramię, oferując, że może ją ponieść, jeśli czuje się słabo.
— Na co czekaliście? – spytała, rozglądając się wokół siebie jak idiotka. Miała wrażenie, jakby ktoś zamroził jej mózg – żadne impulsy do niego nie docierały, a ona z trudem łączyła wszystkie chaotyczne fakty, jakie do tej pory udało jej się wyłapać.
— Na imprezę! – krzyknęła Jo, która choć zniknęła bez śladu, najwyraźniej w dalszym ciągu wyśmienicie ich słyszała. – Jeśli coś pójdzie nie tak, i ostatecznie cię dzisiaj zabijemy, to przynajmniej wcześniej trochę poskakaliśmy.
Lily spojrzała na Isaaka z przestrachem. Ten roześmiał się nerwowo i pociągnął ją za rękę w kierunku mgły, za którą wcześniej zniknęła Jo.
— Jo ma na myśli to, że czekaliśmy, aż ukończysz siedemnaście lat – sprostował Isaac, przedzierając się przez mleczną poświatę. Lily zmrużyła oczy i w oddali zauważyła Jo, która maszerowała teraz na skróty przez jakieś pastwisko. Wyglądało na to, że znaleźli na jakieś górskiej hali.
— Jo wie, co Jo ma na myśli!
— Po co czekaliście na moje urodziny? – nie dawała za wygraną Lily, zatrzymując się nagle. – Czy możecie łaskawie wytłumaczyć mi, co się tutaj wyprawia?!
— Właściwie to wcale nie było to niesamowicie konieczne – rzuciła Jo, przeskakując przez płot prosto na czyjąś posesję. – Isaac się uparł.
— Wszystko wyjaśnimy ci w domu… nie ma sensu dłużej tkwić na takim mrozie. Wyszliśmy tylko na chwilę, bo chciałem, żeby świeże powietrze cię trochę ocuciło. To dobrze robi.
Lily chciała zapytać, na co takiego dobrze to robi, gdzie są, do jakiego domu idą i dlaczego nie ma ich w Hogwarcie (przecież rano zaczną się lekcje, słodki Merlinie!). Ostatecznie jednak nabrała wody do ust i skupiła się na drodze do jakiegoś ciepłego miejsca. Chociaż kurtka Isaaka trochę pomogła, wciąż biegała po tym mrozie na gołych nogach.
Kiedy obydwoje dotarli do płotka, przez który przeskoczyła wcześniej Jo, Isaac pomógł Lily minąć go, nie niszcząc przy tym rajstop i bezcennej sukni. Przeszli jeszcze kilka kroków, mijając wielką studnię, jakąś altanę i stodołę, gdy nagle zatrzymał ich jakiś brudny, ciemnowłosy młodzieniec, na oko Lily mniej więcej w wieku Isaaka. Łypnął na nią groźnie:
Szlama – mruknął, wciskając Isaakowi do rąk jakieś zioła. – Niezłe masz teraz towarzystwo, kuzynie.
— Panuj nad słowami, Rookwood – odparował chłodno Isaac, łapiąc Lily mocniej za nadgarstek. – Gdzie jest Shelby? Pozwoliła ci wyjść z domu?
Rookwood mruknął coś o „śmierdzącym szlamie”, szturchnął Lily w bok i zniknął w stodole, klnąc paskudnie. Dziewczyna zjeżyła się cała.
— Nie przejmuj się Rookwoodem – mruknął Isaac, uśmiechając się niemal ciepło. – Jest nieokrzesany.
Lily skinęła tylko głową. Znowu poczuła silne mdłości i falę znużenia, a do tego obawiała się, że jeszcze chwila i dostanie hipotermii.
— Ruszcie tyłki! Wile nareszcie poszły do lasu! – doszedł ich krzyk Jo, a następnie skrzypienie otwieranych drzwi, których zawiasów ktoś dawno nie naoliwiał.
Isaac zauważył, jak Lily słabnie, dlatego chwycił ją w pasie i zarzucił sobie na ręce. Okropny, przeszywający ból głowy przychodził jej na myśl klamerki, którymi ktoś szczypie jej mózg.
— Kim była ta dziewczyna? – wydukała Lily, kiedy zbliżyli się do werandy domu. Brzmienie własnego głosu przyprawiło ją o drżenie. Jo wyjrzała zza framugi, marszcząc czoło. – Była tu przed wami jakaś dziewczyna… zanim mnie obudziliście… Stała tam, gdzie ty teraz, Isaac…
Wskazała palcem na mgłę, zupełnie jakby wyglądała gdziekolwiek inaczej. Isaac zamilkł.
— To miejsce jest przeklęte – odpowiedziała jej Jo sielankowym tonem. – Też ją widzę, za każdym razem, jak tu przyjeżdżamy. Jeśli nęka nas jako duch, to na pewno jej się nie nudzi. Pakuj się z nią, Isaac. Twoja matka zrobiła dla nas herbatkę.  
Lily zapamiętała jeszcze, jak Isaac przenosi ją przez próg domu i zamyka drzwi. W pewnym momencie musiała stracić przytomność, bo gdy otworzyła oczy ponownie leżała na kanapie w wielkiej bawialni, tuż obok kominka. Rozejrzała się wokół. Nie widziała nigdzie ani Isaaka, ani Jo, ani tego okropnego Rookwooda. Leżała okryta kocem z owczej wełny i niemal odebrało jej mowę, kiedy ogarnęła wzrokiem cały wielki, surowy salon. Na zewnątrz dom wyglądał na zwykłą, drewnianą górską chatę, jednak w środku przypominał raczej dziewiętnastowieczną rezydencję. Ściany zdobiła drogocenna boazeria wysadzana dziwnymi kamieniami, inkrustowane stoliki przesunięto tuż pod drzwi, jakby w celu zaryglowania ich. Posadzkę stanowiły ogromne marmurowe kafle, błyszczące nienaturalnie. Śmierdziało kadzidłem.
Lily zbliżyła się do kominka, zabierając ze sobą kokon z wełnianego koca. Jego gzyms w całości zastawiony był drewnianymi ramkami z mozaikami czarno-białych, ruchomych zdjęć, przedstawiających tylko jedną osobę. Z wahaniem wyciągnęła dłoń i sięgnęła po jedną z nich z wetkniętym doń kolażem maleńkich zdjęć. Dreszcz przeszedł Lily po plecach, gdy jeszcze raz zobaczyła tą kwadratową szczękę, te ostre, anielskie rysy, te bujne, ciemnobrązowe fale…
Obróciła ramkę na drugą stronę. Kolejny dreszcz.
Jilly – 1958 - 1973
— Macie bardzo podobne imiona – rzekł nastoletni głos. Lily podskoczyła i z przerażenia upuściła ramkę na podłogę. Dzięki Merlinowi, szybka wyszła z tego bez uszczerbku.
— Dzień dobry – powiedziała Lily, zwalczając przemożną chęć, by powiedzieć „cześć”. Czuła się bardzo niepewnie. Nie wiedziała przecież, z kim rozmawia. Czyżby Isaac miał jeszcze jedną siostrę? – Eee… kim jesteś?
— Jestem jej matką – powiedziała stojąca za nią dziewczyna, wskazując palcem na zdjęcie Jilly. Lily poczuła, ze blednie.
Pani domu wyglądała na młodszą od niej – niewiele, może dwa lata, ale nie było mowy o tym, że wkroczyła już w dorosłość, a co dopiero była matką prawie dwudziestoletniego Isaaca. Miała ciemne, grube włosy, śniadą cerę i czarne, puste tęczówki. Nie było widać źrenic, za to białka wypełniały większą część oka niż normalnie. Przyniosła ze sobą tackę z herbatnikami, ziołowym naparem i dziwną, szklaną kulką.
― Pani Monroe? – zdziwiła się Lily, szybko odstawiając ramkę na swoje miejsce.
― Shelby – odparła po prostu. – Ja nie jestem Monroe.
Rozwódka, pomyślała Lily, czując falę sympatii do Isaaka. Przepadała za wszystkimi dzieciakami, których rodzice się rozstali – rozumiała ich bowiem doskonale, mając za życia niebotyczną liczbę macoch i ojczymów.
― A pani nazwisko… rodzinne? – nie poddawała się, nie chcąc powiedzieć „z domu”. Przecież nie będzie zwracała się do obcej kobiety per „Shelby”!
― Nie mam nazwiska.
W tej chwili wielkie okno naprzeciwko kominka rozbłysło bladą poświatą, bo błyskawica przecięła granatowe niebo. Lily momentalnie znowu zrobiło się słabo.
— Kiedyś może i nazywano mnie Monroe – jedynie z kwestii formalnych, daję słowo… nie życzyłabym sobie takiego nazwiska, chociażby czort miał mnie nastraszyć… ale obecnie nie łączą mnie z tym łajdakiem żadne koligacje, mogę cię o tym zapewnić.
— Ja jestem Lily Evans – odparła, nie chcąc wchodzić w ten temat. – Jestem… hmm… koleżanką Isaaka.
― Weź przepowiednię, kochanieńka – rzuciła Shelby, podchodząc do niej bliżej. – Możesz wziąć nawet kilka. Ona będzie wiedzieć.
— LILY! – Jo wpadła do salonu, ratując ją z opresji (chyba po raz pierwszy w życiu! No, drugi, jeśli wliczyć pomoc na egzaminie z transmutacji). – Och, na litość boską, niech pani zabierze stąd te kulki, pani Shelby.
Zanim pani Monroe (cofnij: pani bez nazwiska) zdołała cokolwiek na to odpowiedzieć, w pokoju pojawił się Isaac, zwabiony wrzaskami Jo.
— Obudziłaś się, dzięki Merlinowi – westchnął, uśmiechając się do Lily niepewnie. – Martwiliśmy się o ciebie.
Lily spojrzała na niego beznamiętnie. Jej myśli gnały w zawrotnym tempie, teraz już nieco bardziej okiełznane, ale wciąż niespójne i chaotyczne. Nie miała pojęcia gdzie jest, co się dzieje, dlaczego Isaac i Jo ją tu zabrali, i dlaczego czuje się tak potwornie. Jedyne, czego była absolutnie pewna, to to, że powinna w tej chwili spać w swoim dormitorium, wstać z samego rana i przygotować się na transmutację, a potem iść na śniadanie i na lekcje. Ponieważ te wnioski były jedynymi pewnikami, jakie miała, postanowiła wygłosić je na głos:
— Nie wiem, co tutaj się wyprawia, ale musicie jak najszybciej odesłać mnie do Hogwartu. Rano są lekcje, na Boga! Czy nie mogliście zabrać mnie tutaj w jakiś weekend?
Jo wywróciła oczami:
— Nie.
Isaac podszedł do Lily, podbierając przy okazji z tacki swojej matki herbatnika.
— To doprawdy niezwykłe – mruknął. – Budzisz się kompletnie wyczerpana, po imprezie, a potem po podróży i transformacji, a pierwsze o czym myślisz, to szkoła?
Po czym?!
— Nie martw się tym, Lily. Mamy jeszcze dużo czasu. Nie wybiła jeszcze pierwsza.
Dziewczyna zamrugała.
— To niemożliwe – pokręciła głową. – Kiedy wracałam do dormitorium, było już wpół do drugiej… nie spędziłam tu chyba całej doby?
Jo roześmiała się bałamutnie.
— A jeśli powiem, że w jednej rzeczywistości wciąż tańcujesz sobie z Potterem w szklanej sali marzeń, a w drugiej z nami gadasz, uwierzyłabyś w to?
Że co?! W jednej rzeczywistości, czy ta dziewczyna była normal…
Nagle Lily wszystko zrozumiała.
Pojęła, że całe swoje obecne położenie jest tylko i wyłącznie jej winą, a raczej – jej niedopatrzeniem.
Niech diabli wezmą Jo i jej durne pomysły!
— Zmieniacz Czasu – szepnęła, chowając twarz w dłoniach. – Nikt nawet nie zauważy… nikt się nie dowie, że…
— Gdybyś nie wpadła na ten pomysł z Zaklęciem Proteusza, istniałby jeszcze cień szansy, że kochana Hestia Jones zauważy swoją zgubę, doda dwa do dwóch i nas przejrzy, ale kiedy cofnęliśmy się w czasie, wszyscy – łącznie z tobą – już słodko spali w waszym dormitorium. Kiedy twoje kumpelki się obudzą, będziesz już w szkole z powrotem.
Lily zaklęła. Czasami naprawdę zachowywała się zbyt nieostrożnie i lekkomyślnie. Co ona sobie myślała, umożliwiając Jo tą kradzież? Wtedy chciała jedynie, żeby ta dała jej spokój i przestała myszkować w dormitorium numer cztery – no i, rzecz jasna, starała się pomóc Hestii. Teraz zaczynała dostrzegać wady swojego planu.
Do diabła.
— A wiesz, co jest jeszcze lepsze? – kontynuowała Jo, klepiąc ją po plecach. – Że dzisiaj jesteś już siedemnastką i zszedł z ciebie namiar! Teraz nawet jeśli ktoś zauważy twoją nieobecność, nie będzie mógł nas tak łatwo namierzyć!
Psiakrew. Minął jeden dzień bycia pełnoletnią, a Lily zdołała nieźle za to oberwać.
Shelby spojrzała na nią krytycznie, rzuciła do syna, że pójdzie po więcej herbaty i zostawiła ich samych. Lily odetchnęła głęboko. Isaac poklepał ją po ramieniu i zaproponował herbatnika. Dziewczyna nadgryzła go drżącymi rękoma.
Pomimo całej swojej antypatii do Jo, braku zaufania do jej planów i znajomych, Lily naprawdę przepadała za Isaakiem. Jego ponura postawa, niezwykła męskość, powściągliwość i takt przypominały jej dziewiętnastowiecznego dżentelmena – o ile dżentelmen dopuszczałby się takich niegodziwych uczynków jak panicz Monroe. Cieszyła się, że jest on tutaj, bo miała wrażenie, że w jego obecności nie spotka jej nic bardzo niebezpiecznego.
Gdyby tylko pozbyć się jeszcze Jo…
— Lepiej usiądź, Lils – zaproponowała Jo, najwyraźniej będąc w wyśmienitym humorze. – Mamy dla ciebie niezłe nowinki.
— Gdzie jesteśmy? – spytała zimno, nawet nie spoglądając na kanapę, na której rozłożyła się w najlepsze Jo, oglądając swoje paznokcie.
— U matki Isaaka –odparła. Lily wzięła głęboki oddech. Musiała zapanować nad gniewem, jeśli chciała dowiedzieć się czegokolwiek.
— Gdzie mieszka matka Isaaka?
— W górach.
Lily wywróciła oczami. Na pomoc i tym razem przyszedł Isaac, przekazując jej prawdę jak najdelikatniej:
— Jesteśmy we Francji. W Alpach. To Alpy Delfinickie, w tej części niewidzialne dla mugoli. Teren jest kontrolowany przez brytyjskie ministerstwo.
Francja… Alpy… Oddychaj, Lily.
— W porządku – powiedziała przeciągle, chociaż wcale nie uważała, że to było „w porządku”. – To było pierwsze z moich wstępnych pytań. Pytanie numer dwa – po co mnie tutaj przyczołgaliście?
Jo chciała odpowiedzieć na to w swój prześmiewczy, złośliwy sposób, ale Isaac nie dał jej dość do słowa:
— To długa historia, Lily. NIE DENERWUJ SIĘ! Wszystko ci z Jo wyjaśnimy, ale najpierw – proszę cię – usiądź i zjedz. Będziesz miała dużo do słuchania.
— Yhym – potaknęła Jo. – Na twoim miejscu rzuciłabym jeszcze kilka pytań wstępnych, bo zapomnisz o nich bez wątpienia, kiedy wpadniesz już w pytaniowy trans. Myślę, że to będzie jedyna twoja rozrywka przez całą naszą długą noc – pytanie, pytanie, pytanie…
— No dobrze – zgodziła się Lily, bo chociaż Jo starała się ją za wszelką cenę zdenerwować, miała trochę racji, co do tego zadawania pytań. Przysiadła na wezgłowiu tapczanu i nadgryzła herbatnika. – Eee… Isaac? Nie chcę wyjść na niegrzeczną, ale to chyba dobre pytanie wstępne…
Chłopak potaknął.
— To pytanie jest tylko do Isaaka? – szepnęła konspiracyjnie Jo. – Osz kurczę, czy powinnam zostawić was samych?
Czym… jest twoja matka? – wyrzuciła z siebie Lily, czując się trochę głupio, że nie potrafiła sformułować swoich wątpliwości w bardziej wyszukany sposób.
Isaac uniósł brew do góry.
— To jest to intymne pytanie? – zakpiła Jo. – Przecież ty już to wiesz.
— Nie zaczynaj znowu, Jo – westchnął Isaac, siadając na drugim oparciu kanapy. – Widzisz, Lily… Nasza wycieczka tutaj miała pewien cel, którego… od samego początku wolałem uniknąć. Moja matka odegrała w tym kluczową rolę, bo jej kompetencje… znacznie przekraczają zwyczajowe umiejętności czarodziejów – przełknął głośno ślinę. – Uwierz mi, że gdyby nie doszło do… ostateczności, wcale nie angażowałbym cię w ten cały bałagan. Jednak niektóre sprawy uległy w zmianie i w ostateczności musiałem powziąć specjalne eee… kroki i zdecydować się na…
- Uprowadzenie – dokończyła Jo.
Lily pokręciła głową.
— Podziwiam twoje umiejętności łagodnego… doboru słów, Isaaku – mruknęła. – Ale cały czas nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
— Ona woli krótko i konkretnie, tak jak ja zawsze z nią rozmaw…
— Wiesz co, Jo? – przerwał jej Isaac. – Czy mogłabyś pójść po drzewo genealogiczne mojej rodziny? Wkrótce się nam przyda, a lepiej żebyś choć trochę wspomogła tę sprawę, a nie bezustannie mi docinała…
Jo zerwała się na równe nogi, robiąc zarazem miejsce na kanapie dla Lily i Isaaka.
Docinała? Jestem poważna jak śmierć! – zaprzeczyła gorączkowo i udała obrażoną. – Dobrze. Będę już grzeczna.
Isaac mruknął coś o tym, że szczerze wątpi, ale nie nalegał dłużej, żeby Jo dała im spokój. Spojrzał Lily w oczy i kontynuował swój monolog:
— Nie chciałem, żebyś miała tak mało czasu. Powinienem ci wcześniej wszystko wyjaśnić, wszystko lepiej zaplanować, żebyś była w stu procentach bezpieczna. Jest jednak kilka nowych okoliczności, które zmusiły mnie… mnie i Jo… do przyśpieszenia spraw.
— Twój chłopak przesądził sprawę – odezwała się ponownie Jo, tym razem jednak nie przerywając Isaakowi, lecz uzupełniając jego wypowiedź, gdy najwyraźniej zabrakło mu słów. Lily wybałuszyła na nich oczy.
— James?!
Wydarzenia z ostatniego wieczora (ech, z teraźniejszego wieczora w innej rzeczywistości) stanęły jej nagle przed oczami. Przegrała zakład. Pocałowała Jamesa i było to równoznaczne z akceptacją jego zaproszenia na randkę. Oczywiście, jedno towarzyskie spotkanie nie czyniło z nich od razu pary, jednak był to na tyle odważny krok naprzód, że chociaż w szklanej sali wydawał jej się jak najbardziej naturalny i pożądany, to teraz przyprawiał ją o dodatkowy zawrót głowy.
Jo zamrugała bez zrozumienia.
— Yyy… nie do końca? Mówiłam o Dorianie.
Lily zarumieniła się wściekle i chwyciła następny herbatnik. Isaac pozostawił tą sytuację bez komentarza.
— Och, serio? No to… co zrobił Dorian?
Jo pokręciła głową i szybko wrócił jej rezon:
— Co wy zrobiliście, chciałaś powiedzieć. Bo ty sama – ty i on – wepchnęliście się do tej sprawy i między innymi przez to ja i Isaac musieliśmy przyśpieszyć nasze odwiedziny u Shelby. Zwykle nie przyjeżdżamy do niej o tej porze roku, bo Rookwood ma wtedy wieczny zespół napięcia przedmiesiączkowego, a poza tym szaleją tu wile. No ale mniejsza już o to – wywróciła oczami. – Gość wyrzucił cię z tego żałosnego projektu, zanim udało wam się dokopać do czegokolwiek konkretnego. Cała ta sprawa raczej nie doszłaby do mnie, gdyby nie ta mała spryciara, Mary.
Lily zmarszczyła brwi. Ile jeszcze osób było zamieszanych w ten obłęd? Isaac, Jo, Dorian, teraz jeszcze Mary? Do drużyny największych krętaczy brakowało im chyba tylko Blacka i Larissy Richardson.
— Mary jest lepsza w oklumencji niż większość hogwarckich dzieciaków, ale nawet ona czasami spuszcza swoje myśli ze smyczy. Dowiedziałam się, że Dorian grzebie w sprawach, które go nie dotyczą – GRZEBIE Z TOBĄ w tych sprawach – ale nie spodziewałam się w ogóle, że w jego pseudonaukowym bełkocie opartym o mity i bajeczki… — zawahała się – że w tym będzie chociaż źdźbło prawdy. Ale wczoraj odkryłam, że on wie za dużo.
— Będziesz musiała zmodyfikować mu pamięć – poparł ją Isaac, wpatrując się teraz w kominek.
— Totalnie będziesz musiała – potaknęła Jo, chociaż tamto zdanie było skierowane raczej do niej, niżeli do Lily. – Chcieliśmy zrobić to dzisiaj, ale nie starczyłoby nam czasu.
Lily zakręciło się w głowie.
— Chcesz powiedzieć, że zabraliście mnie tutaj, bo Dorian dokopał się czegoś w Projekcie Absolwenckim? – powtórzyła. – Ja już nawet nie pamiętam, o czym on był… mitologia magiczna?
Jo spiorunowała ją nieprzychylnym spojrzeniem.
— Już ty dobrze wiesz, o czym był ten projekt. W każdym razie: nie. To znaczy… nie do końca. Dorian jest jednym z powodów i w sumie to przez niego napadłam na ciebie kilka godzin temu, chcąc zdobyć Zmieniacz Czasu… Ale dochodzi do tego jeszcze kilka innych wypadków. Na przykład ta mała, smarkula, Colette Angelo.
Teraz Lily nic już nie rozumiała.
— A co ma do was kuzynka Marleny? – spytała. Chciała dodać coś o tym, że wiecznie apatyczna Bree urodzona z poważnym niedoborem malaniny , nie mogłaby wejść w szyki nawet budującej gniazdo na szkolnym parapecie jaskółce, a co dopiero złowieszczemu duetowi Jo i Isaaka.  
— Wszystko. I nic – odparł zagadkowo Isaac, krzywiąc się na samą myśl o niej.
— Panoszy się w Hogwarcie, żeby nas śledzić – uzupełniła Jo.
— I żeby na nas donieść.
— I żeby nas załatwić.
Lily pokiwała głową, udając powagę. Oczywiście. Piętnastoletnia, aspołeczna dziewczyna, która piszczy jak gwizdek, to zwykle przebiegły, tajny szpieg, który nic, tylko dniami i nocami czatuje na Jo i Isaaka, zbierając dowody, by donieść na nich przed oblicze McGonagall…
— Oookej… - przeciągnęła sylabę. – Skoro tak uważacie…
Jo szturchnęła ją w żebra. Nie była głupia i w mig pojęła, że Lily im nie wierzy, ale najwyraźniej doszła do wniosku, że sprawa Bree nie jest na tyle istotna, by dłużej ją rozpatrywać, bo brnęła dalej:
— Po pierwsze: Dorian. Po drugie: Colette. Po trzecie: na sabacie – czyli podczas Sylwestra – Isaac zapoznał mnie ze swoją nową ukochaną, nieśmiertelną małą dziewczynką Luthien, która wie o starodawnych, opętanych medalionach tyle, że mogłaby napisać na ten temat pracę magisterską.
Isaac spojrzał na nią bez zrozumienia, a Lily po raz kolejny zadała sobie pytanie, skąd Jo bierze te wszystkie mugolskie porównania. Miała nadzieję, że nie słyszy ich na bieżąco od jakiegoś biednego, mugolskiego kolegi. Aż się wzdygnęła.
— I wreszcie – zakończył Isaac – mojego ojca wypuszczono z Azkabanu.
— Niech podniesie rękę ten, kto uważa, że Minchum jest najgorszym Ministrem w historii społeczeństwa czarodziejów!
Lily i Isaac nie podnieśli rąk.
— Dlatego właśnie przyjechaliśmy do mojej matki wcześniej niż to było wcześniej zamierzone. Zdjęcie z ciebie namiaru było najszybszym możliwym terminem. Zjawiliśmy się tutaj tuż po twoich urodzinach i poddaliśmy cię przemianie.
— Że co proszę?! – podniosła wzrok Lily, ale natychmiast umilkła, bo w tym momencie wróciła matka Isaaka z drugim dzbankiem pełnym ziołowej herbaty.
Jo wykorzystała jej chwilowe rozkojarzenie i głośno odetchnęła:
— Dobra, najgorsza część już za nami. Przełknęła to jakoś. Teraz już z górki.
— Przestań błaznować, Jo – odezwała się tym razem pani Shelby, wysyłając jej groźne spojrzenie znad imbryczka. – To nie jest coś, co tak po prostu można przełknąć. Ta dziewczyna nie ma jeszcze pojęcia, w jakie niebezpieczeństwo ją wplataliście.
Isaac spuścił wzrok na podłogę, Lily rozdziawiła usta jeszcze szerzej, a Jo wzięła zarzut pani Bez Nazwiska najwyraźniej bardzo do siebie, bo odparowała niegrzecznie:
― Wie pani, pani Shelby, jak bardzo panią uwielbiam – uśmiechnęła się Jo. – Ale wie pani zapewne też, że jest pani w dużej mierze odpowiedzialna za całą naszą tragedię, i to tylko dlatego, że nie mogła pani odmówić swojemu mężowi. Podobna lojalność oczywiście zasługuje na podziw, ale… skąd mamy wiedzieć, czy nie wpędzi nas przy okazji do grobu? Te drobne wypadki, chyba dyskwalifikują panią z matkowania mi.
― Mój mąż jest szatanem, a nie czarodziejem – odparła chłodno Shelby. – Jilly mi to uświadomiła.
Ku zdumieniu Lily, Jo wcale nie wywróciła oczami na rewelację, że pani Dawniej-Monroe rozmawia na bieżąco ze swoją zmarłą córką. Sama zamilkła i spuściła wzrok na swoje paznokcie.
Shelby wysłała jej jeszcze raz wymowne spojrzenie i po raz kolejny zostawiła całą trójkę w samotności, razem z herbatką i ciastkami. Isaac zaczął mówić flegmatycznie, nie patrząc Lily w oczy:
― Opowiem ci w największym skrócie całą naszą historię – bo od teraz jesteś już jej częścią, czy to ci się podoba, czy nie. Mam nadzieję, że zrozumiesz… że nie było innej możliwości dla ciebie i pomożesz nam jak najszybciej się ze wszystkiego wykaraskać.
― Powiedzmy sobie wprost: jeśli nam nie pomożesz, to sama też zginiesz.
― Ja będę opowiadał, a Jo pójdzie po to drzewo genealogiczne, dobrze, Jo? Rookwood pomoże ci je znaleźć.

♦♦♦
Brighton, 1966
W Brighton istniało tylko jedno czarodziejskie osiedle. Żeby tam trafić należało iść przez całe Ainsworth Avenue, aż do domu Tregennisów, gdzie schludnie utrzymany przez domowników ogródek, nieoczekiwanie zlewał się z wielkim, zaniedbanym ścierniskiem.
Starsze pokolenie mieszkańców alei kojarzyło to pełne kontrastu miejsce ze starszym, zbzikowanym Ellisonem – pastorem pobliskiej parafii, który w latach pięćdziesiątych postanowił przenieść swoją plebanię tam, gdzie dzisiaj rozciągało się ściernisko. Według bogobojnych parafian został opętany przez demona, postradał zmysły i w rezultacie zamordował żonę i swojego jedynego syna. Obecnie przeniósł się do Kornwalii, bo w East Sussex nie miałby już życia. Nikt nie wiedział jednak, że ten wielki kawał ziemi to w rzeczywistości tylko iluzja, która skrywa jeszcze większą, i jeszcze bardziej mizerną uliczkę Elves Close.
Chociaż roiło się tam od tanich budynków do wynajęcia, jedynie pięć z nich znalazło swoich właścicieli. Najstarszy dom, z wielkim, staromodnym, georgiańskim gmachem i odznaczającymi się olbrzymimi oknami z wykuszami, należał do Monroe’ów. Naprzeciw mieścił się skromny domek Ellisonów (mających naprawdę dużo wspólnego i z pastorem, i z jego szaleństwem) z zupełnie niepasującą do reszty dobudówką. Na samym początku ulicy stała najbardziej ponura, stara kamienica, którą całkowicie zajęła nader liczna rodzina Walkerów. Niedaleko postawiono zgrabny, drewniany domek letniskowy McDonaldów. Dość pozytywne (bo neutralne) wrażenie robił najbardziej oddalony od reszty dom w stylu wiktoriańskim, który ze swoim pustym ogródkiem i zasłoniętymi, tiulowymi firankami w oknach, wyglądał na opuszczony. I właśnie, paradoksalnie, na jego schodach w zimny, listopadowy dzień siedziała Jo Prewett, a działo się to wtedy, kiedy Isaac zobaczył ją po raz pierwszy.
Miał wówczas dziewięć lat i razem z siostrą Jilly zmierzał w odwiedziny do Walkerów, ich dalekiego kuzynostwa. Z początku nie tyle, co się zdumiał, lecz również wystarszył nie na żarty – bowiem nigdy nie widział córki państwa Prewettów, a było to co najmniej dziwne. W Elves Close mieszkało tak mało osób, iż ciężko było się wzajemnie nie poznać, co więcej, pan Prewett i pan Monroe znali się wyśmienicie i często między sobą rozmawiali, a nawet chodzili razem do szkoły kilkanaście lat temu. Żona pana Prewetta, Lukrecja, bardzo często w ciągu roku wyjeżdżała z Brighton, często nawet na parę tygodni, a wtedy ojciec chodził do swojego jedynego przyjaciela na brandy i rum, a Isaac zwykle mu towarzyszył. Jo musiała być więc albo trzymana w piwnicy i w ten sposób zupełnie odcięta od towarzystwa, albo zupełnie tym towarzystwem niezainteresowana, bo nigdy, przez całe długie dziewięć lat swojego życia, Isaac nie natrafił na choć najmniejszy jej ślad, najmniejszy dowód jej istnienia w domu Prewettów, a przecież miał wiele okazji, by zbadać większość ich pokoi.
Sama Jo najwyraźniej również nie zdawała sobie sprawy z sąsiedztwa z Monroe’ami, bo chociaż siedząc na schodach nie zaszczyciła rodzeństwa ani jednym spojrzeniem, w jej oczach odbywał się dziwny błysk bezgranicznego zdumienia. Nie mogło być jednak mowy o tym, że dziewczynka rezydowała w domu Prewettów przez chwilę i między nimi nie było żadnych koligacji, ponieważ podobieństwo do pana Ignatiusa tak bardzo raziło w oczy, że Isaac mógł założyć się o swój list z Durmstrangu, iż nie jest przypadkowe. Miała nienaturalnie bladą cerę, jakby nigdy nie wychodziła na słońce, szklane, zapadnięte oczy i specyficzny odcisk na twarzy, który wskazywał, że była dzieckiem chorowitym i słabym. 
─ To córka pana Ignatiusa ─ szepnęła mu do ucha jego Jilly, która, jak wiele małych dzieci, uwielbiała wypowiadać na głos rzeczy oczywiste. ─ Wiesz, tego pana, co przychodzi tak często do taty. 
Isaac potaknął. Odwiedziny Walkerów kompletnie wypadły mu z głowy, a chociaż był osobą powściągliwą, jak każde dziecko nosił w sobie wrodzoną ciekawskość. Wtedy właśnie obiecał sobie uroczyście, że najbliższej przyszłości dowie się czegoś o małej, bladej dziewczynce, która pojawiła się w domu jego najbliższych sąsiadów. Chcąc zwrócić na siebie uwagę dziewczynki, pchnął bramę do wiktoriańskiej rezydencji Prewettów, ta jednak nie odskoczyła ani nawet nie narobiła zbytniego poruszenia. Jilly zmarszczyła brwi i poszła o krok dalej – przełożyła nogę przez płot, gotowa niegrzecznie włamać się do ogródka Prewettów.
─ Jilly – upomniał ją, kiedy jego siostra przełożyła przez płot jeszcze jedną nogę, w ten sposób, że siedziała tyłem do niego, rękami podtrzymując się przed spadnięciem.
─ Prewettów nie ma! – zaśmiała się dziewczynka. – Widziałam dzisiaj jak wychodzili z ulicy do mugoli. – Jej ciemne warkoczyki kołysały się przy tym, jak machała głową. ─ A nawet jeśli, to pan Ignatius się na nas nie pogniewa. Lubi mnie. Tatuś tak powiedział.
Isaac posłał jej zmęczone spojrzenie. Jilly w przeciwieństwie do niego, nie posiadała za grosz ogłady i taktu – była dzieckiem dzikim, trzpiotowatym i zupełnie nieokiełznanym, do której wychowania ojciec nie przykładał najmniejszej uwagi. Isaac już wtedy czuł się za nią odpowiedzialny, a ta odpowiedzialność rosła z roku na rok, kiedy on stawał się coraz bardziej racjonalny i zrównoważony, a ona coraz bardziej nieokrzesana, aż do momentu śmierci dziewczyny, za którą jej brat obwiniał się do końca swojego własnego życia.  
─ Zejdź na ziemię, Jilly.
− Och, proooszę – zachichotała, podskakując na płocie. – Nic mi nie będzie, Isaac, zobacz, jak tutaj jest bez… bez… aaa!
Chłopakowi na chwilę stanęło serce. Jeśli jakimś cudem Jilly potrafiła utrzymać się na krzywym płocie Prewettów, to kiedy zaczęła się wiercić, żeby z nim porozmawiać, nie miała na to szans. Zleciała z głośnym krzykiem, takim, jaki wydają dziewczynki w jej wieku na diabelskim młynie. Isaac wrzasnął jeszcze głośniej niż ona, wychylając się przez płot. Jilly wylądowała niefortunnie na krzak białych róż, ulubionych kwiatów pani Lukrecji. Krew odpłynęła jej z twarzy i chociaż nie płakała – nigdy tego nie robiła – to widać było, że dziwnie wygięta prawa noga boli ją nieznośnie. Isaac krzyknął ponownie i sam przeskoczył na drugą stronę płotu.  
I tam czekała go druga niespodzianka.
Głośne przekleństwo wyrwało się z dziecięcych ust, kiedy Isaac wpadł prosto na dziewczynkę widzianą wcześniej na schodach. Jilly zachichotała, starając się ukryć ból, ale oczy zaczęły jej się szklić, co było sygnałem, że traci kontrolę nad sobą. Ojciec zabraniał płakać Jilly i Isaakowi i jedynie najbardziej nieznośny ból mógł sprowokować ją do utraty panowania.
― Chociaż jesteś dziewczynką, to zachowujesz się jak małpa – powiedziała mała Jo Prewett, schylając się do Jilly i kiwając głową na Isaaka. – A ty nie stój tu tak, tylko pomóż mi ją przenieść. Zaraz zemdleje, nie widzisz?
Dziwna dziewczynka miała rację i chyba również trochę rozumu, bo w trymiga udało jej się przywołać  Isaaka do porządku. Przerzucił on swoje zainteresowanie z Jo z powrotem na siostrę – i niestety, obawiał się, że sytuacja maluje się o wiele gorzej niż przypuszczał na początku. Nie miał pojęcia, jak wytłumaczy się ojcu, kiedy ten zobaczy złamaną nogę Jilly.  Jeszcze bardziej głowił się nad samym przetransportowaniem Jilly z powrotem do domu, bo jeśli faktycznie Prewettowie opuścili ulicę, a również i Trevor wyjechał rano do Ministerstwa, nie było nikogo, kto mógłby zanieść ją na rękach.
— Jilly? – zaczął łagodnie. Jilly zbladła jeszcze bardziej. – Ja i… — zerknął w kierunku córki państwa Prewettów, oczekując na jej przedstawienie, które jednak nie nastąpiło - …i ona spróbujemy cię przenieść do domu, w porządku?  Jilly?
Jilly wyglądała na przerażoną perspektywą poszarpania jej z powrotem do rezydencji Monroe’ów, chociaż było to tylko kilka zaułków dalej.
— Możesz zostać u mnie – odezwała się córka Prewettów bezbarwnie. – Mój tata powinien wrócić niedługo.
Zdesperowana Jilly przystała na to, chociaż jęczała cichutko przez całą podróż do bawialni Prewettów, wielkiego, przestronnego pomieszczenia z ogromnym kominkiem, potężnymi lichwiarzami i kolekcją zakurzonych, podejrzanych książek. Dziewczynka przyniosła swojej sąsiadce trochę oranżady, a potem usiadła na wielki fotel swojego ojca, i znieruchomiała tak, nie zamieniając ani jednego słowa z Isaakiem czy Jilly, aż do powrotu pana Ignatiusa i Lukrecji, kilkanaście minut później.
— Mój Boże! – złapała się za serce piękna pani Prewett, osuwając się wraz z torebką pod ścianę. Była najwyraźniej jedną z tych kobiet, które zawsze reagowały przesadnie dramatycznie. – Kim oni są? Dlaczego to dziecko leży w mojej bawialni?
Ignatius zmarszczył brwi z zaniepokojeniem, przenosząc wzrok to na swoją córkę, to na zakłopotanego Isaaka, to na Jilly. W przeciwieństwie do żony wydawał się poruszony nie tyle, co samą nieszczęśliwą sytuacją, ale raczej losem i bólem małej córki swojego przyjaciela.
― Jak ty się załatwiłaś, panienko Monroe? – pokręcił głową, uśmiechając się do Jilly życzliwie. Zbliżył się do kanapy, gdzie leżała poszkodowana i z niemrawą miną przyjrzał się jej wygiętej pod dziwnym kątem nodze. – Bardzo boli, co?
Jilly nie odpowiedziała. Nigdy nie płakała ani nie narzekała na ból, a jeśli nawet, to na pewno nie przy obcych. Pan Ignatius pokiwał głową i odwrócił się do żony:
— Lukrecjo, duszko, czy mogłabyś przynieść trochę eliksirów? – pogłaskał Jilly po policzku. – Nie bój się, mała. Ciocia Lukrecja jest uzdrowicielką, poskłada cię w trymiga.
Ciocia Lukrecja – kobieta pokręciła głową, zaciskając wargi w cienką linię. – JA! To śmieszne… Upadła na parapet kominka, przeklinając niemal tak paskudnie, jak jej córka wówczas, gdy Isaac na nią wpadł po drugiej stornie żywopłotu. – Jak to się stało, Jo? – warknęła w kierunku swojej córki, która nawet nie drgnęła na to pytanie.
Chyba nie jest zbyt rozmowna, pomyślał Isaac i sam poczuł się zobowiązany do udzielenia odpowiedzi biednej pani Prewett:
— Moja siostra spadła z płotu.
Lukrecja nabrała głęboko powietrza.
— Z naszego płotu?
Isaac wyraźnie stracił rezon, Jilly spurpurowiała na policzkach, zachowując przy tym absolutną bladość z bólu na innych częściach twarzy, a Jo dla odmiany zaczęła chichotać, pysznie bawiąc się z krępacji swoich rówieśników.
— Nie wolno się śmiać z takich sytuacji, Jo – zganił ją ojciec, po czym wyciągnął różdżkę, złapał Jilly mocno za rękę i wyszeptał jakieś zaklęcie. Dziewczynka pisnęła, ale sekundę później poczuła się już lepiej, z niedowierzaniem obracając chorą nogą. – Dzielna dziewczynka – pochwalił ją. – Jo zwykle dajemy Eliksir Przeciwbólowy.
— Dobrze, że dzisiaj nie musieliśmy tego robić – syknęła wściekle Lukrecja i obdarzyła córkę sfrustrowanym spojrzeniem. – Dlaczego wychodziłaś z domu bez mojej zgody? Czy nie mówiłam, że ci nie wolno?
Jo zignorowała matkę po raz kolejny, wlepiając swoje wielkie, niebieskie oczęta w ojca, jakby doszukując się z jego strony pochwały lub reprymendy. Ignatius uśmiechnął się smutno i wywrócił oczami na paplaninę żony, co wprawiło jego córkę w dobry nastrój.
— Głupie, krnąbrne dziecko – warknęła Lukrecja. – Może wyszłabyś na ludzi, gdyby twój ojciec nie był takim nieudacznikiem i nie pozwalałby tobie na wszystko.
Ignatius odwrócił się, jakby chciał odpłacić się żonie jakąś ripostą, ale jedno prychnięcie i spojrzenie Lukrecji natychmiast odebrało mu resztki pewności siebie. Kobieta opuściła bawialnię, klnąc na cały głos, a gotowy wybiec za nią Ignatius zapytał w roztargnieniu dzieci, czy chcą już wrócić do domu, czy może jeszcze się pobawić.
Nikt mu nie odpowiedział.
— Ufam, że sobie poradzicie – uśmiechnął się i zamknął drzwi bawialni, a Jo, Isaac i Jilly pozostali sami sobie, trwający w tak samym gęstym i nieprzejednanym milczeniu, jak na początku. Jilly wciąż jeszcze była w szoku  po swoim wypadku (a może po prostu po raz pierwszy w życiu doznała onieśmielenia?), dlatego wyjątkowo odpuściła sobie zaczepianie Jo, z kolei Isaac sam nie wiedział, co może powiedzieć. Pan Ignatius uznał najwyraźniej, że dzisiejszego dnia jego córka oraz rodzeństwo Monroe zdołali nawiązać znajomość, z kolei Lukrecję ewidentnie doprowadziło to do szału, a zresztą wyraźnie nie chciała ona, by Jo spotykała się z innymi dziećmi. To wszystko znacznie przekraczało pojęcie i dziewięcioletni umysł Isaaka, ale bez Jilly, głosu śmiałości w ich rodzeństwie, nie potrafił się zebrać na zadanie odpowiedniego pytania.
Ciszę przerwała nieoczekiwanie dziewczynka, po tym jak znudziło jej się baczne obserwowanie Isaaka:
─ Dlaczego zachowujesz się tak dziwnie? ─ zapytała z niewinnym uśmiechem, wlepiając w niego swoje wielkie oczy z takim samym błyskiem i ciekawością, jak wcześniej w swojego tatę.
─ Dziwnie? Przecież nic nie robię.
─ No właśnie. To dziwne.
Resztę popołudnia trójka sąsiadów spędziła na niezgrabnej próbie rozmowy i chociaż męczyła ona każdego z osobna i w normalnych okolicznościach znajomość z dziwaczną dziewczynką od Prewettów rozmyłaby się już po tygodniu, to jednak Elves Close rządziło się swoimi prawami. Nie tylko brak towarzystwa, ale i kwestie tak delikatne jak los i przeznaczanie, wymusiły utworzenie się między nimi więzi, początkowo dziwnej i nienaturalnej, ale z czasem coraz bardziej przyjacielskiej, silnej i trwałej. Tego zimnego, listopadowego wieczoru powstała paczka przyjaciół, która na swojej ścieżce natrafiła na tyle przeszkód, na ile nie miała natrafić żadna normalna relacja na tym świecie. Z początku grupę tę tworzyli jedynie Jo, Isaac i Jilly, ale wkrótce dołączyli do nich bracia Walkerowie – Tony i Dean, urocza blondynka Prim Ellison oraz jej bliska koleżanka, ćwierćwila. Mary McDonald.

♦♦♦

Lily upiła łyk herbaty ziołowej przygotowanej dla niej przez Shelby. Była tak nieznośnie mocna, że aż skręcało się po niej w głowie – dziewczyna czuła się tak, jakby piła wywar z marihuany (a przynajmniej przypuszczała, że to takie uczucie, bo chociaż miała swoje przygody z substancjami odurzającymi, to trawki nigdy nie paliła ani tym bardziej nie piła). Jo wydłubywała brud spod swojego paznokcia, a Isaac wpatrywał się w nią w skupieniu, jakby oczekiwał, że już sam początek tej opowieści – chociaż póki co niewiele do niej wnoszący – zrobi na Lily olbrzymie wrażenie.
— W porządku – oświadczyła wreszcie. – Byliście sąsiadami. Jo jako dziecko miała niezłe problemy z nawiązywaniem nowych znajomości – uśmiechnęła się sztucznie. – Nic nie jest tu dla nie nowe. Powiedzcie tylko… co z wami ma wspólnego Mary?
Chciała zapytać o to na samym początku, kiedy tylko Isaac powiedział, że na Elves Close mieścił się dom McDonaldów, jednak pozwoliła chłopakowi dojść do końca, łudząc się, że wróci do tego tematu jak najszybciej.
Isaac uśmiechnął się melancholijnie i skinął palcem na zrulowany papirus, który Jo przyniosła przed paroma minutami z niezadowoloną miną.
— Drzewo, Jo.
Jo nie wyglądała na zachwyconą, kiedy przypadło jej spełniać kolejne polecenia Isaaka, ale wyjątkowo nie rzucała żadnych złośliwych komentarzy. Razem z Isaakiem rozwinęła stare drzewo genealogiczne (o wiele większe niż Lily początkowo przypuszczała). Momentalnie uderzyła ją wielka różnorodność znajomych skądś nazwisk, gąszcz wymyślnych, celtyckich imion i dziwnych przydomków.
— Tutaj jest moja matka – palec Isaaka wskazał na listek odchodzący od jednej z gałęzi bocznych, podpisany SHELBY (bez nazwiska). – A tutaj jest Mary.
Lily wciągnęła głośno powietrze.
— To twoja…
— Siostra cioteczna, tak.
To drzewo różniło się znacznie od wszystkich, jakie kiedykolwiek widziała – nie rozumiała tych dziwnych, nieangielskich napisów i niejasnych adnotacji,  ale to, co pokazał jej Isaac nie mogło znaczyć nic innego. Listek Shelby znajdował się na równym poziomie z dwoma innymi listkami i łączyła ich jedna gałąź. Shelby miała dwie młodsze siostry (czy ta ósemka przy jej dacie urodzenia to cyfra setek?) – Brooke I oraz… Elizabeth, której listek opatrzony był licznymi nazwiskami, w tym McDonald.
— Ale pani Nass nie jest taka jak… jak twoja matka.
Nie miała żadnych wariackich wizji, nie rozdawała wszystkim kryształowych kul, nie piła marihuany, nie mieszkała w górach, a już na pewno nie gadała z duchami, nie miała dwustu lat, wyglądając przy tym na dziewiętnaście i nie miała syna, który zdawał się być od niej starszy. Matka Mary była… normalną kobietą po menopauzie, kilkukrotną rozwódką, która przesadzała z eliksirami przeciwzmarszczkowymi i spa.
— To wydaje się dziwne, no nie? – mruknęła Jo. – A to dlatego, że Isaac rozpoczyna od jakiś sentymentalnych smutów, zamiast wyłożyć ci kilka najważniejszych faktów.
— Od czego chcesz, żebym zaczął, Jo? – zapytał uprzejmie.
Jo wzruszyła ramionami.
— Od tego, co odkrył Chamberlain? Od alfy i omegi? No wiesz… Od klątwy Patronatu, i od Globalnej Wojny Czarodziejów…
Lily zmarszczyła brwi.
— Globalna Wojna Czarodziejów? – powtórzyła. Słyszała dotychczas jedynie o Pierwszej Wojnie Czarodziejów, czyli tej trwającej obecnie (i chyba nazwa „pierwsza” sugerowała, że nie było nic wcześniej) i na historii o licznych zamieszkach z goblinami w tle, ale skoro od Globalnej Wojny należało zacząć, to musiała ona być nie tyle co istotna, ale też toczyć się stosunkowo niedawno.
Chociaż, pomyślała. W tej grze są dwustuletni gracze…
— Mugole mówili na to inaczej – rzucił niedbale Isaac. – Druga Wojna Globalna? Druga Wojna Ogólna?
— Druga Wojna Światowa – poprawiła go Jo. Lily zamrugała.
— Hitler miał coś wspólnego z tym, że Mary jest kuzynką Isaaka?
Jo parsknęła, a Isaac zapytał śmiertelnie poważnie, kim jest Hitler.
— Pogadamy sobie o tym później – zdecydowała Jo, dopijając swoją herbatkę marihuanową do końca. – Może niech gardełko Isaaka teraz odpocznie, a ja, droga Lily, wprowadzę cię w podstawy tej historii, zamiast skakać po latach:
Wszystko to zaczęło się w Rosji, bo wbrew propagandzie i brytyjskim bzdetom, to właśnie my jesteśmy o wiele lat do przodu. A jeśli nie teraz, to byliśmy w latach czterdziestych, kiedy mój ojciec i Trevor chodzili do Durmstrangu. Powinnaś wiedzieć, że Durmstrang to szkoła o nieporównywalnie wyższym poziomie i zupełnie innym podejściu do ucznia niż Hogwart. Tam nie ma ograniczania wiedzy, tam każdy, kto ma jest głodny wiedzy i chce się doskonalić, może to zrobić w każdej dziedzinie. Nie ma tabu na czarną magię, i nawet jeśli większość nauczycieli odradza nam eksperymentowanie z nią, to jednak podobne zabawy – według brytyjskiego prawa nielegalne – nie są szczególnie zakazane w regulaminie. Mimo że mamy dostęp do wiedzy czarnomagicznej, nie możesz myśleć, że panuje tam zupełna anarchia, bo drugim imieniem tej szkoły jest surowa, rosyjska dyscyplina, ostra i zimna jak uralskie zimy, bo Durmstrang znajduje się po zachodniej stronie Uralu, blisko Permu. Mój ojciec i Trevor byli właśnie takimi uczniami – głodnymi wiedzy, zwłaszcza tej alternatywnej i najbardziej pociągającej, a więc czarnomagicznej.
Na swoim siódmym roku, a więc w wieku szesnastu lat, bo u nas wszystko jest cofnięte o rok i mamy osiem klas (dlatego pozwolono mi na przeskoczenie jednej w Hogwarcie), postanowili utworzyć pewną złożoną i skomplikowaną klątwę, zaklęcie jednorazowe, czy jak tam chcesz to nazwać. Utworzyli wspólnymi siłami Patronat, który został przepisany na Trevora. I nie otwieraj ust, i tak wiem, o co chcesz zapytać! Czym dokładnie jest klątwa Patronatu? Powiedzmy, że powinnaś wyobrazić sobie armię inferiusów, potem wyobrazić sobie, że te inferiusy są ślepo posłuszne jednemu człowiekowi, a potem, że nie są inferiusami, tylko ludźmi, którzy na życzenie swojego guru się w inferiusy zamieniają.
— Nie możesz nazywać nas inferiusami, Jo. To wymija się z prawdą w każdym miejscu – wtrącił się Isaac, ale Jo zignorowała to i ciągnęła dalej:
— Każdy, kto oberwie klątwą Patronatu, a dokładniej dostanie Znak – to coś jak tatuażo-run, wygląda paskudnie, tyle mogę powiedzieć na ten temat, dołącza do tej armii. Inferiusy może nie nazywa się inferiusami, ale zmiennokształtnymi, chociaż właściwie każdy ma na myśli to samo – no, może jesteśmy odrobinę mniej śmierdzący. I żyjemy. I… och, nieważne! Dobrze, Trevor i mój ojciec sami skonstruowali swój urok, bo wcale nie było łatwą – i legalną – sprawą, a potem trochę się pozabawiali, przemieniając osoby, które im podskoczyły, i tak powstał prototyp Patronatu Monroe’a. To wszystko miało miejsce w roku czterdziestym drugim czy tam czterdziestym trzecim, a więc w środku Globalnej Wojny Czarodziejów, kiedy to Ministerstwo Rosyjskie niespecjalnie przejmowało się łamaniem prawa przez gówniarzy z Durmstrangu. Minęło jeszcze sporo czasu, zanim ktoś zwrócił im delikatnie uwagę – „Hej, to jest nielegalne!”, ale ta dziecinna zabawa zaczynała robić się dość niebezpieczna, a Trevorowi wymarzyła się prawdziwa armia. Pamiętaj, że to były czasy przed Czarnym Panem, mugole i ich zabijanie się nawzajem kradli naszym złoczyńcom cały blask, i pojawiało się bardzo wiele oszołomów, którzy chcieli się wybić i stać się wielkimi gangsterami. Mój ojciec potem dał już sobie spokój, ale Trevor brnął w całe szaleństwo dalej niż było to komukolwiek potrzebne, i skierował swoje badania na zgoła inne tory.
Nasi koledzy skończyli Durmstrang z wysokimi notami i ruszyli w świat, a spotkali się dopiero w roku czterdziestym siódmym na kotylionie u McDonaldów.
Lily jęknęła głośno. Przypomniała sobie rekomendację Jamesa, co do podobnych imprez, i zaczynała powoli przyznawać mu rację – jak nie spojrzeć, wszystkie szalone mordy, zaginięcia, zwroty akcji, spotkania i zdrady miały miejsce na tych niewinnych balach dla młodzieży.
Jo uśmiechnęła się lekko.
— Ostatni kotylion znowu przypadł McDonaldom, teraz nazywanych raczej Rowle’ami, z okazji trzydziestolecia tego z przełomu czterdziestego szóstego i siódmego, niezwykle dla McDonaldom istotnego, bo wtedy pozbyli się oni wszystkich swoich latorośli, zawierając lukratywne małżeństwa… i niektóre słabsze. Ale o tym pogadamy, kiedy będziemy mieć więcej czasu, w jakiś wybrany zimowy wieczór przy lekturce i herbatce, bo niestety, Lily, kotyliony to temat-rzeka, a my niestety nie mamy tyle czasu.
Na kotylionie nie tylko doszło do spotkania mojego ojca i Trevora, ale też Trevora i Shelby i – ach, te sentymenty! – mojego ojca i mojej matki. Shelby przybyła tam z eskortą swoich siostrzyczek, i wtedy Elizabeth Nass zakręciła się wokół najmłodszego i najzamożniejszego McDonalda, Nicka. W każdym razie Trevor, który w dalszym ciągu prowadził Patronat, niemal zwariował ze szczęścia, kiedy poznał Shelby – chociaż ciężko powiedziec mi, że wicher namiętności i dzika, młodzieńcza miłość miały z tym cokolwiek wspólnego. Z łatwością omamił Shelby i wykorzystał jej nietypowe umiejętności, które przydały mu się bardzo w rozwijaniu się na ścieżce zimnego draństwa, a poza tym ta kobieta dalej jest użyteczna, chociaż już dawno się od niego wyniosła – po prostu dobrze się z nią ustawił, i tyle. 
Pytałaś się, dlaczego matka Mary – chociaż jest siostrą Shelby i równie porąbanej Brooke – zachowała pozory normalności. Po pierwsze – Shelby, Brooke i Elizabeth to nie prawdziwe siostry, bo wszystkie mają innego ojca, a łączy je jedynie matka. Ojciec Elizabeth był wilą-czarodziejem, a ojcowie Shelby i Brooke pochodzili z Ilsurich, a więc zgarnęły one więcej… genów rodowych. A po drugie, kiedy doszło do wielkiej tragedii, przewrotu i skandalu, a Lizzy chciała ratować swoją córunię, wykluczyła siebie z rodu.
— Jakiego rodu? – zapytała Lily, czując, że mętlik w głowie – który paplanina Jo zaczęła nieco rozwiewać, znowu się tworzy. Palec Isaaka ponownie wskazał na drzewie genealogicznym listek z imieniem SHELBY, następnie MARY MCDONALD, a potem ELIZABETH NASS. Lily wciągnęła powietrze, zaskoczona, że wcześniej tego nie zauważyła – nazwisko Nass było przekreślone fioletowym iksem, a jej listek w porównaniu z zielenią innych, zdawał się być jakiś… wystchnięty.
— Zaraz do tego dojdę – fuknęła Jo, spychając drzewo genealogiczne na podłogę. – Minęło dziesięć lat, zanim mój ojciec spotkał się ponownie z moją matką, chociaż od kotyliona byli zaręczeni. Wiesz, musiała mieć ona czas dla swoich mugolskich gachów – puściła do niej oczko, a Lily wywróciła oczami. – W końcu jednak do tego małżeństwa jakoś doszło, ale już wtedy moja matka postawiła przed nim szereg warunków. Jednym z nich było to, żeby zostali w kraju – to znaczy, w jej kraju, w Anglii. Ona ma lekkiego hopla, żeby robić wszystkim na złość, bo kiedy jej mąż był przy niej, to wzgardzała Rosją, a kiedy wywalili go na zbity pysk do Azkabanu, to przeniosła się do Leningradu – kto tak postępuje, powiedzcie mi? Wczęsniej jednak zamieszkaliśmy na na czarodziejskiej uliczce w Brighton, obok Trevora i Shelby.
— Na Elves Close – wtrącił Isaac.
— Dokładnie. To dosyć znaczący fakt.
— Dlaczego?
— Bo to dosyć prorocze.
Lily pociągnęła łyk z herbatki marihuanowej, chcąc w ten sposób stłumić tępy ból w głowie. Prorocze? O co tej Jo znowu chodzi?
— Można jaśniej? – poprosiła słabo. Jo uśmiechnęła się słodko.
— Mój ojciec wybrał to miejsce, żeby trzymać się bliżej Trevora. Z kolei Trevor zamieszkał tak na życzenie Shelby. Która wymyśliła to sobie, ponieważ Elves Close od wieków należała do rodów elfickich.
Rodów elfickich.
Shelby i Brooke zgarnęły więcej genów rodowych.
Lizzy chcąc ratować córkę, wykluczyła się z rodu.
Genów elfickich. Rodu elfickiego.
— Słodki Merlinie – jęknęła Lily. – To musi mi się śnić. Proszę, niech ktoś mnie uszczypnie.
Zaiste, przypominało to urywek z głupiego snu. Bo właściwie to Lily miała Jo i Isaaka za poważnych ludzi, a pletli teraz takie bzdury, że nie mogło to dziać się naprawdę. W środowisku hogwarckim o elfach gadało się jedynie w żartach, a osoby, które w nie wierzyły, równie dobrze mogły zadeklarować, że wierzą w Wróżkę-Zębuszkę, Świętego Mikołaja i to, że Kennedy’ego porwali kosmici. Owszem, ostatnio prowadziła rozmowę na ten temat z Dorianem, z Lukiem i z Dorcas, ale jeśli dwoje ostatni byli na tyle… nierozsądni, by wierzyć w podobne bzdury, to Dorian wybrał ten temat jedynie dla dobra projektu i wiedział równie dobrze, jak Lily, że wszystkie analizowane przez nich dokumenty, to jedynie mitologia.
Wiedział?
Dlaczego Lily miała modyfikować mu pamięć, a Jo i Isaac mówili o jego badaniach, jak o poszukiwaniach Arki Przymierza? I dlaczego Mary zareagowała tak nienaturalnie, kiedy kilka dni temu podsłuchała, co było tematem na Zadanie Absolwenckie dla Lily i Doriana? Dlaczego Shelby była taka młoda? Dlaczego mieszkała w jakimś magicznym lesie, handlowała kryształowymi kulami i była jakby przedstawicielką innej rasy? I czy do tej pory nie działo się wystarczająco dziwnych rzeczy z udziałem Isaaka, Mary, tej całej Jilly siostry-ducha i reszty „członków” tego całego rodu elfickiego?
Lily zmarszczyła brwi. Spojrzała na Isaaka, przypuszczając, że jeśli Jo może nabijać ją w butelkę, to Isaac na pewno nie zniży się do jej poziomu.
— Czyli cały projekt mój i Doriana… to, czego się uczyliśmy, to…
— … prawda? – dokończył z uśmiechem. – No, niezupełnie.
Dobra, jeszcze nie zwariowali.
Lily zadarła brwi do góry.
— Elfy istnieją?
— Istniały – poprawił ją Isaac. – Zostały dwie linie, co nie jest żadną tajemnicą. Mamy elfy brytyjskie i francuskie, blisko spokrewnione z wilami.
— Są też elfy słowiańskie – odparła Jo. – Ale to z kolei bliżsi kuzyni skrzatów domowych. I rusałek.
Lily roześmiała się z trudem. Jo i Isaac milczeli. Naprawdę myślała, że z tymi rusałkami to dowcip.
— Mimo tych dwóch linii, żyje obecnie chyba z…
— Sześcioro elfów? – Jo wzruszyła ramionami. – Większość to mieszańce.
— To nie jest żadna tajemnica – powtórzył swoje słowa Isaac. – Ministerstwo prowadzi nawet Rejestr Mieszańców.
Rejestr Mieszańców? Brzmiało to co najmniej nieprzyjemnie dla mugolaczki i Lily nie miała zamiaru udawać, iż jest inaczej.
— To…
— Nie chodzi tutaj o ludzi półkrwi, o wilkołkaków,  półbrzymów ani nic podobnego! – przerwał jej szybko Isaac. – To jest błąd. Status krwi mieszanej to krew czarodziejska pochodząca od eflów albo od wil. W Wielkeij Brytanii nie ma raczej wil ani żadnych ich kuzynów i kuzynek, dlatego rzadko mamy do czynienia z prawdziwymi mieszańcami… ale chociażby w Bauxbatons albo w Durmstrangu – i mogę zaręczyć, że w amerykańskim Instytucie również – takich dzieciaków jest na pęczki… no dobrze, może nie na pęczki, ale w każdej klasie jest przynajmniej jedna taka osoba. Nikogo to już tam nie dziwi i świadomość u tych uczniów jest o wiele większa niż u was, w Hogwarcie. Oczywiście, i poza Hogwartem nie roi się od półelfów, ćwierćelfów ani elfów z jednej dwudziestej, ale uczniowie innych szkół zwykle wiedzą o tym, że takie osoby w ogóle istnieją. W Anglii z jakiegoś powodu milczy się na ten temat.
— Mieszańców z genem elfickim jest znacznie mniej w porównaniu z potomkami wił czy rusałek… — kontynuowała Jo, ciągle akcentując te swoje „rusałki” i mówiąc to bardzo radziecko. – Isaac, pamiętasz może tę półrusałkę Rozaliję? Uczepiła się w czwartej klasie Tony’ego, a on ćwiczył na niej zaklęcia o…
Isaac odchrząknął.
— Jak już mówiliśmy, zostało sześcioro elfów… może siedmioro… Znam tylko dwójkę elfów, nie-mieszańców. Jedną z nich jest Luthien.
— To jego nowa dziewczyna – szepnęła konspiracyjnie Jo. – A słyszałam, że to obciach mieć młodszego chłopaka, Isaac.
— Zwłaszcza o sześćset lat? – zażartował dosyć swobodnie. Lily zaśmiała się, ale spojrzenie Jo dało jej do zrozumienia, że po raz kolejny wzięła za dowcip coś, co było powiedziane całkiem na serio.
— Myślisz, że ma sześćset lat? – zapytała Jo, mrużąc oczy.
— Lub więcej. W każdym razie – ona jest jedną. Drugą elfką, jaką znam osobiście jest babcia Tony’ego i Deana. Nie mam pojęcia o innych. Za to ich potomków, mieszańców, jest trochę więcej, jednak są skumulowani zwykle w swoich kręgach, stronią od czarodziejów, magii uczą się w domach, a poza tym zwykle i tak pobierają nauki zupełnie inne niż takie, które wykładają w Hogwarcie.
— Dean Walker nie chodził do szkoły – rzuciła Jo.
— Za to jego młodszy brat, Tony, chodził z nami do Durmstrangu.
— Tak samo rodzina Prim Ellison – jej siostry – Jude i Silena uczyły się w domu. Prim posłano do Durmstangu tylko dlatego, że pan Ellison znał mojego ojca – wtedy dyrektora. Inaczej w życiu nie wysłała by jej do obcych ludzi.
Lily westchnęła:
— Bardzo fajnie jest mi posłuchać o waszych kolegach, ale te nazwiska i tak nic mi nie mówią i wołałabym, żebyśmy przeszli do sedna.
Jo już otwierała usta, by jakoś się odgryźć, gdy Isaac wszedł jej w słowo:
— Rodziny elfickie zwykle mieszkają obok siebie i się wspierają. Jeśli chodzi o ich brytyjską odmianę, to w Anglii osiedlili się głównie w Brighton, małych miasteczkach Kornwalii, no i na Wyspie Mann.
— Shelby jest półelfką – powiedziała Jo. – Isaac i Jilly wychowywali się z innymi mieszanymi dzieciakami, bo jak zdążyłaś się już zapewne zorientować, na Elves Close w Brighton wszyscy byli mieszańcami – siostry Ellison, bracia Walker, Isaac i Jilly, Kenny i Mary…
Lily zaczerpnęła gwałtownie powietrza i uniosła ręce na znak protestu.
— Hola, hola, hola! Przystopuj trochę, Jo. Czy ty próbujesz mi wmówić, że Mary McDonald, najbardziej inteligentna i roztropna dziewczyna, jaką znam, jest elfem?
Isaac uśmiechnął się szczerze, chociaż nieco pobłażliwie. Lily wywróciła oczami, bo bardzo nie lubiła podobnej protekcjonalności, tym bardziej, że okazywał ją jej chłopak gadający jak opętany o elfach. Jeśli wiara w elfach równała się posiadaniem bzika, to bycie elfem czyniło z człowieka kogoś tak świrniętego jak chociażby Shelby, a Mary miała z nią możliwie tak mało wspólnego, jak Lily z tancerkami ulicznymi.
— Wiem, Lily, że elfy kojarzą ci się z ezoterycznymi historyjkami, mitologią, legendami i bajeczkami dla dzieci, ale spróbuj spojrzeć na to, co mówimy, bez przyrównywania tego do swoich skojarzeń, w porządku? – Lily tylko machnęła ręką, zaciągając się wonią herbatki. Isaac powtórzył jej gest względem Jo, na znak, by kontynuowała swój świergot:
— Odwołam się tylko szybko do tego, co powiedziałaś do Mary – no więc nie jest ona elfem, tylko ćwierćelfem. I nie wywracaj oczami, bo to jest znaczna różnica, o której zaraz sobie powiemy. No więc na Elves Close w Brighton roiło się od mieszańców. Pewnie zdołałaś też zauważyć, że ja byłam jedyną dziwaczką wśród tego mieszanego towarzystwa. To nic szokującego, że Isaac zna tylu typków swojego sortu, ale ja jestem wyjątkiem, bo zwykle rodziny elfickie nie otwierają się na czarodziejów. Mieszkanie na jednej z komun elfickich…
— Komun elfickich? – przerwał jej Isaac. – To jest fatalne określenie, Jo.
— Och, zamilcz już lepiej. Mieszkanie na jednej z komun elfkickich wiele mnie nauczyło i dlatego mogę podzielić się bardzo szczegółową wiedzą z tobą w sposób przystępny, wiesz… taki z zewnątrz. Najczęściej uogólnia się wszystkie dzieciaki-mieszańce, dlatego nawet o potomkach elfów mówi się, że są w ułamku wilami… co jest oczywiście błędem. Każdy mieszaniec to albo elf-w-jakimś-ułamku, albo wila-w-jakimś-ułamku, albo też i-to-i-to, a taką mieszanką wybuchową jest nasza kochana Mary, jej braciszek, i jej mamusia.Elfy żyją bardzo długo – są niemal nieśmiertelne. Półelfy – czyli choćby Shelby, już znacznie krócej, ale zwykle dożywają czterystu, pięciuset lat. Na chwilę obecną jest ich jakaś dziesiątka… z kolei ćwierćelfy i jeszcze drobniejsze ułamki zwykle osiągają podeszły wiek, ale dbający o siebie czarodziej może często dotrzymać im kroku. Isaac czy Mary na pewno nie będą wyglądali na piętnaście lat po pięćdziesiątce, tego możesz być pewna.
Mieszańce to gatunek tak rzadki, i coraz rzadszy, a w dodatku żyjący w komunach i stroniący od ludzi, więc to właściwie nic zaskakującego, że pogłoski o nich zaczynają stawać się mitami, bujdami, a społeczeństwo nadużywa termin „mieszaniec”, określając byle likantropa, wampira czy dziecko półkrwi. Ministerstwu bardzo odpowiada ten brak wiedzy czarodziejów o elfach, bo to znacznie ułatwia nie do końca poprawne interesy z nimi. I mieszańcom to odpowiada, bo większość z nich nie przepada za wścibskimi czarodziejami i wolą żyć sobie w spokoju z dala od nich. Umowa wiązana pomiędzy Ministerstwem a elfami jest bardzo dobrze przemyślana. Departament opłaca im życie, mieszkanie, świadczenia zdrowotne, wypłaca pokaźne zasiłki, a oni mogą zajmować się sobą, wykonywać robotę dla Departamentu i żyć sobie godziwie przez kilka stuleci.
— Robotę dla Departamentu?
Jo i Isaac wymienili spojrzenia. Chłopak chwycił teraz ostrożnie drugi prezent Shelby dla Lily – oprócz narkotycznej herbatki, rzecz jasna. Była to wyśmiana już przez nią wiele razy w myślach kryształowa kula, przypominająca te śmieszne kulki, które po wstrząśnięciu zasypują się sztucznym śniegiem w środku.
— Czy wiesz, jak to się nazywa?
Lily spojrzała na Isaaka jak na wariata.
— Hmm… pomyślmy, kula?
Isaac uśmiechnął się w ten sam pobłażliwy sposób.
— A wiesz, co to jest?
— Pewnie bryła.
Isaac nie wytrzymał i roześmiał się szczerze, a Jo szybko do niego dołączyła, aż klaszcząc z uciechy.
—  Ona chyba musi to wszystko jeszcze przetrawić, nie sądzisz, Isaac? – puściła oczko. – Myślę, że czas na twoje kolejne sentymentalne smuty, bo gołe fakty już wyłożyliśmy. No… a przynajmniej zaczęliśmy coś wykładać. Przypomnij nam, Lily, na czym skończyliśmy?
Dziewczyna nie odrywała wzroku od kryształowej kuli idealnie leżącej w dłoni Isaaka, chociaż w głębi duszy czuła ulgę, że na chwili oderwie się od tych wszystkich szalonych teorii spiskowych, irytującego głosu Jo i posłucha swobodnych, ciepłych wspomnień opowiadanych łagodnie przez Isaaka.
— Przeprowadziliście się do elfiej komuny – rzuciła, lekko nieprzytomnym głosem.
Merlinie, czy ona naprawdę powiedziała „elfia komuna”, zachowując powagę? Jo klasnęła w głonie.
— Isaac, przejmuj pałeczkę, bo moje gardło musi odpocząć.
Chłopak pokiwał głową, zerknął ukradkiem na Lily, jakby chcąc sprawdzić czy jest gotowa na kolejną porcję informacji, po czym zaczął głębokim głosem:
— Do lat pięćdziesiątych, sześćdziesiątych, wiele zdążyło się zmienić, a przede wszystkim – nastał pokój. Skończyła się Globalna Wojna, świat doszedł do siebie i szybko zmniejszyła się tolerancja na bezkarne uprawianie czarnej magii. W Rosji, Anglii, Francji, i właściwie na całym świecie, uruchomiono specjalne oddziały Brygady Uderzeniowej, która sprawdzała podejrzanych o uprawianie czarnej magii, wtargała do ich domów i szukała nielegalnych przedmiotów, eliksirów, spisów klątw i uroków. W takiej sytuacji Patronat musiał zawiesić swoją działalność, przynajmniej dopóki Brygada przestałaby nawiedzać Elves Close. Po raz kolejny mojego ojca uratował jego najlepszy przyjaciel, który zadeklarował, że może oddać mojemu ojcu swój rodowy medalion. Rodowe medaliony otrzymały wiele lat temu najznamienitsze rody czystokrwiste, w tym Prewettowie, i były one całkowicie dziełem elfów. Znajdowały się w nich silne, staromagiczne zaklęcia ochronne, a wielkim atutem tych amuletów był fakt, że pochłaniały wszystko, co mogło je wzmocnić, a więc również i zaklęcie jednorazowe Patronatu. Zaklęcie to zostało schowane i zapomniano o nim na wiele lat, podczas których mój ojciec poświęcił się innym zajęciom. Wszystko zmieniło się w roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym, czyli w roku, gdy rozpętała się obecna wojna.
Mój ojciec został jednym z pierwszych zwolenników Czarnego Pana, opowiedział mu o swoich niezwykłych kompetencjach i umiejętnościach, o eksperymentach czarnomagicznych i o swojej zakazanej edukacji zdobytej w Durmstrangu. Czarnego Pana bardzo zainteresowały jego autorskie, jednorazowe zaklęcia, a zwłaszcza klątwa Patronatu. Poczuł się on bezpiecznie pod skrzydłami Czarnego Pana, a Brygada Uderzeniowa dała nam spokój już od dłuższego czasu, dlatego doszedł do wniosku, że nadchodzi moment, w którym odwiedza swojego sąsiada i prosi go o medalion, w którym schowane jest jego zaklęcie.

♦♦♦
1970, Brighton
Lukrecja Prewett darzyła Trevora Monroe tak głęboką pogardą, że na początku w ogóle odmówiła zaproszenia go do domu, a trzeba przyznać, że był to niesamowity akt odwagi, bowiem jej sąsiad był dzisiaj w niewątpliwie podłym nastroju.
— Ile mam ci powtarzać, brutalu, że Ignatiusa nie ma w domu! – warknęła, tupiąc nogą ze złości, tak, że jeden z papilotów, na którym zawinęła kosmyk włosów, spadł gdzieś w krzaki białych róż. — A ja nie będę cię gościć, bo jestem zajęta przemeblowywaniem domu. Czy mógłbyś już się wynieść?
— To nie jest twoja sprawa, paskudna babo – syknął nienawistnie, prześlizgując się przez bramę. Lukrecja prychnęła i wyciągnęła różdżkę.
— To mój dom, i moja sprawa!
Tego wzburzony (i chyba czymś odurzony) Trevor nie mógł już zdzierżyć. Chwycił ją za szyję jedną ręką, a drugą zacisnął w pięść nad jej głową. Z dziką przyjemnością przyglądał się, jak oczy Lukrecji Prewett powoli gasną, twarz szarzeje, a powieki opadają…
— TREVOR? Co ty, u diabła, wyprawiasz?!
Trevor puścił kobietę, która zatoczyła się na ziemię, brudząc swoją bezcenną jedwabną suknię.
Na ganku stał Igantius Prewett, trzymający dłoń na ramieniu małej, bladej Jo, nieśmiało salutującej tacie jej jedynych przyjaciół. Trevor roześmiał się buńczucznie, przybliżając się do Ignatiusa. Ten – biorąc przykład ze swojej żony – wyciągnął przed siebie różdżkę i zagrodził Trevorowi drogę. Jo nakazał czym prędzej udać się do swojego pokoju. Opór ze strony przyjaciela zrobił na Trevorze niewątpliwie większe wrażenie niż śmieszne pogróżki jego wiecznie niezadowolonej żony, ale w dalszym ciągu nie spowodowały, że nieco okrzesał.
— Gdzie jest medalion? – fuknął, spluwając prosto w krzaki białych róż Lukrecji. – Czekam już trzeci dzień, Ignatius, i nie zamierzam czekać ani chwili dłużej.
— Twój pan jest cierpliwy – zripostował Prewett, zamykając drzwi do swojego domu, razem z tkwiącą w przedpokoju Jo, po czym wyminął niegdysiejszego przyjaciela i zbliżył się do leżącej, bladej żony. Ledwie schylił się, by pomóc Lukrecji wstać na równe nogi, ta już zamachnęła się pisnęła, jakby jego dotyk ją parzył.
— Nie dotykaj mnie!
Wzięła głęboki, ostry oddech, jakby tłumiła szloch, po czym wycofała się w boczną alejkę i klnąc wściekle i trzymając się za szyję zrobiła rundkę wokół domu, by wejść do środka przez drzwi kuchenne. Ignatius i Trevor zostali sam na sam, słowem – doszło do tego, czego Prewett najbardziej się obawiał.
— Czy ty zgłupiałeś już do reszty? – westchnął i przejechał otwartą dłonią po twarzy. – Wpraszasz się do mojego domu, straszysz moją córkę i próbujesz zamordować mi żonę? Jak ty byś zareagował, gdybym rzucił się na Shelby?
Trevor wyszczerzył zęby w szaleńczym, obsesyjnym uśmiechu.
— Podziękowałbym ci. Ja sam staram się bezskutecznie skrócić jej żywot od wielu lat.
Ignatius odetchnął głęboko. Jego przyjaciel sprawiał wrażenie uspokojonego po odejściu Lukrecji, lecz nie dał się zwieść – Trevor udowodnił już dzisiaj, że jest zupełnie niepoczytalny, i zamydlenie oczu Ignatiusowi nie przyjdzie mu tak łatwo. Tym bardziej, że musiał przekazać mu raczej niezbyt fortunną wiadomość:
— Medalionu nie ma – odparł bez ogródek, a twarz Trevora poszarzała. – Mówiłem ci to już ostatnio, i chociaż razem z Lukrecją przekopaliśmy cały dom i kazałem mojej matce sprawdzić dokładnie naszą rezydencję w Leningradzie, ale nie znaleźliśmy go i przypuszczam, że już nie znajdziemy – wysłał mu spojrzenie pełne nagany: — Czy mógłbyś przestać nachodzić już moją rodzinę, Trevorze? I, na starego Merlina, dać sobie spokój z tymi szczeniackimi zabawami? Eksperymenty z patronatami to zabawa dla gówniarzy, a nie dla dorosłych czarodziejów, co już ci…
— Czarny Pan nie bierze go za dziecinadę – warknął Trevor, jakby to zamykało całą sprawę. – Zawiodłeś mnie, stary przyjacielu… Zachwalałem ciebie przed Czarnym Panem i zapewniam, że bardzo liczył na spotkanie z tobą i twoją żoną.
— Nie prosiłem cię o to – odparł z siłą Ignatius. – Już mnie nie bawią podobne zajęcia – mam rodzinę, mam córkę i mam reputację, o którą powinienem dbać. Litości, Trevorze – myślisz, że Ministerstwo nie usunie mnie z dyrektorstwa w Durmstrangu, kiedy rozniesie się plotka, że wspieram śmiesznego prowodyra i jego grupkę opętaną na punkcie czystej krwi?
Trevor napiął mięśnie, jak przygotowujący się do skoku wilk.
— Czarny Pan nie jest jakimś tam prowodyrem – syknął pogardliwie. – Posiada potęgę i moc, o której śnić może się tobie, mnie, Ministerstwu i każdemu innemu magikowi po tej stronie świata. Nie wierzę, że stanąłeś przeciwko mnie…
— To co mówisz jest możliwe – sprostował natychmiast Prewett. – I cieszę się, jeśli nareszcie dojdzie od jakiegoś przesiewu czarodziejów i przestanie się stawiać szlamy na piedestałach, ale…
Trevor burknął, a jego oczy zaczęły dziko błyskać, jak u wielkiego, niebezpiecznego zwierzęcia. To nie był dobry sygnał i z pewnością nie zwiastowało to przemyślnego finału ich rozmowy.
— To ona – powiedział nagle, głosem gardłowym, twardym i nieludzkim. – Wiem, że to ona…
Ignatius zmarszczył brwi.
— Kto? – Nie otrzymawszy odpowiedzi, a jedynie następne dzikie spojrzenie przełknął ślinę i zapytał: — L…Lukrecja?
— To ona ukradła medalion – potaknął i splunął wprost na krzaki białych róż, jakby chcąc w ten sposób wyrazić swoją pogardę do ich właścicielki. – Wszystkie twoje problemy rozpoczęły się, kiedy ta nieszczęsna, brudna zdrajczyni krwi przekroczyła próg twojego domu…
Ignatius zamilkł. Określenie jego żony „brudną zdrajczynią krwi” nie tyle co dotknęło go i obraziło, ale przede wszystkim zatrwożyło. Co Trevor o niej wiedział? Sam Ignatius o przeszłości Lukrecji wiedział bardzo mało, jedynie kilka informacji, które udzielił mu szwagier Orion. Był jednak inteligentnym człowiekiem i wiedział, że Lukrecja zgodziła się za niego wyjść tylko po to, by udobruchać swoją rodzinę po wielkim skandalu, wielkim upadku, jaki przytrafił się jej w przeszłości i którego ona nie potrafiła zostawić za sobą.
Zdrajczyni krwi… Ukradła medalion…
— Wygadujesz głupoty – rzekł z lekkim wahaniem w głosie. – Lukrecja nie miałaby najmniejszego celu w kradzieży medalionu. A poza tym czysta krew jest dla niej największą cnotą. Przecież…
Nie dokończył zdania, tylko spojrzał na Trevora z wyraźnym bólem, tym, który zalewał go zawsze, gdy coś wiązało się z Lukrecją. Pomimo jej licznych wad, chronicznego niezadowolenia i oziębłości, a nawet pomimo tego, że to uczucie nie było odwzajemnione nigdy, szczerze kochał i szanował swoją żonę. Chociaż miał o niej jak najlepsze zdanie, to trudno było mu ją bronić, bowiem brakowało mu jakiejkolwiek wiedzy o jej przeszłości i osobowości, bo Lukrecja nigdy się przed nim nie otwierała, a jedynie narzekała i truła, zmęczona swoim życiem, swoim małżeństwem i swoim losem.
Trevor uśmiechnął się z triumfem, dumny, że udało mu się zasiać ziarno niepewności w sercu swojego przyjaciela, po czym oddalił się i rzucił, że daje Ignatiusowi jeszcze tydzień na odzyskanie Medalionu.
— A jeśli nie, to wiedz, że czekają cię przykre konsekwencje!

***
Wieczorem Ignatius znalazł swoją żonę w bawialni, zajętą szydełkowaniem i czytaniem starych listów od swojej przyjaciółki i szwagierki, Walburgi Black. Najwyraźniej wypociny Walburgi sprzed wielu lat obecnie doprowadzały Lukrecję do szału, bo rzucała ona je prosto do otwartego kominka, gdzie zostawały trawione przez tańczące, czarne płomienie gorąca. Ignatius przysiadł się na sąsiedni fotel, próbując zerknąć przez ramię na korespondencję albo chociaż robótkę, ale to rozsierdziło jego żonę jeszcze bardziej – cisnęła wszystkie pozostałe listy, łącznie z powtórnie nieprzeczytanymi, robótkę oraz szydełko do kominka, po czym wrzuciła jeszcze kawał drewna i zatrzasnęła drzwiczki. Ignatius wziął głęboki oddech.
— Wybacz, jeśli cię zdenerwowałem…
— Nie powinieneś przepraszać mnie za zdenerwowanie, ale w ogóle za swoją obecność! – pisnęła i opadła z powrotem na fotel, uskarżając się na nerwy. Robiła tak od samego początku ich małżeństwa, chociaż liczni znachorzy i uzdrowiciele, których Ignatius do niej sprowadzał, zaręczali, że jest zdrowa jak ryba, jedynie charakter ma zepsuty i nie radzi sobie z samą sobą.
— Przestań dramatyzować, to dla ciebie niezdrowe – odparł łagodnie. Spojrzał na stolik, na którym parę chwil temu spoczywały stare listy Walburgi. Stał tam również imbryk i brudne szklanki, bo zarówno Lukrecja, jak i ich skrzatka, zupełnie nie przykłady wagi do czystości naczyń. — Napij się – nakazał i nalał jej trochę herbaty ziołowej z imbryka. – Wiem, że to dla ciebie przykry temat, ale musimy kiedyś o tym porozmawiać i lepiej, żeby to miało miejsce jak najszybciej.
Lukrecja drżącymi rękami chwyciła szklankę i pociągnęła łyk herbaty, krzywiąc się przy tym straszliwie.
— Przysięgam, że jeśli wymówisz w tym domu jego imię, to dzisiaj będziesz spać za bramą.
—Lukrecjo – zaczął miękko, łapiąc ją za rękę. Kobieta natychmiast ją wyrwała, a jej oczy się zaszkliły. – Nie mam na celu w żadnym wypadku oskarżania ciebie – ale sama widzisz, jak bardzo niepoczytalny jest teraz Trevor…
— Niech was wszystkich piekło pochłonie! – warknęła Lukrecja, ciskając z wściekłością szklankę prosto na podłogę. Szkło rozbiło się i przeturlało odłamami na całą długość bawialni. – Myślałam, że wyszłam jedynie za dziwaka – a teraz, tyle lat po ślubie, dowiaduje się, że jest jeszcze zbirem i niegodziwcem – pociągnie na dno mnie i to biedne dziecko…
Ignatius nie poddał się tym razem, chociaż zwykle po tego typu atakach dawał sobie spokój z rozmawianiem z żoną, z obawy o jej domniemane nerwy.
— Nie musisz martwić się o siebie ani o Jo – odparł. – Trevor nic nam nie zrobi – i, na litość boską, ja tym bardziej – jeśli tylko damy mu to, o co prosi. Czy na pewno nie masz nic wspólnego z medalionem mojej rodziny? – Lukrecja nie patrzała mu oczy, tylko wlepiła wzrok w kominek i powoli znikające listy od Walburgi. – Nie podejrzewałbym cię o to, ale istniały pewne… okoliczności. Lukrecjo, przypomnę ci, że mieszkałaś w Leningradzie przez pewien czas sama z moją matką, dla której ten medalion miał szczególne znaczenie i może…
— Nie widziałam medalionu twojej rodziny ani żadnych innych szataństw – odparła uroczyście, a mała łza pociekła jej po policzku. – Pytaj się o niego swojej matki albo tego oprycha, z którym się trzymasz – Borgina. On jest łasy na takie plugastwa. Obydwoje przestawili mnie z kąta w kąt, kiedy musiałam ciężarna znosić ich w tym brudnym mieście, w tym dzikim kraju.
— Borgina? – powtórzył, a Lukrecja pokiwała żywo głową. – Myślisz, że on mógł go zabrać?
— Myślę, że jest obrzydliwym opojem, z którym nigdy nie powinnam mieć do czynienia – a, niestety, musiałam – bo zmusiłeś go, by mnie pilnował… jakbym już nie była niewolnicą w tej wielkiej, zimnej twierdzy… — skrzywiła się. Nagle jej wzrok zamarł i zrobił się pusty, jak gdyby w kominku, w który tak usilnie się wpatrywała, pojawiło się coś przerażającego.
— Lukrecja…
Kobieta porwała się na równe nogi, podbiegła do kominka i, szlochając już na cały głos, otworzyła drzwiczki. Nim Ignatius zdołał ją powstrzymać, wygrzebała strzępy listów, które jeszcze nie spłonęły, parząc sobie przy tym dłonie.
— Pogrzebacz! – krzyknął, sięgając po narzędzie leżące obok. – Weź pogrzebacz, Lukrecjo!
Kobieta zdawała się zupełnie nie zauważać czerwonych, pulsujących ran na swoich dłoniach, zdawała się zupełnie nie czuć pieczenia ani bólu, przyciskając listy do piersi. Ignatius zamknął za nią kominek i pokręcił głową. Nie miał już siły na walczenie z żoną i przypuszczał, że jej samookaleczenie to wystarczający sygnał, by zostawić ją samą.  
Ledwie pan Prewett opuścił pokój, Lukrecja już zebrała się do kupy, opatrzyła swoją ranę i – co najważniejsze – zabrała się za korespondencję. Błagała w myślach, byle tylko grzechy tego szatana, Trevora Monroe, nie odbiły się na bezpieczeństwie Ethana.


♦♦♦
1960, Cokeworth w Surrey (retrospekcja z rozdziału ósmego)
Przez brzydkie, zaśnieżone ulice Cokeworth przechodziła dostojna, trzydziestoletnia kobieta, tuląca do piersi śpiące niemowlę. Miała ona zatroskany wyraz twarzy i co chwila spoglądała na dziecko, jakby z obawy, ze nagle zniknie. Wychodząc z nędznego Spinner’ s End, dotarła nareszcie do ładniejszej i bardziej zadbanej ulicy, której bieda nie pukała tak bardzo do okien.
Ethan powiedział jej, że się przeprowadził, ale gdzie, nie wiedziała do końca. Poprosiła go co prawda o szczegółowy adres, ale nie otrzymała odpowiedzi – bidulek zapewne obawiał się, że Lukrecja będzie go nachodzić. I całkiem słusznie, pomyślała. Szkoda tylko, że nie domyślił się, iż nie odpuszczę tak łatwo.
Właśnie wracała od Ryana Steele’a, najlepszego kumpla Ethana, a także i jej dobrego znajomego, z którym utrzymywała bliski kontakt kilka lat temu. Otrzymała jedynie nazwę ulicy, do której dopiero co dotarła. Jeśli chodzi o numer domu, Ryan podrapał się tylko po głowie i radził szukać jakiegoś ładnego, białego budynku ze sporym ogródkiem. Opis ten pasował do niemal każdego domu na Golden Road. Lukrecji nie pozostawało nic, jak rozglądać się za domem po tabliczkach z nazwiskami. Steele- Ted i Esther. Clearwater- Anna i Jared. Prince- Lissa. Fell- Elizabeth i Mark. I… Evans- Ethan i Mary. To tutaj.
Faktycznie ładny to był domek, usadowiony wśród jego sobowtórów na jednej ulicy, emanował własnym, niezaprzeczalnym urokiem. Śnieg opatulił dach i wszystkie kiełkujące wokół rośliny, jakoby słodka, puszysta wata cukrowa. Ze środka dało się słyszeć pojedyncze nuty – Ethan pewnie znów przygrywał na pianinie – pomieszane z odgłosami dnia codziennego – łoskotem przesuwanych przedmiotów, śmiechem dziecka, jego płaczem, lamentem Mary, szelestem telewizora. Uśmiechnęła się w duchu, czując przyjemne ciepło rozchodzące się od jej serca przez całe ciało. Zawsze robiło jej się miło, kiedy przyglądała się z boku ciepłej, codziennej, rodzinnej sielance, takiej, jakiej ona i Ignatius za nic nie potrafili roztoczyć w swoich czterech ścianach. Stojąc pod domem, zastanawiała się, czy nie wypadałoby zadzwonić. ( Bo do tego chyba służył ten śmieszny przycisk przy bramie!) Stwierdziła jednak, że przecież równie dobrze może otworzyć jej ta przebrzydła ruda zołza, a wtedy ciężko będzie wytłumaczyć, dlaczego nachodzi jej męża z niemowlakiem na rękach. Zdecydowała, że lepiej zrobić to po swojemu.
Alohomora – mruknęła, uciszając dziecko. Drzwi otworzyły się natychmiast, więc bezzwłocznie je przekroczyła i udała się w kierunku tarasu. Wtedy uświadomiła sobie, że lepiej przejść przez wejście od strony kuchni, skąd dobiegały dźwięki pianina. Po co zawracać głowę wszystkim domownikom?
W podskokach udała się na tyły budynku. Wyglądając przez okienko, zobaczyła samotnie siedzącego blondyna o zielonych, migdałkowych oczach zajętego gryzdaniem po blokach nutowych, raz po raz sprawdzając na ogromnym instrumencie jak brzmi utworzona przez niego całość. Ethan. Serce zaczęło łomotać w jej  piersi, jak za każdym razem, gdy go widziała. Czy ten urok kiedykolwiek przestanie na nią działać? Trzykrotnie stuknęła w okno, dając znać, że to tylko ona. Mężczyzna odwrócił się, podrapał się po głowie i wstał jej otworzyć, ale nie wyglądał na zadowolonego z tej wizyty. Tym bardziej, kiedy zobaczył dziecko.
― Lukrecja.
― Cześć – przywitała się oschle i niezaproszona weszła do środka. – Ładnie się urządziłeś.
― Czego chcesz? – spytał z przekąsem, nie dając się zaślepić tanimi komplementami. Jego oczy nie spuszczały wzroku z małej istotki płaczącej  w ramionach kobiety. 
Ach, no tak. Przecież to ich pierwsze spotkanie. Usiadła przy stoliku, spychając łokciem zapisane na papierze pięciolinie i upiła łyk przygotowanej przez niego herbaty. Momentalnie poczuła się jak u siebie w domu.
Ethan dosiadł się naprzeciwko, uprzednio zamykając drzwi i wysyłając żonę po kilka rzeczy do miasta. A kiedy z okna zobaczyła, że rudowłosa i nadąsana jak zawsze Mary Oldisch opuściła już Golden Roadzebrało jej się na zwierzenia. 
― Ignatius wraca – zaczęła cicho, głosem pozbawionym emocji. – Pod koniec tego roku szkolnego. Brat załatwił mu fach w naszym Ministerstwie, więc rzucił pracę w ZSRRze.
― Żartujesz – szepnął Evans z przestrachem w oczach.
Nigdy nie lubili się z jej mężem. Ich ostatnie spotkanie, dwa lata temu, zakończyło się bójką. Gorzej, że było to wesele jej przyjaciółki Walburgi, której druhna wyrzuciła obydwu panów z przyjęcia, bo „wszystko miało być idealnie!”. Narobili jej wstydu, ale w głębi serca cieszyła się, że Ethan nareszcie uświadomił sobie, że nie jest mu obojętna i pokazał jej, wtedy jeszcze narzeczonemu, na co go stać. Stare, dobre czasy. Jak to możliwe, że teraz i ona, i on mają pozakładane rodziny, małżonków, i że jedyne, co ich łączy to dziecko? Dziecko, o którym i tak nie wie ani Mary, ani Ignatius i nie zapowiada się, żeby się w ogóle dowiedzieli – a to oznaczało, że wszelkie szanse na huczne rozwody, rozstania i separacje diabli wzięli, a ona i Ethan już nigdy nie skończą razem, chociaż to zawsze było ich przeznaczenie.
I chociaż Lukrecja wiedziała, że są sobie zapisani w gwiazdach, los nigdy nie był dla nich łaskawy. Po wielkie kłótni w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym ósmym, po oświadczynach Ethana niewłaściwej kobiecie, po powrocie Lukrecji do rodzinnego domu i –  co za tym idzie – zgodzie na ślub z czystokrwistym Prewettem, żadne z nich ani śmiało odpuścić tego sporu. Kochali się cały czas, spotykali potajemnie, ale trzymali się na siłę swoich nowych partnerów i czekali, aż to drugie ustąpi. Niestety, nic z tego nie wyszło. Mary zaszła w ciążę, a Ethan musiał się z nią ostatecznie ożenić. Z rozpaczy Lukrecja oddała się Ignatiusowi, wyniosła z nim do ZSRRu, urodziła Jo, i kompletnie przekreśliła swoje najmniejsze szanse na szczęście. Romans jej i Ethana trwał nadal, bo oboje nie odnaleźli spełnienia w swoich małżeństwach, ale żaden przełom nie przechodził, i nie zapowiadało się, że spotka ich jeszcze szczęśliwe zakończenie.
Kiedy dzisiaj jechała do Cokeworth, urosła w niej nadzieja, że może Ethan ucieszy się z wyjścia ich romansu na jaw (czy dziecko nie było wystarczającym powodem do zdradzenia tego sekretu?!). Wtedy Mary i Ignatius dostaliby szału, zażądali rozwodów, a Ethan i Lukrecja byliby wolni i byliby razem. Niestety, Evans chyba wcale nie dzielił z nią takich nadziei. Czyżby po latach użerania się z tą rudą mugolką, naprawdę coś do niej poczuł?
― Co zamierzasz zrobić? – zapytał, przerywając jej rozmyślenia.
― A co mam? – wzruszyła ramionami. – Jak mam mu wyjaśnić, że w czasie jego nieobecności przybyło do nas jedno dziecko? – ściszyła głos do szeptu i zawahawszy się przez chwilę, dodała: ―Musisz się nim zająć.
― CO?! 
Wywróciła teatralnie oczami i wzruszyła ramionami, jakby przyjęcie z dnia na dzień niemowlęcia pod swój dach nie było niczym niecodziennym i niespotykanym.
― Dla mnie to też nie jest łatwe – przyznała, choć po jej tonie dało się wywnioskować coś zupełnie innego. – Ale ty masz większe pole do przykrywki…. Możesz powiedzieć, że, no nie wiem, to dziecko twojej siostry.
― Czy ty siebie słyszysz?! Powiedziałaś mi niedawno, że zająć się nim, to ja będę mógł po twoim trupie. Był cały ten plan z Amandą i moim ojcem, ale zupełnie nieoczekiwanie się z niego wycofałaś! A teraz, kiedy nadchodzą kłopoty i przestaje się to robić dla ciebie wygodne, przychodzisz do mnie i dajesz ultimatum. Zdajesz sobie sprawę, jak bardzo jesteś zadufana w sobie i egoistyczna? Wszystko było zaplanowane tak, żeby prawda nie wyszła na jaw, ale musiałaś zrobić po swojemu i pogrążyć nas…
W pewnym momencie przestała go słuchać – niektórzy ludzie muszą wypowiedzieć wszystko, co leży im na wątrobie, bo inaczej nigdy nie zaakceptują swojej obecnej sytuacji i nie będą w stanie ruszyć dalej. Lukrecja znała Ethana od dawna – wiedziała, że musi się wygadać, zanim znów wróci do roli posłusznego pantoflarza. To właśnie różniło go od reszt – zachowywał się jakby mieszkały w nim dwie, zupełnie różne osoby.
W końcu jednak ignorowanie jego słowotoku zaczęło ją nużyć i męczyć, dlatego przyłożyła mu palec do ust, uśmiechnęła się nieśmiało i wyrzuciła z siebie pomysł, który wpadł jej do głowy już dawno:
 ― A może, skoro nie chcesz sam wychowywać dziecka, zrobimy to razem?   
***

 ― Przepraszam – powiedział Ethan, siadając na schodach werandy, gdzie schowała się przed nim niebieskooka blondynka. – Naskoczyłem na ciebie, a… nie wiedziałem, że cały czas masz nadzieję.
Lukrecja spojrzała mu w oczy ze wściekłością. Nigdy nie spodziewała się, że usłyszy od niego takie słowa! Przecież byliby wspaniałą parą, mieli być wspaniałą parą. Przyjazd Ignatiusa wbrew pozorom wcale nie był taki feralny – mógłby stać się dla nich błogosławieństwem! Ethan był przywiązany do swojej córki z Mary, Petunii czy jak-jej-tam, a ona do Jo, to oczywiste, ale przecież małżeństwa ze względu na dzieci są zupełnie bezcelowe – ani nie uszczęśliwiają rodziców, ani wbrew pozorom ich pociech. Ethan z pewnością pokochałby Jo i choć nie byłby jej prawdziwym ojcem, na pewno lepiej sprawdziłby się w tej roli niż ten biologiczny. Ona też mogła zaakceptować Petunię! Wtedy wszystko na nowo byłoby idealne – szczęśliwa rodzina, kochający ją mąż i ciepły, rodzinny dom. To wszystko teraz miał na wyciągnięcie ręki! Dlaczego więc wolał zostać ze swoją beznadziejną żoną?
― Kiedy zaszłam z tobą w ciążę – szepnęła cicho – sądziłam, że nareszcie będziemy razem. Mówiłam, że teraz wszystko się zawali i naciskałam na ten cały cyrk, który zaproponował nam twój ojciec, ale... wcale tak nie myślałam… ― Wlepiła wzrok w swoje paznokcie. Ethan schował twarz w dłoniach. –Trzymałeś się związku z Mary tylko ze względu na córkę, a skoro my też spodziewaliśmy się dziecka, to pomyślałam, że znowu szanse moje i twojej żony byłyby… równe.
Westchnął ciężko.
― Zbyt długo się zwodziłem, Lukrecjo. I przepraszam za to. Przywiązałem się do rodziny i… nie chcę ich teraz zostawiać. Nie potrafiłbym. Ale chcę, żebyś doświadczyła tego samego z Ignatiusem i Jo, więc… zajmę się dzieckiem. Zaopiekuję się nim i powiem Mary prawdę. Nie powinno tak być, że tylko w twoim przypadku nasz romans wyjdzie na jaw, i tylko ty poniesiesz jego konsekwencje. Ja… wezmę wszystko na siebie – wydusił. – Jestem ci to winien. Będziesz miała świeży start z Prewettem.
Zabawne, tyle lat minęło, a on wciąż mówi do niego po nazwisku. Podciągnęła nosem i kiwnęła głową. Dobrze, że nie zdążyła się przywiązać do tego dziecka. Co jeśliby byłoby podobne do Ethana? Nigdy nie mogłaby o nim zapomnieć. Tak jak on niemal zapomniał o niej… teraz przynajmniej do końca życia to dziecko mu to uniemożliwi.
Przypomniała sobie poprzednie lata. Dzień, w którym poznała Ethana Evansa, studenta Królewskiej Akademii Muzycznej w Londynie, syna emigranta z Ameryki, który założył najmodniejszy klub muzyczny w Londynie. Pracowała wtedy jako uzdrowicielka w św. Mungu i razem z koleżankami czasem chodziła tam na imprezy, bo mimo iż klub był mugolski, Lissa Prince, siostra jej najlepszej przyjaciółki Eileen, znalazła tam zatrudnienie.
W Cubie roiło się od niezwykłej młodzieży, ale wśród nich wyraźnie wyróżniał się Ethan i paczka jego znajomych, sami młodzi artyści – tacy nieprzeciętni, tacy kreatywni, tacy pełni pasji. Zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia. W mugolu. Wtedy nie wyobrażała sobie innego wyjścia, jak związać się z Ethanem na zawsze i porzucić wszelkie sztywne, arystokratyczne konwenanse.
Niestety, jej czystokrwiści rodzice, kiedy tylko dowiedzieli się o jej „zauroczeniu”, postanowili wtrącić się do jej życia uczuciowego. Zaaranżowali jej małżeństwo z Ignatiusem Prewettem – bogatym nauczycielem czarnej magii w Durmstrangu. Uciekła z domu, tuż przed ślubem. Cały rok spędziła razem z Ethanem – był to rok pełen szaleństwa i dobrej zabawy. Nie ukrywała przed nim, kim naprawdę jest, przedstawiła mu swoich czarodziejskich przyjaciół. Chociaż znaleźli się i ci, którzy kręcili nosem na ich związek, znaczna większość dała im swoje błogosławieństwo – między innymi jej ukochany brat, Orion… wtedy jeszcze nikt nie wyprał mu mózgu.
Sielankę zepsuła mała, siedemnastoletnia smarkula – Mary Oldisch. Zakochała się w Ethanie, skłóciła go z Lukrecją, a potem z nim wpadła (pewnie dobrze to sobie zaplanowała!), a Ethan się z nią ożenił. Lukrecja poszła w odstawkę i pozbawiona dachu nad głową, musiała zgodzić się poślubić Ignatiusa. Smutna, beznadziejna historia, która źle się zaczęła i źle się skończyła. Miała ona jednak bardzo szczęśliwy, choć burzliwy środek, który pozostanie w ich życiach nie tylko ze względu na piękne wspomnienia, ale i na cienie z przeszłości, jakie zapewne będą prześladować ich przez wiele lat. Szczególnie Ethana. Jak on sobie poradzi w zderzeniu z magią? Nie będzie nikogo, kto go obroni, kiedy już zerwie się zupełnie kontakt pomiędzy nim a Lukrecją… Czy mogła zaufać Eileen, która obiecała, że będzie miała na niego oko?
Eileen może w ogóle nie dożyć jakiegokolwiek niebezpieczeństwa, pomyślała melancholijnie. Lada dzień i jej mężulek zatłucze ją na śmierć…
Lukrecja musiała go jakoś na to przygotować. Jak dobrze, że zawsze miała ułożony plan awaryjny.
― Posłuchaj – szepnęła, zdejmując sobie coś z szyi. – Obok osiedlili się Princowie, na Spinner’ s End gnije jeszcze Eileen z Tobym Snape’ em, i kręci się tu bezustannie Marius Black… będziesz miał sąsiadów czarodziejów czy ci się to podoba, czy nie. Może dramatyzuję, ale chcę, żebyś był bezpieczny – wślizgnęła mu w dłoń medalion, zaciskając na niej palce – noś go. Z nim nic ci się nie stanie.
Wyciągnęła różdżkę, wytarła łzy i puuf… zniknęła. Zniknęła raz na zawsze. Zniknęła z jego życia na dobre. Nie zdołał nawet się z nią pożegnać. Fala smutku ścisnęła go za gardło, jednak nie mógł pozwolić sobie na chwilę sentymentu. Usłyszał płacz dziecka z kuchni i odgłos otwieranych drzwi. Mary wróciła. Ścisnął mocno medalion. W myślach już ułożył plan działania. Przykre, że musiał pozbyć się nawet jego – ostatniej pamiątki po swojej największej miłości.

♦♦♦

Dobra, powoli zaczynam rozumieć, do czego zmierzasz – odparła Lily, pocierając sobie zmęczone oczy. – Pozwól, że podsumuję: kiedy twój ojciec i ojciec Jo razem szaleli po Durmstrangu i zabawiali się czarną magią, wiele lat przed Voldemortem, kiedy panowało kompletne bezprawie i wszyscy robili to, na co przyszła im ochota – zrobili rzecz niesamowicie nielegalną, czyli utworzyli klątwę – Patronat.
— Potem zmieniły się czasy, zmieniły się przepisy, zmienił się szef Departamentu Przestrzegania Prawa, rozszerzono funkcje Brygady Uderzeniowej i zwiększono ilość miejsc pracy dla aurorów – uzupełnił to Isaac. – Mój ojciec narobił wiele złego, a że niespecjalnie uśmiechało mu się trafiać do Azkabanu zaraz po ukończeniu szkoły – wszyscy mieli obsesję na punkcie pokoju, bo było świeżo po Globalnej Wojnie Czarodziejów – postanowił jakoś rozwiązać swój problem, a kiedy tylko nadarzyła się ku temu okazja: czyli poznał półelfkę, szybko rozkochał ją w sobie, by zdobyć parę niezbędnych informacji. Szybko pojął, jak łatwo kierować moją matką – a Shelby nauczyła go, jak „schować” zaklęcie Patronatu w elfickim medalionie, bardzo starym, bardzo solidnym i bardzo potężnym.
— Wykorzystano medalion rodowy Prewettów, a użyczył go oczywiście pan Ignatius Prewett – kontynuowała Lily. – Jakieś dziesięć lat później ożenił się z Lukrecją…
— …i od tego zaczęły się wszystkie nasze kłopoty… — szepnęła konspiracyjnie Jo.
— …a ona znalazła się w wielkim domu w Leningradzie, gdzie zewsząd kipiało od czarnej magii, bo gniła tam, zanim przeniosła się z panem Prewettem do Brighton…
— Postanowiła uchronić swojego gacha. Nie wiedziała, że w medalionie przechowano zaklęcie patronatu, a znała historię rodowych medalionów i przypuszczała, że po prostu chroni swojego właściciela przed złymi urokami. Był to bardzo pomysłowy prezent, przyznaj sama Lily, doskonale to sobie przemyślała. Jak na czymś jej zależy, to potrafi użyć swojego mózgu. Problem w tym, że twój ojciec prawdopodobnie nie pojął wagi tego prezentu, dlatego szybko znalazł się on w rękach jego żony, a twojej matki.
— Nikt nie zabierał nam medalionu – zauważyła trzeźwo Lily. – Moja matka miała go od wielu lat. Ale ona rzuciła mojego ojca i wyjechała do Stanów.
— A potem została zamordowana – uzupełnił Isaac.
Lily kiwnęła głową.
— Tak.
Isaac wyglądał, jakby chciał coś jeszcze dodać, ale ostatecznie się rozmyślił i rzekł:
— Nie wnikajmy, jak do tego doszło – w każdym razie na chwilę obecną medalion należy do ciebie, jego zaklęcia ochronne skupiają się wokół ciebie, a ty oficjalnie jesteś rozgrywającą w tej grze.
Lily potaknęła, przez chwilę również wyglądała, jakby chciała coś powiedzieć, ale się rozmyśliła. Rozgrywającą w tej grze… O, choliba.
Jeśli Jo i Isaac byli na etapie gdybania i zastanawiania się, jaki jest system dziedziczenia dóbr medalionu, to ona dobrze o tym wiedziała. Medalion należał do niej, do Lily, już kilka miesięcy przed śmiercią Mary Oldisch i teraz – niestety – dla dziewczyny zaczęło być już jasne, że był z nią bardzo, bardzo powiązany.

♦♦♦
West End, Londyn, Nowy Rok 1974 (fragment rozdziału 3)
─ Co masz na myśli, mówiąc, że wyjeżdżasz? – spytała Lily, ściągając podejrzliwie brwi. Zaraz po tym, jak pytanie wypadło z jej ust, dziewczyna odczuła jego absurd. W końcu jej matka nie mogła wyjeżdżać w jakiś inny, osobliwy, nieznany jej sposób czy chociaż wyjechać tak, jak dotąd tego nie robiła. Pytaniem chciała chyba po prostu zmusić kobietę do gorliwego usprawiedliwiania się.
Grzecznie odczekała pół minuty, a kiedy nie usłyszała żadnej odpowiedzi, a co dopiero gorliwego usprawiedliwiania się, stwierdziła, że ma teraz prawo, a wręcz obowiązek, naskoczyć na matkę.
W pierwszym odruchu zbliżyła się do Mary Oldisch, całej obładowanej swoimi torbami, walizkami i recyklingowymi reklamówkami z rzeczami, których nie upchała w torbach i walizkach, wyrywając jej wszystko, co tylko dosięgły jej ręce. Kiedy rudowłosa kobieta spojrzała na nią z naganą, ale i z podobną wściekłością jak córka, i spróbowała ją wyminąć, Lily poczuła, że łzy napływają jej do oczu, a ona, naprawdę już zbulwersowana, zaczęła wyrzucać z siebie kolejne oskarżenia:
─ Po tym wszystkim, co przeszliśmy? Ja, i tata, i Tunia, i ty?! Po tym wszystkim po prostu znowu tchórzysz i wszystkich nas, kurwa, zostawiasz?! Odezwałabyś się w ogóle słowem o tym, że wracasz na Manhattan, gdybym cię dzisiaj tu nie odwiedziła? Odczekałabyś, aż wrócę do Hogwartu? A może i to masz w dupie, bo prawda jest taka, że jedyne, co ma jakiekolwiek dla ciebie znaczenie, to nowy, nadziany facet? – krzyczała, z początku do ściany, potem odwróciła się na pięcie do matki, która zastygła w drzwiach swojego mieszkania. – ODPOWIEDZ MI! Ile razy masz zamiar jeszcze wracać, jakby nigdy nic, i sprzedawać mi bajeczki o tym, że się zmieniłaś i że od teraz rodzina będzie dla ciebie najważniejsza?! Ile razy jeszcze myślisz, że to kupię? No, odpowiedz mi!
Cała ta sytuacja znowu zatoczyła koło. Odkąd Mary Oldisch rzuciła swojego męża i nędzne rólki w The Pheonix Theatre na rzecz nowego, schludnego mieszkanka z kochankiem na Manhattanie i, oczywiście, świetnej pracy na Broadwayu, do Cokeworth albo Londynu wracała parokrotnie i za każdym razem niby robiła to „na dobre”, bo stęskniła się za córkami. Ale za każdym z tych razy, kiedy instynkt macierzyński i tęsknota za rodziną budziły się w jej zlodowaciałym sercu, nagle znowu Lily i Tunia przegrywały z jej artystycznym życiem i miłością do nowojorskich bajgli. Ojciec i Petunia ostatnio przestali już zaprzątać sobie nią głowę, ale najmłodsza Evansówna wciąż wierzyła w to, że wróci do niej matka. Prawdziwa matka, ta, która ją urodziła, a nie Caroline, jej macocha. Przez całe ferie ona i Mary Oldisch zaciskały więzy rodzinne, i spędziły naprawdę tyle uroczych chwil razem, że Lily serce się krajało na myśl, że dla jej matki nic to nie znaczyło, i że znowu wróci ona do Stanów. Poczuła się, jakby ktoś okrutnie ją oszukał i wykorzystał.
Rudowłosa kobieta wciąż stała z walizkami w drzwiach, ale chyba odezwało się w niej sumienie, bo jej dłoń stopniowo zaczęła wyślizgiwać się z rączki walizki.
─ Posłuchaj, Lily – zaczęła, wcale na nią nie patrząc. ─ Ja wiem, że ta sytuacja jest dla ciebie trudna, ale musisz zrozumieć – mam niesamowitą okazję. Zadzwonili do mnie z Broadhurst Theatre, chcą wznowić Hair!. Przecież uwielbiasz ten musical, kochanie. Na pewno postąpiłabyś, czy raczej postąpisz tak samo, kiedy w przyszłości będzie chodziło o ciebie.
─ Ale ja wcale nie chcę być aktorką musicalową! ─ wybuchnęła Lily. ─ Jestem czarownicą. W moim świecie nie ma teatrów!
Mary westchnęła ciężko.
─ Tu nie o to chodzi. Jesteś niezależną dziewczyną – odparła, podchodząc do niej bliżej i dotykając jej policzka ─ są na tym świecie kobiety od gotowania obiadków i takie – jak ja czy ty – które naprawdę mogą coś osiągnąć, a… a Londyn i West End tylko mnie ograniczają.
─ A więc mówiąc ściślej, my cię ograniczamy! – fuknęła Lily, strzepując matczyną dłoń. ─ Po co ci było zakładać rodzinę, skoro nawet psa nie można oddać ci pod opiekę?
Jej matka przygryzła dolną wargę, uśmiechając się słabo w stronę swojej najmłodszej pociechy. Coraz częściej dostrzegała w niej młodą wersję siebie - Lily była tak samo stanowcza i pewna siebie jak niegdyś ona, a w dodatku w identyczny sposób wierzyła, że wszystko się ułoży i jej marzenia się spełnią. 
Z Mary tak było. Jej marzenia częściowo się spełniły. Z pewnością zaistniała w świecie teatru, jej nazwisko stało się rozpoznawalne i znane na cały Manhattan, a jednocześnie miała dwie wspaniałe córki w Londynie, których osiągnięcia w dziedzinie muzyki napawały jej dumą. Czasami do nich przyjeżdżała, robiła parę zdjęć i wracała, by pochwalić się, jaką to ona jest dobrą matką. Dopiero teraz zrozumiała, że z rodziną faktycznie najlepiej wychodzi się na zdjęciach. Chociaż była matką Petunii i Lily, to ta pierwsza w ogóle w podobny sposób jej nie traktowała, a w tym momencie traciła również respekt młodszej córki. 
Co mogła zrobić? Zostanie w Londynie absolutnie nie wchodziło w rachubę. Lily do Ameryki zabrać też nie mogła, po pierwsze, tamta miała przecież tu szkołę, a po drugie, znając Ethana i jego nową żoneczkę, Caroline, tamtym szybciej kaktus wyrośnie na ręce, niż pozwolą Lily opuścić Cokeworth. W sądzie nie miała szans, biorąc pod uwagę to, że rozwód z Ethanem był całkowicie z jej winy, a ona przed sądem wyrzekła się praw rodzicielskich. 
Jednakowoż, podczas tych kilku tygodni spędzonych w jej małej kawalerce pomiędzy nią a Lily powstała swoista więź, a Mary poczuła się nawet lepiej niż gdy wygrała nagrodę Tony osiem lat temu. Poczuła się potrzebna.
Przez parę sekund stała wpatrując się w córkę, a jej dwie strony - snobistyczna i ta nie do końca zepsuta - walczyły ze sobą. Patrząc w migdałowe oczy Ethana, przypomniała sobie o nim i głośno przełknęła ślinę. Nic innego nie przychodziło jej do głowy.
Wyciągnęła ręce do tyłu, wymacała maleńki zamek od medalionu, po czym ściągnęła go z szyi i podała córce na dłoń. 
─  Twój ojciec dał mi go tuż po twoim urodzeniu ─ wyznała, przełykając głośno ślinę. Lily wlepiła w nią swoje wielkie, zielone oczy. ─ Chyba nie zasłużyłam, żeby go nosić. 
Lily usłyszała jak radio rozbrzmiewa dobrze znaną jej melodię, ulubioną piosenkę jej i matki. Jej słodkie tony zadziałały na nią jak strzał w głowę:

„Ludzie rozmawiali bez mówienia.
Ludzie słyszeli bez słuchania.
Ludzie pisali piosenki, którymi nigdy nie podzielili się z głosami.
I nikt nie śmiał zakłócić dźwięku ciszy.*”

Trzymając w dłoni medalion cała gorycz, złość i rozczarowanie zdawały się w niej potęgować. Z drżącymi rękami wcisnęła go z powrotem w matczyne ręce, czując, że jak choć chwilę dłużej będzie musiała go trzymać, to ktoś – ona lub medalion – roztrzaska się na drobne kawałki.  
─ Zabierz go – wydukała. – Nie chcę na niego patrzeć.

♦♦♦

Zapach kadzidła szybko przywołał Lily z powrotem do porządku, chociaż wolałaby mieć trochę czasu na przeanalizowanie wszystkiego w spokoju. Zaczynała już rozumieć, dlaczego medalion miał tak strategiczne znaczenie, a chociaż do tej pory prócz całej tej dygresji o elfach, nie usłyszała niczego nowego, to dopiero teraz, kiedy wszystko zostało poukładane po kolei, przestała szamotać się w chaosie i bezmiarze nowych informacji. Owszem, podczas swoich legilimencyjnych rozmów z Isaakiem w zeszłym semestrze, odpowiedział on jej na kilka pytań na temat medalionu i nawet Jo, w całym tym jej szale, coś się wymsknęło, ale jednak cała ich paplanina była niespójna i mętna, a Lily zdawało się, że albo oni kłamią, albo są niespełna rozumu. A teraz wiele rzeczy nabierało sensu…
Kiedy Jo próbowała odebrać medalion Lily, zaklęcia jednorazowe autorstwa ojca Isaaka, a także niektóre zaklęcia ochronne wprowadzone pierwotnie przez elfów, zaczynały wyciekać i atakować potencjalnych złodziei. Dopiero kiedy Jo odpuściła, w Boże Narodzenie, i kazała Lily zatrzymać medalion, wszystkie te dziwne przypadki ustały. Czy czegoś podobnego doświadczyła Mary Oldisch, po tym jak przetrzymywała medalion u siebie, w Nowym Jorku? Skoro należał on do Lily, odkąd Mary dobrowolnie jej go przeznaczyła, to niejako potraktował on swoją niedoszłą właścicielkę, panią Oldisch, jako złodziejkę. Należał on do Lily od początku siedemdziesiątego czwartego, a jej matka zginęła kilka miesięcy później. Czy to możliwe, że… że jakieś zaklęcie opuściło medalion i skierowało się przeciwko niej?
Czy to znaczyło, że odpowiedzialność za jej śmierć ponosi Lily?
— Lily, my doskonale słyszymy twoje myśli, wiesz? – odezwała się Jo. Evansówna oblizała wargi. – I twoja teoria byłaby całkiem śliczna i pasująca – och, Isaac, nie patrz tak, jestem szczera! – to jednak ma w sobie pewne pęknięcie.
— Od dawna wydawało nam się, że ktoś depcze nam po palcach – wtrącił miękko Isaac, uśmiechając się do Lily delikatnie. – Mnie i Jo. Na razie nie będę ci tego tłumaczył, bo musimy zachować ciągłość w opowiadaniu, ale nie wyciągaj żadnych wniosków, dopóki nie skończymy, w porządku?
Lily pokiwała głową, bo nie pozostawało jej w końcu nic innego. Isaac dopił resztki swojej herbaty i ponownie popadł w monolog, chociaż wydawać by się mogło, że teraz kolej na Jo:
— Kiedy Czarny Pan zaczął wzrastać w siłę, a chaos w ministerstwie znacznie otępił siły porządkowe, takie jak wspomniana już Brygada Inkwizyjna, mój ojciec postanowił uderzyć. Został jednym z pierwszych Śmierciożerców i chciał służyć Czarnemu Panu swoim Patronatem – jak to powiedziała Jo: wielką, ślepo posłuszną armią inferiusów. Oczywiście wiemy, że cały ten zwrot z Borginem był jedynie kredytem czasu dla Lukrecji, która chciała odzyskać medalion, bo obawiała się, że sprofanowany czarną magią może zaszkodzić twojemu ojcu. Nie wiem, czy udało im się nawiązać kontakt czy nie, w każdym razie medalion nie został odzyskany, a mój ojciec wymyślił coś zupełnie innego i wtedy właśnie po raz ostatni rozmawiał z moją matką.

♦♦♦
1970, Francja
Jilly niedługo do mnie przyjdzie. Tutaj.
Trevor zostawił ten temat w spokoju, bo wolał nie odbierać Shelby tej ostatniej nadziei, że jej córka nie ma jej zupełnie gdzieś. Chociaż był człowiekiem niecierpliwym i zdecydowanie nie uśmiechało mu się plotkowanie z Shelby i miłe, grzeczne rozmowy o zdrowiu całej rodziny, wiedział, że dzisiaj musi wyjątkowo się jej przypodobać, bo inaczej nie uzyska niezbędnych informacji.
— Mogłabyś rozwiać kilka moich wątpliwości, duszko? – zapytał przymilnie, wskazując na medalion. – Twój dar jest na tyle osobliwy, że nie wiem do końca, jak z niego… korzystać.
Shelby uśmiechnęła się przebiegle, ujęła ogniwo łańcucha w swoje zwinne, chude palce i rozejrzałą się po całej stodole, jakby w poszukiwaniu podsłuchujących myszy i pająków.
— To dosyć osobliwe, nazywać kopię darem – odparła nieprzytomnie. – W mojej opinii podobne podarunki są bezwartościowe.
— Dla mnie jednak to istna gwiazdka z nieba – uśmiechnął się z zadowoleniem. – Wiesz… tu nawet nie chodzi o te wasze elfickie uroki, bo niespecjalnie mi na nich zależy. Dawno temu przelałem moje zaklęcia jednorazowe do medalionu Ignatiusa… a teraz on się, nie uwierzysz, zagubił.
Shelby zadarła gniewnie jedną brew.
— Skalałeś dzieło elfickie czarną magią? – przez moment wydawała się bardzo tym poruszona, ale szybko się zreflektowała i ponownie zatoczyła niezdrowym, obsesyjnym chichotem. – A myślałam, że nie możesz być już bardziej zhańbiony, Trevor…
Mężczyzna uśmiechnął się szczerze, jakby usłyszał niezły komplement.
— Oczywiście mam nadzieję, że nie uraziłem ciebie ani rodu Ilsurich, dewastując ich dzieło, ale byłem w potrzebie… sama rozumiesz. Kopie zawierają odbicie dokładnie wszystkich uroków z tego medalionu?
Shelby kiwnęła głową bez przekonania.
— Odbicia to nie jest do końca dobre słowo… to po prostu kopie. Nie mają pamięci cielesnej, nie są subtelne ani nawet w połowie tak potężne jak oryginały. Owszem, wszystkie twoje uroki i klątwy odcisnęły się na kopiach, jeśli szalałeś z oryginałem, ale to idzie tylko w jedną stronę. Jeśli zmodyfikujesz kopię, to nie obejmie ona oryginału ani żadnych innych kopii. A jeśli oryginał zostanie zniszczony, to twoja kopia również będzie bezużyteczna.
— Całe szczęście nie musimy się tym przejmować, bo medalion zaginął i prawdopodobnie sieje teraz postrach u mugoli jako diabelski pomiot. Moje uroki tam są – i klątwa Patronatu również?
Shelby dotknęła ogniwa i zamknęła oczy, mrucząc i kiwając głową:
— Wyczuwam czarną magię, i wyczuwam też moc tak silną, jak twój Patronat. Powiedziałabym, że to niemal imponujące, co stworzyłeś, mężu – otworzyła oczy i schowała rękę za siebie. – Ale będziesz musiał zacząć zupełnie od początku. Wszyscy członkowie patronatu, nad którymi dotychczas panowałeś, są ulegli wobec oryginału. Kopia zawiera twoje zaklęcia, ale jednak nie ma pamięci cielesnej, a więc jej uroki nie uchronią tych, którzy byli chronieni magią oryginału – a w twoim przypadku ich nie przeklną. Jeśli chcesz utworzyć armię, musisz zbudować ją od początku – z tym medalionem.
Trevorowi mina lekko zrzedła, ale ostatecznie przełknął i to, gdyż był dzisiaj w tak wybornym nastroju, że nawet na tyle poważne nieudogodnienia nie mogły wybić go z rytmu. Uśmiechnął się do żony i pogłaskał ją po wierzchu dłoni.
— To może nawet i lepiej, wiesz? Chociaż Patronat stworzyłem razem z Ignatiusem i sam nie jestem w stanie utworzyć klątwy od początku, to teraz nie będę musiał dzielić się z nim swoją potęgą. On i jego nędzna żonka mnie rozczarowali… a myślę, że przemiana w ślepo posłusznych mi zmiennokształtnych będzie odpowiednią karą za ich głupotę, nie uważasz?
Shelby uśmiechnęła się szeroko i złowieszczo i roześmiała ponownie, a tym razem Trevor podzielił jej humor, tak, że stara stodoła niemal trzęsła się w rytm ich jowialnego, złowieszczego śmiechu, typowego jedynie dla osób o zniszczonych umysłach i sercach, takiego, który nie niesie radości, a jedynie trwogę.

♦♦♦

Nie muszę nawet zaglądać ci do głowy, żeby wiedzieć, co myślisz o moich rodzicach – uśmiechnął się melancholijnie Isaac. – Banda szaleńców.
Lily nie zaprzeczyła, bo nie było sensu kłamać na ten temat. Nie przypuszczała, że negatywna opinia o państwu Monroe w jakikolwiek sposób obrazi Isaaka. On sam wydawał się być zniesmaczony i zawstydzony zachowaniem i obejściem swoich rodziców.
— Trevor w plebiscycie na najgorszego rodzica roku wygrałby nawet z moją matką – dodała Jo i zabębniła paznokciem o kryształową kulę. – Nie sądzisz, Isaac, że już czas na kolejną porcję wiedzy nadprogramowej?
 Lily ponownie przyjrzała się kuli, którą podarowała jej Shelby i której przeznaczenia do tej pory Isaac i Jo nie chcieli jej zdradzić. Miała zaczekać, aż te przedmioty pojawią się w opowieści Isaaka czy przynajmniej zostaną tam wspomniane, ale do tej pory nic takiego nie miało miejsca.
Chociaż…
Przypomniała sobie jeszcze raz rozmowę Shelby i jej męża oraz wcześniejszą wizję, jaką zesłała jej w głowie Jilly, jej duch, czy jakiekolwiek inne widmo, wtedy, kiedy obudziła się na zewnątrz i o mało nie nabawiła się hipotermii. Trevor nie zdobywszy medalionu, udał się do swojej żony po kopię elficką, a także o wskazówki, co do jej zastosowania i…
Aż przymknęła oczy z niedowierzania.
…i poprosił Shelby, by udzieliła mu kilka odpowiedzi, co do przyszłości.
To nie mogło dziać się naprawdę.
— Czy wy próbujecie mi powiedzieć – zaczęła z wahaniem, wlepiając wzrok w kryształową kulę. – Że ta… przepowiednia… zawiera informacje, co wydarzy się w mojej… przyszłości?
Jo i Isaac wymienili zakłopotane spojrzenia, niczym dwóch profesorów, którzy nie potrafią udzielić odpowiedzi w kwestii dość mętnego zagadnienia.
— Informacje to za dużo powiedziane – rzuciła Jo, lekko się krzywiąc. – W tej przepowiedni zamknięty jest po prostu symboliczny wierszyk, który można interpretować na sto dwadzieścia trzy sposoby, bo…
— Zaczekaj chwilę – przerwała jej Lily. – Ja i Dorian… przerabialiśmy przepowiednie na Projekt Absolwencki. Luke Davis mówił coś o tym, że jego wujek był Niewymownym i w malignie przed śmiercią opowiadał o przepowiedniach pozamykanych w… w kulkach – zerknęła jeszcze raz na kryształową bryłę, którą zabawiała się Jo. – Ponoć były zamknięte w…
— W Departamencie Tajemnic w Ministerstwie – uzupełnił Isaac, tonem zadowolonego z ucznia nauczyciela. – Zgadza się.
— W takim razie nie rozumiem – powiedziała z wahaniem – co one robią u twojej matki. Czy ona je… — ściszyła głos do szeptu – ukradła?
Isaac roześmiał się szczerze, a Jo poszła w jego ślady. Lily zastanawiała się, czy śmieją się oni z nietrafności jej hipotez czy też w taki sam maniakalno-niebezpieczny sposób, w jaki zataczali się Shelby i Trevor.
— Ukradła? – powtórzyła Jo, kręcąc głową. – Och, droga Lily, zupełnie tym razem nie trafiłaś. Ona nie kradnie przepowiedni z Departamentu – Merlinie, ona je dla tego Departamentu wytwarza.
— Ona co? – powtórzyła Lily, starając się przypomnieć cokolwiek na ten temat z projektu jej i Doriana. – Elfy wytwarzają przepowiednie?
— Na skalę hurtową – potaknął Isaac. – Chociaż najczęściej jednak przepowiednie dostarczają mieszańce, jak moja matka półelfka. Część z nich pracuje w konspiracji dla Ministerstwa, ukrywając się chociażby w takich magicznych, francuskich lasach – a niektórzy – wręcz przeciwnie, bardzo się afiszują ze swoją robotą.
— Ostatnio popularna zrobiła się Kasandra Trelawney – wtrąciła się Jo, a Lily potaknęła, bo słyszała o tej szarlatance z całą pewnością. – Ona nazywa siebie czarodziejką z darem jasnowidzenia, ale naprawdę ma elfickie korzenie. Dlatego w jej jasnowidzenie jestem skłonna uwierzyć.
— Czyli mówicie – zaczęła powoli Lily, ponownie czując straszliwy chaos. – Że wszyscy jasnowidze są w jakimś ułamku elfami?
— Niekoniecznie – pokręciła głową Jo, chociaż nie wyglądała na przekonaną. – Wiesz, to jest kwestia wiary. Na pewno mnóstwo wśród jasnowidzów szarlatanów, chociaż ja nie wykluczam tego, że niektórzy czarodzieje mogą być jasnowidzami bez… elfickich genów. Ale ilu z nich faktycznie je ma?  
— Nie znam żadnego prawdziwego jasnowidza – odparł poważnie Isaac. – Chociaż uwierz mi, Lily, rozmawiałem z wieloma. Wierzę jedynie w przepowiednie mojej matki, chociaż nie we wszystkie. To jest bardzo delikatna sprawa z przepowiadaniem przyszłości. To wszystko zależy od interpretacji, a i żadna przepowiednia nie jest ostateczna, bo czarodzieje nauczyli się władać czasem i mogą zaburzyć jego delikatną strukturę.
— Powiedział facet, który cofnął się dzisiaj w czasie o cztery godziny – rzuciła z przekąsem Jo. – A ja ci powiem, Isaaku, że znam jedną osobę, która nie ma nic wspólnego z elfami, a jest jasnowidzem. Ty też ją znasz, Lily. Ale to nie jest…
— …istotne – dokończył Isaac. – Prawda jest taka, że prawdziwy jasnowidz – taki, który ma dar…
— …wewnętrzne oko…
—…musi pochodzić od elfów. U nich jest to umiejętność wrodzona, chociaż też muszą już trenować i pielęgnować. Czarodzieje – jeśli są w stanie przepowiedzieć coś prawdziwego – to muszą się znacznej większości jasnowidzenia nauczyć.
— Czy profesor Powell pochodzi od elfów? – rzuciła nagle Lily, wymawiając nazwisko swojej nauczycielki wróżbiarstwa. Isaac zmarszczył brwi, a Jo uśmiechnęła się do niej pobłażliwie:
— Czy Powell przewidziała kiedykolwiek coś prawdziwego?
Lily nie odpowiedziała. Pomimo tego, że w szkole przylgnął do nauczycielki pseudonim „Blagierka” Evansówna była kiedyś świadkiem jej transu. Miało to miejsce w zeszłym semestrze, kiedy została w pracowni by posprzątać, a wcześniej prowadziła telepatyczną rozmowę z Jo. Profesor Powell nakazała jej się strzec się „dziewczyny z hebanowymi włosami”, która rzekomo miała zapędzić ją w jakiś kozi róg. Tego samego dnia Jo napadła na Lily, powiedziała jej, że są siostrami i zmodyfikowała jej pamięć. A kilka tygodni później okazało się, że dziewczęta wcale nie są spokrewnione i teoria Jo faktycznie była „kozim rogiem”.
— Wiesz co, Lily? – odezwał się nagle Isaac, podrywając się na równe nogi. – Skoro zaczęliśmy rozmawiać o Przepowiedniach, to chciałbym ci coś pokazać. To będzie sypialnia mojej matki. No, chodź.
Wyciągnął do niej rękę i uśmiechnął się zachęcająco, chociaż Lily nie miała najmniejszej ochoty zwiedzać tego wielkiego domu w środku lasu, a już na pewno wchodzić do sypialni elfickiej matki Isaaka, która była praktycznie nieśmiertelna i miała nierówno pod sufitem.
— Nic ci się nie stanie – mruknęła z przekąsem Jo. – Nie będziemy mogli nawet udusić cię poduszką, bo ich tam nie ma.
Chociaż miało to zapewne uspokoić Lily, jedynie zasiało w jej sercu więcej wątpliwości. Brak poduszek? Cudownie. A już łudziła się, że to będzie na pewno zwykła sypialnia…
Shelby ulokowała swój salon na parterze, tuż obok kuchni i spiżarni. Dom miał jeszcze dwa piętra, poddasze i piwnicę, i chociaż prawdopodobnie nikt normalny przy takiej ilości pomieszczeń nie zdecydowałby się na sypianie pod ziemią, właśnie tam Shelby ulokowała swoją sypialnię.
Lily zeszła po spiralnych schodach za Isaakiem i przed Jo, czując coraz silniejszą woń kadzidła i tego silnego zioła, na którym parzona była narkotyczna herbatka. Na końcu schodów, w piwnicy, nikt nie kłopotał się nad utworzeniem korytarza – spiżarnie ulokowane zostały na parterze, tak że piwnicę w całości mogła zająć Shelby i jej zabawki.
Kobieta siedziała na końcu wielkiego pomieszczenia, u stropu sufitu, gdzie przyniosła sobie fotel bujany i z zamkniętymi oczami szydełkowała. Kiedy tak bujała się do tyłu i do przodu, ślady młodości zaczęły powoli ustępować z jej twarzy, i chociaż złudzenie to było bardzo ulotne, Lily przez parę chwil ujrzała kobietę, którą Shelby powinna być w swoim wieku – z lekkimi zmarszczkami, siwizną przy skroniach i dojrzałych rysach. Przez moment wydawało jej się, że oprócz robótki, Shelby i fotela bujanego w piwnicy nie ma niczego i nikogo – i wtedy przez moment przed nią pojawiła się iluzja lub też iluzja na chwilę zniknęła: wzdłuż ścian ciągnęły się długie rzędy regałów pełne kryształowych kul.
Rozbłysk.
Kule zniknęły, ale regały pozostały.
Rozbłysk.
Kule zawisły w powietrzu, a regały pod nimi się rozpłynęły.
Rozbłysk.
Ciemność.
Rozbłysk.
Shelby otworzyła oczy. Skrzypienie fotela ustało, robótka upadła na podłogę, a rzędy regałów razem z przepowiedniami przestały przenikać powietrze. Lily otworzyła usta z niedowierzania. Dopiero teraz, kiedy jej otoczenie przestało przypominać stopklatkę z horroru, pojęła, jak wielka jest ta piwnica i ile przepowiedni się tu znajduje. Podeszła do najbliższego regału. Wielka, złota tabliczka z wygrawerowanymi monogramami J.P (czyżby Jo Prewett?) ciągnęła się przez całą długość regału, a kolejne półki wyrażały lata. Lily przełknęła ślinę. Półka najbardziej na lewo, podpisana 1976 świeciła pustką. W 1977 brakowało jednej kuli, a tuż obok znalazła dwie następne półki, obejmujące lata, które jeszcze nie nadeszły.
Spojrzała na następny regał, podpisany T.M (Trevor Monroe?). Przeszła kilka kroków dalej – I.M, T.W, V.D, A.R i… L.E.
— Od dłuższego czasu spodziewałam się twojej wizyty – szepnęła konspiracyjnie  Shelby tuż przy jej uchu. Lily pisnęła. Nawet nie zauważyła, kiedy pani Monroe przemierzyła odległość z końca piwnicy i swojego bujanego fotela, aż do niej.
— Weź przepowiednię, kochanieńka – wskazała palcem na półkę zaopatrzoną tabliczką z rokiem 1977. – Możesz wziąć nawet dwie. Tylko nie ruszaj tych z sąsiednich półek, bo to się może… źle skończyć.
Lily wpatrywała się w matkę Isaaka jak sroka w gnat, czując z sekundy na sekundę coraz większą zgrozę. Shelby w tym czasie nachyliła się i spojrzała głęboko w jej oczy, o wiele za głęboko i o wiele zbyt przytłaczająco…
— Wystarczy, że patrzę w twoje oczy, a już widzę twoją przyszłość – powiedziała Shelby. Lily nawet nie zauważyła, kiedy po nią sięgnęła, ale sekundę później stała z przepowiednią w lewej dłoni.  Zobaczyła, jak w oczach Shelby pojawiają się szerokie, nieistniejące wcześniej źrenice…
— Już wystarczy – odparła Jo, która pojawiła się obok niej równie bezszelestnie jak wcześniej Shelby. – Nie chcemy jej przecież wystraszyć. Wystawiła dłoń po przepowiednie Lily, patrząc na nią protekcjonalnie. – Lepiej jej nie stłucz. Daj, przechowam ci ją – Lily z wahaniem oddała Jo zaklętą kulę, trochę niepewna i trochę wdzięczna. – Przepowiednia odezwie się w odpowiedniej chwili, a jeśli ją potłuczesz to zrobi to o wiele szybciej niż to konieczne.
Jo schowała przepowiednię do swojej torby, a drugą ręką pociągnęła Lily w kierunku jednego z regałów, ustawionego najdalej pod ścianą i zupełnie już pustego. Według złotej tabliczki osobą, której zabrane przepowiednie dotoczyły, był T.M.R.
— Kim jest T.M.R? – szepnęła Lily, chociaż podświadomie czuła, że wcale nie chce znać odpowiedzi na to pytanie.
Jo wzruszyła ramionami:
— Voldemort. Tak przypuszczam.
Lily mimowolnie zadrżała, słysząc to imię w ciemnej, cuchnącej kadzidłem piwnicy.
— Była jakaś przepowiednia o Voldemorcie? – szepnęła, rozglądając się po „sypialni”. Shelby wyparowała, a Isaac stał kilka jardów dalej, przyglądając się regałowi z monogramem J.M.
— Było ich całkiem sporo – odrzekł, odwracając się w kierunku Lily. – Pierwsze pojawiły się jeszcze przed jego narodzinami. Moja matka przepowiedziała kilka z nich – wskazał palcem na pusty regał i wzruszył ramionami.
— Gdzie one teraz są? – spytała z niepokojem Lily.
— Pewnie w Departamencie – rzucił niedbale. – Albo i Czarny Pan sam się o nie upomniał.
Lily poczuła dreszcz na plecach i znajome drżenie wargi. Obawiała się, że to o wiele za wiele – że to, czego dowiedziała się dzisiejszej nocy przekracza jej pojęcie i przede wszystkim – że nigdy nie powinna się tego wszystkiego dowiadywać. To przeczucie było czymś więcej niż zwykłym niepokojem i trwogą – całe te elfickie misteria i sekrety Departamentu Tajemnic pewnie bardzo by ją interesowały, gdyby mogła zgłębić je na własną rękę, gdzieś w Hogwarcie, w bezpiecznych, starych murach. W domu Shelby obcowała z tajemnicą zbyt blisko i wydawało jej się, że nie jest to dla niej ani wskazane, ani bezpieczne.
Chciała wrócić już do zamku. Zobaczyła zbyt wiele.
— Och, a więc nie wiecie! – głos jej zadrżał. – Matka Isaaka przepowiedziała przyszłość i zamknęła ją w magicznej kulce, być może oddała ją szalonemu czarnoksiężnikowi, ale w sumie to wcale nie jest tego pewna i nie obchodzi jej, jak on tę wiedzę wykorzysta?! – poczuła, że łzy napływają jej do oczu – nie były to jednak łzy smutku, gniewu ani poruszenia, tylko łzy najczystszego, paraliżującego strachu.
— Wiesz, Lily… — zaczął miękko Isaac. Dziewczyna zauważyła, że jego wzrok wyraża podobne przytłoczenie i strach. – Jest kilka rzeczy, którym nie możemy zapobiec. Przepowiadanie przyszłości leży w naturze elfów. Muszą oni przekazać przepowiednię każdemu, kto ich odwiedzi… tak po prostu to działa – kiwnął na nią głową. – Nie pamiętasz już? Ledwo tu weszłaś, już sięgnęłaś po swoją przepowiednię – pewnie nawet nie zauważyłaś kiedy, co?
Lily pokręciła głową, nie wiedząc już, co ma na to odpowiedzieć.
— Chce wrócić do Hogwartu – powiedziała pusto. Isaac uśmiechnął się melancholijnie.
— Och, Lily, uwierz mi… nie chcę cię tutaj przetrzymywać. Ale nasza opowieść nie jest jeszcze skończona i dochodzę teraz do bardzo ważnego momentu, nie możemy…
— Opowiedzcie mi ją do końca w Hogwarcie! – uniosła się. – Nie wytrzymam ani sekundy dłużej w tym miejscu! Tu jest… — Łza pociekła jej po policzku. – To miejsce jest nawiedzone!
— Masz rację – wzruszył ramionami. – Czuję się równie paskudnie jak ty za każdym razem, jak tu wracam. Ale nie możemy teraz po prostu odejść.
Spojrzał na nią ze smutkiem i sięgnął po kryształową kulę z regału J.M., z roku 1972. Lily jęknęła. J.M jak Jilly Monroe. Tylko nie to! Nie zniesie kolejnej historii o tragicznej przepowiedni, o duchach i nieszczęśliwych zdarzeniach, z którymi mieli coś wspólnego jej znajomi.
— Wracajmy na górę, Isaac – poprosiła również Jo. – Lily nie może znieść aury tego miejsca, i nic dziwnego. Uspokoi się jak tylko wrócimy do bawialni.
— Nie uspokoję się, dopóki nie wrócę do Hogwartu! – zaprotestowała. Isaac zignorował tę uwagę i potaknął, zabierając przepowiednię Jilly na schody.
— Żebyś trochę doszła do siebie, Jo opowie ci dalszy ciąg historii, dobrze? – rzucił przez ramię. – Przemianę, Jo. Tuż przed śmiercią Jilly. Dopiero, kiedy rozpocznie się przesiew nas wszystkich, zapoznamy cię z treścią przepowiedni – bo niestety, ona może dotyczyć wkrótce również i ciebie, droga Lily.

♦♦♦
Brighton, 1970
U Prewettów tego dnia roiło się od młodzieży. Rodzeństwo Walkerów, Monroe’ów i siostry Ellison – a właściwie to tylko jedna z nich, bo Jude i Silena dość szybko musiały sobie pójść – a także Mary McDonald i Jo, od samego rana zabawiali się na poddaszu rezydencji Prewettów. Oprócz zabaw typowych dla społeczeństwa w przedziale wiekowym od dziesięciu do piętnastu lat, takich jak tańce,  śmieszne, grupowe gry i wymiana plotek, umilali oni sobie czas na swój osobliwy sposób – warząc czarnomagiczne eliksiry, eksperymentując z tojadem, a także grzebiąc w zaklętych starych przedmiotach pana Ignatiusa, które ten składował na strychu.
— Hej, Jilly! – syknął czternastoletni dryblas z łobuzerskimi iskierkami w oczach, Anthony Walker. – Masz coś na bluzce!
Dziewczyna pisnęła, kiedy chłopak wypuścił jej pod koszulkę wielkiego pająka, trzymanego przez Ignatiusa w wielkim, magicznym słoiku. Tony, Mary i Jo zachichotali.
— To nie jest zabawne, Tony – zrugała go Prim, po czym podeszła do Jilly i pomogła jej uporać się z pająkiem pełzającym jej po plecach. – Czy nie uważasz, że jesteś trochę za stary na takie zabawy?
Tony Walker, chociaż był rówieśnikiem Isaaka i Prim, zdecydowanie lepiej czuł się w towarzystwie młodszych o dwa lata Jo i Jilly, a nawet całkiem przepadał za najmłodszą z towarzystwa Mary. Szczególna więź łączyła go z młodszą siostrą Isaaka, która posiadała usposobienie niezwykle do niego zbliżone. Zarówno bowiem Tony, jak i Jilly, byli nieokrzesani, porywczy i niewychowani, a ich zachowanie czasem nie zasługiwało na miano inne niż szaleństwo. Podobnym, lecz może nieco bardziej poważnym afektem, pałali do siebie Isaac i Prim. Parą byli praktycznie od piaskownicy, ale dopiero przyjaciele w Durmstrangu zaczęli nazywać ich relację związkiem, jakimś partnerstwem. Sztywny i nieprzyjazny Isaac jedynie względem Prim okazywał oblicze bardziej serdeczne i uczuciowe, pragnął przychylić swojej ukochanej nieba, a chociaż panienka Ellison bardzo często wątpiła w jego miłość, prawie każdy, kto znał Isaaca wiedział, że dla niego słońce wschodzi i zachodzi na ślicznej główce dziewczyny, a cały środek dnia nie ma znaczenia, jeśli jej nie ma w pobliżu.
Siedmioosobowa paczka przyjaciół w przeciągu pięciu lat od swojego powstania, podzieliła się więc na dwa podzespoły, dobrane niekoniecznie wiekiem, ale raczej obejściem. Racjonalni, powściągliwi i diabelnie inteligentni Dean, Prim i Isaac często widziani byli z Mary, podczas gdy emocjonalni, dzicy i nierozważni Tony, Jilly i Jo nie tyle, co przebywali razem, ale i spajali całe towarzystwo, wzbudzając u drugiego podzespołu troskę na tyle głęboką, iż uniemożliwiającą zupełny rozpad paczki. Isaac i Dean czuli się odpowiedzialni za swoje młodsze rodzeństwo, a Jo wzbudzała litość u Prim, jedynej w tej paczce, która zachowała jeszcze czystość serca.
Wszyscy – prócz Mary i Deana– uczęszczali do Durmstrangu, gdzie nauczyciele nazwali ich całkiem rezolutnie Spadochroniarzami – często bowiem pakowali się w jakieś tarapaty, zostawali zawieszeni, wyjeżdżali na wymiany i gubili się pomiędzy kolejnymi klasami. Mimo że wszyscy posiadali własne dary i ogromną moc magiczną, w swoim natłoku konspiracyjnych zajęć często spychali naukę wykładaną w klasach na dalszy plan, a sami zajmowali się zagłębianiem magii nadprogramowej, czarnomagicznej i niebezpiecznej.
Mimo tego, że mijali się codziennie miliony razy na korytarzach w szkole, a w wakacje zamknięci byli na jednej, ciasnej ulicy Elves Close, bardzo rzadko spotykali się w pełnym, siedmioosobowym składzie, a kiedy już udawało im się zgromadzić, zawsze było to wielkie święto, nazywane przez nich sabatem. Sabat tego popołudnia, w lipcu siedemdziesiątego roku, był jednym z ostatnich, jakie odbyły się w pełnym składzie. Potem co prawda ustalono, że banda spotykać się będzie w każdego Sylwestra, to jednak kolejni Spadochroniarze kończyli marnie – ginęli, zostawali odsyłani na antypody albo tracili zmysły – a to znacznie utrudniało zachowanie zasady pełności sabatu.
Jilly, po tym jak uporała się z pająkiem i wyrównała rachunki z Tonym (nałożyła mu na policzki starą, obślizgłą maź, która szczypała go jak sól w oku), została rzucona prosto na parapet okienny, i chociaż nic jej się nie stało, spotkanie z oknem miało mieć wielkie znaczenie tego wieczora.
— Isaac? – zwróciła się brata, chichocząc pod oknem. – Chodź coś zobaczyć.
Chociaż zaproszenie skierowane było wyłącznie do Isaaka, natychmiast podbiegła do niej Jo, Mary i Tony, i jeśli dwójka ostatnich podzieliła rozbawienie Jilly, co do sytuacji za oknem, to Jo mina wyraźnie zrzedła.
Okno na poddaszu wychodziło na bramę rezydencji Prewettów i znaczną część podwórka, zdominowaną przez krzaki białych róż. Pomiędzy jednym a drugim ich rzędem stał ojciec Isaaka Jilly, a naprzeciwko niego – wyraźnie wzburzony pan Prewett.
— Czy oni wyciągają różdżki? – zapytała Jilly, śmiejąc się pod nosem z zatroskanych min jej brata i Jo. Dała przyjaciółce kuksańca, ale nie udało jej się w ten sposób poprawić jej humoru. – Słodki Merlinie! Oni będą się pojedynkować!
— Dean – odezwał się cienkim głosem Isaac. – Musisz iść ich rozdzielić. To nie wygląda dobrze.
Dean Walker jako jedyny z grupy był upoważniony do używania magii w wakacje, chociaż nie skończył jeszcze nawet szesnastu lat. Uczył się magii w domu, pod nadzorem swojej ciotki, i w związku z tym nie obejmował go zakaz na czarowanie poza szkołą. Chłopak łypnął na Isaaka z rozbawieniem, po czym doczołgał się do okna i zagwizdał:
— No, no. Powiedziałbym, że zaraz polecą Avady.
Twarz Jo poszerzała, a Jilly roześmiała się ponownie.
— On ma rację, Dean – poparła Isaaka Prim. – Ktoś musi między nimi stanąć.
— Niech wyrównują rachunki na własną rękę – prychnął Walker. – Jestem ciekawy, czym stary Prewett tak rozsierdził twojego ojca, Isaac.
— Myślisz, że tata miał może romans z panią Lukrecją? – roześmiała się Jilly i udała, że wymiotuje. Tony również się roześmiał.
— Czy tak mogło być, Isaac? – zapytała Jo, biorąc podejrzenie przyjaciółki jak najpoważniej. Chłopak wywrócił oczami.
— Oczywiście, że nie, Jo. Idę na dół – zadeklarował się. – Ktoś musi przemówić im do rozsądku. Prim, przypilnuj dzieciaki, żeby nie wychodziły.
— Odbiło ci do reszty? – prychnęła Mary. – Chcę zobaczyć pojedynek z bliska.
Oczy Jilly rozbłysły na samą myśl o tym.
— Idę z tobą, braciszku.
Powiedziawszy to, odwróciła się od okna w kierunku schodów i wyminęła Isaaca, chichocząc wściekle. Brat złapał ją za ramię.
— Wykluczone, Jilly. Zostajesz u góry, i nawet się nie wykłóc…
Korzystając z nieuwagi Isaaka, schodów dopadli już Tony i Mary, a za nimi poruszona Jo i lekko rozbawiony Dean. Prim odwróciła się na pięcie.
— Zwariowaliście?! Tony, zatrzymaj ich!
Tony jednak ani nie zatrzymał towarzystwa ani sam nie zawrócił na strych. Nim Jilly zdołała wyszarpać się Isaakowi, zaciekawiona grupa zbiegła już na sam dół. Isaac spojrzał z rozpaczą na Prim.
— Lepiej już tam chodźmy – powiedziała łagodnie. – Jilly zaraz dostanie nerwicy, jeśli jej nie puścisz.
Isaac westchnął ciężko i pozwolił siostrze ruszyć przodem, a sam popędził po schodach tuż za nią. Prim zamknęła ich orszak. Na dole czekała już na nich blada jak ściana Jo.
— Wszyscy zeszli do sutereny – powiedziała drżącym głosem. – Isaac, twój ojciec ma jakiś dziwny przedmiot…
Monroe wyminął ją bez słowa i zbiegł ze schodów do podziemia. Suterena Prewettów mieściła się tuż pod werandą, z okienkami u stropu sufitu wychodzącymi na zewnątrz. Jedna z szyb była wybita, w ten sposób, że siedząca Tony’emu na barana Mary mogła patrzeć dokładnie, co dzieje się na zewnątrz.
— W porządku, siedźcie tutaj – zgodził się Isaac, po czym bezceremonialnie chwycił Deana za ramiona i wypchnął przez schody na parter. Prim ruszyła za nimi.
— Wystarczy jeśli wytrącisz im różdżki Expelliarmusem – warknął, otwierając drzwi od tylnego wejścia w kuchni. Ledwie wypadł z Deanem na tyły ogrodu Prewettów, już dopadł go wściekły okrzyk Prim:
— Cholera jasna, Jilly!
Isaac usłyszał jeszcze trzask zatrzaskiwanych drzwi frontowych i zaklął na cały głos. Czemu ta dziewczyna zawsze musiała wszędzie się pchać?
Pognał do przodu, zostawiając Deana, Prim i chowającą się za nimi Jo w tyle. Jilly, Tony i Mary usiedli sobie na najwyższym stopniu schodów na werandę, śmieli się i pokazywali palcami na pojedynkujących czarodziejów. Isaac wrzasnął na całe gardło:
— OJCZE! PANIE PREWETT!
Ignatius zrobił unik przed grotem zaklęcia Trevora i odwrócił się w stronę Isaaka. Ruchem dłoni nakazał mu jak najszybciej wracać do domu. Twarz mu pobladła, kiedy zobaczył śmiejącą się na jego schodach Jilly, a niemal zemdlał, gdy Prim, Dean i jego córka pojawili się z drugiej strony ogrodu. Zawahał się on z rzuceniem zaklęcia na Trevora o moment za długo, bo ten zdołał zauważyć, kto pojawił się w ogrodzie. Na twarz wkradł mu się straszliwy wyraz triumfu.
— Co ja tu widzę – roześmiał się Trevor, nagle opuszczając różdżkę. – Córuchna wyszła do tatusia!
Uniósł on owy dziwny przedmiot, o którym mówiła Jo – a był to staroświecki, raczej nieładny medalion z długim, srebrnym łańcuchem i wzorem ze szmaragdów. Ignatius otworzył usta i rzucił się na sąsiada i medalion, wrzeszcząc coś po rosyjsku.
Ziemią wstrząsnął nagły wybuch, wokół rozniosła się magiczna, dusząca mgła, a przerażający promień światła rozszerzył się na całą długość ogrodu Prewettów. Wszystkie białe róże pani Lukrecji opadły z krzewów, zwęglone i martwe.


 ♦♦♦

Medalion wyciekł czy po prostu Trevor trochę przesadził z zaklęciem na Jo? – spytała Lily tonem nieco bardziej zrelaksowanym, kiedy już usiadła na wygodnym fotelu przed kominkiem i poczuła się trochę lepiej.
Musiała przyznać rację Jo – jej napad paniki i chęć ucieczki z domu matki Isaaka natychmiast ustał, kiedy tylko wróciła na parter. Albo więc w sypialni Shelby panowała naprawdę niegościnna i złowieszcza atmosfera, albo też w jej kominku, narkotycznej herbatce i ciastkach było coś uzależniającego.
Oderwanie się od atmosfery niesamowitości i obcowania z jakąś niepojętą dla ludzkości tajemnicą, którą nasiąknęła cała sala przepowiedni, wpłynęła na nastawienie Lily bardzo pozytywnie, dlatego też z chęcią i zainteresowaniem dopytywała o dalsze koleje losu swoich znajomych. Przemiana całej siódemki w Zmiennych nie zrobiła na niej najmniejszego wrażenia, ale nie dlatego, że zdołała zobojętnieć na ludzką krzywdę i niegodziwość po kilku godzinach zapoznawania się z sylwetkami Trevora Monroe, państwa Prewett czy też Shelby. Na samym początku, odkąd tylko w opowieści padło słowo: medalion, już przeczuwała, że zdarzy się jakaś tragedia z nim w roli głównej, inaczej przecież ani Isaac, ani Jo nie byliby do tego stopnia opętani chęcią zdobycia tego przedmiotu i zmiecenia go z powierzchni ziemi. Również potem, kiedy Trevor poprzysiągł Ignatiusowi zemstę, Lily wyczuła, że wymierzy on ją w Jo. To było typowe zagranie czarnych charakterów.
Jo uśmiechnęła się krzywo.
― Myślę, że Trevor szykował na mnie coś mocnego, ale ostatecznie lekko mu to nie wyszło, dlatego zaklęciem oberwaliśmy wszyscy.
― To popołudnie zmieniło całe moje życie – pokiwał głową Isaac. – Wiesz, Lily… czasem zastanawiam się, co bym ze sobą zrobił, gdybym nigdy nie musiał użerać się z moim ojcem, biegać za jego czarnomagicznymi zabawkami i odpowiadać za jego występki. Myślę, że upadłbym wtedy znacznie niżej.
Lily uniosła do góry jedną brew, bo ta konkluzja była nieco paradoksalna. Jo potaknęła.
― Chociaż Trevor zgotował nam niezłe piekło na ziemi, to wydaje mi się, że uratował przy okazji nasze dusze przed kompletnym zatraceniem – zaśmiała się bez humoru. – Gdyby nie jego bezwzględność i szaleństwo, i gdyby nie to, co nam zrobił… wydaje mi się, że poszlibyśmy wszyscy jego śladem. Przed tymi… wydarzeniami wszyscy byliśmy na tej samej drodze – grzebaliśmy zbyt głęboko w czarnej magii (chociaż tego nie żałuję), nasza ciekawość zaczynała przekraczać granicę rozsądku, pojęcia czy etyki. Byliśmy skazani na własne towarzystwo i każdy z nas działał negatywnie na tego drugiego. Gdyby nie Trevor… gdyby nie śmierć Jilly… i gdyby nie ta przepowiednia… ― Jo spojrzała na szybę kominka, jakby w ten sposób chciała zakończyć swoje refleksje – wizją ognia. Piekielnego ognia.
― Gdyby nie przyszło nam tak szybko dojrzeć, na pewno bylibyśmy teraz oprawcami, a nie na odwrót – pokiwał głową Isaac i odwrócił się w stronę Lily. Dziewczyna wiedziała już, co zaraz nastąpi. – Jo zaczęła mówić o…
― Ale ja w dalszym ciągu tego nie rozumiem! – przerwała, bo chociaż czuła się już znacznie lepiej, wolała nie wracać tak szybko do nieszczęsnego tematu przepowiedni. – Czy wasz ojciec nie mógł zdjąć z was klątwy Patronatu? Skoro miał medalion i mógł go kontrolować, a sami twierdzicie, że wystarczy jedynie tyle…
― Tobie cały czas wydaje się, że mój ojciec jest w gruncie rzeczy człowiekiem – przerwał jej Isaac, kręcąc głową. – I doskonale cię rozumiem, bo przez większą część życia również w to wierzyłem. Ale mój ojciec nie ma człowieczeństwa. Nie zna zahamowań, honoru ani przyzwoitości. Jest jedynie marionetką w rękach Czarnego Pana i ofiarą swojej chorej ambicji. Ten człowiek śmiał się z podobnego obrotu sytuacji. Zachwyciła go wizja posiadania nas jako swoich niewolników, nawet mimo tego, że ja i Jilly byliśmy jego dziećmi. A poza tym – bo to wszystko sprowadza się do tej najbardziej przerażającej rzeczy – Czarny Pan zabronił mu uwalniać z Patronatu kogokolwiek z naszej siódemki.
Lily poczuła gęsią skórkę na ramionach.
― Dlaczego Sam-Wiesz-Kto zabronił twojemu ojcu zniesienia klątwy z małych dzieci? – spytała cicho, głosem poruszonym i cienkim. Isaac spojrzał jej głęboko w oczy i podniósł przed sobie kryształową kulę, tę, którą zabrał z regału J.M. Z regału Jilly Monroe.
― Powstała przepowiednia, którą on osobiście odebrał od jakiegoś półelfa... być może nawet od mojej matki, chociaż wydaje mi się, że Przepowiednia Siedmiu była autorstwa jej siostry, Brooke I. Wyobraź sobie, że przewidziała ona, iż do Patronatu Monroe’a wstąpi siedmioro „niedorosłych”.
Lily kiwnęła głową. Zdecydowanie wolałaby nie poznać żadnego przykładu przepowiedni, która faktycznie się sprawdziła.
― A jakie znaczenie ta przepowiednia miała dla Sami-Wiecie-Kogo? – zapytała. – Dlaczego została ona przeznaczona na jego nazwisko?
Jo uśmiechnęła się chytrze.
― Bo mówiła o jego kresie.
Lily opadła głośno na oparcie fotela. Wpatrywała się w małą, ciemną kulkę w rękach Isaaka, jakby nie dowierzała, że drzemie w niej taka tajemnica, że ma ona tak wielkie znaczenie dla całego społeczeństwa czarodziejów.
Przepowiednia określiła dokładnie upadek Voldemorta! To była pierwsza dobra wiadomość, jaką usłyszała, odkąd przekroczyła próg tego domu! Spojrzała na twarze Jo i Isaaka. Owszem, zdążyła się już zauważyć, że ci dwoje nieszczególnie stronią od czarnej strony mocy i chyba nie należą do największych fanów Dumbledore’a, mugolaków i pokoju na świecie. I owszem, ich poglądy w niektórych momentach zupełnie pokrywały się z przekonaniami Tego, Którego Imienia Nie Można Wymawiać, a oni sami nazywali go Czarnym Panem, tak jak zwykli Śmierciożercy. Jednak kiedy zaczęli rozwodzić się nad zadaną im krzywdą, nad swoim utrapieniem i nędznym losem, zdawało jej się, że o ciemne plamy w swoim życiorysie częściowo obwiniają również Voldemorta. Czy zapowiedź jego upadku nie powinna ich cieszyć?
― Czyli ktoś z patronatu ojca Isaaka zada Voldemortowi ostateczny cios? – spytała najbardziej entuzjastycznym tonem, na jaki było ją stać. Jo skrzywiła się mimowolnie, a Isaac sposępniał.
― Tak – potwierdził. – O to mniej więcej tam chodzi. Przepowiednia mówi o kresie, który pojawi się z Siedmiu.
― Właściwie to to proroctwo, jak wszystkie inne przepowiednie, jest strasznie Są chaotycznie sformułowane… - wtrąciła Jo. – Miało pojawić się siedmioro niedorosłych nowicjuszy w Patronacie Monroe’ – to przynajmniej była preambuła całego elfickiego poematu. Potem zaczęły się opowieści o jakiś tam żywotach i rozterkach Czarnego Pana, a dopiero w ostatniej zwrotce napomniano cokolwiek o jego końcu. W każdym razie, przyjść on miał ze strony jakiegoś mieszańca.
― Mieszańca czyli ze strony półelfa albo półwili? – domyśliła się Lily, bo pamiętała jeszcze, jak Isaac i Jo narzekali na nadużywali tego określenia w stosunku do innych gatunków.
― No niekoniecznie – wzruszyła ramionami. – Tam nie powiedziano wprost: mieszaniec, tylko użyto elfickiego słowa, które oznaczało hybrydę, skrzyżowanie czegoś, a potem dodano jeszcze określnie: przeklęty. Czarny Pan dodał dwa do dwóch, połączył początek przepowiedni z jej zakończeniem i wysnuł teorię, co do tego, że kres przyniesie mu jakiś nowicjusz w Patronacie, ktoś z Siedmiorga niedorosłych. Kilka tygodni po wygłoszeniu tej przepowiedni zdarzył się incydent z przemienieniem naszej paczki.
Jo umilkła i spojrzała ze zmęczeniem na Isaaka. To był pierwszy raz w ciągu tej nocy, kiedy jej wigor zaczął lekko podupadać. Lily zamknęła oczy. Starała się poukładać nowe wiadomości w sensowną całość i poszerzyć je o tę wiedzę, którą zdobyła już wcześniej. Zawahała się chwilę, po czym spytała półszeptem:
― Czyli… to wy zostaliście tą siódemką z przepowiedni? To wy przyniesiecie kres Voldemortowi?
― To może mieć znaczenie metaforyczne albo zostać jedynie tak przesadnie wzniośle nazwane – wtrącił Isaac, chociaż jego ton mówił co innego. – A poza tym, szóstką.
Lily otworzyła oczy.
― Jak to: szóstką? Ty – to raz, Jo – to dwa, twoja siostra – to trzy, Walkerowie – to cztery i pięć, twoja dziewczyna – to sześć, no i Mary – to siedem.
― To… - Isaac zarumienił się wściekle przy wymienieniu numeru „sześć”. – To nie do końca tak… i nie po kolei…
― Mary nie jest w naszej drużynie marzeń – odpowiedziała jej krótko Jo. – Pamiętasz jak zapytałaś o panią Nass? Dlaczego nie jest taka jak Shelby?
Lily potaknęła, chociaż miała wrażenie, że to pytanie zadała już wieki temu.
― No więc w przepowiedni jest mowa o Siedmiu, a jednak… przypadku Mary transformacja się nie dokonała. To znaczy – z początku była ona jedną z nas, ale kiedy tylko jej matka odebrała ją od ojca z Brighton i odkryła, co się wydarzyło… Mary wykluczono w Patronatu.
Evansówna wybałuszyła oczy.
― Czy Voldemort przypadkiem tego właśnie Trevorowi nie zabronił?
― No tak… ale Trevor chyba nie miał w ogóle nic do gadania. Wiem tylko tyle, że pani Nass dostała furii, kiedy odkryła całe to zamieszanie. Już nigdy więcej nie spotkaliśmy się z Mary – no, nie licząc kilku wpadnięć na siebie na zjazdach rodzinnych czy kotylionach – w każdym razie Mary już nigdy nie przyjechała do Brighton. Natomiast pani Nass utraciła całą swoją półelifcką aurę, a także urok wili, co oznacza w praktyce, że przestała być niemalże nieśmiertelna, wyrzekła się daru jasnowidzenia i nie utraciła wiele innych umiejętności typowych jedynie dla elfów – jak chociażby biegła znajomość prastarej magii. Ale nie wiem nic więcej na ten temat. Mary nie chce z nami rozmawiać i ma teraz nowe towarzystwo – chociażby tą całą kuzynkę Deana, panienką Marceau.
Lily poczuła się jak kopnięta prądem po raz kolejny dzisiejszej nocy.
― Serenę Marceu? Ona jest kuzynką waszych Walkerów?
― Właściwie to oni nie mają nazwiska – wtrącił się Isaac. – Nazywamy ich Walkerami ze względów praktycznych, tak samo jak moją matkę niekiedy nazywają „Ilsuri”. Ród Ilsurich to francuska linia elfów, z kolei ród Walkerów – brytyjska.
― To nieistotne – machnęła ręką. – Po prostu… ― westchnęła głęboko. – Magiczny świat jest strasznie mały. W jaki sposób ten cały „Siódmy” miał zniszczyć Voldemorta? – zmieniła temat, chcąc zająć myśli sprawami innymi niż Serena, Mary i ich koligacje z elfami i Jamesem (jak to możliwe, że był on powiązany z całym tym bałaganem?!).
― Konstruując jakąś broń – odpowiedział Isaac rzeczowo. Lily zmarszczyła czoło.
― Broń?
― Ta osoba – którą on nazwał „zdrajcą”, bo uznał, że będzie wychodzić z jego szeregów – miała skonstruować jakąś broń przeciw niemu... stanąć po drugiej stronie jego własnej potęgi, sięgnąć po magię, jaka nie jest mu znana... proroctwa nie są co do tego spójne.
― W każdym razie Czarny Pan wolał wiedzieć, kto mu zagraża... – wtrąciła się Jo. –  Postanowił przeciągnąć nas na swoją stronę – przyjrzeć się rodzajowi magii, którą dysponujemy i której ponoć on nie posiada, uzależnić nas od siebie i - w razie konieczności - unicestwić. Wolał wiedzieć, z czym przyjdzie mu się zmierzyć, bo lepszy stary, poznany wróg niż nowy i zgoła nieokiełznany, nie uważasz?
Lily nie odezwała się, bo właściwie to wcale nie dostrzegała sensu podobnego postępowania. Najwyraźniej trzeba osiągnąć jakiś poziom w niecności, żeby rozumieć poszczególne punkty złowieszczych planów.
― I udało mu się przejąć was... wszystkich? Całą… szóstkę?
― Owszem – uśmiechnął się Isaac. – Chociaż z początku nie chcieliśmy dać się mu tak łatwo. Pierwsza uległa Jilly – ale właściwie to wcale nie przeszła ona na jego stronę. Pozwoliła nazwać się Pierwszą i wytatuować sobie Znak, ale tak naprawdę nie działała po stronie Śmierciożerców. Zależało jej tylko na jednym: na wykradnięciu medalionu i zniszczeniu go, po to, żeby cały Patronat, który nas wiązał, został zniszczony. I muszę przyznać, udało jej się dokonać tego dość szybko. Szkoda tylko, że poniosła za to tak wielkie konsekwencje…

♦♦♦
Ostatni dzień wakacji 1973, Brighton
Jilly! – wrzasnął Trevor, podnosząc pięść nad głowę swojej piętnastoletniej córki. – Coś ty zrobiła, głupia dziewczyno?!
Jilly zrobiła unik przed ciosem ojca, śmiejąc się z niego tym samym osobliwym, pustym chichotem, jaki towarzyszył jej ponad trzy lata temu na schodach werandy Prewettów, tuż przed tym, jak została przemieniona. Śmiech ten odziedziczyła po swojej matce, chociaż wychodząc z jej młodzieńczych ust nie miał jeszcze tego wyrodnego, trwożnego wydźwięku.
― Nie denerwuj się tak bardzo, tatusiu! – parsknęła, kiedy ojciec złapał ją za kaptur bluzy i szarpnął do góry. – Byłam grzeczna!
― Dobrze wiem, że to twoja sprawka, parszywa jędzo – splunął jej na twarz. Jego wargi drżały, a na całym ciele pojawiły się ciemnoczerwone plamy gniewu. Szarpnął Jilly mocniej, tak, że musiała stanąć na palce, by złapać oddech. – Jeśli tobie i twoim koleżkom wydawało się, że możecie zniknąć z medalionem i sprofanować go w nędznej szkółce Ignatiusa Prewetta, a ja i Czarny Pan tego nie zauważymy…
― Medalion zniknął? – pisnęła, krztusząc się i z braku powietrza, i ze śmiechu. – Co za… stra… tra… ta!
Trevor puścił jej kaptur, a dziewczyna upadła jak szmaciana lalka prosto na korzeń starego drzewa, wychodzącego z lasku tuż za posesją Monroe’ów. Odetchnęła głęboko i przeturlała się o kilka jardów, najwyraźniej łudząc się, że jeśli ucieknie do lasu, to uda jej się zgubić szalonego ojca.
W oczach Trevora lśnił szał, obsesja i ślad odurzenia po opium, które zaczął brać kilka lat temu, a teraz zupełnie już zatracił się w swoim uzależnieniu. Złapał on pobliski kamień i cisnął prosto w brzuch tarzającej się na ziemi dziewczyny, klnąc na nią po rosyjsku i w jakimś innym, słowiańskim języku. Jilly przymknęła oczy i otworzyła szeroko usta. Cios odebrał jej dech.
― Ukatrupię cię, durna krowo, przysięgam, że to zrobię!
Cisnął kolejnym głazem, który przeleciał tuż obok głowy Jilly. Na chwilę przestała się ona dziko uśmiechać, chociaż nieokrzesane iskierki płonęły w jej oczach, tak jakby sama została zamroczona narkotykami.
― To już słyszałam – syknęła, łapiąc się za brzuch. – Mówisz tak niemal codziennie.
Trevor zamachnął się i kopnął ją w skulone plecy, a Jilly wygięła się z bólu w drugą stronę.
― Wstydzę się przed Czarnym Panem za taką córkę – splunął. – Czasem wydaje mi się, że twoja zdzirowata matka zdradzała mnie z samym szatanem, kiedy ty przyszłaś na świat!
 Z każdym słowem kopał córkę w inne miejsce, a śmiech Jilly robił się coraz mniej przekorny, a coraz bardziej pusty, zrozpaczony i nerwowy. Nie płakała jednak, bowiem od lat dzieciństwa nie zmienił się jej stosunek do znoszenia bólu. Jej łzy zdawały się przeniknąć do oczu Trevora, jednak nie nosiły w sobie jej bólu ani przerażenia, a jedynie zimną furię i obłęd ojca.
― OJCZE! Ojcze, opanuj się! – wrzasnął jakiś głos za plecami Trevora. Chwilę później młodzieńcze, silne dłonie złapały go w pasie i odciągnęły od zakrwawionego ciała Jilly. – Ona nic nie ukradła, do cholery! Uspokój się!
Trevor zamachnął się i powalił Isaaka jednym uderzeniem w twarz. Stróżka gęstej, brunatnej krwi pociekła mu z nosa.
― I nawet ty, Isaaku – syknął mężczyzna nieludzkim tonem. – Mój jedyny syn… moja jedyna pociecha na tym świecie… i ty jesteś przeciwko mnie!
Isaac wyciągnął różdżkę zza pazuchy. Dopiero za kilka miesięcy kończył siedemnaście lat, jednak w obecnych okolicznościach wydalenie ze szkoły było jego najmniejszym zmartwieniem.
― Odsuń się od niej – powiedział twardo. Krew kapała mu prosto na cholewkę buta. Trevor roześmiał się szaleńczo i jednym szarpnięciem podniósł Jilly z ziemi. Dziewczyna wrzasnęła po raz pierwszy od początku zadawanych przez niego ciosów – dopiero jego bezpośredni dotyk zdawał się zadawać jej ból – palić do żywego, zwęglać skórę cal po calu, jak uścisk samego Złego.
― To to go masz, czyż nie, Isaaku? – warknął i pociągnął córkę za włosy. – Ta sekutnica ukradła medalion, ale to ty go przechowujesz… wiedziałeś, że nie można jej zaufać… że ona go splugawi… oddaj mi go.
Isaac łypnął na niego spode łba.
― Ojcze...
— ODDAJ GO W TEJ CHWILI! – ryknął, a Jilly wrzasnęła, kiedy grot jego zaklęcia wypalił jej dziurę obok nosa. Trevor wziął głęboki oddech i przytknął różdżkę do jej głowy. – Jeśli nie oddasz mi medalionu, skręcę jej kark – powiedział śmiertelnie poważnie, wpatrując się w syna z zimną furią. Jilly roześmiała się bałamutnie, tym swoim głośnym, dziewczęcym, naiwnym chichotem, i chociaż chciała w ten sposób sprawiać, by groźba ojca wydała się niemożliwa i niedorzeczna, Isaac sposępniał.
― To twoja córka – powiedział cicho. – To twoje dziecko…
― Masz ostatnią szansę – przerwał mu Trevor. Teraz również i jemu krew ciekła z nosa – i z uszu – chociaż nie doznał żadnego urazu. – Liczę do trzech. RAZ!
― Ojcze…
― DWA! – Jilly zamknęła oczy. – T…
― Już dobrze! – krzyknął Isaac, wyjmując medalion z kieszeni. – Zostaw ją w spokoju.
Siostra spojrzała na niego z wyrzutem, chociaż teraz, kiedy jej twarz była cała we krwi i brudzie, utraciło to najmniejszą moc przekazu. Oczy Trevora rozbłysły dziko na widok swojej własności. Spojrzał z dumą na Isaaka, ale…
Ale wcale nie wyciągnął dłoni po medalion.
— Od dawna o tym marzyłem, zepsuta dziewucho.
Oczy Jilly urosły do rozmiarów pięści, zabrało jej dech, a ciało całe zesztywniało, kiedy Trevor szarpnął ją za kark z całej siły, a dźwięk łamanych kości zawisł w gęstym, duszącym powietrzu, przepełnionym ostatnim tchnieniem tej nieokrzesanej, żywiołowej dziewczynki.

♦♦♦
W tym samym czasie, Hogwart, gdzieś w Szkocji
Emmelina pomyślała, że powinna jak najszybciej wrócić do łóżka, bo niedobór snu wyraźnie zaczynał dawać jej się we znaki. Prawie przez całą noc nie zmrużyła oka, bezustannie przejmując się Chase’em, Eliksirem Miłosnym, Chase’em, swoją nadwyżką kilogramów, Chase’em… Postanowiła więc wstać wyjątkowo wcześniej i iść pobiegać dookoła zamku – nie dość, że dzięki temu spali trochę kalorii, to jeszcze dotleni mózg, sprowokuje go do pracy i być może wynajdzie magiczne rozwiązanie wszystkich swoich problemów. Ale teraz doszedł do nich jeszcze jeden: najwyraźniej rozwijająca się u niej choroba nerwowa.
— Cześć, Emmelino! – przywitała się z nią serdecznie Bree Angelo, która razem z Remusem siedziała na sofie pod kominkiem w Pokoju Wspólnym Gryfonów, śmiejąc się, gawędząc i (chyba) flirtując.
To musiał być sen.
— Eee… no cześć – przywitała się, schodząc ze schodów z dormitoriów krokiem przypominającym bieg mumii.  Remus aż wstał, żeby się z nią przywitać. Jego twarz błyszczała wyrazem tak u niego rzadkim, że aż wyglądającym nienaturalnie – wyrazem szczęścia i zadowolenia. 
Ciekawe, ciekawe…
— Jak wam minął ten… cudowny poranek? – zapytała, wskazując na okno, za którym gęsta mgła przysłaniała szare niebo, słońce i zlodowaciałą, bezśnieżną ziemię.
— Bardzo miło – uśmiechnął się Remus, zerkając mimowolnie na Bree. Ta poderwała się z kanapy i otrzepała elegancko swoją mundurkową spódniczkę.
— Robi się późno – stwierdziła błyskotliwie. – Może przyniosę dla nas coś do zjedzenia? Co ty na to, Emmelino?
Emma zamrugała bez zrozumienia.
— Yyy… nie – powiedziała dość niegrzecznie, ale była zbyt skonsternowana i zmęczona, żeby skleić zdanie brzmiące bardziej sympatycznie.
— Jak byś mogła to przynieś dla mnie kakao i chleb z serem – poprosił Bree Remus. – I wracaj szybko!
Dziewczyna roześmiała się i zniknęła za dziurą w portrecie. Jej dobry nastrój niemal przytłaczał powietrze. 
— Co to miało znaczyć? – spytała Emmelina, natychmiast po tym, jak nabrała pewności, że Bree nie zawróci. – Od kiedy kręcisz z kuzynką Marleny?
— Nie kręcę z kuzynką Marleny – zaprotestował Remus, co zabrzmiało niemal tak, jakby poczuł się tym dotknięty. Emmelina uniosła prawą brew i skrzyżowała ręce na piersi.
— Widziałam co innego.
Remus roześmiał się i wzruszył ramionami, jakby chciał się w ten sposób usprawiedliwić. Emma dawno nie widziała tego łobuzerskiego – niemal huncwockiego! – błysku w jego oku.
No, ładnie.
— Ale poważnie – uniósł ręce do góry. – Nie kręcę z Bree. Po prostu… musieliśmy nadrobić parę ładnych lat. 
Emma spojrzała na niego nieprzytomnie i padła na sofę, czując zawroty głowy przez ten natłok informacji. Remus dosiadł się obok niej i otoczył ramieniem, tak jak przedtem Bree. Dziewczyna uśmiechnęła się w duchu. Ile czasu minęło, odkąd ostatnio siedzieli tak sobie z Remusem i mogli swobodnie porozmawiać! Jak ona za tym tęskniła!
— Wiesz, kim jest ojciec Bree? – zaczął Remus. Emma chciała powiedzieć coś uszczypliwego, ale ugryzła się w język i pokręciła jedynie głową. — To stary przyjaciel mojego ojca i jego szef w Ministerstwie. Pan Angelo… Todd Angelo… Nie wierzę, że nie skojarzyłem od razu – uderzył się otwartą dłonią w czoło. – Ja i Bree widywaliśmy się dość często w dzieciństwie, kiedy nasi ojcowie odwiedzali siebie nawzajem, ale potem Angelowie przenieśli się do rodzinnej posiadłości do Paryża i kontakt nieco osłabł, ale…
— Czekaj, czekaj, czekaj! – przerwała mu Emmelina. – Chcesz mi powiedzieć, że Bree Angelo to twoja kumpelka z piaskownicy?
Remus pokiwał głową, uśmiechając się szeroko. Emma roześmiała się szczerze.
— Czuję się normalnie zazdrosna, Remmy! – uderzyła go w ramię. – Co za marna podróba mnie samej! Też blondyna – i…
—…i tak samo kochana – uzupełnił Remus, całując Emmelinę w czubek głowy. Dziewczyna zmierzwiła mu przyjaźnie włosy.
— Wiesz, że przy takiej ilości przyjaciółek z dzieciństwa, powinieneś być teraz niezłym playboyem? – spytała zaczepnie, krzyżując ręce na piersi. – Od kołyski zaznajamiałeś się z damską psychiką.
— Przepraszam bardzo, Emmie – zrobił obrażoną minę. – Czy chcesz powiedzieć, że ja nie jestem playboyem?
Dziewczyna zatrzepotała rzęsami i dowcipnie chwyciła się pod boki:
— Wiesz… Nie mam tu na myśli nic złego, ale kiedy policzę w myślach, ile czasu poświęcasz swoim dziewczęcym przyjaciółkom, a ile nieokiełznanej bandzie samców, to zaczynam wątpić w twoje obcowanie z dziewczętami w dzieciństwie. Powinieneś teraz mimowolnie otaczać się koleżankami i czuć się w ich towarzystwie swobodniej, tak jak…
—…twój Chasey? – dokończył uszczypliwie Remus, czym natychmiast sprowadził Emmę na ziemię.  Dziewczyna otworzyła szerzej oczy, pobladła i oblała się szkarłatnym rumieńcem. Lupin zagwizdał, chociaż jego dobry humor również nieco ustąpił. Wyraźnie wyczuwał jakieś problemy.
— Co się wydarzyło? – zapytał, mrużąc oczy. Emma rzuciła nieprzytomne „nic” i zagryzła wargę, chyba nie mogąc już bardziej potwierdzić, że do czegoś doszło. Remus spojrzał na nią ostro. — Spowiadaj się natychmiast, Emmelino Isabello Titanic albo już nigdy nie obejrzymy razem „Śniadania u Tiffany’ego”.
Oczy Emmy rozszerzyły się do niebotycznych rozmiarów.
— Nie możesz mnie tak szantażować – rozdziawiła usta z oburzenia. – Remmy!
— Te słowa z trudem przeszły mi przez gardło – przyznał i teatralnie pociągnął nosem. – Ale to wszystko z troski…
—Ale…
—Koniec z Audrey Hepburn! – przerwał jej gwałtownie. – Co za ulga!
— Nie możesz…
Emmelina.
— Przecież…
—Ja nie żartuję.
— Och, już dobrze! – poddała się i wywróciła oczami. – Wygrałeś, głupi durniu. Po prostu jak zwykle zepsułam wszystko i nawaliłam – ukryła twarz w dłoniach. – Pocałowałam go.
— Co?! – powtórzył Remus. – Hmm… to… świetnie!
Nie, to beznadziejnie! – jęknęła Emma, uderzając go poduszką. – O mało nie umarłam ze wstydu.
— Wściekł się? – syknął ze współczuciem chłopak, odrzucając poduszkę z powrotem w Emmelinę. – Chcesz, żebym mu przyłożył?
—Nie i nie – odpowiedziała, wlepiając wzrok w kominek. – Nie nakrzyczał na mnie. W sumie to nie wiem, jak zareagował, bo uciekłam niemal natychmiast.
— Uciekłaś? Emmelina!
Blondynka pokiwała głową z niemrawą miną.
— Mówiłam – to beznadziejne.
Remus podrapał się po głowie. Nie miał pojęcia, jak poprawić przyjaciółce humor, co więcej, nie mógł sobie nawet przypomnieć, co mówił w podobnych okolicznościach w przeszłości – bo przecież podobne zwroty akcji u kochliwej i dramatycznej Emmeliny stanowiły chleb powszedni.  Dziewczyna w dalszym ciągu przyglądała się  tańczącym ognikom w kominku, chyba wcale nie oczekując ze strony Remusa słów pocieszenia.
— Co masz zamiar teraz zrobić? – zapytał cicho.
Emma zamarła. Co miała zamiar zrobić? Nie mogło być mowy o unikaniu Chase’a, bo już o dziesiątej miała z nim pierwsze zajęcia – transmutację. Mogła udawać, że pocałowała go po pijaku, że tego nie pamięta albo w ogóle z nim nie rozmawiać, jeśli nie będzie to absolutnie konieczne. Niestety, wszystkie te pomysły wydawały się niezwykle trudne do zrealizowania.
Zagryzła dolną wargę.
—Teraz? – powtórzyła, kiwając w zamyśleniu głową. – Mam zamiar uciec stąd, zanim wróci Bree , a ja zepsuję wam poranek, zaszyć się w kuchni i zjeść naprawdę dużo wysokocukrowych rzeczy.
Remus wywrócił oczami, ale pozwolił jej wstać z sofy i oddalić się pod dziurę pod portrecie.
— Tylko nie przesadź, dobrze, Emmie?
— Pod jednym warunkiem, Remusie! – odrzekła, uśmiechając się ponuro. – Pamiętaj, że twój ojciec nigdy nie szanował swojego szefa.

♦♦♦
Twój ojciec… twój ojciec zamordował własną córkę gołymi rękami? – spytała z niedowierzaniem Lily.
— Skręcił jej kark, potem medalion lekko eksplodował – w końcu Jilly go wykradła, a medaliony w takich okolicznościach szaleją – a z jej ciała nie zostało nic oprócz popiołu – uzupełnił Isaac, uśmiechając się sztucznie. – Dokładnie tak.
Lily mimowolnie przeżegnała się i rychło pożałowała wszystkich swoich nieprzychylnych myśli, jakie dzisiejszego dnia wymierzyły w godność Jilly Monroe – a odkąd ta zaatakowała jej umysł i napędziła niezłego stracha, trochę się ich nazbierało. Cała ta historia przekraczała już powoli ludzkie pojęcie. Były w niej elfy, proroctwa, klątwy i prawdziwi socjopaci, tacy, o których zwykle się nie opowiada, bo na tym świecie nie ma nic bardziej przerażającego niż obraz człowieka skrajnie upadłego, jak Trevor.
Bezskutecznie próbowała znaleźć cokolwiek na jego usprawiedliwienie, oprócz tego, że musiał być zwyczajnie psychicznie chory. Nawet uzależnienie od narkotyków nie mogło wyjaśniać takiego zachowania, takiego obłędu.
A nasz minister wypuścił go kilka dni temu z Azkabanu!, pomyślała ze zgrozą.
― Oczywiście podobnego mordu nie można było zatuszować, nawet na ulicy tak ciemnej i mrocznej jak Elves Close – zabrała głos Jo. – Wśród ludzi zaczęło krążyć przekonanie, że wszyscy zmiennokształtni są niebezpieczni i zdegenerowani (co za absurd, nie sądzisz Lily? Przecież ja i Isaac nie skrzywdzilibyśmy nawet muchy!) i cały patronat – prócz nas, „niedorosłych, wylądował za kratkami. Do czasu, he-he.
― Mimo to krążyło wiele plotek – uśmiechnął się ponuro Isaac. – A chociaż były one raczej niepodstawne, zaczęto oskarżać mnie i Deana o morderstwo Jilly.
― Co proszę?! – krzyknęła Lily, szczerze wzburzona.
No ładnie! Szalony ojczulek morduje swoją córkę, a jej brat musi brać za to odpowiedzialność!
― Proces Isaaka trwa od kilku lat – roześmiała się na widok jej miny Jo. – Cała sprawa ciągnie się jak krew z nosa, a trzeba przyznać, że trochę przedłuża ją pan McDonald, czyli szef Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów, tatuś Mary i – nie wiem, czy zdążyłaś już zajarzyć – wujek Isaaka.
― Słyszałam, że w Ministerstwie coraz częściej się go krytykuje – mruknęła Lily, bo sama kręciła nosem na wymiar sprawiedliwości, o jaki dbał Nick McDonald – jego priorytetem było ratowanie całej swojej zdegenerowanej rodzinki, z synkiem-dystrybutorem narkotyków na czele. Ratowanie Isaaka było chyba jego pierwszą dobrą decyzją. – Ale dlaczego Dean?
— Bo Dean uległ Voldemortowi jako pierwszy – odezwał się Isaac, jego ton stał się teraz bardzo wzniosły i patetyczny. –  Właściwie to pierwsza była Jilly, ale przecież dołączyła do Czarnego Pana jedynie po to, by zdobyć medalion i go zniszczyć, więc ciężko uznać to za „uległość”. W każdym razie ona była Pierwszą z przepowiedni, a Dean był Drugim. Przez całą swoją dwuletnią służbę Voldemortowi, zaplątał się on w wiele skandali i uprzykrzył życie paru bogatym dzieciakom – jak chociażby Colette Angelo. W mediach zaczął krążyć jego wizerunek jako „diabelskiego nasienia”, który ponoć był nieślubnym synem mojego ojca czy coś podobnego… Chociaż właściwie w tych głupich plotkach znaleźć można źdźbło prawdy, bowiem to właśnie ojciec Deana był bezpośrednią przyczyną jego przejścia na stronę Czarnego Pana oraz jego szybkiego upadku.
Pewnego dnia okazało się, że Dean nie jest bratem Tony’ego – a ściślej, obydwoje mają dwóch różnych ojców. Opętała go chęć odnalezienia swojego biologicznego ojca, tym bardziej, że wychowywała go babcia i spora linia starszyzny brytyjskiej linii elfickiej, a on nigdy nie poznał swoich rodziców. Matka Deana i Tony’ego zmarła na chorobę weneryczną, bo była prostytutką.
Lily pokiwała głową, nieco przytłoczona tym, że Isaac opowiada jej kolejną smutną historię, ale tym razem osoby, której ona nawet nie znała.
— Biologiczny ojciec Deana zhańbił ją i porzucił, bo był żonaty, a pani Walker musiała utrzymać siebie i syna, dlatego właśnie… podjęła się najstarszego zawodu na świecie, mówiąc delikatnie. Myślę, że Dean pragnął nie tyle co poznać ojca, ale przede wszystkim pomścić matkę i samego siebie, bo czuł się skrzywdzony i nieco… żałosny. Postanowił dołączyć do Voldemorta, pod warunkiem, że jego ludzie pomogą mu odnaleźć faceta, którego obwiniał o każdą swoją życiową porażkę. I w ten sposób Dean stał się Drugim. Ponoć udało mu się dokonać zemsty, chociaż zginął podczas realizacji swojego planu, a nowa rodzina jego ojca, czystokrwista arystokracja, postanowiła wytoczyć proces Walkerom, bo na Deanie zemścić się już nie mogli.
— Dean zginął podczas sabatu – powiedziała cicho Jo. – Wszyscy byliśmy nieźle odurzeni opium, dlatego…
— Dlatego nie wiemy dokładnie, jak… — wtrącił Isaac, ale pokręcił jedynie głową i kontynuował dalej, nie rozwijając tego tematu. — W każdym razie było dokładnie tak, jak Czarny Pan chciał, żeby było. Nie zabił nas wszystkich od razu, bo nie wiedział, jaką mocą dysponujemy – a miał to być przecież rodzaj magii, którego on sam nie zna. Jednak udało mu się przekabacić na swoją stronę już dwoje z nas – Jilly i Deana – którzy zginęli bardzo szybko po tym fakcie i zauważ, że Czarny Pan bezpośrednio nie podniósł na nich ręki. Jilly i Dean wykończyli się sami.
Zapanowało milczenie, ale tym razem przesiąknął ono nie tyle co trwogą i smutkiem, ale czymś w rodzaju... wstydu. Isaac poderwał się ze swojego fotela i podciągnął rękaw kurtki, odsłaniając swoje przedramię.
— Ja… ja zostałem Trzecim. I teraz kolej na mnie.
Lily wybałuszyła oczy, kiedy przed oczami stanął jej Mroczny Znak. Jeszcze nigdy nie widziała go na żywo. Przeniosła zszokowany wzrok na Jo, jakby w oczekiwaniu, że ona też zacznie się rozbierać.
― Ja nie mam tatuażu – powiedziała z niewinną miną. ― Bałam się, że będzie bolało.
Evansówna pokręciła głową.
― Dobry Boże… Nie miałam pojęcia… W ogóle nie podejrzewałam, że wy… że…
― Nie wszyscy Śmierciożercy są sobie równi, Lily – uśmiechnął się do niej ponuro Isaac. – I chociaż pewnie od teraz będzie patrzała na mnie inaczej, chciałbym coś wyjaśnić: kiedyś może i podzielałem poglądy mojego ojca i całego rodu, co do czystości krwi. Ale… nienawiść i uprzedzenie ludzkie za bardzo dały mi się za życia we znaki – rzekł pusto. – Ludzie chcą skazać mnie nie tylko na Azkaban. Pojawiają się głosy za tym, żeby pocałował mnie dementor… i cała ta nagonka na mnie, i na Deana, i potem też na Tony’ego… to nigdy nie nabrałoby takiego wymiaru, gdybyśmy nie byli Zmiennymi. Gdybyśmy nie mieli… brudnej krwi.
Lily zastanowiła się przez chwilę na jego słowami, ale nic nie odpowiedziała. Nigdy nie brała Isaaka za czystokwistego świra i on nigdy nie dał jej powodów do jakiejkolwiek antypatii. Owszem, był tego rodzaju człowiekiem, na którego sam widok już czuje się bliżej nieuzasadnioną nieufność i na pewno znajdował się on raczej po ciemnej stronie mocy niż na odwrót, ale… dlaczego miałby ją okłamywać? W jakim celu byłby dla niej taki miły i wyrozumiały, gdyby faktycznie uważał ją za zwykłą szlamę?
Nic już z tego nie rozumiem, westchnęła. Niby wiem coraz więcej, ale jestem coraz bardziej zagubiona…
— Postanowiliśmy dokończyć dzieło Jilly – kontynuowała opowieść Jo, po tym jak stwierdziła, że zostało im bardzo mało czasu. – Chcieliśmy odnaleźć oryginalny medalion, ten, który moja matka zaprzepaściła wiele lat temu, bowiem Ministerstwo zamknęło kopię Trevora w swoich tajnych skrytkach, a jego samego odesłało na odsiadkę. Tak jak już mówiliśmy, a raczej – jak utrzymywała Shelby – oryginalny medalion włada wszystkimi kopiami. Jeśli udałoby nam się go zniszczyć, ten duplikat – przechowywany gdzieś w Departamencie Tajemnic – również przestałby istnieć. Gdyby nam się poszczęściło i – oczywiście – gdybyś zechciała nam pomóc… chociaż chyba nie masz i tak już zbytniego wyboru… to być może zdążylibyśmy uporać się z nim przed tym, jak Trevor wykradnie z Ministerstwa swoją kopię albo wykorzysta kolejną i zbuduje następny Patronat od podstaw.
Przez wiele miesięcy po śmierci Jilly staraliśmy się wpaść na jakiś trop. Przeglądaliśmy prastare dokumenty elfickie, ja grzebałam w rzeczach mojej matki i całego rodu Prewettów, bo po tym, jak mój ojciec razem z Trevorem i całym patronatem trafił za kratki, przeniosłam się z nią do Leningradu, do naszego pierwszego domu. Ale dopiero w zeszłe Boże Narodzenie uczyniliśmy znaczny krok naprzód i drogi twoja i nasza skrzyżowały się po raz pierwszy…

♦♦♦
Boże Narodzenie 1975. Leningrad, ZSRR, Dom Prewettów (retrospekcja z rozdziału 15)
Jo wpatrywała się w swoją zapachową świecę, po której leniwie spływały gorące krople stopionego wosku. Płomień ognia trawił czarny knot, unoszący się z na pozór małego źródła dym, skutecznie przyćmiewał zmysły, a z minutę na minutę dziewczyna robiła się coraz bardziej senna.  Był to bowiem specjalny rodzaj świecy, który Isaac przysłał jej jako pamiątkę z jednej ze swoich wielu podróży. Jej wosk rozmywał dokumenty zabezpieczone jakimiś mało złożonymi zaklęciami i w naturalny sposób odsłaniał ich prawdziwe oblicze, ale przy tym niesamowicie męczył i otumaniał właściciela. Dziewczyna nie mogła zasnąć, bo w innym wypadku przegapiłaby odsłonięcie się skryptu od Isaaca i nie dowiedziałaby się, czy są na dobrym tropie.
Stary zegar w salonie wybił drugą nad ranem, ale ani nic nie było gotowe na wizytę jej dwóch przyjaciół, a i ich samych nie było widać. W radiu rozbrzmiała jakaś świąteczna piosenka, lecz dziewczyna nie zwracała na nią uwagi. Od zawsze nienawidziła Bożego Narodzenia, głównie dlatego, że każde związane z nimi wspomnienie wracało do powrotu do tego przeklętego domu i jej żałosnej matki, której ostatni czasy nie mogła nawet tolerować. Poza tym znów mijała kolejna rocznica od wtrącenia jej ojca do Azkabanu, bo stało się to właśnie tego dnia, w Boże Narodzenie – członkowie Brygady Uderzeniowej  zapukali do nich podczas świątecznego obiadu, oszołomili Ignatiusa Prewetta i więcej Jo go już nie widziała. A to wszystko przez Trevora, ojca Isaaka i zabójcę Jilly. Miejmy nadzieję, że zbliża się koniec jego żywota na tym świecie.
Nagle dziewczyna usłyszała donośne dudnienie w jej okno, co lekko ją ożywiło. Rozsunęła białe firanki z tiulu, podniosła siatkę na owady i zobaczyła znajomą, łobuzerską twarz żywiołowego chłopaka wyglądającego na osiemnaście lat. Jo uśmiechnęła się promiennie, po czym otworzyła okno i wpuściła go, jak również drugiego chłopaka, mniej sympatycznego, o kwadratowej szczęce i posępnym wyrazie twarzy. 
Tony bardzo różnił się od Isaaka, ale jej zdaniem był o wiele bardziej niebezpieczny od Monroe’ a. Tamten może i nie należał do wyrozumiałych osób, z którymi pije się herbatkę, ale nie miał w oczach takich szalonych ogników i nie postępował w sposób tak porywczy i impulsywny. Tony Beznazwiska, jak wszyscy go nazywali, niewątpliwie charakteryzował się sympatycznością, ale również niepoczytalnością, co podtrzymywał fakt, że był zbiegiem z amerykańskiego szpitala dla psycholi.
— Mimo że w twoim kraju jeszcze trochę do Bożego Narodzenia, i tak wesołych świąt, J – przywitał się Tony, ujął jej dłoń i złożył na niej krótki pocałunek. – Czarny Pan kazał cię uściskać.
— Dobrze wiem, że ostatnio z nim nie gadałeś, elfie – prychnęła dziewczyna, przybierając wyniosły wyraz twarzy. — Nawet po tej stronie muru berlińskiego mówi się o tym, jak wściekł się, kiedy dostarczyłeś dla niego przepowiedni swojej babki – wywróciła oczami, jakby bycie Numerem Jeden na czarnej liście Voldemorta nie robiło na niej wrażenia. – Cześć, Isaac. Słyszałam, że wywalili cię ze szkoły w Sydney.
— Och, wywalili go! – zgodził się Tony i nakręcony przygotował się do streszczenia całej tej opowieści: –Dyro skapnął się, że organizuje schadzki z Voldemortem w wakacje i ferie, zrobił aferę na apelu i… gdybyś to widziała, Jo, och, gdybyś to widziała! – poklepał ją po plecach i zaśmiał się bez powodu.
— Domyślam się, że ciebie też wywalili – uśmiechnęła się lekko.
— No jasne – pochwalił się Tony. – Nie mogłem przecież pozwolić Isaacowi na samotne wałęsanie się po tym świecie… więc trochę go obroniłem i popyskowałem… Facet nie miał akurat humoru i… od razu mi podziękowano. I tak nie lubiłem tamtej szkoły. Kangury mają na mnie zły wpływ.  
Kiedy Tony zdawał jej swoją subiektywną relację i nakręcał się bardziej i bardziej, Isaac zdążył dopaść już świeczkę i topiący się z niej magiczny wosk. Zmarszczył brwi.
— Coś zaczyna się powoli odsłaniać… W tym świetle nic nie zobaczę – mruknął, po czym wyjął zza pazuchy różdżkę i wyczarował imponującą kulę światła, która przypomniała trochę wielką, okrągłą lampę bez klosza.  
Jo i Tony zbliżyli się do kuli, chłopaka i manuskryptu, który stopniowo zaczął się już odsłaniać. Rządki przechylonych zawijasów formowały się znikąd, zupełnie jak atrament sympatyczny, pojawiający się po podgrzaniu papieru.
Ostatnia kropla wosku spadła na manuskrypt, a wyblakłe litery zaczęły przybierać przeróżne kolory, na marginesach odsłoniły się też cudowne inicjały i miniatury. Isaac wziął dokument gwałtownie do ręki i zabrał się za czytanie, chcąc pochłonąć całą jego treść, bez obawy, że zniknie ponownie. Jego oczy biegły po linijkach w niezwykłym tempie, a Jo szczerze wątpiła, że cokolwiek z tego zrozumiał, nie mogła jednak dowiedzieć się więcej, bo chłopak zamknął swój umysł.
— Co tam jest napisane? – pytała co chwila, jak podekscytowana, mała dziewczynka. Gdy zerkała chłopakowi przez ramię widziała tylko jakieś niezrozumiałe symbole, język, który rozumiał jedynie Monroe i Tony. Żaden z nich nie chciał jej jednak wtajemniczyć.
W końcu, po kilku minutach pozornie jałowego czytania, oboje skończyli i wymienili bardzo szczególne spojrzenia.
— No i? – spytała. Ponownie nikt jej nie odpowiedział.
— Myślisz, że lista właścicieli jest aktualna? – spytał Monroe.
Tony zamyślił się przez chwilę, po czym potaknął.
— Są nawet daty. Te kreski to miesiące,  a kropki dni, widzisz? – wskazał mu coś na manuskrypcie. –Kalendarz jest inny, ale go rozpoznaję. Mogę nawet się kogoś dopytać, czy to nie podróbka.
— Nie sądzę, żeby była – zaoponował Isaac. – Dobrze wiesz, że wolę nie chcę wciągać w to nikogo obcego.
— No tak, ale sam dobrze wiesz, że coraz częściej krążą tak…
Jo odchrząknęła niegrzecznie i spojrzała na dwójkę przyjaciół. Nienawidziła być pomijana i ignorowana. Isaac i Tony lekko się speszyli, po czym potulnie dali jej zobaczyć manuskrypt.
Słowa, które czytała, nie przypominały żadnego języka świata, bardziej egipskie hieroglify, bo były to rządki dziwnie pochylonych obrazków i symboli, których nigdy w życiu by nie zapamiętała, a już na pewno nie przepisała. Gdzieniegdzie wyłapała jakieś angielskie słowo, ale nie pomogło jej zbytnio w rozszyfrowaniu dokumentu. W końcu poddała się i mimowolnie poczuła narastający szacunek do swoich towarzyszy. Musieli naprawdę dużo poświecić, żeby nauczyć się czegoś takiego.
Z grymasem na twarzy oddała Tony’ emu manuskrypt i siląc się na zaintrygowaną minę, spytała, co z tego wyczytali.
—Wiemy, gdzie szukać – rzucił Isaac. Brunetka zmarszczyła brwi.
— Przed tym jak mój ojciec nas przemienił w zmiennokształtnych, zniknął na kilka dni, pamiętasz? – Jo potaknęła. – W przedmiocie, który gdzieś zaprzepaściła twoja matka, znajdywało się zaklęcie, które pomogłoby mu nie tylko dorobić sobie członków patronatu, ale też go poskładać i nim władać. Wydaje mi się, że skorzystał z duplikatu tej rzeczy, który zawierał jednak tylko to jedno zaklęcie… a w oryginale jest ich więcej.
— A więc są duplikaty? – zainteresowała się.
— Mnóstwo elfickich — zgodził się. – Możliwe, że moja matka jeden z takich mu dała - spojrzał jeszcze raz na pergamin. – Cóż, to powinno być łatwiejsze, niż można przypuszczać. Nie wiem dokładnie, czym to jest. Ale wiem, gdzie szukać.
— Czyli wiesz, gdzie znaleźć coś, co pomoże nam rozprawić się z twoim ojcem, tak? – wolała się upewnić. Monroe parsknął i kiwnął głową.
—Wiem, gdzie znajduje się oryginalny przedmiot, który twoja matka komuś oddała.
— Mamy adres – uściślił Tony. – A raczej wiemy, kto jest obecnym Panem tej rzeczy. To może być jakiś pseudonim, ale obstawiałbym raczej grę słów, bo obok nazwiska Evans, napisanego po angielsku, widzę wyraźnie znak kwiatu… to chyba konwalia, może tulipan… Albo lilia.
Cała trójka wymieniła spojrzenia. W oczach Jo kipiało od rozdrażnienia, Isaaca od przesadnego, bijącego spokoju, a w Tony’ ego od szczerego rozbawienia. Możliwe, że chłopak źle coś przetłumaczył, bo przecież jakiś  kwiat nazwany na cześć pospolitego nazwiska, nie mógłby być posiadaczem tak strategicznego przedmiotu.
Zegar wybił czwartą nad ranem. Lukrecja Prewett z reguły wstawała wcześnie i przychodziła przeszukać pokój Jo. Dziewczynę niezmiernie to irytowało, ale jej matka trwała przy swoim, mimo że Jo nie szczędziła jej uszczypliwych komentarzy. Jak zareaguje, jeśli znajdzie tu Isaaca, którego cała Anglia okrzyknęła socjopatą, który zabił rodzoną siostrę, oraz Tony’ ego, typa, który już na pierwszy rzut oka wygląda jak kompletny szaleniec? Głośno przełknęła ślinę.
— Może pokażesz ten manuskrypt swojej matce – zaproponowała cicho, zwracając się do Monroe’ a. –Ona chyba bardziej orientuje się w takich rzeczach.
—Na niej nie można polegać - zaoponował chłopak. – Ale postaram się trochę powęszyć. Mamy jeszcze trochę czasu, ojciec wychodzi na wolność dopiero za półtora roku – według przepowiedni. Musimy znaleźć Pana tej rzeczy – tego całego tulipana czy lilię – i przekabacić go na naszą stronę, bo wolałbym nie robić skandalu… W ostatnich latach wmieszano mnie w kupę zabójstw.
Mówił to tak spokojnie, że Jo miała wrażenie, że rozmawia z prawdziwym rozpruwaczem.
— To nie zadziała – stwierdził Tony i wskazał kolejny symbol na manuskrypcie. – Małe komplikacje.
Isaac zrobił duże oczy i wyrwał pergamin z rąk chłopaka. Prewett ze szczerym zainteresowaniem przyglądała się poczynaniom Isaaka, który nagle zaczął głośno przeklinać. Tony zaśmiał się z satysfakcją.
— O co chodzi? - zainteresowała się dziewczyna.
— To linia dziedziczenia – szepnął jej na ucho elf. – Ktoś rzucił czar dekoncentrujący… Przedmiot nie przechodzi z zabójcy na zabójcę, tylko  w sposób podobny do różdżek – trzeba go dobrowolnie oddać…  
— Czyli nie mamy wyboru – podsumował Monroe. – Kimkolwiek jest kwiat od Evansów, w tej chwili musimy traktować ją jak kompletnie nietykalną.
— Nie możemy go atakować, szantażować, torturować ani nic w ten deseń – podsumował Tony. – No i po zabawie. 
— A jak inaczej mamy ją skłonić do oddania nam strategicznej broni? Za „Bóg zapłać”? – zakpiła Jo. –Wasz wymysł jest niewykonalny.
— Niekoniecznie – odezwał się nagle Tony. Isaac i Jo gwałtownie odwrócili się w jego stronę. –To, co może nas zbliżyć do…— zawahał się – niej to wspólny cel. Wiecie, musimy uczynić ją jedną z nas. Wtedy zrozumie eee… naszą rozterkę – zakończył teatralnie.
Jo z powrotem padła na krzesło. Zrobić z niej zmiennokształtną? Czy to nie pogwałciłoby wszystkich ich honorowych zasad? Kiedy sami stali się cząstką patronatu, przeżyli istne piekło na ziemi, nie życzyliby tego nikomu, nawet największemu wrogowi, a przecież nie byli osobami miłosiernymi i empatycznymi. Może i było to rozwiązanie, ale nie najlepsze – Jo wcale nie zdziwiłaby się, gdyby ta… dziewczyna, bo chyba nią była, odmówiła pomocy swoim prześladowcom. Oczywiście wchodziło w grę zwykłe nawiązanie miłej znajomości, ale nikt z nich nie sprawiał ani przyjemnego wrażenia, ani nie był zbyt przyjacielski. Krok Tony’ ego mógł zadziałać, ale nikt z nich nie miał serca postąpił tak niemoralnie, nawet jeśli rozwiązałoby to tyle ich problemów.
Brunetka spojrzała na Isaaca. Stał z bardzo zamyśloną miną, jego umysł był, jak zwykle, zamknięty, ale szósty zmysł podpowiadał dziewczynie, że mu też to wyjście się nie podoba. Był on przecież znacznie bardziej moralny niż Jo, znacznie bardziej spokojny i znacznie bardziej honorowy. Do Jo rzadko odzywało się sumienie, a gdy już to robiło, gryzło tak niemiłosiernie, że dziewczynie brakło woli, by je zagłuszyć. Tak było i tym razem. Chociaż bardzo zależało jej na zdobyciu medalionu, nie potrafiła skazać tej dziewczyny na taki los. Tu przecież nie chodzi jedynie o to, że Ministerstwo czyhało na zmiennokształtnych od lat i chciało ich wszystkich pozamykać w Azkabanie, ale i na proroctwa i przepowiednie, na ten niepokojący Krąg Siedmiu i na niezwykłe zainteresowanie Czarnego Pana całym ich patronatem.  Czy to… nie było za wiele?
— Pomyślimy o tym, Tony – usłyszała głos Isaaca.
Jo przysięgła sobie w duszy, że to wyjście będzie kompletną ostatecznością. Nie przypuszczała, że za niespełna rok zdecyduje się na nie bez mrugnięcia okiem.

♦♦♦

Wkrótce po mnie do Czarnego Pana przyłączył się Tony i został Czwartym – powiedział uroczyście Isaac, tracąc humor coraz bardziej.
— I zwariował niemal natychmiast – uzupełniła Jo. – Być może na skutek dogłębnej legilimencji Czarnego Pana. Obecnie gnije w jakimś psychiatryku. Nie wiemy, gdzie jest. Nie mamy z nim kontaktu. W sumie nie wiemy nawet, czy żyje.
— A potem grupka Śmierciożerców uprowadziła siostry Prim – Jude i Silenę, które potem poddano straszliwym torturom i – oczywiście – zgwałcono. Prim zgodziła się na ślepą służbę Voldemortowi pod warunkiem, że jej siostrom zostanie zwrócona wolność.
Twarz mu poszarzała, a oczy momentalnie zrobiły się o wiele mniej niebieskie, i o wiele bardziej czarne.
― Oczywiście cała jej ofiara poszła na marne, bo Silena i Jude powiesiły się zaraz po powrocie do Brighton. Terror kilku tygodni spędzonych w rezydencji najwierniejszych zwolenników Czarnego Pana nie pozwolił im o sobie zapomnieć.
Lily odczekała na koniec opowieści, chociaż losy reszty Spadochroniarzy przestały ją obchodzić odkąd Jo przytoczyła słowa wypowiedziane rok temu w Boże Narodzenie przez Tony’ego:
To, co może nas zbliżyć do niej to wspólny cel. Musimy uczynić ją jedną z nas.
― Co to miało znaczyć? – szepnęła, starając się uczynić swoje myśli jak najbardziej swobodnymi, aby Isaac i Jo nie mieli problemu z legilimencją. Być może wcale nie musiała zapraszać ich do swojego umysły, bo niemal od razu pojęli, o co jej chodzi.
Isaac przełknął głośno ślinę.
― Jo nie została jeszcze Szóstą, chociaż Czarny Pan ma wobec niej plany… Miała zadeklarować się, że weźmie na siebie edukację jego zwolenników w Hogwarcie, tak, żeby już w szkole wyszkolono ich w dziedzinie Czarnej Magii i…
― Przestań zmieniać temat! – prychnęła głośno ślinę. – I przestań mydlić mi oczy! O to właśnie chodziło, tak? Przecież Jo sama to powiedziała, zaraz jak się obudziłam! Przecież powiedziała to przed chwilą…
Pokręciła głową z niedowierzaniem.
― Ta cała opowieść o waszym losie, o Patronacie, wtajemniczanie mnie w treść Przepowiedni, w tajemnice rodów elfickich… zrobiliście to nie tylko dlatego, że jestem wam potrzebna do zniszczenia medalionu, czyż nie? Przyjechaliście tutaj dzisiaj w tym samym celu, co ojciec Isaaka w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym. Przyjechaliście tutaj po kopię medalionu, żeby uczynić mnie jedną z was. Żeby… żeby zrobić ze mnie zmiennokształtną.
Zapanowało milczenie. Jo mruknęła coś w stylu, że jednak szybko łączy fakty, a Isaac kilka razy otworzył i zamknął usta, jakby nie wiedząc, jak się usprawiedliwić:
― To było konieczne – powiedział z wahaniem Isaac. – Konsultowałem to z pewną elfką, imieniem Luthien.
― Tą samą Luthien, z której już się… śmieliśmy – mruknęła Jo, wlepiając wzrok w swoje paznokcie. – Chyba nie powinnam mówić przy okazji zeszłorocznego Bożego Narodzenia o naszych licznych wątpliwościach… to mogło lekko napędzić ci stracha, co nie, Lily?
Dziewczyna roześmiała się pusto.
― Chyba nie jesteś zaskoczona, Jo. Po tym wszystkim, co dzisiaj usłyszałam… po „ślepo posłusznej armii inferiusów”, po tym, że siostra Isaaka dała się zabić, byle tylko nie być dłużej częścią Patronatu, po tym jak wszyscy wasi znajomi tracili zmysły, ginęli albo upadali na dno… ― aż przytknęła dłoń do skroni, ale wymieniała dalej dzielnie: ― Po tym jak wszystkich Zmiennych wtrącono do więzienia, a Ministerstwo zaczęło was ścigać… i po tej przeklętej przepowiedni! Na Boga, zostało w dalszym ciągu jedno miejsce! Krąg SIEDMIORGA. A do tej pory uległo tylko SZEŚCIORO.
― Wypraszam sobie! – obruszyła się Jo. – Ja jeszcze nie mam znaku.
Lily wysłała jej wymowne spojrzenie.
― Isaac powiedział mi o tym planie w Sylwestra – mruknęła Jo. – I brzmiał sensownie – sensownie, a nie desperacko, Lily! Podjęliśmy tę decyzję, jeszcze zanim w ogóle wypuszczono Trevora. Zanim w Hogwarcie pojawiła się Colette Angelo, a twój były zaczął bawić się w Herkulusa Poirota. Zrozum, że mamy do czynienia z czymś potężniejszym niż wcześniej – mnie i Isaaka przemieniono z kopii medalionu, kopii dawnego zaklęcia. A ty panujesz nad medalionem oryginalnym, którego poszukiwał Trevor.
― Każde zaklęcie, które zostanie wywołane podczas otwarcia medalionu, musi obejmować w zasięgu ciebie – uzupełnił Isaac. – Nie wiem, co powsadzał tam mój ojciec, dlatego wywołamy jedynie dwa zaklęcia – łączące, które skrępowało ciebie i Jo – Lily skrzyżowała ręce na piersi – no i zaklęcie Patronatu. A potem go zniszczymy. Mimo to obydwa zaklęcia muszą przejść przez ciebie, bo jesteś Panią medalionu. Tak został skonstruowany. Luthien powiedziała, że to jest zabezpieczenie przed złodziejami.
— Och, dziękuję ci bardzo, Isaac! – prychnęła Lily. – Jeśli jakiś złodziej będzie grzebał w medalionie, to padnie trupem, dlatego lepiej, żebym ja – przecież nie złodziejka! – to zrobiła, i zobaczymy, co się stanie!
— To nie do końca tak – zaprotestowała Jo. – Isaakowi o co innego chodziło z tymi złodziejami. Zauważ, że Medaliony Rodowe jako dzieło elfickie były dobrymi przedmiotami – moja matka przecież dała go twojemu ojcu, żeby go ochraniał, a nie zabił. Konstrukcja medalionu zakłada, że wszystkie zaklęcia, które skrywa, obejmują jego Pana, a więc go chronią. Gdyby jakiś złodziej otworzył medalion, i przecież nie chroniłyby go żadne z tych zaklęć – po otwarciu uroki przeszłyby na niego i wywołały efekt odwrotny, a więc doprowadziły do… kresu. Oczywiście konstruktorzy Medalionu nie wzięli pod uwagę, że urodzi się taki Trevor, który wszczepi do niego mnóstwo czarnej magii.
— Posłuchaj, Lily – przerwał jej Isaac, nie dając Evansównej dojść do głosu. – Dotknęłaś medalion. Zostałaś jego właścicielką. Jedno z zaklęć nie pokrywało się z tobą. I co się stało?
— Zaklęcia zaczęły atakować jak się dało – przyznała. – Ale to nie dlatego, że nie byłam zmiennokształtną, tylko dlatego, że Jo próbowała mi go odebrać.
Jo rozdziawiła usta z oburzenia i gorliwie zaprzeczyła:
— To tylko jeden z powodów! Nie możesz zwalać wszystkiego na mnie!
— W każdym razie medalion zaczął świrować – podsumował Isaac. – Nie byłaś zmiennokształtna, a władałaś medalionem. Coś się nie zgadzało. Zostałaś wzięta za intruza. Za złodzieja. Dlatego zaklęcia zaczęły rąbać wszystkich na prawo i na lewo.
Lily pokiwała głową, uśmiechając się sztucznie:
— Okej. To brzmi sensownie i można nawet uznać, że przemieniliście mnie dla mojego… dobra. I że to potrwa jedynie chwilę, bo zaraz zaklęcie zostanie ze mnie zniesione. Ale jaka gwarancja, że podczas otwierania Medalion ponownie nie zwariuje i cała ta obłędna sytuacja z „wyciekaniem zaklęć” nie zatoczy koła?
Jo i Isaac wymienili spojrzenia.
— No… w sumie nie ma takiej gwarancji – przyznała Jo.
— Mamy zapewnienie Luthien. A ona naprawdę zna się na rzeczy.
Jo wywróciła oczami i udała, że wymiotuje.
— W każdym razie chcemy otworzyć go w następną pełnię. Luthien będzie z nami. Młody Black uwarzył dla nas Blancharda i właściwie to wszystko jest gotowe.
— A jeśli stanie się coś nieprzewidywanego, to natychmiast skończymy – zapewnił ją Isaac. Jo potaknęła gorliwie:
Jasne.
Lily przyglądała się im bez słowa. Miała złe przeczucia, co do całego tego ceremoniału i przedsięwzięcia, ale piwo zostało już rozlane, ona przeszła przez transformację (swoją drogą, czuła się przez to naprawdę beznadziejnie, zupełnie jakby czołg przejechał jej po wszystkich narządach wewnętrznych) i nie pozostawało jej nic innego, jak przeżyć otwarcie medalionu. Musiała dowiedzieć się jak najwięcej i poznać całą historię do końca, bo to jedyne, co jej jeszcze pozostało.  
Odpuściła, bardziej z powodu potwornego samopoczucia i zmęczenia (a może to ślepe posłuszeństwo już się włączyło, a ona nie potrafiła przeciwstawić się Jo i Isaakowi?) niż faktycznego przekonania o ich racji, po czym poprosiła swoich kolegów o kontynuowanie.
Jo spojrzała na nią bez zrozumienia.
— Resztę historii już znasz.
— Do diabła – zaklęła, patrząc na nią wściekle. – Wiem, że znam! Ale dalej nic z tego nie rozumiem i chcę, żebyś mi to łaskawie wyjaśniła.
Prewettówna wyglądała na dotkniętą jej napadem gniewu, ale szybko wróciła jej pewność siebie. Odchrząknęła i wróciła do świata swoich wspomnień:
— Czarny Pan zlecił mi wyedukowanie Ślizgonów i zrobienie z nich… ludzi.  Ja przeniosłam się do Hogwartu. Utworzyłam Łowców Śmierci i kazałam Snape’owi, żeby przekazał ci list ode mnie… i tutaj zaczyna się cykl wypadków, których w pełni nie pojmuję ani ja, ani Isaac:

♦♦♦
29 września 1976 (fragment rozdziału 7)
— Skończyłeś ostrzegać Lily Evans przede mną? – spytała sarkastycznie Jo, zakładając ręce na piersi i uśmiechając się w swój specyficzny, sztuczny sposób.  Deszcz nie zmazał wymalowanych na jej policzkach godeł Slytherinu, nie rozwiązała też swoich dziewczęcych warkoczyków ani nie zdjęła cylindra kibica.
Na ustach Severusa Snape’ a zagościł grymas, równie fałszywy, jak całe obejście Jo. Był na tyle bystry, żeby zorientować się, jaka jest ranga tej dziewczyny w kręgu jego znajomych, jak wielkie jest jej znaczenie w całym śmierciożerczym ruchu, a także, jak bardzo jego własny los powiązał się z jej widzimisię. Zdawał sobie sprawę, że jest ona bardzo, bardzo potężną czarownicą i chociaż on sam był jednym z najlepszych uczniów w szkole, nie mógł się z nią równać swoich umiejętnościami. Znajomość czarnej magii, umiejętność odczytywania cudzych intencji, co coraz bardziej przypominało mu czytanie w myślach, stanowiły razem tak druzgocącą przewagę, że choćby nie wiadomo, jak się starał, nie był w stanie bez jej pomocy osiągnąć podobnej biegłości w czarnomagicznym kunszcie.  
Musiał, po prostu musiał, przekonać ją w jakiś sposób, żeby pozwoliła mu pozostać w Łowcach Śmierci, pomimo tego, że nie przekazał Lily tego przeklętego listu i dzisiaj nakłonił ją do trzymania  się od Jo możliwie jak najdalej. Nie przechodziło mu do głowy żadne wystarczająco sprzedajne kłamstwo, a poza tym obawiał się, że Jo przejrzy go i tak w trymiga, bo jej oczy odczytywały ludzkie intencje lepiej niż niejeden fałszkoskop.
I wtedy stwierdził, że wcale nie musi kłamać. Wystarczy jeśli powie jej to, co dzisiaj sobie uświadomił i co próbował uzmysłowić Lily, a z czego najwyraźniej jeszcze nie zdawała sobie sprawy.
— Dlatego tu jesteś, prawda? – spytał cicho. – Chcesz znaleźć to co jest w tym ukryte.
To nie było pytanie. Jo również to zauważyła. Przystanęła na chwilę i pozwoliła sobie na ukazanie prawdziwej emocji – zdziwienia. Zbił ją z pantałyku i chyba zrobił to jako pierwszy w jej całym życiu. Na pewno doskonale wiedziała, co chciał wyrazić przez tą osobliwą grę słów.
— O czym ty mówisz? – warknęła, starając się by to zabrzmiało zdawkowo. – To, dlaczego tu przyjechałam, nie powinno cię interesować. Zadałam ci pytanie.
— Bo widzisz, Jo – kontynuował. – Wydaję mi się, że coś przegapiłaś. Że stało się coś, czego nie przewidziałaś.
Najwyraźniej brunetce znudziło się już udawanie, że nie ma pojęcia, o czym mówi. Ciekawska, pomyślał. Warto to zapamiętać. Rozejrzała się wokół, jakby chciała sprawdzić, czy nikt ich nie podsłuchuje i zbliżyła się do niego, ruchem głowy nakazując, by zaczął mówić.
— Kiedy Avery dał mi list od ciebie, który miałem dostarczyć…
— …czego nie zrobiłeś – ze złośliwym uśmieszkiem.
— …tak. Ale zdążyłem go sprawdzić. Bałem się jego zawartości. Rzuciłem wszystkie znane mi zaklęcia, które mogły zdradzić mi jego zawartość –Jo roześmiała się pobłażliwie, niemal wzruszona jego naiwnością i brakiem wiedzy. – I… Po kilku bezskutecznych próbach, wypróbowałem swoje własne zaklęcie. Nie namierzyłem co prawda, co jest w środku, ale odkryłem coś innego. Siła, która płynęła z niego, była… nieprawdopodobna. Uważałem, że jest tam potężna klątwa, która mogłaby wybić w pień wszystkich mieszkańców Hogwartu, dlatego właśnie nie odważyłem się dostarczyć go mojej… byłej przyjaciółce.
Jo spojrzała na niego krytycznie.
— Gówno prawda – przeciągnęła sylaby. – Nie było tam niczego, wyjątkowo. Chciałam ją tylko trochę postraszyć, to tyle. Nie rzuciłam żadnych zaklęć.
— Ty może i nie – wzruszył ramionami. –Ale ktoś inny – tak. To co tam było… Należało do Mary Oldisch, prawda? Może miała jakieś kontakty z czarodziejami…
Właściwie to spodziewał się, że Jo go wyśmieje, ponownie. Że powie, że żaden czarodziej nie rzucałby nie wiadomo jak skomplikowanych zaklęć, by zabawić trochę mugolską aktorkę z Nowego Jorku. Spodziewał się wszystkiego, ale nie tego, co tamta zrobiła:
Jo przyłożyła dłoń do ust, kompletnie przerażona. Jej oczy rozpoczęły szalony taniec w każdym kierunku – jakby spodziewała się, że rozwiązanie tego spisku zapisano w ciężkim, wrześniowym powietrzu. Prewettówna nareszcie zrozumiała, że popełniła ogromny, strategiczny błąd. Przybyła tu, by pozyskać coś, co zostało wydane z jej własnych rąk. W akcie rozpaczy spytała, szczerze roztrzęsionym głosem:
— Skąd mam wiedzieć, że nie kłamiesz?
— Ty wiesz wszystko – odparł z uśmiechem. –To ty tu rządzisz. 

♦♦♦

Byłam w szoku – wyznała Jo. – Po tym, jak przez tyle miesięcy uganialiśmy się za tym przeklętym ustrojstwem i wreszcie wpadliśmy na twój ślad, ktoś wyciął nam taki numer! Wysłałam do ciebie zwykły, stary medalion, który kupiłam na rynku w Leningradzie, żeby… no nie wiem, wprowadzić cię w temat. Zapakowałam go w list i oddałam Avery’emu, aby ten przekazał go Snape’owi, a on tobie. Poczta pantoflowa to beznadziejny środek przekazu, teraz już to wiem – ale nie mam pojęcia, jak mogło dojść do czegoś podobnego. Na litość boską! Medalion Prewettów, oryginalny medalion Prewettów, został wrzucony do koperty, a moje rosyjskie gówno przepadło bez śladu.
— Ktoś deptał nam po piętach – potaknął Isaac. – I podrzucił ten medalion, jawnie sobie z nas kpiąc. Właściwie wydaje mi się, że ta osoba cały czas wchodzi nam w szyki – że to ona stoi za zniknięciem Tony’ego i za wieloma innymi porażkami, jakie ponosimy chronicznie od początku tego roku szkolnego.
— Myślisz, że to Avery? – szepnęła Lily, marszcząc czoło. – List w końcu przeszedł tylko przez niego i Seva, a nie sądzę, żeby miał on cokolwiek wspólnego z waszymi porachunkami.
— Avery? – powtórzyła Jo i prychnęła głośno. – Ten idiota? Nawet mnie nie rozśmieszaj. Pewnie wymachiwał tą kopertą na prawo i na lewo, albo ktoś podmienił ten list podczas podróży do Hogwartu… naprawdę nie mam pojęcia.
— Korzystając z okazji, chciałbym uświadomić ci jeszcze jedną rzecz… — mruknął Isaac, lekko marszcząc czoło. – Temat śmierci twojej matki jakoś napatoczył się nam kilka godzin temu, a teraz jest chyba idealny moment, żeby do niego wrócić… Bo jeśli ja i Jo się nie mylimy – i naprawdę jest tu ktoś, kto depcze nam po piętach i bezustannie wchodzi w szyki… to prawdopodobnie ma on naprawdę wiele na sumieniu — zrobił tu dramatyczna pauzę – a chodzi mi w tym momencie o to, że śmierć twojej matki mogła nie być… kwestią przypadku. Ktoś zamordował ją, żeby w ten sposób uzyskać panowanie nad medalionem. Ta osoba nie zdawała sobie sprawy – tak zresztą jak ja czy Jo – że medaliony mają inną linię dziedziczenia, tak jak zauważył Tony, analizując manuskrypt. Myślał, że morderstwo wystarczy, aby zapanować nad całą mocą medalionu.
Lily poczuła, jak krew szumi jej w uszach. Myśli zaczęły gorączkowo tańczyć wokół wszystkiego, co dzisiaj usłyszała i nareszcie łączyć się w całość… przypomniała sobie momentalnie wszystkie te przypadki z zeszłego semestru, w które wmieszany był ten nieszczęsny przedmiot i dopiero teraz uświadomiła sobie, do jakiego stopnia wszystko było ze sobą powiązane:

Rozdział 3:
Dorcas spojrzała na Lily bez zrozumienia. Jeden rzut oka wystarczył by stwierdzić, że Lily jest zbyt rozentuzjazmowana, żeby rozmawiać o idioctwie lub jego braku u Jamesa Pottera. Z ciężkim sercem (ciekawość zżerała ją do niewyobrażalnego stopnia) zostawiła rozmownik bez odpowiedzi i wróciła do szkicowania spódniczki, lecz gdy przewracała techniczne kartki swojego szkicownika, list do Lily wypadł i niskim lotem wylądował tuż przed jej oczami. Dziewczyna zmarszczyła brwi, patrząc na Dor wymownie.
─ Przyszło rano – wyjaśniła szeptem. Lily obejrzała kopertę tak uważnie, jakby w środku mogła znajdować się bomba masowego rażenia. Niepewnym ruchem rozdarła ją, ale ku jej zdumieniu ze środka nie wypadła zwinięta kartka papieru.
To był medalion.
Lily zbladła. Z osobliwym przerażeniem sięgnęła po „prezent” i obejrzała go z każdej strony. Zajrzała do środka, otwierając go jak puzderko. Upuściła naszyjnik prosto na ławkę, zastygając w szoku. Dorcas szturchnęła ją z rozbawieniem, widząc, że kolejno – Clemence, John, Marley, Emma, Syriusz i w końcu James, zwracają na nią uwagę. Lily nie reagowała.
Apatycznie, działając praktycznie jak robot, sięgnęła po pióro, zamoczyła je w atramencie i robiąc parę kleksów nabazgrała:
DO KOGO BYŁ TEN LIST?!
Dor spojrzała na nią bez zrozumienia. Zaczęła poważnie się o nią obawiać.
Ja... nie wiem, o czym mówisz, napisała, gotowa w każdej chwili wykrzyczeć do profesora Fitwicka, że Lily oberwała jakimś dziwnym zaklęciem.
Ruda głośno prychnęła i kręcąc głową, jakby w niedowierzaniu, sięgnęła po swoją torbę, cisnęła medalion do środka, po czym wybiegła z klasy, zostawiając skonsternowane towarzystwo.

Kiedy przyszedł do niej medalion jej martwej matki, ten sam, który od niej nie przyjęła, kiedy widziały się po raz ostatni, uznała, że to jakiś okrutny żart. Cały czas pamiętała swój ból i swój wstyd, i cały czas miała wyrzuty sumienia po tym, jak się zachowywała.

Rozdział 4:
— Dobra! – krzyknęła nagle, patrząc na niego jak na gąsienice znalezioną w bucie. Frustracja odbijała się w jej zielonych oczach. — Skoro naprawdę chcesz wiedzieć, proszę bardzo: dostałam w liście to coś – uniosła na wysokość jego oczu medalion – bo nadawca chciał mnie ośmieszyć…
— To już wiem – przerwał jej James. Lily kontynuowała:
— Tu nie chodzi o jego… wygląd. On mi po prostu coś, kogoś, przypomina.
James wciąż wiercił z boku jej głowy wielką dziurę. Dziewczyna zadrżała.
— To medalion mojej mamy, dobra? – powiedziała po prostu. – Kiedyś chciała mi go oddać, ale ja… ja byłam zła i…
Lily – powiedział spokojnie James, marszcząc niepewnie czoło. – Nie możesz jej go po prostu odesłać?
Wciąż nie dostrzegał związku z ośmieszeniem, kawałem, wagarami i jej mamą, chociaż – z drugiej strony – nigdy też nie potrafił rozgryźć Lily Evans. Tym razem rudowłosa lekko zawahała się z odpowiedzią, otwierając i zamykając usta, jakby wymówienie następnego zdania kosztowało ją bardzo wiele wysiłku:
— O…ona już go nie odbierze – głos jej zadrżał, jakby powstrzymywała łzy. – Nie żyje od dwóch lat.

Uśmiechnęła się w myślach, kiedy ta historia zaangażowała również Jamesa. Po tej rozmowie udali się razem na nie-randkę do Hogsmeade i w sumie bawiła się tam całkiem dobrze do czasu, aż spotkała Jo Prewett po raz pierwszy…

Rozdział 5:
 Jo i Peter rozepchali się na ławce, uśmiechnięci na dwa zupełnie różne sposoby – Peter był wyraźnie zachwycony, że może zaprezentować się w tak szerokim kręgu znajomych razem z Jo, z kolei uśmiech jej towarzyszki był nieco sztuczny, tajemniczy i jakiś… niepokojący. Usiadłszy, rozejrzała się po towarzystwie, na chwilę dłużej zatrzymując się na Jamesie – i Lily. 
— To ona – powiedziała Jo z dziwnym triumfem w głosie. Lily uniosła brwi wysoko:
— Co proszę?
Jo rozszerzyła oczy. Nikt z zebranych nie włączył się do tej wymiany zdań, a Evansówna miała dziwne wrażenie, że nikt nawet jej nie usłyszał.

Na początku Lily zupełnie nie wierzyła i nie uznawała tej „zintegrowanej więzi” pomiędzy umysłem jej i Jo,  i chociaż Severus ostrzegał ją przed dziewczyną Petera (kiedy to było!), a Jo zadawała niedelikatne (i mentalne) pytania o jej rodzinę, nie traktowała jej jak zło wcielone. Potem zaczynało robić się niebezpiecznie – Prewettówna nacierała na nią, żeby oddała medalion, a ten zaczął wyciekać – dziwne uroki dotknęły Marlenę, Remusa, Hestię… Początek opuszczania zaklęć z medalionu miał miejsce dokładnie po tym, jak Severus uświadomił Jo, że przysłała do Lily przedmiot, który sama szukała latami. Dziewczyna popełniła błąd na tyle poważny, że potraktowała medalion jako swoją własność i możliwe, że gdyby w Boże Narodzenie z niego nie zrezygnowała, to ta szalona machina uciekających uroków trwałaby nadal.

Rozdział 8:
 — Ten medalion nie należał do twojej matki – powiedziała Jo, uśmiechając się sztucznie.
 No chyba, że do biologicznej.
— Ten medalion należał do naszej matki. Do mojej matki i do twojej prawdziwej matki.  
— O czym ty mówisz? – spytała Lily, marszcząc czoło w sposób bardzo zbliżony do Jo.
— Nie udawaj głupiej, siostrzyczko..

 ♦♦♦
Listopad 1976, rozdział 12
Grzmotnęło. Biała błyskawica rozdarła niebo, a puste okno biblioteki rozbłysło oślepiającym blaskiem. Zaraz potem do Jo na nowo doszły odgłosy dudniącego o parapet deszczu. Pogoda tej nocy była pod psem, a Prewettówna szczerze zazdrościła każdemu, kto mógł przespać tę okropną burzę. Dobiegała druga nad ranem, a dziewczyna wciąż nie przybliżyła się do swojego dzisiejszego celu. Z głośnym westchnieniem sięgnęła po następną książkę i, mamrocząc coś pod nosem, przeciągnęła palcem po linijkach łacińskich zwrotów, odręcznie przepisanych kilkaset lat temu. 
Nie znała się za dobrze na tym języku, ale dzięki bukietowi własnych zaklęć mogła częściowo przetłumaczyć formułki. Kiedy natrafiła na bardziej intrygujący fragment, wyciągała z kieszeni zmiętoloną karteczkę zapełnioną rządkami ładnych literek układającymi się w jakieś zaklęcie.
To na nic, pomyślała Jo i przetarła ręką zmęczone oczy. Należała jej się chwila odpoczynku… Udało jej się dzisiaj przeszukać kolejne trzy regały w Dziale Ksiąg Zakazanych, ale w żadnej z tych okropnych ksiąg nie znalazła wzmianki o odczynieniu zaklęcia jednorazowego. Najwyraźniej inny (niż ten znany przez nią, którego pod żadnym pozorem nie wolno jej było wykonać) sposób po prostu nie istniał. Grzmotnęło znowu. Dziewczyna przysiadła na stoliku, czując, że uginają się pod nią nogi… Dlaczego była ostatnio taka słaba i niemrawa? Ostatnią pełnię zniosła przecież bardzo dobrze… Przytknęła palec do skroni, starając się stłumić jakoś to okropne, wiercące pulsowanie… Żałowała, że nie zna żadnego zaklęcia, które mogło pomóc jej w tej sytuacji.
Trevor ją wzywał, czuła to. Każdy nerw w jej ciele, każda komórka, tkanka i kropla krwi, dążyły do jednego – stracić panowanie, przestać się kontrolować i połączyć z Patronatem… Opadała coraz niżej i niżej… Odpływała w przestworza, unosiła się gdzieś pomiędzy rzeczywistością a snem… Nie mogła z tym dłużej walczyć. Nawet tego nie chciała…
— Jo – szepnął ktoś. – Hej, Jo!
Otworzyła jedno oko ze złością. Jeśli to jeden z tych głupich, tępych Ślizgonów, jej chłopaczków na posyłki, to mógł się już godzić z dalszym żywotem bez języka. Czemu przeszkadza jej w tej chwili? Czy nnie należy jej się moment odpoczynku i zapomnienia? Już otwierała usta, by nawrzeszczeć na nieszczęsnego człowieka, który o tej godzinie wałęsał się po bibliotece, gdy…
Przełknęła głośno ślinę. Poznała tego chłopaka, nawet teraz, w egipskich ciemnościach, kiedy znajdowała się na pograniczu przemiany. Widywała go zbyt często. Tę kwadratową szczękę, wielkie, niebieskie oczy i ciemną czuprynę, razem z wyuczonym, pustym wyrazem twarzy poznałaby nawet po oberwaniu Obliviate.
— Isaac…— szepnęła. – Co ty… co tu robisz?
Natychmiast podniosła się na nogi, rozmasowując sobie przy okazji kark. Nie mógł zobaczyć jej w takim stanie… Przecież pozwolił jej tu przyjechać tylko dlatego, że ufał, iż pełnia nie ma na nią już zgubnego wpływu, że wyzbyła się niewolniczego uścisku Trevora już na dobre…
Swoją drogą, to było całkiem zabawne –  czekała na wizytę przyjaciela już tak długo( odkąd zobaczyła runy na ramieniu młodego Lupina i odkąd dostała zeszycik pogróżek), lecz teraz, gdy stał przed nią w całej swojej okazałości, dokonała możliwie najgorszej prezentacji, na jaką było ją stać. Przecież powinna być przygotowana na podobne wejście smoka, bez jakiegokolwiek uprzedzenia, możliwe śledzenie jej przez cały dzień i zakradanie się tutaj w środku nocy. Isaac zawsze zaczajał się w cieniu, bowiem nie cieszył się dobrą opinią nawet wśród obcych ludzi. Należał do takich typów, na widok których przechodzi się na drugą stronę ulicy, byle tylko uniknąć z nimi jakiekolwiek styczności. Przerażający wyraz twarzy, puste oczy, muskularna budowa ciała i brak jakichkolwiek zapanowań stanowiły obraz, który raczej nie przechylał się na jego korzyść. Jo znała chłopaka już tyle lat, ale wciąż nie wiedziała o nim za dużo. Najwięcej ze wszystkich, niewątpliwie, ale w i  tak były bardzo skromne informacje – takie jak imię, nazwisko, kilka faktów z przeszłości i imię jego siostry… no i ojca. Przełknęła głośno ślinę.
— Zaprosiłaś mnie – odparł cicho chłopak i przysiadł na stołku, obok Jo. – Prosiłaś, żebym przesłał ci listę zaklęć jednorazowych.
— Racja… z dwa miesiące temu – uśmiechnęła się słabo. Isaac nie odwzajemnił uśmiechu. — Ale… nie zrobisz tego? – domyśliła się.
Jej głos wciąż słabo brzmiał. Isaac na pewno domyśli się, co jest przyczyną jej tak fatalnego samopoczucia. Psiakrew. Chłopak wzruszył ramionami.
— Myślisz, że zasłużyłaś?
Czy zasłużyła? Jasne, że nie. Zawaliła sprawę na całej linii. Miała medalion już w garści, a potem pozwoliła go sobie odebrać. Niemal zdobyła już zaufanie Lily Evans, a potem dała ponieść się emocjom i zrobiła sobie z niej wroga. Ale… pomimo tych wszystkich niepowodzeń, naprawdę się starała! Chciała doprowadzić swoją misję do końca. Sporo ryzykowali, ona, Isaac i pozostali, powierzano jej bardzo odpowiedzialne zadanie, kluczowe do rozpoczęcia następnych kroków, a ona zawiodła wszystkich – wiedziała o tym.
Gdyby podobna porażka przytrafiła się komuś innego, Isaac z pewnością sprawy by nie darował. Chodziło tu przecież o resztki honoru Jilly… O pozostałych, cały patronat, który został pozamykany w zimnych celach w Azkabanie… oni wszyscy gniją teraz wśród morderców i szumowin, stopniowo tracąc zmysły w towarzystwie dementorów, oni, wśród których były osoby tak niewinne jak pan Prewett, podczas gdy po tym świecie wciąż wałęsają się prawdziwi złoczyńcy. Trevor powinien zginąć – mało! – dementorzy powinni wyssać jego duszę, ale sprawiedliwości nie stanie się zadość, jeśli Jo i Isaac nie uwolnią się od jego ciżma i nie wykorzystają medalionu. Jo tak bardzo chciałaby powiedzieć, że są na dobrej drodze!
— Ja… Panuję nad tym – odparła szorstko. – Popełniłam kilka błędów, ale nie mogę ruszyć dalej, jeśli to zaklęcie cały czas będzie mnie krępować, rozumiesz?
Isaac zmarszczył brwi.
—Jakie zaklęcie?
Przez moment poczuła się zbita z pantałyku. Jak to: jakie? Przecież to on, Isaac, uświadomił ją w tym, co zaszło. Przecież to poprzez jego wiadomość zrozumiała, że dwa umysły, jej i Evans, się połączyły na skutek opuszczenia medalionu przez Zaklęcie Łączące. Wiedziała jedynie o nim i zaklęciu zmiennokształtności ukrytym w medalionie, dlatego poprosiła go o listę pozostałych. Cholera wiedziała, ile jeszcze przerażających formułek kryło się w przeklętym naszyjniku.
— Łączące – wyjaśniła zniecierpliwiona. – No wiesz, to zaklęcie jednorazowe, które wyciekło z medalionu.
— ZAKLĘCIE ŁĄCZĄCE WYCIEKŁO Z MEDALIONU? – uniósł głos, niezwykle zbulwersowany Monroe. W jego oczach kąpała się zimna furia. – DLACZEGO NIC NIE POWIEDZIAŁAŚ?!
— Bo… myślałam, że wiesz –zaczęła naprędce tłumaczyć. –Przecież napisałeś do mnie… Na ramieniu Lupina…. Te runy…
Chłopak schował bezradnie twarz w dłoniach.
— Popełniasz te same błędy, wiesz? – wyjaśnił ze sztucznym spokojem. –Najpierw w poszukiwaniu medalionu, sama się go pozbyłaś, a teraz przez złą interpretacje cudzych intencji dopuściłaś do straty Zaklęcia Łączącego. Wiedziałaś chyba, że ono jest nam potrzebne? Jak teraz mamy się kontaktować? Cała nasza czwórka?
— Przepraszam… — mruknęła strapiona. – Ja… nie zdawałam sobie sprawy, że…
— Nie obchodzi cię wcale śmierć Jilly, prawda? Nie obchodzi cię to, co Trevor robi z nami wszystkimi? Nauczyłaś się zapobiegać zmiennokształtności, więc jesteś wolna, tak sobie myślisz, prawda? W ogóle nie liczysz się, co się stanie z…
— NIE! – krzyknęła rozpaczliwie. – Jilly była moją przyjaciółką. Najlepszą – szepnęła. Gorąca łza spłynęła jej po policzku. – Wszyscy jesteście. Ty, Tony, Prim… Nigdy bym was nie opuściła. Skończę zadanie. Musisz tylko pomóc mi uwolnić się od więzi z Evans. Wtedy dowiemy się, gdzie jest medalion i wykorzystamy zaklęcia… Zniszczymy Trevora i uwolnimy pozostałych. ON obiecał nam pomóc.
— Nie bądź głupia – warknął. – Czarnego Pana nie obchodzą nasze problemy. Nigdy nie dołączyłbym do Śmierciożerców, gdybym nie wiedział, że to ostatnia szansa na ratunek. Wiesz, że mam proces, prawda? Ministerstwo tylko czeka, aż kilkanaście mugoli z tamtej nocy odzyska zmysły, żeby mogli mnie pogrążyć. Już grzeją dla mnie celę, Jo. Dementorzy na mnie czekają.
— Nie trafisz do Azkabanu.
 — Azkaban? – parsknął. – To najlepsze, co może mnie spotkać. Jestem podejrzany o utworzenie Patronatu. To grozi pocałunkiem dementora.
—Nie skażą się na wyssanie duszy! – podniosła głos, który potoczył się echem po pustym pomieszczeniu. Pozostawało kwestią czasu, aż ktoś ich tu znajdzie.
— Dobrze wiesz, Jo, że te zaklęcia są moją ostatnią nadzieją –  rzekł bez ogródek. – Nie mam alibi, przynajmniej nie w ich mniemaniu. Osoby, które mogą za mnie poręczyć albo już na mnie czekają w psychiatryku czy w  Azkabanie,  albo mają tam rodzinę –  wskazał na nią głową – albo nie żyją. Według nich jestem wariatem, który zabił własną siostrę.
— Nie zabiłeś Jilly! – podniosła głos, jakby chciała sama się w tym utwierdzić. –Twój ojciec to zrobił.
— Wiem – westchnął ciężko. – Ale… Musisz zrozumieć, J, że nie mogę już na tobie polegać… Jesteś moim człowiekiem – zawsze będziesz, ale… chcę zdobyć ten medalion sam, w porządku? Wyduszę to z Lily Evans. Nie masz wystarczającej odwagi, żeby nakłonić ją do współpracy.
— Przecież nie mogę jej zaatakować! – rozzłościła się Ślizgonka. – To moja misja! To ja mam zdobyć ten medalion! Od początku tak było i świetnie dawałam sobie radę!  Mogę to zrobić. Udało mi się, rozumiesz? Wiem, gdzie on jest – szepnęła. – Widziałam ten pokój milion razy w głowie Evans i Pottera. Tylko… co mi daje jego dokładny wygląd, skoro nie znam jego położenia?
— Nie pytam cię o zdanie – odpowiedział szorstko. – Nie obchodzi mnie, co udało ci się osiągnąć. Lily Evans sama mi go da.
Zapanowało milczenie. Jo głośno przełknęła ślinę. W sytuacjach, gdy jej towarzysz był tak stanowczy, nikt, nawet tak pewna siebie osoba jak ona, nie miał odwagi mu się sprzeciwić. Dziewczyna całym sercem pragnęła dokończyć swoje zadanie… Czarny Pan sam jej je powierzył. Powiedział, że tylko ona może to zrobić. Że jako osoba w pewnej mierze z Lily spokrewniona, potrafi najlepiej postawić się w jej sytuacji. Zrozumieć psychikę Evansówny, której znajomość jest wbrew pozorom bardzo im potrzebna, jeśli chcą doprowadzić swój plan do końca. Isaac również o tym wiedział, a więc na pewno nie zamierzał wyrządzić Lily żadnej krzywdy, ale… może wcale nie postara się o zerwanie telepatycznej więzi pomiędzy nią a Jo, bo uznana to za… przydatną umiejętność? Co wtedy?
Jeśli nie przerwie działania Zaklęcia Łączego teraz, mogą rozwinąć się następna studia – przekazywanie zdolności, talentów, pragnień i to w obie strony! Nie mogła do tego dopuścić. W jej głowie pomału kiełkował się zalążek intrygi. Nie obchodziła jej w tej chwili wielkość ceny, którą poniesie, realizując swój plan.
Chłopak uśmiechnął się smutno i już odwracał się na pięcie, by wyjść, gdy…
— Poczekaj! – zatrzymała go. Jej głos nie był już tak drżący. – Zapominasz o czymś. Jeśli tkniesz moją siostrzyczkę, która aktualnie najwyraźniej jest Panią Medalionu, zaklęcia obrócą się przeciwko nam.
— Nie mam zamiaru nic jej robić – odparł, na pozór łagodnie.  Roześmiała się. Wszystko szło zupełnie, jak zaplanowała.
— Przecież ty jesteś tym złym – zauważyła. — A ja złudnie milutką. I, nie obraź się, ale śmiem twierdzić, że skoro mi się nie udało, to tobie tym bardziej.
— Źle do tego podeszłaś – podsumował. –Wiesz, być może, gdybyś nie spanikowała, po tym jak Snape powiedział ci, że medalion… no, jest przedmiotem, którego szukamy, udałoby ci się. Przyznaję to. Ale… W obecnej sytuacji, kiedy ty kompletnie się już poddałaś i zminimalizowałaś swoje działanie do przerwania Zaklęcia Łączącego…
— Bo to nasz priorytet!
— …już na nic się nie zdasz. A ja – roześmiał się lekko – obserwowałam was… twoje poczynania i życie Lily Evans od dłuższego czasu i wiem, gdzie uderzyć. Mamy kogoś z jej przyjaciół po swojej stronie.
Oczy Jo rozszerzyły się i zaczęły błyszczeć jak dwa, niebieskie monety. Ktoś z nich jest po ich stronie? Ale… To chyba najbardziej niesłychana historia, jaką Isaac kiedykolwiek jej opowiedział. Paczka Gryfonów z szóstego roku idealnie się dobrała, każdy z nich miał w gruncie rzeczy identyczne przekonania i poglądy, a to, że któreś z nich sprzymierzyło się z bandą, w której siedzieli Jo i Isaac (generalnie nie miała pojęcia, jak powinni się nazywać, ale chyba najdogodniej powiedzieć, że to grupka przyszłych Śmierciożerców)… nie, to nie jest możliwe. Wrodzona ciekawość dała jej się we znaki.
— Co ty pleciesz, Monroe? – spytała. – Mają pośród siebie zdrajcę? Który pomaga nam?
— Pomoże – poprawił ją Isaac. – Na pewno pomoże, jak dobrze to rozegramy. Ba, zdaję mi się, że potencjalnych zdrajców wśród nich jest naprawdę całkiem sporo.
— Kto? – wyrwało jej się. Isaac uśmiechnął się tajemniczo. Jeśli naprawdę łudziła się, że po tym jak trochę na siebie pokrzyczeli, ten zdradzi jej swoją najnowszą tajemnicę, to musiała doznać wielkiego zawodu.
A potem… Jego już nie było, a Jo ocknęła się, leżąc na stołku w bibliotece. Zupełnie jakby cała jego wizyta była zwykłym snem…

♦♦♦
Że co?! - Lily podniosła się na równe nogi. W porównaniu do zaciekawienia i niedowierzania Jo w listopadzie, o mało nie padła na serce, kiedy Isaac oświadczył, że wśród Gryfonów jest zdrajca. – Że kto?!
Isaac uśmiechnął się do niej spokojnie.
— Nie domyślasz się?
— Mówisz o Mary? – zmarszczyła czoło. – No cóż, po niej można się tego spodziewać, ale przecież cały zeszły semestr przesiedziała we Francji i nie mogła udzielić wam żadnych aktualnych informacji… Chociaż… z nią to nigdy nic nie wiadomo…
— Nie mówię o Mary – uśmiechnął się lekko Isaac. – Ale o jej kuzynce.
Lily otworzyła oczy jeszcze szerzej.
— O BREE? O ALICJI? O TWOJEJ SIOSTRZE?
— Nie – wywrócił oczami. – O Marlenie McKinnon.
Tego było już dla Lily za wiele. Straciła równowagę w nogach i upadła jak długa, tuż pod stolik Shelby. Kręciło jej się w głowie, a krew szumiała w uszach, ale omdlenie wyjątkowo nie przyszło jej z taką łatwością jak zwykle.
Marley…
Najbardziej roztropna z jej koleżanek, najbardziej lojalna, neutralna i zrównoważona. To z Marley Lily przyjaźniła się najdłużej – z nią i  z Mary, jeśli musiała być perfekcyjnie szczera – i chociaż w tym semestrze ich kontakty nieco się pogorszyły, bo Marley dopadły demony przeszłości, przyszłości i teraźniejszości, to nie był jeszcze powód… to nie usprawiedliwiało jej przed…
— Zanim zaczniesz przeklinać ją na niebo i ziemię, daj mi skończyć, dobrze? – poprosił cierpliwie Isaac. – Nazwanie jej „zdrajcą” jest w dużej mierze niesprawiedliwe, bo nie była ona do końca świadoma tego, że mi pomaga. Wręcz przeciwnie – roześmiał się. – Uważała mnie za swojego dobroczyńcę, za swojego bohatera… Myślała, że ją uratowałem, podczas gdy ja jedynie… wyciągnąłem od niej parę ciekawych informacji.
Lily wstała z podłogi i rozdziawiła usta. Jak przez mgłę przypomniała sobie, że faktycznie, Marlena tuż przed ferią świąteczną przyznała się, że poznała i rozmawiała kilka razy z Isaakiem, ale… ale nie mogła przypomnieć sobie, o co w tym chodziło.
Uważała mnie za swojego bohatera…
A kiedy ona w ogóle potrzebowała ratunku?
— Czy zapomniałaś już, Lily, co takiego przytrafiło się twojej przyjaciółce Marlenie w zeszłym semestrze? Przecież wszyscy żyliście tą tragedią – ona, ty, wasza pielęgniarka, i ten jej biedny, były chłopak… jak mu tam? Remus?
Lily rozdziawiła usta.
— Słodki Merlinie – uderzyła się otwartą dłonią w czoło. – No jasne! Jak mogłam o tym zapomnieć… jak mogłam być taka głupia!
Tuż po meczu Quidditcha we wrześniu, po tym, jak Severus ostrzegł Lily przed Jo, ale jeszcze przed tym, jak Prewettówna zorientowała się, że wysłała w liście do Lily swój Medalion Rodowy, Marlena i Lily odbyły rozmowę w łazience, którą podsłuchał Remus.
Marlena podejrzewała u siebie likantropię, bo na jej ciele pojawiły się dziwne znaki, poza tym w pierwsza noc szóstej klasy natknęła się na Remusa, i zaczynała tracić nad sobą panowanie… ale ten temat strasznie szybko wyparował, a Marley powiedziała, że była jedynie chora i nic jej nie dolega.
Czy oby faktycznie?
Isaac okazał się jej bohaterem… jej dobrończyńcą.
— Marlena została zmiennokształtną – wyszeptała. Isaac pokiwał głową. – O mój Boże…
— To było niesamowite, nie uważasz? Kiedy spotkałem Marlenę McKinnon po raz pierwszy, natychmiast zorientowałem się, co jej dolega. Wiedziałem, że Jo nawaliła na całej linii, medalion zaczął wyciekać i cały nasz plan diabli wzięli. Na początku obawiałem się, że Marlena oberwała zaklęciem jednorazowym – klątwą Patronatu – które wyciekło z medalionu. Ale to nie miało sensu. Nie mogła nią zostać, bo nasz patronat zamknięto, a nie wystarczy oberwać zaklęciem, żeby automatycznie stać się Zmiennym – trzeba być jeszcze mianowanym. Mój ojciec gnił w Azkabanie i nie mógł tego zrobić. Pod jego nieobecność ja przejąłem część obowiązków Patrona, i teoretycznie mógłbym ją mianować, ale nie przypominałem sobie, żebym coś podobnego dokonał – uśmiechnął się łobuzersko.
Lily zamrugała bez zrozumienia i ruchem ręki poprosiła, żeby kontynuował:
 – Przypadek Marleny otworzył mi oczy. Ktoś depta nam po piętach.
— Mówiłeś to już.
— Ale dopiero niedawno mnie olśniło – po tym, jak długo omawiałem cały rozwój wypadków z moją kuzynką, Luthien (Jo ziewnęła). Marlena wcale nie oberwała zaklęciem jednorazowym. Ona została członkinią innego Patronatu.
Ta rewelacja była nowością i dla Jo, która zakrztusiła się herbatniczkiem pani Shelby i ogarnęła Isaaka zszokowanym spojrzeniem.
Gdzie?! — pisnęła. – Czy drugi Patron krąży po Hogwarcie?!
Kiedy?! – dodała Lily. – Chyba nie w pierwszą noc roku szkolnego.
Isaac pokiwał głową z melancholijnym uśmiechem.
— To niezła zagadka, nie uważacie? Wydaje mi się, że pierwsza noc tego roku szkolnego to jedyny termin, który możemy brać pod uwagę. A co do osoby drugiego Patrona… To wydaje mi się, że jest to ta sama osoba, która podmieniła medalion Jo, który kupiła na rynku w Leningradzie z oryginalnym Medalionem Prewettów.
— I ta sama, która zamknęła gdzieś Tony’ego – dopowiedziała Jo.
Isaac potaknął.
— No, no, Isaac… przyznam, że najlepsze zostawiłeś na koniec – pokiwała z uznaniem Prewett. – Jak zawsze zachowałeś klasę… — przejechała otwartą dłonią po twarzy. – Drugi Patron.. To nie może być prawda…
Isaac nie wdawał się w dalsze dyskusje, co do autentyczności swoich teorii, a jedynie zerknął na zegarek i uśmiechnął się z trudem.
— Powinniśmy się już zbierać, Jo, jeśli chcemy, żeby Lily zdążyła na lekcje. Powiedz jej tylko o animagii, i chyba zamkniemy całą sprawę.
Lily zamrugała.
— No więc Lily – zaczęła uroczyście Jo. – Musisz poćwiczyć animagię.
Co?
— Animagia jest przeciwieństwem zmiennokształtności. To ty decydujesz czy zamieniasz się w zwierzę, czy nie. U zmiennokształntego przemiana następuje nie z jego woli, lecz z woli Patrona. Jeśli nauczysz się panować nad animagią, to nauczysz się także panowania nad zmiennokształtnością. To jest właśnie wielka tajemnica moja i Isaaka, dzięki której do tej pory zachowaliśmy zdrowie umysłowe.
Lily rozdziawiła usta z niedowierzania.
— Chcesz żebym uczyła się animagii? Na litość boską, Jo, przecież wiesz jaką jestem nogą z transmutacji! A poza tym – spojrzała z przestrachem na Isaaka – ponoć jestem w Patronacie tylko na chwilę… aż otworzymy medalion w następną pełnię. Prawda?
Isaac uśmiechnął się enigmatycznie, ale nic nie odpowiedział.
—Załatwisz to raz dwa, Evans. Poćwiczysz profilaktycznie – prychnęła Jo. – Tylko kilka podstaw. Chciałabym zobaczyć cię jako wściekłą, małą, zmiennokształtną wiewiórę.



♦♦♦
Po tym jak pierwsze emocje opadły, Lily bardzo ciężko było obwiniać Isaaka i Jo. Wyrządzili oni niewątpliwie wiele złego, uprowadzili ją bez jej zgody do Francji i przemienili w zmiennokształtną, co czyniło z niej w jakiś zakręcony sposób niewolnicą Isaaka, i poza tym z pewności dostarczyli jej wystarczającą ilość powodu do wściekania się. Jednak w tym wszystkim zachowali olbrzymią klasę, a to doszczętnie dewastowało ich wizerunek czarnych charakterów. W końcu jacy antagoniści opiekowaliby się Lily tak troskliwie po przemianie i tak nad nią nadskakiwali („Boli cię coś jeszcze? Jak chcesz to dam ci w Hogwarcie Eliksir Wzmacniający, on naprawdę działa… może chcesz zatrzymać tę kurtkę? Przynieść ci coś z kuchni? Ojej, Lily na pewno niczego jeszcze nie potrzebujesz?”), w dodatku odprowadzili prosto pod drzwi dormitorium i to – ku zdumieniu chyba wszystkich – w samą porę? 
— Możesz do mnie pisać, jakbyś miała jakieś wątpliwości – powiedział jeszcze Isaac do Lily. – Jo da ci na mnie namiary, prawda, Jo?
— Isaac, nie bądź taki wstydliwy – odparła tamta przekornie. – Daj dziewczynie swój adres, a nie wysługujesz się mną.
Lily zaśmiała się grzecznie. Właściwie to wątpiła, że kiedykolwiek napisze do Isaaka, nieważne, jak fatalnie i nerwowo by się czuła – a musiała przyznać, że po zabiegach dwójki jej znajomych oraz herbatce Shelby nie dokuczało jej nic prócz zmęczenia po nieprzespanej nocy.
— Nie musisz się o mnie martwić – powiedziała po prostu. – Czy jest możliwość, że cofniemy się w czasie jeszcze na kilka godzin, żebym mogła się wyspać?
Isaac spojrzał na nią ze współczuciem.
— Zsynchronizowalibyśmy się, niestety… Faktycznie niefortunnie się to złożyło… musisz być wypompowana po całej nocy pełnej wrażeń.
— Wypiję kawę – zdecydowała Lily, machając ręką. – Przed egzaminem z transmutacji spałam o wiele mniej, więc przeżyje i to.
— Co do tego sprawdzianu, o którym myślałaś – wtrąciła się Jo. – Na twojej transmutacji ja mam runy. Mogę wysłać ci telepatycznie odpowiedzi.
Lily pokręciła głową.
— Już nigdy nie będę wykorzystywać tego w taki sposób. Egzamin u McGonagall to był jednorazowy wyskok – uniosła ręce do góry, a Jo tylko zaśmiała się i puściła do niej oczko.
Towarzystwo zamilkło. Nastał jeden z tych pełnych napięcia momentów, kiedy należy się pożegnać, ale nikt nie wie do końca, co powiedzieć ani jak się zachować. Relacje pomiędzy Lily a Isaakiem i Jo poprawiły się znacznie tej nocy, jednak w dalszym ciągu nie ufała im, ich intencjom i uprzejmościom, dlatego wolała zachować rozsądny dystans. Z Jo i tak zobaczy się pewnie dzisiejszego dnia kilka razy, więc pozostawała kwestia pożegnania Isaaka. Odwróciła się w jego kierunku i zdobyła na delikatny uśmiech, jednak gdy już miała życzyć mu powodzenia na rozprawie i wszystkiego dobrego, stało się coś, przez co natychmiast straciła rezon:
Drzwi do dormitorium numer dwa otworzyły się na oścież i wyleciała z nich ubrana przesadnie schludnie i wyprostowana przesadnie sztywno Bree Angelo.
Isaac wybałuszył oczy. Jo otworzyła usta jak ryba.
— Cześć, Lily! – rzuciła Bree całkiem sympatycznie. – Spóźnionego wszystkiego najlepszego! I cześć… wam też – kiwnęła głową do Jo i Isaaka, tak jak wita się osoby, których się nie zna. Jo zamknęła usta. – Powinnaś się pospieszyć, bo za pięć minut będzie dzwonek.
Puściła do niej oczko i w podskokach zbiegła ze schodów. Nie obróciła się już ani razu, chociaż Jo i Isaac odprowadzili ją spojrzeniem aż do samej dziury w portrecie. Isaac spojrzał na Jo, prawdziwie poruszony.
― No co? – wzruszyła ramionami Jo. – Mówiłam ci przecież, że Colette Angelo się tu panoszy.
— Zachowuje się tak jakby nas nie znała – zdziwił się i pokręcił głową. – To coś nowego.
— Powiecie wreszcie o co chodzi z wami i Bree? – przypomniała o sobie Lily. – U Shelby mówiliście coś o tym, że chce was pogrążyć.
— Mieliśmy z nią niemiły incydent w przeszłości – machnął ręką Isaac. – Myślę, że ona już wie o tym, co się stało i teraz nie będzie spuszczać cię z oka.
— Ona pomaga swojemu ojcu w jego szalonej inkwizycji – uzupełniła Jo, wywracając oczami. – Obydwoje mają niezły kompleks na punkcie supernaturalności, jeśli wiesz co mam na myśli…
— Ścigają  wszystkich, którzy ich zdaniem odbiegają od normy – dodał Isaac. – Mieszańce. Wampiry. Likantropy. Wile. Rusałki. Elfy. Półolbrzymy.
— Próbowała zwalczyć całą naszą grupkę – roześmiała się Jo. – I powiem ci, że prawie by jej się to udało, gdyby nie to, że Dean i Tony nieźle się na niej odegrali i poćwiczyli trochę zaklęcia opętujące..
— Co proszę? – powtórzyła Lily. Isaac wysłał Jo karcące spojrzenie i szepnął kilka słów, których Evansówna nie mogła dosłyszeć. Jo machnęła ręką.
—To historia na inny dzień – podsumował Isaac, uśmiechając się na odchodne do Lily. – Póki co jej podchody nie powinny cię martwić, po prostu… uważaj, dobrze, Lily?
Nim Lily zdołała cokolwiek odpowiedzieć, zasalutował, co rozwiązało problem pożegnania, i zniknął za dziurą pod portretem, tak jakby był zwykłym, przeciętnym uczniem Hogwartu, który nie ma matki półelfki i ojca-socjopaty, usiłującego zamordować go, tak jak wcześniej jego siostrę. Tak jakby był taki jak Lily… przed jednym z największych zakrętów jej życia, wyznaczonych tej nocy, w rezerwacie elfickim w Alpach.
Dziewczyna uśmiechnęła się w duchu. Zerknęła na zegarek. Trzy minuty. Musiała spakować się, przebrać i dopaść klasę transmutacji, a i tak wątpiła, że zdąży na pierwszą godzinę. W końcu przeszła przez super-niebezpieczną tranformację i przetworzyła milion informacji wiedzy nadprogramowej w ciągu tej nocy, a za to należał się odpoczynek. Czy Skrzydło Szpitalne było już otwarte?
Zerknęła w stronę Jo.
— Wiesz co, Prewett? Jednak zmieniłam zdanie. Czuję się faaatalnie. Naprawdę pomogłoby, gdybyś przyniosła mi trochę kawy na mleku sojowym i ciastko morelowe. Och, i Eliksir Przeciwbólowy! I może trochę czasopism dla zwykłych, przeciętnych nastolatek.
_____________

17 komentarzy:

  1. Dawno nie komentowałam, ale wierzę, że zajęcie sobie miejsca mnie do tego zmobilizuje :D

    Martwa, ale jednak żywa...
    Moony ^.^

    OdpowiedzUsuń
  2. Rezerwuje sobie tą przestrzeń *-*

    OdpowiedzUsuń
  3. Hej,
    nigdy nie komentowałam żadnego bloga, ale dla ciebie zrobię wyjątek. Kiedy znalazłam twojego bloga od razu pochłonęłam go w całości i z niecierpliwością czekam na dalszy rozwój wydarzeń. Śmiało mogę powiedzieć, że jest to mój ulubiony blog o Jily & huncwotach, jeśli nie ze wszystkich powiązanych z Potterem. Urzekł mnie w nim cały wątek medalionu i to, że postacie są takie oryginalne i twoje. Już wczoraj przeczytałam ten rozdział, ale dopiero dziś mam czas na skomentowanie go. Od dawna się do tego zabierałam i w końcu się udało. Rozdział jest wspaniały, zresztą jak wszystkie. Dużo się wyjaśniło, ale i tak jest jeszcze milion pytań, na które nie mam odpowiedzi. Zastanawia mnie tylko czy Harry dalej będzie wybrańcem, bo skoro jest przepowiednia, że kres Voldemorta przyniesie siódemka niedorosłych, którzy wstąpili do patronatu? Wiem, że to takie zagmatwane, nie mam poprostu doświadczenia w pisaniu komentarzy, ale poprostu chciałam coś napisać. To tyle...

    ~ U.P.Z.K.C.N

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A jeszcze o samym rozdziale najlepsze sceny z Jily i tym jak Isaac, Jo i reszta zostali dołączeni do patronatu.
      Jeszcze raz ja:

      ~ U.P.Z.K.C.N

      Usuń
    2. Hej, kochana :*.
      Straaasznie się cieszę, że zrobiłaś dla mnie wyjątek i skomentowałaś, i że przeczytałaś wszystko, i że się spodobało <3. Nie masz pojęcia, jak bardzo poprawiłaś mi humor swoim komentarzem :D.
      Co do twojej wątpliwości... mimo kilku "nagięć" ten blog mimo wszystko zachowuje kanonowość (przynajmniej w tych najważniejszych kwestiach) i nikt nie odbierze Harry'emu chwały zgładzenia Voldka :D. Ale "niedorosły zmienny" będzie miał w tym swój udział, tyle mogę powiedzieć :D.
      Jeszcze raz dziękuję za komentarz i za lekturę ♥
      Trzymaj się :*
      Abigail

      Usuń
  4. OMG! Ten rozdział kompletnie zrąbał mi mózg... A miałam kończyć moją pracę mgr... Przepadło, nie napiszę dzisiaj już ani zdania, bo w głowie ciągle rozwalam na czynniki pierwsze całą tą historię! Aaaach!!! Normalna osoba by tego nie wymyśliła!
    W ogóle jakoś Jo w tym rozdziale obdarzyłam sympatią, taka słodka wariatka :) Ta cała sprawa z elfami, przepowiedniami... aż mi się włos zjeżył na karku. Na Lily spadło ciężkie jarzmo... Czy sprosta wyzwaniu? I jak ta akcja skacze, mamy niewinną zabawę urodzinową, love love love i nagle wszystko pryska jak bańka mydlana, to było brutalne!
    Właśnie... niesamowite jest to, że mimo wszystko trzymasz się w głównej mierze kanonu, jako tego wyznacznika dalszych wydarzeń. Ale jak to wszystko co się teraz dzieje będzie miało się z tym co w przyszłości spotka Harrego... Tylko ty to wiesz ;) Albo i jeszcze nie xD
    W każdym razie powodzenia i w dalszym tworzeniu ;)
    P.S. Coraz bliżej premiera PLL <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hahah :* Życzę powodzenia w analizowaniu całego plotu ;> Podziel się jakimiś teoriami, jeśli coś ci zaświta :D. Co racja, to racja - jak czasami składam do kupy, to co do tej pory zaplanowałam/wymyśliłam/napisałam, to zastanawiam się, czy oby wszystko na pewno ze mną okej xD.
      Trochę faktycznie zabolał ten upadek na ziemię... Lily jeszcze w kiecce, jeszcze przed paroma godzinami (eee... w tych samych ggodzinach?) bawiła się na swojej imprezie, a tu nagle - BUM! Witamy w swiecie Jo i Isaaka.
      Co do Harry'ego, kwesti przepowiedni to tutaj akurat sprawa jest peeewna, i właściwie to wszystko wyjaśni się dość szybko, bo Lily dość szybko pozna pełną treść tej przepowiedni o Siedmiorgu.
      Dziękuję ślicznie za komentarz <3.
      Masaaakra... mam taki wyschnięty mózg po finale zimowym, że teraz kupię wszytsko, co mi podstawią pod nos. Widziałam już promo, chyba Ali serio zaczyna już lekko bzikować... cudownie *_*.
      3maj się i powodzenia z pracą magisterską ;>
      Abby

      Usuń
  5. Ta historia coraz bardziej mi się podoba. Wszystko tak dobrze się ze sobą układa, więc pewnie musiałaś zaplanować to wcześniej, prawda?
    Najbardziej spodobał mi się wątek Jilly. Nie wiem, czemu, ale strasznie ją polubiłam. Tak po prostu i mam szczerą nadzieję, że jeszcze kiedyś się pojawi. Jo i Isaak tak pięknie snuli swoją opowieść. No i w końcu mamy jakieś choćby marne pojęcie o całej sprawie i o stawce o którą toczy się gra.
    Dobrze, czuję, że zaczynam pisać bez sensu, więc nie będę cię zanudzać, a powiem tylko, że czekam na kolejny rozdział.
    P.S. Jak ty potrafisz się zmotywować do pisania? Ja przez tydzień potrafię unikać klawiatury!
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Heeej :*.
      Tak, tak, tak, cała ta sprawa Jo i Isaaka zaplanowana była bardzo, bardoz dawno temu, właściwie to na samym początku opa, co - mam nadzieję - udało mi się udowodnić, wklejając tu moje stare sceny (nooo, może trochę podrasowane).
      Mogę chyba zdradzić, że Jilly jeszcze się pojawi - oczywiście w retrospekcjach, bo inaczej nie da rady :D. Cieszę się, że udało mis się coś rozjaśnić... pisząc obawiałam się strasznie, że tylko niechcący jeszcze bardziej namieszam xD.
      Kochana, ja klawiatury czasami unikam przez miesiąc... po prostu porzeba pisania zawsze jakoś mnie dopadnie i wtedy jestem w stanie napsiać w ciągu dnia 20 stron, nie robiąc nic innego :D. Dużo zależy od komentarzy, które dostaje, bo moja wena jest wprost proporcjonalna do ich ilości, dlatego zawsze, kiedy czytam następny, dostaje skrzydeł i kończę kolejny fragment <3. Dziękuję bardzo za twój komentarz, jak zwykle bardzo mi pomógł :D/
      Pozdrawiam,
      Abby :*

      Usuń
  6. Rozdział wyczesany w kosmos *.* Twoja koncepcja na napisanie tego opowiadania jest mega!! Czytając to opowiadanie wciągam się na maksa :3 Tyle intryg i nie jasności ciągle do odkrycia :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję bardzo <3. Cieszę się strasznie, że udało mi się ciebie zaciekawić ;*.

      Usuń
  7. Twoje opowiadanie, jest tak boskie i genialne, że czekanie na kolejny rozdział poprostu boli (': Dlatego czekam dalej cierpliwie, a jest to trudne po przeczytaniu spojlerów na kolejne rozdziały :D Życzę inwencji twórczej (:
    O.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za koma, przyśpieszył moje pisanie :*. Rozdzialik pisze się całkiem przyjemnie i myślę, że coś całkiem fajnego z tego może wyjść ;D.
      Pozdrawiam,
      Abby

      Usuń
  8. Weszłam na twojego bloga przypadkiem i jestem bardzo mile zaskoczona :) Świetnie piszesz. Masz lekkie pióro i fajnie się to czyta, tylko mój jedyny problem polega na tym, że teraz będę musiała przeczytać wszystkie twoje posty. Ajajaj. Módl się żebym tego nie zrobiła bo jak się już wciągnę to będę cię gnębić o jak najszybsze publikacje :D pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń

Autorka jest głodomorkiem, a akurat nie ma Danio w pobliżu. Chcesz ją dokarmić? Napisz komentarz! Wystarczy zwykłe: "przeczytałem" z anonima, a ona już ma dzienne zapotrzebowanie Witaminy K(omentarz).

Theme by Lydia Credits: X, X