„Furia – rzymski odpowiednik greckiej bogini zemsty, erynii. Wysłuchiwała skarg wnoszonych przez śmiertelników na zabójców i wymierzała sprawiedliwość tam, gdzie nie wymierzyła jej rodzinna wendetta. Ponieważ nie należało wymawiać jej imienia, nazywano ją również Łaskawą.”
Diana Jenkins,
chociaż nie ukończyła jeszcze nawet szkolenia na Aurora-kryminologa, mogła
pochwalić się już całkiem niezłym doświadczeniem zawodowym. Jeszcze za czasów
swojej edukacji w Hogwarcie udało jej się udowodnić rówieśnikom, że posiada dar
dedukcyjno-indukcyjnego rozumowania, że po nitce do kłębka potrafi przebić się
do samego serca danej zagadki, i wreszcie – że zaintrygowana jakąś tajemnicą,
musi doprowadzić ją do końca bez względu na konsekwencje. Jej koledzy i
koleżanki niekiedy najmowali ją do drobniejszych dochodzeń, takich jak
odnajdywanie skradzionych przedmiotów, identyfikowanie „anonimowych
wielbicieli” czy potwierdzanie podejrzeń o niewierności swoich szkolnych
sympatii. Podobne dochodzenia należały, oczywiście, do banalnych i niewyczerpujących
intelektualnie, ale mimo wszystko Diana mogła wiele się z nich wynieść –
chociażby zrozumieć, jak rozumują i w co wierzą ludzie, jak przewrotna bywała
ich natura, i jak łatwo można było dowiedzieć się ciekawych rzeczy, kiedy tylko
pomachało się przed nimi sakiewką z galeonami.
Po anegdocie Aleka o zwierzęciu Setha, sprawa rodziny
Potterów niczym nie różniła się od tych śmiesznych, hogwarckich błahostek.
Diana rozwiązała ją niemalże mechanicznie, opierając się na studiowaniu starych
akt i wciskaniu łapówek z rodzinnej mamony Traversów każdemu, kto mógł okazać
się pomocny. Bardzo szybko poskładała brakujące elementy w jedną, niemalże
spójną całość, choć z paroma ubytkami w tej złożonej układance. Nie była jednak
tak próżna i arogancka, żeby udawać, iż od początku do końca wszystko szło
pięknie i przyjemnie. Oczywiście, pomimo zastosowania prostych metod, w końcu
dochodziło do zawieszeń śledztwa, punktów, kiedy Diana nie wiedziała już, czy
podąża w prawidłowym kierunku czy też powinna cofnąć się z powrotem do Adama i
Ewy, a raczej – Setha i Deana.
Jednym, i to w dodatku najtrudniejszym, z takich momentów
zwątpień i wątpliwości podczas śledztwa, było ponowne badanie epizodu z
kotylionem. W badaniach i rekonesansie nad wydarzeniami tamtego wieczora
najbardziej paradoksalne były dwie rzeczy – po pierwsze, Di uczestniczyła w
imprezie i oprócz badającego, pełniła funkcję także i świadka; po drugie – to
właśnie za zbadanie tej sprawy otrzymała sporo pieniędzy od Octaviana Traversa.
Bagatelizowanie tej sprawy i pominięcie jej w śledztwie, tak jak kilka innych
niezrozumiałych momentów historii, było więc zupełnie niedopuszczalne.
Głowa Di przez kilka ostatnich dni wypełniła się pomysłami,
tropami i teoriami – poczuła się zainspirowana do odsłonięcia i uporządkowania
wszystkich kart tej historii, częściowo przez Aleka. Dawno nie czuła się tak
zachwycona i poruszona jakąś sprawą, i nie doświadczyła takiej zawodowej
satysfakcji. Wszystko to jednak wyparowywało i znikało, kiedy zmuszała się do
zastanowienia nad kotylionem. Z pewnych przyczyn noc ta wydawała jej się nazbyt
osobista i bliska sercu, aby doszukiwać się w niej podstępów, grozy i zbrodni.
Nadto wszystko, Di nie mogła wybaczyć sobie, że biorąc udział w tych
wydarzeniach, pozwoliła uśpić swoją detektywistyczną intuicję i nie przejrzała
kiełkującej zbrodni, zanim było za późno.
Teraz jednak, jak na
to patrzę, pomyślała na fotelu w salonie Potterów, to daleko temu do zorganizowanej zbrodni, którą można by było przeczuć
i wykryć. Zwykle zbrodnie w afekcie pozostawiają wiele więcej poszlak niż
zbrodnie zaplanowane, jednak zawsze o wiele ciężej się do tych poszlak dokopać.
Di w poszukiwaniu świadków opierała się głównie na słowach
swojej siostry, na słynnych zeznaniach Dorcas o Jesse’em van Weercie, i na oficjalnej
prasowej wersji wydarzeń po zamknięciu sprawy przez kryminologiczny zespół
Setha Pottera. Cedząc wszystkie słowa z dzienników i brukowców, i porównując
ten incydent do rzeczy wcześniej w śledztwie odkrytych, zidentyfikowanie May
jako zabójczyni Calliope – oraz Setha jako zabójcę samego Deana – przyszło dość
prędko. Mimo to dalsza część dochodzenia nie przypominała już w niczym
dziecięcej igraszki – zeznania różnych świadków stały ze sobą w sprzeczności,
brakowało płynności w następujących ze sobą zdarzeniach, nie mogła też do końca
zrozumieć, kto dostał się niezaproszony na kotylion i przyłożył kolejny palec
do tej tragedii. Wszystko to, co Di pamiętała i uważała za jasne i oczywiste, w
zderzeniu z świeżo odkrytą prawdą utraciło swój sens, a im dłużej analizowała
kolejne scenariusze zdarzeń, tym bardziej wątpiła w nawet najbardziej
podstawowe informacje.
Liczyła na to, że Seth Potter w swoim maratonie zeznań,
rzuci cień jaśniejszego światła na tę noc i pomoże Dianie przedstawić Traversom
dość klarowną i spójną ostateczną wersję zdarzeń.
— Emmelina mówiła mi, że widziała pana rozmawiającego na
kotylionie z May, Deanem oraz panią Chamberlain – zaczęła ostrożnie. Pani
Potter wzdrygnęła się na dźwięk nazwiska „Chamberlain”, tak jakby Diana
powiedziała „Voldemort” albo „ślimaki ogrodowe”. – Czy to był jej pomysł, żeby
odesłać May do Wenecji, na dwór van Weertów?
Seth kiwnął głową. Wyglądał na bardzo zmęczonego już tymi
spytkami.
— Jak już wspomniałem, przez te wszystkie lata Stephanie
Chamberlain była jedyną osobą, z którą mogłem porozmawiać o swojej sytuacji i
której mogłem się pożalić. Całe szczęście, że wtedy mieliśmy jeszcze dobre
kontakty ze szwagrostwem, James i Dorian się lubili, a van Weertowie trzymali
Jennę u siebie. Gdyby to wydarzyło się teraz, to byłoby zupełnie inaczej. W
każdym razie, nie był to pomysł wzięty znikąd – May prędzej czy później
wylądowałaby we Włoszech, oczywiście, gdyby sprawy potoczyły się tak, jak wtedy
przewidywałem.
1974
Diana podczas
swojego śledztwa przekonała się doskonale, jak wiele skrywał za uszami jej
przełożony – ale mimo to wcale nie utraciła szacunku do jego pracy, jako do
kryminologa. Sethowi mogła wiele zarzucić, mogła nazwać go hipokrytą i kłamcą,
a nawet, gdyby doszło do ostateczności, zgłosić do Croucha i oskarżyć o
zbrodnie najwyższego wymiaru kary, a w dodatku poprzeć to wszystko zgromadzonym
przez siebie, całkiem imponującym i rzeczowym materiałem dowodowym. Mogła na
podstawie swoich badań skłonić Towarzystwo Magów do odebrania mu odznaczeń
stróża prawa i zniszczyć doszczętnie całą wspaniałą reputację obrońcy
niewinnych. Mogła pogrążyć go o wiele bardziej niż teraz, nie tylko przed żoną
i przed synem, ale przed ludźmi, którzy zostali przez niego oszukani.
Mogła zrobić to wszystko i czuła, że tak właśnie należało
postąpić; ale mimo wszystko, nie chciała tego. Seth zasłużył na uznanie
zawodowe, nawet jeśli nie działał bezinteresownie i nadużywał swojej posady,
aby ukryć własne przewinienia. Swoje zbrodnie i nadużycia Seth ukrył wybitnie,
usuwając niemalże wszystkie poszlaki. Di wolała nawet nie myśleć o tym, o ile
trudniejsza byłaby jego sprawa, gdyby kilka miesięcy wcześniej zakopanych
dowodów nie wskrzesił Dean Walker, i przeciwnicy Zakonu. Seth nie był może
wzorem do naśladowania ani uosobieniem honoru, ale zasługiwał na szacunek
zawodowy, dla jego intelektu, bystrości i sprytu.
Umiejętności detektywistyczne Seth przelał nie tylko na cele
niegodziwe i interesowne. Diana wybadała sprawę na tyle, że dostrzegła starania
Pottera w naprawieniu własnych błędów – zrozumiała, że pobłądził on w życiu nie
raz, ale posiadał dość rozumu, aby umieć naprostować sytuację. Pośrednio można
było obwiniać go za śmierć Calliope Meadowes, za obłęd May, i za rzeź mugoli
dokonaną przez Deana. Równocześnie trzeba było przyznać, że gdyby nie działania
Setha, ta sytuacja rozpędziłaby się jeszcze bardziej i zebrała żniwo jeszcze
krwawsze. Od początku do końca subtelnie kontrolował on May i próbował uspokoić
nastroje swojego pierworodnego – i chociaż nie zebrał w sobie dość odwagi, by przyznać
się do błędów z przeszłości, na pewno nie był zupełnym tchórzem – i udowodnił
to w specyficzny sposób.
Nietrudno wyobrazić sobie, co czuł Seth, kiedy po raz
pierwszy zobaczył swojego pierworodnego syna trzymającego się za rękę z May.
Strach dopadł go z pewnością – i to nie tylko o siebie samego i o to, że
nadciąga dzień prawdy; ale w dużej mierze również o swoją córkę, która mogła
nie uporać się z wiadomością, że jej pierwsza miłość jest kazirodcza. Na drugim
planie odczuwał również niepokój – detektywistyczna intuicja pewnie krzyczała w
jego głowie za każdym razem, gdy przypominał sobie pusty, stalowy błysk w
oczach Deana – oczach kryminalisty. Być może czuł też niesmak albo troskę, albo
zmartwienie, albo panikę. Może był bliski szaleństwa, tak samo jak May, i tak
samo jak Dean, i być może cierpiał równie dotkliwie jak oni wszyscy.
Dianie wydawało się, że Seth ponad dwa lata temu, kiedy
doszło do wszystkich tych tragicznych zdarzeń, był bliski powiedzenia swojej
żonie prawdy. Być może zabrakło mu odwagi, a być może doświadczenie zawodowe
nakazywało mu rozegrać wszystko jak najsubtelniej i najdelikatniej, aby
zapobiec skandalowi. Z perspektywy czasu ciężko było ocenić, czy miał on rację
i faktycznie zminimalizował liczbę ofiar, czy też pomylił się fatalnie, i to on
ponosił największą odpowiedzialność ze wszystkich.
Kiedy wakacje dobiegły końca, a Seth nie mógł kontrolować na
własną rękę Deana i May, prawdopodobnie usiłował nakłonić Jamesa, aby miał na
nich oko. Jeśli Diana nie myliła się w sądach i jeśli dobrze pamiętała swój
siódmy rok w Hogwarcie, to James z tamtych czasów prawie na pewno
zbagatelizował sytuację. Możliwe, że Seth szukał pomocy u osób
odpowiedzialniejszych – prawdopodobnie u Doriana Chamberlaina, albo u Mary
McDonald. Diana pamiętała, że oni oboje kręcili się wokół May tamtego roku, i
że już wtedy zdawało jej się to przynajmniej podejrzane.
Hogwart w siedemdziesiątym czwartym wyglądał zupełnie
inaczej niż obecnie. Wojna nie nabrała wtedy jeszcze takiego rozpędu,
śmiercionośna atmosfera dopiero zbierała się nad zamkiem, niczym bielutkie,
puszyste chmury, które dopiero miały sczernieć i wyrzucić z siebie ulewę
czerwonego deszczu.
Diana była w klasie absolwenckiej i trzymała się blisko z
Allie Rowle, Bertą Jorkins oraz z Dorcas, bo kiedy przyjaźniło się z Bertą,
dostawało się drugą kuzynkę w pakiecie. Pamiętała, że one wszystkie bardzo
często naśmiewały się z May i jej
lunatycznego stylu bycia, i że nie zaprzestały tego nawet po tragedii na kotylionie.
Te myśli teraz sprawiały jej ból.
W siódmej klasie Di prezydentowa Pięknościom, co zaowocowało
chociażby tym, że to właśnie od jednej ze swoich podopiecznych, od Larissy
Richardson, dowiedziała się co nieco o May Potter. Lara przeżywała wówczas
okres fascynacji swoim kolegą z klasy, czyli właśnie Dorianem Chamberlainem, co
w wykonaniu Larissy oznaczało dosłownie, że śledziła go na każdym kroku i nie
dawała spokoju.
― Wiesz co, Di? – powiedziała do niej pewnego dnia w
grudniu, kiedy grupka Piękności siedziała na krużganku i dyskutowała o tym, kto
wygra wybory na nowego Ministra Magii (tak, za czasów Di Piękności zajmowały
się naprawdę takimi rzeczami!). –
Była dzisiaj wielka aferka na treningu Krukonów.
― Znowu śledziłaś Doriana, Lara? – roześmiała się Allie
Rowle, ale Diana szybko ją uciszyła. Osobiście nie ciekawiły jej ploteczki i
sensacje, które Larissie zapewne spędzały sen z powiek, ale kiedy przychodziło
do rozmów o Dorianie, słabo rozwinięty ośrodek obgadywania w mózgu Di zdawał
się rozrastać i palić do czerwoności. Już wtedy posiadała bowiem zmysł
kryminologa i wyczuwała nosem, że z Chamberlainami i Potterami jest coś nie w
porządku.
― Co się stało, Larrie? – zachęciła ją, trącając w ramię.
Siedzące obok nich Berta i Dorcas przerwały swoją rozmowę. Kątem oka Diana
odnotowała też, że od dysputy politycznej odcięła się mała Mary McDonald, wtedy
jeszcze prawie nieszkodliwa.
Oczy Larissy zabłyszczały jak zawsze, kiedy mogła popisać
się przed towarzystwem nową wiedzą z kręgów.
― Na trening przyszedł James Potter – zaczęła, budując napięcie.
Allie zachichotała na widok Mary, której twarz przypomniała w tamtym momencie
rybę najeżkę. – I zaczął nadskakiwać do Doriana.
― James pokłócił się z Dorianem? – powtórzyła Mary,
najwyraźniej zdruzgotana, że żaden z nich jej o tym nie poinformował (Mary była wtedy niemalże słodziutka, pomyślała
z przekąsem Di).
― O kogo poszło? – zainteresowała się Berta. Spojrzała
niepewnie w stronę swojej kuzynki, która to najmniej ze wszystkich interesowała
się całą sytuacją. – Hej, Cassie?
Dorcas potaknęła.
― Jak nazywa się ta ruda dziewczyna, z którą mieszkasz? –
Mary wypuściła głośno całe zatrzymane w ustach powietrze. – Zdaje się, że James
ją lubi. A ona ponoć idzie z Dorianem na nasz Bal Przedgwiazdkowy.
― Na Bal Przedgwiazdkowo-Chanukowy – poprawiła ją Larissa,
która jako jedna z organizatorek zabawy postanowiła wprowadzić ze względu na
Chamberlainów pewną równość kulturową. – I Dorian nigdzie nie idzie z Lily
Evans.
― A James jej nie lubi – dopowiedziała Mary. Dorcas
roześmiała się cichutko. – Oni się bardzo
nie lubią.
― Dobra, Lara, skoro nie chodzi o nią, to o kogo? –
zniecierpliwiła się Diana, która od początku wątpiła, że Dorian i James mogliby
pokłócić się o jakąś dziewczynę – zdawali się być tak bardzo ponad takie
głupoty, jak ona i Berta (I po raz kolejny,
patrząc przez pryzmat czasu, nie mogę uwierzyć, jak bardzo wszystko się
zmieniło, pomyślała, wspominając tę rozmowę u Potterów).
Larissa zrobiła tajemniczą minę. Niedbale strzepnęła ze
swojego ramienia sopelki szronu i poprawiła nauszniki na swoich wilgotnych,
ciemnych włosach.
― James miał pretensje do Doriana za to, że wyrzucił
pojebaną-May z reprezentacji Krukonów.
Diana zmarszczyła brwi.
― Dlaczego miał pretensje?
― Dobre pytanie, co nie? – prychnęła Larissa. – Odbija mu
chyba tak, jak May. Dorian nie chciał jej wyrzucać i powiedział mi, że nie
zrobiłby tego, gdyby ona nie przyczołgała swojego pojebanego-Deana na ostatni
trening.
Pseudonimy pojebana-May i pojebany-Dean przyjęły się w
Pięknościach bardzo dobrze, zaraz po tym jak określiła ich tak Alicja. Panna
Rowle, jak miała w zwyczaju w zetknięciu z chłopakiem dość atrakcyjnym, kiedy
tylko po raz pierwszy ujrzała Deana Walkera (a miało to miejsce na początku
roku szkolnego, kiedy odwiedził on May Potter w Hogwarcie), postanowiła
spróbować u niego swoich sił. Dean nie tylko okrutnie ją odrzucił, ale też
upokorzył i nabił kilka guzów. Doszła ona wówczas do wnioku, że chłopak dopiero
co uznany przez nią za bożyszcze, w gruncie rzeczy jest nieźle pojebany; a May,
która mu się spodobała i która była z nim pomimo tak brutalnego usposobienia,
sama też musiała stać się nieźle pojebana. Po wprowadzeniu pseudonimów
pojebana-May i pojebany-Dean, Alicja, Di i Berta zdecydowały się wyrzucić
panienkę Potter z Piękności, a swoją decyzję wytłumaczyły „brakiem klasy”, bo
brzmiało to o wiele lepiej niż „pojebanie”.
― Pojebani-państwo pojawili się na treningu? – zachłysnęła
się powietrzem Berta. – I co… nadskakiwali Dorianowi?
― Dean wygłosił kilka antysemickich uwag – odpowiedziała
Larissa. – Bardzo się czepiał – co w sumie trochę dziwne – raczej strony van
Weertów, a z tego co wiem, to oni nie są Żydami…
― Czy James jest Żydem, Mary? – wtrąciła się Berta. Mary
pokręciła głową, ale chłonęła tę historię z nie mniejszą pasją niż inni.
― Czyli Dean krytykował rodzinę May? – wzdrygnęła się. – To
znaczy… skoro chodziło mu o panią Chamberlain… a May…May nic nie?
― Nie – pokręciła głową Lara. – Nie wiedziałam dokładnie, o
czym oni rozmawiają, ale Dean rzucał jakieś aluzje, a May mu potakiwała – a
Dorian się bardzo wkurzył. Chodziło chyba o to, że jego matka została wyzwana
od dziwki. Potem Luis Hayes przekonał Doriana, żeby rozpoczęli wreszcie grę,
ale Dean nie ustępował, uprzykrzał trening, a kiedy Dorian prosił pojebaną-May,
żeby wyprosiła swojego kochasia, ta protestowała i mówiła, że jest tak samo w
tej drużynie, jak on.
Diana uniosła dłoń do góry, mrużąc oczy i najwyraźniej
myśląc nad czymś intensywnie.
― Dean wyzwał matkę Doriana i ciotkę May, a ona mu
potakiwała? – wydukała.
Lara wzruszyła ramionami.
― Przecież mówiłam, że jest pojebana! Jestem ciekawa, czy
ona z nim przyjedzie na swój debiut na kotylionie… może być zabawnie, co nie,
Cassie?
Dorcas prychnęła głośno.
― Osobiście ich stamtąd wyproszę, jeśli się pojawią.
Niespecjalnie zależy mi na tym, żeby przyjechali Potterowie. A co do van
Weertów… - zachichotała wymownie i
puściła oczko w stronie Mary. – Moja matka nie chce ich zaprosić, ale myślę, że
da się to ustawić tak, aby tak wielki triumf nie ominął Sereny, co nie, Mary?
Mary długo nie odpowiadała, zupełnie jakby nie dosłyszała
zaczepki Dorcas, zaczepki, którą podchwyciłaby w każdych innych
okolicznościach. Zerknęła niepewnie na Dianę, a potem na Alicję i Larissę.
Potem przeniosła wzrok na pozostałe, mniej popularne koleżanki. Jej wzrok był
spłoszony, jak przerażonej owieczki, która zgubiła się w drodze do zagrody.
― Ja… ja muszę iść – wydukała, nieśmiało odwracając się o
dziewięćdziesiąt stopni. Z przejęcia o mało nie wywróciła się o własny obcas. –
Ja… ja muszę porozmawiać z Jamesem.
Zanim którakolwiek z dziewcząt zdążyła zadać kolejne
pytanie, Mary już wycofała się do załamania korytarza, i gwałtownie skręciła.
Diana w skupieniu wpatrywała się jak za ścianą znika jej zmartwiona twarz, jej
wyciągnięte dłonie, talia, szyja, stopy – i w końcu ostatnie rozwiane pukle
złotoblond włosów.
― Ona też jest nieźle jebnięta – parsknęła Larissa.
Diana uśmiechnęła się delikatnie.
― Może i masz rację, Larrie… ale zapamiętaj sobie: dojdzie
jeszcze do takiego układu, że to ona będzie rządzić tą szkołą, a nie my.
Dolina Godryka, 1977
― Nie mogę
udzielić wam dokładnej daty, ale Dean musiał w pewnym momencie zdradzić May
moją tajemnicę, a raczej – podwójną tajemnicę – kontynuował, po krótkiej
przerwie, Seth. – Jego pochodzenie i narodziny, chociaż dosyć haniebne dla
mojej reputacji, nie uważałem za wielkie zagrożenie. Moja noc z Ellistar miała
miejsce przecież jeszcze kiedy byłem kawalerem… ale inaczej sprawa się miała w
przypadku May, gdzie mogła wyjść na jaw nie tylko zdrada, ale także…
Jego głos, niby silne szarpnięcie podczas teleportacji,
wyciągnął Di z jej wyimaginowanego świata wprost do brutalnej i szarej
rzeczywistości. Momentalnie, ponownie miała dwadzieścia lat; znajdowała się
daleko od Hogwartu, w Dolinie Godryka; i siedziała naprzeciw kryminalisty, a
nie – grupki swoich koleżanek.
Dobrze pamiętała tą grudniową rozmowę na krużganku z
Pięknościami, i pamiętała, że swego czasu dziwne zachowanie May nie dawało jej
spokoju. Odkąd jednak zajmowała się sprawą kotylionu na zlecenie, i starała się zebrać jak najwięcej dowodów i
tropów, cała ta sprawa uciekła jej z głowy, podobnie jak wiele innych
wieloznacznych wspomnień.
Już wcześniej wspominała, że pomimo wielu win, Seth pozostał
wybitnym kryminologiem i przelał całe swoje zawodowe doświadczenie w śledzenie
poczynań córki i próby udaremnienia afer z jej udziałem. Nie tylko nakłonił on
do pomocy dzieciaki, czyli Mary i Doriana, ale wysłał sowy do wszystkich swoich
przyjaciół zamieszkujących Hogsmeade z prośbą o wsparcie. Dianie udało się
skontaktować z jednym z nich, emerytowanym pałkarzem Os z Wimbourne, ale nie
udzielił on żadnych przełomowych informacji.
- …zabójstwo – mruknęła, myślami błądząc zupełnie gdzie
indziej.
Po dwóch latach gdybań, nareszcie zrozumiała zachowanie
Deana, May i Doriana opisane przez Larissę. Wydawało jej się, że ta niewinna
rozmowa zmienia nieco spojrzenie na całą sprawę, wykraczając poza wiedzę nie
tylko Diany, ale może i samego Setha.
Zanim Seth zdołał zaprotestować temu niesprawiedliwemu
podsumowaniu historii Chloe van Weert, Diana weszła mu w słówko:
― Zdaję mi się, panie Potter, że Dean sam nie zdawał sobie
sprawy… z podwójnego charakteru tajemnicy.
Belle skrzyżowała ręce na piersi, zręcznie unikając
spojrzenia swojego męża. Diana kontynuowała niezłomnie:
― Kiedy to wszystko miało miejsce, byłam w ostatniej klasie
w Hogwarcie – odrzekła Di. – I tak się akurat złożyło, że miałam okienko…
osobę, która stanowiła wgląd w to, co działo się w życiu May. Dean był
pasożytem, który żerował w jej poczuciu tożsamości. Nie tylko stosował
legilimencję, ale – co chyba grało większą rolę – wykorzystywał czyste uczucie
dziewczyny, która po raz pierwszy się zakochała. Nie sądzę, żeby chciał utracić
ten wpływ, oznajmiając, że oboje są pana bękartami.
Seth zastanowił się nad tym przez chwilę.
― May za jego sprawą miała o mnie potworne zdanie. O mnie i
o…
― O pani Chamberlain, czyż nie? – Spotykając się z
potwierdzeniem, kontynuowała dalej: - Myślę, że postrzega pan tę sprawę zbyt
szeroko i wmawia pan sobie, że Dean rzucał wyśmienitymi argumentami i powalał
swoim rewolucyjnym rozumowaniem – wywróciła oczami – a ja nie sądzę, że May
było ciężko wtedy do czegoś przekonać. Zrobił z siebie syna marnotrawnego, a w
jego oczach wszyscy z rodziny May – z dalszej czy bliższej – byli ulepieni z
takiej samej gliny. May łatwiej było się od was odwrócić, kiedy myślała, że
jest jedynie przegarnięta, zaadoptowana, że naprawdę jej żyłach płynie krew
kogoś zupełnie od was odmiennego. Dean zepsułby cały misterny plan, gdyby
powiedział jej o panu i jej matce.
― Nie wiem, czy on nie wiedział, czy też czekał na
odpowiedni moment – zniecierpliwił się Seth. – Ale na pewno nie był
nieświadomy. Do tego… doszłoby i tak prędzej, czy później.
Belle prychnęła głośno. Diana uśmiechnęła się kpiąco.
― Albo –
powiedziała głośniej Diana – po prostu tak to sobie pan tłumaczy, żeby nie mieć
wyrzutów sumienia. Powinien pan przyznać, że nieco pan przesadził z tym
modyfikowaniem pamięci.
Seth roześmiał się pod nosem.
― Te pierwsze modyfikacje nie wyrządziły jej krzywdy.
― Tak, ale do czego doprowadziły? – upierała się Diana. –
Może gdyby pan nie zakładał z góry, że pana córka zrujnuje całą rodzinę… i
gdyby uświadomił jej pan, kim naprawdę był Dean Walker, to nic by się nie
stało… nikt by nie zginął…
― Myślę, że podobny rodzaj prawdy sam w sobie niesie śmierć.
Pani Potter wyszeptała pod nosem coś dosyć cenzuralnego.
Zanim Diana zdążyła rozpocząć drugą rundę nagonki i maratonu niewygodnych
pytań, oczy Setha ponownie zmętniły się, a jego myśli cofnęły się o kilka
miesięcy wstecz. Głos brzmiał na w pół przytomnie, ale dalej silnie i pewnie,
tak jak głos prokuratura w sądzie:
― Tak jak za każdym poprzednim razem, w sytuacjach
kryzysowych mogłem liczyć tylko na pomoc Stephanie. Opowiedziałem jej, co się
wydarzyło, i podzieliłem się obawami, co do kondycji psychicznej May. Kiedy się
z nią skontaktowałem, pamięć May była… ma się rozumieć… no, wyczyszczona. U nas
w domu nie wymawiono na głos imienia „Dean” i wiedziałem, że znajomi May – to
znaczy, te osoby, z którymi przyjaźniła się, zanim związała się z Deanem –
raczej też nie będą o niego wypytywać. Mimo wszystko, uważałem, że kotylion
może zanadto rozbudzić wyobraźnię, szczególnie że May zadebiutowałaby bez
partnera na oczach wielu swoich wścibskich znajomych z Hogwartu. Chciałem też
dokładnie sprawdzić rzeczy May, bo podejrzewałam ją o to, że przetrzymuje w
domu spore ilości narkotyków.
To Stephanie zaproponowała, żeby odesłać ją na – jak ona to
ujęła – odwyk – do swojej Jenny, do Włoch, na dwór van Weertów. Oficjalnie May
miałaby pomagać kuzynce w opiece nad chorym Jesse’em, a tak naprawdę pragnąłem,
żeby zbadali ją florenccy magomedycy, których Stephie rekomendowała. Planowałem
umieszczenie May w jakimś zakładzie, w szpitalu, na dłuższy okres, aby
wyleczyła swój umysł z dogłębnej legilimencji, z modyfikacji pamięci… z urazu,
jaki miała od urodzenia. Odłożyłem nawet pewną część złota z Gringotta na
leczenie w jednej z profesjonalnych klinik florenckich, a potem skłonny byłem
przepisać ją na stałe do Akademii Weneckiej i umieścić u van Weertów. Ufałem,
że zarówno Jenna, jak i – świętej pamięci – starszy Finn Chamberlain będą ją
pilnować, no i wątpiłem też, że Dean wpadnie na jej trop, jeśli schowam ją tak
daleko. Wydawało mi się, że nic nie może pójść nie tak. Stephie również
przekonywała mnie, że to co robię, jest najlepszym wyjściem z tej sytuacji.
Niestety… myliliśmy się.
Nie mam pojęcia, jakim cudem Dean Walker dowiedział się,
gdzie jest May, i jak odnalazł dom van Weertów. Wolę nie znać wymiaru jego
mocy, skoro udało mu się przełamać moje silne zaklęcie zapomnienia. W każdym
razie, kiedy zobaczyłem ich oboje na kotylionie, a dokładnie kiedy zobaczyłem
May i Jesse’ego, bo Dean podszył się pod niego dzięki Eliksirowi Wielosokowemu,
wiedziałem już, że tej sprawy nie będzie dało się załatwić bez rozlewu krwi.
1974
― Nie chcę jechać
do Jesse’ego i Jenny, mamo – marudziła May Potter przy stole, podczas
uroczystego, rodzinnego śniadania.
Działo się to w pierwszy dzień od powrotu podopiecznych
Potterów z Hogwartu, w salonie przystrojonym w tańczące figurki leprochaunów i
świecące, śnieżne kule. Tuż przy stole stała w całej swojej okazałości dorodna
choinka, wycięta na tę okazję z gaiku świerków w domowym ogrodzie. Z
zaczarowanego sufitu sypał biały, niematerialny śnieżek, który dematerializował
się z chwilą opadnięcia na ziemię.
Skrzatka Potterów, Vertonia, z okazji powrotu panny Mayie
oraz panicza Jamesa, i jego przyjaciela Syriusza, przygotowała wyjątkowo
smaczny posiłek. Puszyste racuchy polane pomarańczową marmoladą znikały z
talerzy w mgnieniu oka, a wyśmienita gorąca czekolada wypełniała już chyba
wszystkie kubki, które spoczywały w rodzinnym kredensie. Atmosfera świąteczna
roztaczała w powietrzu słodką, beztroską woń, która mogłaby przeniknąć do serc
i zadziałać niczym balsam na wszystkie ostatnie zmartwienia, gdyby nie
niepokojąca perspektywa zbliżającego się kotylionu.
Seth Potter na chwilę przerwał konsumpcję racuchów i
przyjrzał się May wnikliwie, niczym naukowiec studiujący szokujące nowinki
naukowe. Sfrustrowana dziewczyna obróciła się ze strony matki i zwróciła się do
ojca:
– Nie znoszę ich. Dlaczego ja muszę z nimi siedzieć, a James
może jechać z wami do Meadowesów?
Annabelle z brzdękiem odstawiła widelec. Skrzyżowała ręce na
piersi i wysłała w kierunku swojego męża identyczne jak May wściekłe
spojrzenie.
― Bo taka jest twoja kara – rzekł ostro Seth i wziął spory
łyk czekolady. May wywróciła oczami.
― Seth – nie
poddawała się Annabelle. – Ja również uważam, że May nie powinna jechać do
mojego brata. Skrofungulus jest bardzo zaraźliwy, a w Wenecji nie będzie nikogo,
kto mógłby się nią zaopiekować.
Z ust May wydobył się pomruk zażenowania i złości, a James
jedynie się roześmiał i szepnął coś na ucho Syriuszowi. Pan Potter zrobił
wymowną minę.
― Jest tam Jenna.
― Jenna to charłaczka
– wydusiła May, krzywiąc się ostentacyjnie. James przestał się śmiać, a Belle
trzepnęła córkę w bok.
― I to właśnie, moja droga – odezwał się
Seth z tajemniczym uśmiechem – jest największy powód, dlaczego trafisz akurat
tam. To będzie dla ciebie idealna lekcja tolerancji. Póki jesteś pod moim
dachem – czyli pod dachem domu, który jest siedzibą Zakonu – będziesz musiała
zapomnieć o tych zabobonach. Charłacy nie są ułomni.
― Chętnie bym się z tobą wymienił – wtrącił się James, zanim
May zdążyła odpowiedź na zarzut braku tolerancji. – Wkurzanie Jesse’ego będzie
sto razy zabawniejsze niż kotylion u Julii Meadowes.
― Nie wiem jak pani sądzi, pani Belle – wtrącił się Syriusz
– bo na pewno wyda pani diagnozę o wiele bardziej obiektywną jako
uzdrowicielka… ale jestem przekonany, że wszystkim w rodzinie Meadowesów na
drodze dziedzicznej zanikły mięśnie twarzy. Ojciec Dorcas nawet mówi z
zamkniętymi ustami.
Setha rozbawiła ta uwaga i dolał Syriuszowi czekolady. Nie
znosił Austina Meadowesa z Departamentu Przestrzegania Prawa. May prychnęła
głośno i siadła z powrotem na swoje krzesło. Kosmyki jej czarnych włosów
niefortunnie wylądowały w gorącej czekoladzie. Dziewczyna nawet tego nie
zauważyła – przyjęła teraz inną strategię i zdławionym głosem błagała matkę o
miłosierdzie.
― Ja się boję Jesse’ego, mamo – jęknęła, głośno pociągając
nosem. – Na barze micwy u Finna Chamberlaina próbował mnie utopić. On jest nieobliczalny.
― Jest też chory i
już o wiele dojrzalszy, May – wszedł jej w słowo Seth, zanim jego żona zdołała
chociażby wypowiedzieć „biedactwo”. - To było jakieś sześć lat temu. Poza tym,
nic ci się nie stało.
― Poza tym, że się wystraszyłam!
Zanim Seth zdołał wyrzucić z siebie kolejną mądrość, do
kuchni Potterów wpadła skrzatka z plikiem listów pod pachą i z niezwykle
podnieconą miną. Obeszła stół z domownikami dookoła, aż zatrzymała się przy
krześle pana domu – i zrzuciła listy prosto na jego kolana. Paczuszka obwiązana
sznurkiem zawierała w sobie jakieś piętnaście listów, z których wszystkie
nadane zostały z Londynu.
Belle zmarszczyła brwi.
― Czy to nie jest przypadkiem spod adresu Chambe…?
― Chciałam zaanonsować jeszcze – odezwała się w tym samym
czasie skrzatka. Pani Potter umilkła, gdy tylko usłyszała: „zaanonsować”. Seth
podchwycił ten temat:
― Ktoś przyszedł?
Vertonia wzruszyła ramionami.
―Kręcą się przy domu od paru minut. To te dwie panny z
Hogwartu.
James i Syriusz wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Seth
zareagował o wiele za bardzo entuzjastycznie:
― Skye i Mary! Wybornie!
– uśmiechnął się sztucznie do May. – Będziesz mogła pożegnać się z
koleżankami przed twoim wyjazdem do Włoch! – May wywróciła oczami. – Zaproś je,
proszę, Vertonio.
Skrzatka zapaliła się do wypełnienia polecenia, zamaszystym
krokiem okrążyła stół i przemierzyła resztę salonu, by zaraz potem zniknąć za
drzwiami i towarzyszyć Potterom już jedynie jako źródło kolejnych dźwiękowych
sygnałów. Wkrótce rozległ się brzdęk przesuwanego zatrzasku, katalizującego
cały układ łomotów i szarpnięć – odbezpieczały się wszystkie pary drzwi i okien
w domu. Brązowy puchacz Belle Potter z niezadowoleniem poderwał się ze swojego
drapaka na parapecie, kiedy futryna okienna zawibrowała. Zaraz potem dobiegło
ich skrzypienie otwieranej bramy, następnie drzwi do siewni, a w końcu –
wesołe, aczkolwiek zmęczone głosy należące do dwóch nastoletnich dziewcząt.
Postanowiły one przywitać się z Potterami, zanim rozebrały się i zdjęły buty.
Mary i Skye ubrały się w identyczne płaszcze-anoraki z
ciężkim, opuszczonym kapturem wypełnionym niczym wiadro wodą ze stopionego
śniegu. Ich włosy były mokre i posklejane, policzki – zaczerwienione i zapadłe,
ale oczy błyszczały równie jasno jak gwiazda choinkowa. Mary skłoniła się lekko
staroświecko, a sopelek lodu z jej jasnych loków opadł na wykładzinę.
― Dzień dobry i wesołych świąt! – przywitała się w mniej
oficjalny sposób Skye i, nie czekając na odpowiedź, zarzuciła swój anorak na
ręce Vertonii i pognała do krzesła Jamesa. Dotknęła swoimi zmarzniętymi dłońmi
jego rozpalonych policzków i pozwoliła, po kilku wymownych wzdrygnięciach,
ogrzać mu je poprzez energiczne potarcie.
– Cześć – rzuciła jak
automat May, ale Skye ledwie musnęła ją swoim spojrzeniem.
Belle Potter uśmiechnęła się z lekkim wahaniem i złożyła
swoje sztućce jak wskazówki zegara na kwadrans po trzeciej. Vertonia na ten
znak pstryknęła palcami, a talerz Belle poderwał się w powietrze i podleciał
nad głowami domowników wprost do skrzatki.
― Dobrze was widzieć, dziewczynki. Mam trochę rzeczy do
załatwienia na górze – powiedziała, odsuwając do tyłu krzesło. – Seth, nie
sądzisz, że…?
Ale Seth nie sądził niczego, o czym myślała jego żona, bo
jedynie podniósł otawrtą dłoń do góry, jakby chcąc zatrzymać niewidzialnego
czarodzieja na miotle.
― Zaraz przyjdę, Bellie. Tylko dopiję czekoladę.
Pani Potter uśmiechnęła się lekko pod nosem i zmierzwiła mężowi
włosy. Skye uśmiechnęła się od ucha do ucha i powtórzyła ten ruch na włosach
Jimmy’ego. Belle ujęła jeszcze w swoje dłonie zziębniętą rękę Mary i kazała jej
ucałować rodziców i całą rodzinę, a następnie opuściła pokój i głośno zatuptała
na schodach prowadzących do góry.
Mary odwróciła się za znikającą panią Potter i przygryzła
wargę. Seth zerknął w jej kierunku niepewnie.
― Wiesz co, Mayie? – zwróciła się do May Mary, po tym jak
zauważyła, że James i Syriusz nie są zainteresowani jej osobą. – Mam złe
przeczucia, co do tego wszystkiego. Dorcas Meadowes ma ponoć zamówioną sukienkę
od Gwendoliny Delacroix, która leci do niej z Mediolanu, a Serena... – hej,
Skye, przypomnij mi, żebym potem kupiła Serenie rękawiczki – Serena niepokoi
się, bo skontaktował się z nią dzisiaj jej kuzyn Dea…
Seth odchrząknął głośno i spojrzał na Mary wymownie.
Dziewczyna zamknęła usta w półsłowie. Ściszyła głos do szeptu:
― Chyba wybiłam mu ten pomysł z głowy, ale obawiam się, że
mój brat i tak zaprosi Deana na kotylion, bo jest głupim idiotą i chce zarobić
trochę na nim i.. no cóż, przypuszczam, że wszystkim z jego paczki. Ale ty… Mayie… Obiecaj mi, ze się tam z nim nie
spotkasz.
May ściągnęła brwi tak, że utworzyły dwie proste czarne
linie.
― Z kim?
― Z Deanem…
W powietrzu momentalnie zaległo coś ciężkiego i duszącego.
Imię „Dean” powtarzało się jak echo, brzmiało tępo i wulgarnie, jak
bluźnierstwo. May zatrzepotała swoimi grubymi rzęsami i zmarszczyła nos, tak
jakby próbowała sobie przypomnieć coś niezwykle ważnego, coś, co znajdowało się
tuż przed przepaścią zapomnienia. Mary odetchnęła głośno.
―Ty… Nie wiesz…?
Nie pamiętasz, kim jest Dean?
Za May rozległ się dźwięk głośno odkładanego kubka z gorącą
czekoladą. Seth Potter odchrząknął, obdarzył dziewczęta łaskawym uśmiechem i przystroił
się w maskę troskliwego tatusia. Mary wyprostowała się jak struna.
― Kto jest twoim partnerem, Mary? – zagadnął Seth.
May zmarszczyła brwi na tę nagłą zmianę tematu. Pochyliła
głowę w dół, tak, że kosmyki jej włosów musnęły obrus, a potem kaskadą zsunęły
się z krawędzi stołu. Skuliła się w sobie i zatkała otwartymi dłońmi uszy,
jakby chcąc odciąć się od wszelkich bodźców; zamknęła też oczy, jakby w
nadziei, że obrazy pod powiekami przestaną się zmieniać tak jak w jednorękim
bandycie. Mary zauważyła to kątem oka, podobnie jak James, Syriusz i Skye. Nikt
z nich jednak nie zapytał się May, czy wszystko w porządku.
― Ja nie debiutuję dzisiaj – odpowiedziała Sethowi Mary.
Obok nich widelec May potoczył się na podłogę. – Mama mówi, że dopiero za dwa
lata.
― Lizzy jest taka ostra? – roześmiał się bez humoru Seth.
Zerknął z małym speszeniem na swoją córkę i odważył się musnąć ją delikatnie w
plecy. May zjeżyła się cała, od stóp do głów. – Puszczę się za rok, May. Bo
widzisz – zwrócił się do Mary, stojącej z założonym rękami i bezczelnym,
oskarżycielskim uśmiechem – Mayie w tym roku nie przyjedzie. Będzie opiekować
się Jesse’im razem z Jenną.
Mary niemalże się na to roześmiała.
― Doprawdy? To
przeurocze… May. Masz takie dobre serce. Widać,
że jesteś przywiązana do rodziny.
James parsknął i pokręcił głową, jako jedyny bezbłędnie
wyłapując ironię w słowach Mary. Seth zmarszczył brwi, zdezorientowany.
Nie podobała się nonszalancja Mary, chociaż od zawsze cenił
w niej pewność siebie, błyskotliwość i całkowitą bezwzględność – cechy jakie,
jego zdaniem, gwarantowały sukces i którymi również został obdarzony. Teraz
jednak, kiedy sytuacja wymusiła spojrzenie na te przymioty z innej perspektywy
i kiedy inteligencja i nieprzewidywalność Mary wprawiały Setha w uczucie niepewności,
niezbyt mu odpowiadały. Jako kryminolog zawsze mierzył się z pewnym ryzykiem i
wątpliwościami, co uważał za piękny punkt swojej pracy – ale teraz przyglądał
się sprawie nie jako auror, ale bardziej jako złoczyńca. I z tej pozycji
wszystko było o wiele bardziej kłopotliwe.
― Idę się zdrzemnąć – powiedziała May, gwałtownie wstając ze
stołu. Wyraz jej twarzy świadczył o tym, że cały czas nie do końca pozbierała
się po niefortunnej zmiance o Deanie. – Wolę być wypoczęta, kiedy przyjedzie tu
wujek Nicholas.
― Oczywiście, kochanie – powiedział łagodnie Seth. Mary
uśmiechnęła się do niego jeszcze szerzej – a im bardzie oddalała się May,
zmierzając w kierunku swojego pokoju, tym bardziej panienka McDonald
odzyskiwała swój przekorny, złośliwy humor.
Co ona planowała?
Jeśli Mary domyśliła się, że to on, Seth, stał za
niespodziewanym zanikiem pamięci May – a dawała do zrozumienia, że się domyśliła, to dlaczego zachowywała się
tak swobodnie? Czy wstrzymywała się od działania, bo oczkiewała, że Seth
zaproponuje jej coś cennego za milczenie? Czy cieszyła się tą minimalną
przewagą i kartąprzetargową, ale nie wiedziała jeszcze, jak ją wykorzysta?
― To ty chyba zadebiutujesz z Mary, co nie, Jimmy?
Tak jak przypuszczał Seth, ten słowny pocisk sparaliżował
towarzystwo na kilka chwil – a przede wszystkim, zupełnie wytrącił z równowagi
Mary, która zapłonęła rumieńcem tak ognistym, jak przyszły kolor
przefarbowanych włosów. Skye zamrugała bez zrozumienia.
― Myślę, że Mary wolałaby, żeby Dorian wprowadził ją w
towarzystwo – odpowiedział złośliwie James, a Mary zarumieniła się jeszcze
bardziej. Skye wypuściła powietrze z ulgą i roześmiała się z miny swojej
przyjaciółki. Do rozmowy wtrącił się Syriusz, przyjmując ten sam, uszczypliwy
ton:
― Dorian chyba spełnia te funkcję dla kogoś innego… co nie, Jimmy?
Obydwie dziewczęta umilkły, a James z wyraźnym zakłopotaniem
powiedział tylko: „auć”. Seth wybałuszył oczy i skinieniem głowy zachęcił
Syriusza, żeby uchylił rąbka tajemnicy. Mary weszła mu w słowo, komentując tę
aluzję bardzo zwięźle, krytycznie i bez niedomówień:
― Lily Evans nigdy
nie zadebiutuje. Nie mogłaby. Nie jest
urodzona.
― Nic jej nie ominie – odpowiedział na to James, wzdyrgając
się na słowo „urodzona”. To niespodziewane zboczenie z tematu najwyraźniej
wywołało w nim dużo sprzecznych emocji, ponieważ – ignorując nawet obecność
przy stole ojca – sięgnął do tylnej kieszeni spodni po paczkę Lucky Strike’ów.
Dopiero po tym, jak pierwsze chmury dymu zaczęły wypełniać pomieszczenie, James
zerknął na ojca, jakby w poszukwianiu aprobaty. Seth jedynie westchnął i
machnął ręką, sam też biorąc od syna jednego papierosa. Siedząca na kolanach
Jamesa Skye zmarszczyła nos i dłonią zaczęła odganiać dym od swoich włosów.
― Czy Jesse naprawdę jest chory? – zmieniła temat, wybierając
na nowy obiekt dysputy osobę jak najbardziej niepowiązaną z Lily Evans. Cała
trójka siedzących przy stole panów odpowiedziała na to równoczesnym śmiechem.
― Oczywiście, że nie – parsknął Seth. – Miga się.
― Kto miał być jego partnerką? – dopytywała Skye i, poddając
się ostatecznie, sama też sięgnęła po papierosa.
― Dorcas Meadowes – wypaliła Mary.
Syriusz wzdrygął się ostentacyjnie.
― Ja na sama myśl już jestem chory.
― Jestem ciekawa czy skończysz z Dianą czy też z Hipcią –
wytknęła do niego język Mary. – Diana zawsze jest bardzo rozchwytywana, i lubi
swatać swoją siostrę.
Syriusz powiedział coś bardzo kłującego w uszy o Emmelinie,
bo Skye aż zatkała uszy i omal nie podpaliła sobie włosów zapaloną końcówką
papierosa. James roześmiał się i trącił ją w ramię. Mary także się roześmiała i
dodała od siebie coś jeszcze zabawniejszego, ale Seth już nie słuchał. Ucieszył
się, że tak szybko udało mu się odwrócić uwagę od May i zdusić w zarodku
wszelkie ewentualne wyobrażenia i podejrzenia. To przykre, ale czuł spokój
ducha podobny do tego, który odczuwał po złapaniu ze swoją drużyną groźnego
czarnoksiężnika. Czuł ulgę, i czuł bezpieczeństwo.
Ścisnął mocniej list od Vertonii z Londynu, z listą
rekomendowanych przez Stephanie włoskich uzdrowicieli i zakładów magomedycznych.
Ile miał minut, zanim Belle wróci ze swojego pokoju, i zanim przyjedzie
Nicholas po May? Wypił czekoladę do końca, odsunął krzesło i wstał, strząsając
ze swoich spodni niewidzialny pyłek. James, Skye i Syriusz byli zbyt zajeci
przekomarzaniem się, ale Mary odnotowała jego ruch i dała znać pozostałym.
― Muszę iść odpisać Robertowi – rzekł, kiedy głosy ucichły,
a grupa nastolatków spojrzała na niego ciekawsko.
― Chamberlainem? – zainteresował się James, a Skye znowu się
roześmiała. Seth uśmiechnął się lekko, aczkolwiek z pewnym wahaniem.
― Nie znam żadnego innego.
― Porozmawiasz z nim na kotylionie – zauważył jego syn.
Dla Jamesa była to tylko kolejna słowna potyczka, jednak
Seth mógł przysiąc, że temperatura jego ciała skoczyła momentalnie do czterdziestu
stopni. Nim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, z pomocą przyszła mu Mary:
― Na kotylionie pan Robert będzie tańczył ze swoją żoną. I
pilnował Caitlin – dodała, robiąc dramatyczną minę. Skye roześmiała się
ponownie i dodała przesadnie poważnym tonem:
― …i Doriana…
― James będzie pilnował Doriana – uściślił Syriusz, a salwa
śmiechu tym razem przeszła całe towarzystwo. Seth odetchnął w duchu. Kiwnął z
wdzięcznością w kierunku Mary, a ta tylko mrugnęła do niego porozumiewawczo.
Mężczyzna opuścił swój salon nieposrzeżenie, a odprowadziły go tylko śmiechy i
przytyki kierowane w stronę Jamesa, Doriana, Jesse’ego, i prawdopodobnie
każdego innego przedstawiciela tej rodziny.
Nick van Weert
stawił się w domu swojej siostry niemalże punktualnie, już wystrojony i
ostrzyżony na wieczorny bankiet. Belle nie czuła się zobligowana, żeby
przywitać nielubianego brata, ale Seth zarzucił na plecy bagaż May i razem z
nią zszedł do gościa. Nick przywitał się nonszalancko, skrzwyił obcesowo przy
sztywnym przywitaniu i przekazał zwitek pergaminu z wypisanym adresem swojej
rezydencji. Opuścił dom Potterów pośpiesznie, „bo goniły go sprawy z
miejscowymi współpracownikami”, nie upewniwszy się, czy May trafiła bezpiecznie
do jego salonu, a nawet – czy poprawnie potrafi wymówić nazwę włoskiej ulicy,
co było niezbędne przy użyciu sieci Fiuu.
Seth normalnie czułby się zirytowany podobną ignorancją, ale
w tamtym momencie za wiele spraw zwaliło mu się na głowę, żeby swoją uwagą mógł
objąć jeszcze brak manier szwagra. May nie zdawała sobie z tego jeszcze sprawy,
ale następnego dnia z rana, zaraz po kotylionie, została umówiona do
doglądnięcia przez uzdrowiciela z Florenckiego Zakładu Zdrowia Psychicznego
Magów. Pan Potter nie rozmawiał, co prawda, po włosku, jednak z kulawej
angielszczyzny ordynatora zdołał zrozumieć, że oddział młodzieżowy jest
wypełniony po brzegi i że mogą pojawić się problemy z przyjęciem kolejnej
osoby. Z tego wzglądu wysłał sowę w jeszcze jedno miejsce, do swojego znajomego
uzdrowiciela, szpiega Zakonu w szpitalu Maudsleya w Londynie. Zamknięcie May
razem z mugolami należało oczywiście do ostateczności – ale niosło za sobą dużo
pozytywów. Wszyscy mówili bowiem, że jeśli istniało w Europie miejsce
bezpieczniejsze od Azkabanu, to był nim tylko Maudsley.
Jeśli zaś o Azkabanie mowa, to i tego miejsca Seth nie
ominął w swoich rozważaniach – nie przeznaczył go jednak, oczywiście, dla
swojej córki. Dobrze się stało, że Mary McDonald akurat dzisiaj rozwiązał się
język i że Setha Bóg obdarzył gumowym uchem. Podsłuchał rozmowę Mary z May i
dowiedział się, że Dean prawdopodobnie pojawi się na kotylionie nawet bez
partnerki, jako osoba towarzysząca McDonaldom. Te słowa nie padły wprost, ale dzięki
swojemu szóstemu, zawodowemu zmysłowi Potter natychmiast rozszyfrował zagadkę: Dean
sprytnie wykorzystał zachłanność swoich kolegów i postanowił pojawić się na
bankiecie jako kontrahent Kenny’ego i Elijahy.
Co do tej dwójki, Seth od dawna podejrzewał ich o
dystrybucję narkotyków, ale póki trzymali oni swój towar daleko od jego dzieci,
nie zamierzał zgłaszać ich do Departamentu Substancji Odurzających. Teraz
jednak, kiedy sprawy przybrały tak niefortunny obrót, Seth nie dostrzegał już
innego wyjścia. Kenny i Elijah zostali wykorzystani, to fakt, ale pozwolili na
to przez swoją głupotę, chciwość i brak kręgosłupa moralnego. Dean dostanie się
na kotylion za ich inicjatywą, kupi od nich trochę proszku, ale tak naprawdę
pojawi się tam, żeby zasiać chaos, żeby dopaść jego, Setha, i żeby zadać jego
rodzinie ostateczny cios. Ktoś musiał ucierpieć i Seth nawet żałował Kenny’ego
i Elijahy – ale nie aż tak bardzo, żeby ze względu na nich zmienić swój plan.
Plan ów wydawał się zupełnie bezbłędny – May została
zatrzymana u van Weertów, a Seth przyłapie całą trójkę in flagranti, wykorzysta
swoją funkcję jako Auror i wyda ich tuż przed oblicze Elizabeth McDonald, czyli
szefowej Departamentu Substancji Odurzających, która przecież będzie bawić na
kotylionie. W ten sposób zamknie Deana w areszcie i dobije targu z Nicholasem
nawet bez zbytnich nakładów pieniężnych: on, Seth, zezna w sądzie, że Kenneth
nie jest uwikłany w te zbrodnie i zrzuci winę na Deana i Elijahę, a za ową
amnestię Nick wyda bardzo dla Setha korzystny wyrok. i nakłonić Nicka, żeby odesłał go do Azkabanu
w zamian za amnestię nad jego synem. Wiedział, że w ten sposób Dean wpadnie w
pułapkę – i że Seth zachowa całą sprawę w tajemnicy i nie wzbudzi żadnych
podejrzeń, bo działać będą jedynie McDonaldowie.
A uzdrowiciele wyciągną z May całe to zaszczepione przez
Deana zło – i cała sprawa pójdzie w zapomnienie.
― Tato… - odezwała się May, uginając się pod ciężarem swojej
torby – kim jest Dean?
Seth przymknął jedno oko i przekrzywił głowę na znak, że nie
rozumie.
― Ten chłopak, o którym mówiła Mary – wyjaśniła. – Mam
ważenie… jakbym kiedyś o nim słyszała.
― Mary się coś pomyliło – odpowiedział beztrosku mężczyzna, bagatelizując
pytanie. – Nie znam nikogo o takim imieniu. Może to twój potajemny chłopak, o
którym nie powinienem słyszeć?
May uśmiechnęła się lekko. Gniew za odesłanie do Włoch w
wieczór kotyliona prawie zniknął z jej oczu. Oboje zbliżyli się teraz do
swojego domowego kominka, a Seth sięgnął po misę z proszkiem Fiuu. Dziewczyna
wcześniej pożegnała się z matką, a James zniknął parę godzin temu razem z
przyjaciółmi i nie wyglądało na to, że wróci ucałować siostrę na pożegnanie.
― Baw się dobrze – powiedział Seth, kiedy jego córka
przełożyła już obie nogi przez stopień kominka. – I pozrów Jennę. Do Jesse’ego lepiej się nie zbliżaj.
― Załatwione – roześmiała się May, dyplomatycznie nie
pytając, czy ma unikać kuzyna ze względu na chorobę, czy też osobowość.
Na dwie godziny
przed umówionym spotkaniem w Cardiff, paczka przyjaciół rozeszła się z powrotem
do swoich domów. Skye musiała zajść jeszcze do swojej koleżanki po kolczyki,
Mary doprowadzić do ładu swoje włosy, natomiast chłopcy zadeklarowali, że
załatwią dla całej czwórki coś do picia, gdyż na kotylionie nie było co liczyć
na żaden trunek inny niż poncz.
W tamtym czasie Mary mieszkała na tej samej, co James,
ulicy, razem ze swoją matką, bratem – i
z Sereną. Oczywiście nowa przybrana siostrzyczka dziewczyny wzbudziła w niej
wiele sympatii i miłości, ale także raniła jej próżną osobowość. Dzień
kotyliona szczególnie mocno odcisnął się na poczuciu wartości młodej wili –
irytował ją szum wokół Sereny, potem jej zaręczyny z Philem i zachwyt van
Weertów, a przede wszystkim – fascynacja w oczach praktycznie wszystkich
chłopców na bankiecie, w tym Jamesa. To zwykle Mary zbierała wszystkie wyrazy
uznania, i zwykle to ona była największą gwiazdą całego wieczoru. Niezwykle
ciężko jest dzielić się koroną po wielu latach noszenia jej w pojedynkę.
Kiedy Mary wracała
myślami do tego dnia, zawsze dostrzegała w nim sporo swojej winy. Od dłuższego
czasu chciała podzielić się z Sereną wątpliwościami, co do intencji Deana –
mało tego, chciała sprowadzić ją ostro na ziemię, bo panna Marceau uważała tego
chłopaka za wzór cnót i przymiotów. Na dwie godziny przed kotylionem nadarzyła
się idealna okazja na szczerą rozmowę, taką, która mogła zapobiec tragedii –
ale Mary była zbyt urażona i rozdrażniona, żeby się na nią zdobyć.
Cieszyła się, że
Serena jest taka naiwna i pokładała
nadzieję w to, że Dean zrobi coś złego, bo wtedy to właśnie na pannę
Marceau spadnie odpowiedzialność za jego zaproszenie. Myśl o tym, że idealna
Serena była tak do bólu głupiutka i prostacka, poprawiała jej humor.
― Wyglądasz jak nimfa, sorella
– przywitała się, po powrocie do domu, Mary.
Serena siedziała przy toaletce, już przebrana i umalowana,
ale jeszcze ze schnącymi włosami na głowie. Zgodnie ze swoim zwyczajem,
dziewczyna zerwała się z miejsca i pocałowała Mary po francusku. Pachniała
kwiatami i wanilią.
― Umierać bez
ciebie, moja kochana! – powiedziała łamaną angielszczyzną. Mary rozumiała ją
bardzo dobrze, bo znała podstawy francuskiego, którym często Serena się
„ratowała”. Jeśli zaś chodziło o akcent, to nieco utrudniał on komunikację, ale
za to ton głosu i jego głęboko emocjonalne nuty nadrabiały ten ubytek. Mary
więc z początku nie zrozumiała słowa „umierać”, ale dynamizm i dramaturgia w
sposobie wypowiedzenia tego, natychmiast naprowadziły ją na odpowiedni trop.
― Czy Phil jest… miły?
– zapytała z wyraźnym śródziemnomorskim akcentem. – Czy on lubić… zapach sureau?
Mary zmrużyła oczy, ale zrozumiała, czym jest jest sureau po opakowaniu perfum leżącym przy
lusterku toaletki. Wzruszyła ramionami.
― Nie wiem, co on lubi – wyznała szczerze. – A czy jest
miły…? Hmm… Jest bogaty, a to prawie to samo.
Serena wysłała do niej zmęczone spojrzenie. Mary wywróciła
oczami. Zupełnie nie miała ochoty rozmawiać teraz o kuzynie Jamesa ani o
romansach w ogóle. Czekała tylko aż Serena zwolni toaletkę i odblokuje dostęp
do pudru.
Jej towarzyszka, widząc chyba, że nie wydusi żadnych
pożytecznych informacji, powlokła się z powrotem na krzesło i ściągnęła turban
z głowy. Złote pasma majestatycznie opadły na jej plecy, lekko pluskając od
resztek wilgoci. Wila chwyciła swoją szczotkę z perłowym uchwytem i zaczęła
powoli przeczesywać nią swoje pukle, dbając przy tym o to, żeby nie wyrwać ani
jednego kosmyka. Mary oparła się o ścianę i przyglądała się temu w milczeniu.
― Serena? – powiedziała po chwili. Wila potaknęła
zachęcająco. – Wiesz może, czy Kenny umówił się z kimś na kotylion?
Dziewczyna odłożyła szczotkę i wybałuszyła swoje piękne, niebieskie
oczęta.
― Dean powiedział, że się spotkać – odparła. – W końcu, on i
May też..?
― Nie – przerwała
jej Mary. Serena zmarszczyła brwi. – May nie zaprosiła Deana. W ogóle nie
będzie dzisiaj debiutowała – zawahała się chwilę, zanim dodała: - Pan Potter najwyraźniej nie życzy
sobie, żeby oni byli razem.
Serena zupełnie zapomniała już o swoich włosach, ponownie
zrywając się na swoje długie, opalone nogi.
― C’est impossible! Dlaczego?
Oni nie..
Mary wykorzystała ten moment uśpienia czujności i pochwyciła
perłową szczotkę. Wzruszyła ramionami niewinnie.
― Nie, nie zerwali. May jest u van Weertów, u twojego
narzeczonego.
― Ale…
― Myślę, że Kenny powinien odwołać Deana – przerwała jej po
raz kolejny, tym razem ostrzej. – Nie chcę, żeby ktoś złapał ich zupełnie
naćpanych. Skye martwi się też o swojego brata.
Serena założyła ręce na biodra i podparła się na jednej
stopie, jak podczas pozycji: spocznij. Wyglądała,
jakby biła się z trudnymi i gryzącymi myślami. Mary dobrze wiedziała, że
podobne wiadomości są trudne do przełknięcia dla tak naiwnej romantyczki jak
jej sorella.
To niemalże komiczne, ale
Mary szła o zakład, co dzieje się obecnie w złotej główce panienki Marceau. Oczami
wyobraźni widziała już pewnie baśniową scenerię na kotylionie, wielki parkiet i
ogromne, tandetne kandelabry zwisające nad głowami gości, i długie stoły
uginające się pod ciężarem egzotycznych potraw, i jakiś romantyczny kawałek
grany na żywo przez kapelę; a w epicentrum samą siebie wirującą na parkiecie z
Philem, i wokół krążący zapach miłości. Na pewno łudziła się, że ów wieczór
będzie wstępem do nowego etapu jej życia, że od tej chwili wszystko potoczy się
jak we śnie. A że Serena była nie tylko głupiutka, ale i za bardzo
entuzjastyczna, zapewne pragnęła, aby inni do tego snu dołączyli, żeby przez
cały bankiet przeszła fala pomyślności i dobrobytu. Kiedy sama poiła się wizją
perfekcyjnej przyszłości, widziała wszystko inne przez różowe okulary – a więc
absolutnie nienormalny związek May i Deana także.
Serena nie myślała już o różnicy wieku, o zwyczajach Deana i jego zgubnym
wpływie na innych, ani o lekkim zbizkowaniu May. Widziała przed sobą tylko
tragiczny romans w stylu Romea i Julii, z tą tylko różnicą, że nie miał miejsca
w Weronie, tylko w Dolinie Godryka pod Manchesterem.
― Nie powinien ich tak rozłączać. James papa – rzekła szczerze wzburzona. – To cruelle.
― Pan Seth na pewno ma swoje powody – zripostowała Mary. –
Poza tym Julia Meadowes wkurzy się na nas wystarczająco za to, że zaprosiliśmy
bez jej zgody van Weertów. Ponoć pokłóciła się z matką Phila, panią Carlottą
van Weert. Chłopak-mieszaniec i jego… specyficzna dziewczyna z równie… niepewnym urodzeniem, to może przelać
szalę goryczy.
― Ja też jestem… niepewna
– obruszyła się Serena. – Niepewne
urodzenie – powtórzyła po angielsku. Mary westchnęła głośno. Czy ona
jeszcze sobie tego nie uświadomiła?
― Nie wszyscy mają tyle szczęścia co ty, Serena. Na twoim
miejscu ubrałabym srebrne kolczyki. Za bardzo się już złocisz.
― Mary!
― Co?
Serena spojrzała na nią błagalnie.
― A gdyby monsieur Potter nie wiedział, że Dean i May tam
być?
Mary mimowolnie zapowietrzyła się. Co ona wygadywała?
Owszem, Mary trochę ją podpuściła, ale nie spodziewała się, że sprowokowanie ją
do podobnego spisku okaże się tak
banalnie proste! Serena generalnie obawiała się łamania zasad i zakazów, a już
na pewno nie mogła znieść myśli o tym, że śmiertelnie urazi jakiegoś członka
swojej nowej rodziny – do której
Potterowie przecież należeli!
Niesamowite, do czego mogła się posunąć w imię swojej
wyimaginowanej, prawdziwej miłości!
― Dean w życiu się tam nie schowa – powiedziała po prostu
Mary tonem nieco mniej zaczepnym. – Nie ma go na liście gości, a pan Potter
pewnie potem przeczyta ją jeszcze raz.
Serena tylko się na to uśmiechnęła.
― Jesse van Weert być przecież chory.
Seth Potter za
młodu nie przepadał za kotylionami i, mówiąc szczerze, nigdy się do tego
rodzaju zabaw nie przekonał. Pamiętał, że towarzyszył debiutantkom trzy razy –
za pierwszym razem była to Walburga Black (wzdrygnął się na samo wspomnienie),
następnie Lizzy, obecna pani McDonald (także się wzdrygnął, ale musiał
przyznać, że z nią było przynajmniej zabawnie),
a za ostatnim razem, już o wiele za stary na taką zabawę, z Chloe van Weert
na prośbę Belle (już się nawet nie wzdrygał, tylko drżał na całym ciele).
Potterowie zajęli stolik razem z państwem Chamberlain,
McDonwerami oraz z Lizzy, szefową Departamentu Substancji Odurzających we
własnej osobie. Rozmowa niezbyt się kleiła, ale w miarę kolejnych rozlewanych
kieliszków, robiło się coraz przyjaźniej. Po uroczystym debiucie
czystokrwistych panien wstępujących do towarzystwa, trzy pary małżeńskie
ruszyły na parkiet, a Elizabeth do tańca zaprosił sam były mąż Nicholas. Załoga
jednego stolika jeszcze trochę poplotkowała z krewnymi, a kiedy ponownie
zasiedli do jedzenia, Seth ustawił swoje krzesło w ten sposób, żeby widzieć
dokładnie, co działo się po drugiej stronie sali – tam bowiem znajdowali się
Kenneth i Elijah.
W tamtej chwili żywo gawędzili oni z gospodarzami i ich
starszą córką Dorcas, a także z wysoką i zarozumiałą debiutantką, którą kilka
miesięcy później Seth poznał jako Dianę Jenkins, nową kursantkę kryminologii. Chociaż
nie wyglądało na to, żeby dwóch narkomanów wybierało się dokądkolwiek w
najbliższym czasie, pan kryminolog nie pozwolił uśpić swojej czujności –
wypatrywał stale, ale dyskretnie, ich wyjścia na korytarz i opuszczenia
rezydencji. Wiedziałby wtedy, że Dean Walker przybył już na kotylion, aby
zakupić opium – a wtedy on, Seth, wedle swojego planu musiał iść się z nim
skonfrontować, a następnie aresztować całą trójkę za handel narkotykami.
― Kim była debiutantka, której partnerował twój syn,
Stephanie? – usłyszał ciekawski głos Lizzy. – Czy to jego dziewczyna?
Stephie uśmiechnęła się pod nosem i pokręciła głową.
― Nie, nie… to tylko Larissa Richardson, jego koleżanka z
klasy. Dorian ma inną dziewczynę, jakąś mugolaczkę, która mieszka pod Londynem.
Seth mimowolnie nadstawił uszu, przypominając sobie złośliwe
docinki Syriusza ze śniadania skierowane w stronę Jamesa, te o pilnowaniu
Doriana i o pewnej dziewczynie – oraz, rzecz jasna, komentarz Mary o
„urodzeniu”.
Elizabeth zrobiła duże oczy, jak zawsze, kiedy słyszała o
mugolakach. Rodzina McDonaldów może nie była aż tak uprzedzona i fanatyczna jak
niektóre rody czystej krwi, ale za to zdecydowanie bardziej zachłanna. Lizzy
nie dostrzegała więc nic złego czy haniebnego w samym sobie „urodzeniu”, lecz
słowem tym zastępowała powiązany z nim „majątek”. Może i akceptowała samych w
sobie mugolaków, ale nie potrafiła zrozumieć, jakie są korzyści wiązania się z
nimi, z ludźmi bez koneksji i miliardów galeonów w skrytce bankowej.
― Ona ma na imię Lily,
Stephie – uzupełnił jej mąż, Robert. – Dorian obiecał, że nam ją przedstawi
w Boże Narodzenie, bo ona przyjeżdża do Londynu.
― Szybko dojrzewają te dzieciaki, co? – wtrąciła się Maureen
McDonwer, jedna z działeczek Zakonu. – Moja Sally też jest prawdziwą kokietką…
już sama pogubiłam się w tym, z kim ona się obecnie spotyka!
Belle roześmiała się, bardziej z naiwnego zachwytu Maureen niż
z postawy Sally.
― A co z waszą May? – wtrąciła się znowu wścibskim głosem
Lizzy. – Nie debiutowała dzisiaj?
Seth aż wzdrygnął się mimowolnie, a jego żona przygryzła
dolną wargę. Czy Elizabeth zadała to pytanie specjalnie, czy też po prostu
uderzyła w stół, a u Setha odezwały się przysłowiowe nożyce?
― May jest w Wenecji – odpowiedziała jej spokojnie Belle,
choć jej mąż mógł przysiąc, że w jej głosie zadźwięczała pretensjonalna nuta. –
U van Weertów i pomaga w pielęgnowaniu Jesse’ego. Złapał na początku grudnia
skrofungulusa, a mój brat nie uznaje szpitali, więc Jesse leży w domu.
Stephanie wywróciła oczami i szepnęła coś na ucho Belle, jak
siostra do siostry i medyczka do medyczki, a potem obydwie się roześmiały. Państwo
McDonwer wymienili spojrzenia również porozumiewawcze, ale zupełnie innego
rodzaju.
― Co ty mówisz? – zdziwił się pan Conan McDonwer. – Jesse
van Weert leży chory? Czy mówimy na pewno o twoim bratanku?
― Tak, Conan – parsknęła Belle. ― Nie znam żadnego innego
Jesse’ego van Weerta i na pewno nie posłałabym mojej córki do nieznanych ludzi.
― Ale Jesse van Weert jest przecież na kotylionie – poparła
męża Maureen. – Widzieliśmy go przy stawie na zewnątrz, obok twoich dziewczyn,
Lizzy. Obok Mary i Sereny.
― A ja głowę daję, że była z nimi także May – dodał Conan i
zaśmiał się nerwowo, najwyraźniej próbując obrócić wszystko w żart. – A
przecież niedawno dostałem nowe eliksiry na oczy.
Rewelacje państwa McDonwerów wprawiły w osłupienie cały
stolik. Belle i Robert, jako osoby wiedzące najmniej o przyczynach wysłania May
do van Weertów, starały się również zbyć to wszystko machnięciem ręki i
przypuścić, że Conanowi i Maureen musiało się coś przywidzieć. Skąd miało im
wpaść w końcu do głowy, że Dean i May zostali rozdzieleni z powodu kazirodztwa
swojego związku, że Dean pojawił się na kotylionie w celu zakupu narkotyków od
syna Elizabeth McDonald, że pamięć May została wyczyszczona, a odkryła to córka
Elizabeth McDonald, i że siostra tej
samej Elizabeth McDonald postanowiła dopomóc rodzeństwu-partnerstwu połączyć
się na nowo?
Tymczasem zarówno sama Elizabeth, jak i położna-Stephanie i
sam, rzecz jasna, Seth, nei zbagatelizowali słów McDonwerów ani przez chwilę.
Lizzy wyglądała, jakby zamierzała rozszarpać Mary i Serenę za samą rozmowę z
Deanem, Stephie uspakajająco dotknęła pod stołem kolana swojego szwagra, sam
Seth z kolei zdobył się tylko na jedną rzecz:
Niepewnie przywarł do krzesła i odwrócił głowę za siebie, w
kierunku tego kąta sali, gdzie przed chwilą Kenny, Elijah i Diana gawędzili o
tylko sobie znanych rzeczach. Tak, jak zdążył zresztą przewidzieć, ta sekunda
dekoncentracji okazała się zgubna. Obydwoje młodzi czarodzieje zniknęli, Diana
i Dorcas z kolei zostały zaproszone na parkiet.
Seth zaklął pod nosem i zerwał się ze stolika, nie zważając
już na to, co pomyślą o nim McDonwerowie, Elizabeth, Robert, a nawet – sama
Bellie.
Seth Potter błogosławił
i zarazem przeklinał odwracalność zaklęcia Obliviate.
Stan osób z poprawnie zmodyfikowaną pamięcią porównać najłatwiej do
hipnozy. Wspomnienia nie są wymazywane zupełnie, tylko spychane w głąb pamięci,
tuż na sam skraj przed upadkiem w głąb zapomnienia, w ten sposób, że można je
jeszcze złapać i wciągnąć ponownie do pełnego stanu świadomości. I tak jak
zahipnotyzowana osoba wybudzała się z tego stanu przez pewne słowo-klucz, tak
bardzo często jedna aluzja, samo sedno wymazanych informacji, mogło wystarczyć
do przełamania Obliviate.
To z jednej strony ułatwiało, a może raczej umożliwiało,
pracę kryminologów ze świadkami. Seth i jego wyszkolona kadra podczas śledztwa
zwykle zapoznawali się z daną sprawą wystarczająco, aby wcisnąć odpowiedni
przycisk, szepnąć odpowiednie zdanie, i przywrócić pożądane wspomnienia. Bardzo
często nie poznawali istoty sprawy do końca, bo nie przełamali uroku
całkowicie, jednak zwykle proces ten przebiegał dość sprawnie i niemalże
mechanicznie. Problemy następowały, kiedy podczas modyfikacji pamięci doszło do
pomyłki, a ofiara traciła świadomość i najmniejsze pojęcie o otaczającym ją
świecie. Stąd w czasach wojny brało się tak wielu pacjentów Oddziału
Zamkniętego w szpitalu Belle.
Z drugiej strony jednak odwracalność Obliviate niekiedy znacząco utrudniała mu pracę. Aurorzy bardzo
często zmuszani byli do wyczyszczenia pamięci więźniom w Azkabanie, przestępcom,
którzy dostawali wyroki w zawieszeniu, a nawet mugolom, jeśli zostało złamane
prawo o tajności. Niemal co tydzień dochodziły ich słuchy o przypadkowym
złamaniu czaru i koniecznym ponownym wyłapaniu objętej nim osoby.
Co do sprawy May, Seth nie wiedział już, co powinien myśleć.
Nie sądził, aby Dean przełamał Obliviate całkowicie
lub też w ogóle podjął się tego zadania. Intuicja podpowiadała mu, że podwalinę
do przywrócenia wspomnień położyła Mary, a May sama przypomniała sobie po
pewnym czasie część informacji. Z drugiej strony, uwaga panny McDonald o Deanie
przy śniadaniu, zdecydowanie zbyt płytko uderzała w ten temat, aby rozjaśnić
May w głowie.
Jedno było pewne – Dean wpędził May w obsesyjny stan
pomiędzy pamiętaniem a prawdziwą hipnozą,
legilimencją zaszczepił w jej dziurawej świadomości wypaczone wspomnienia,
niepasujące do pozostałych, niewymazanych informacji. Niewykluczone też, że
włamał się do umysłu o wiele głębiej i opanował jej wolę całkowicie. Seth całym
sercem modlił się, żeby Dean w rzeczywistości okazał się o wiele mniej
uzdolniony, niż mu się wydawało.
Dość szybko udało mu się odnaleźć w całym balowym zgiełku
pożądane osoby. Najpierw wpadł na Mary, która, ku jego zadowoleniu, siedziała
przy stoliku sama, bez zbędnej obstawy. Seth nie musiał nawet bardzo się wysilać,
aby wydobyć z niej informacje, gdzie są May i Dean. Mężczyzna wybrał moment
dość odpowiedni, bo akurat wtedy dwójka jego nieślubnych dzieci rozdzieliła się
na kwadrans – Dean poszedł dobić targu z Kennym i Elijahą, a May razem z Sereną
zamknęły się w jednej z sypialni na górze. Dziękował też w duszy, że córka
Elizabeth była tak samo bystra, jak i snobistyczna – najwyraźniej obraziła się
tego dnia na swoich przyjaciół, dlatego nie czuła żadnych skrupułów przed
zdradą ich planów.
Seth przez moment rozważał,
czy lepiej iść po swoją córkę na górę i pilnować ją do końca wieczoru, czy też
trzymać się planu i aresztować trójkę młodych kawalerów za zabawy z
narkotykami. Wiedział, że od tej decyzji zależało, jak potoczą się dalsze
wydarzenia tego wieczoru.
― Zdecydowałem,
że tym razem daruję Kenny’emu i Elijahy – opowiadał Seth takim tonem, jakby
starał się podkreślić swoje miłosierdzie. – Żałowałem, że mój plan spalił się
na panewce, bo wiedziałem, że tylko on mógłby zagwarantować nam względne
bezpieczeństwo, że druga taka okazja na pozbycie się Deana się nie nadarzy.
Musiałem jednak w pierwszej kolejności zażegnać zagrożenie, i przywrócić May
część wspomnień. Nie wiedziałem do końca, czy Dean czegoś nie planował, czy
zdołałbym przyłapać jego i starszych-braci-ćpunów na gorącym uczynku, skoro
wcześniej ich nie śledziłem.
Na Serenę nasłałem Phila van Weerta, a sam bardzo szybko
doprowadziłem May do ładu i wyjaśniłem, że nie może romansować z Deanem
chociażby dlatego, że są rodzeństwem. Bardzo
źle to przyjęła.
Diana zmarszczyła brwi, starając się przewinąć w głowie
łańcuch wydarzeń to tych, które były teraz przedmiotem rozmowy. Kotylion,
cofnięcie Obliviate, zakup opium…
Emmelina!, przypomniała
sobie nagle. Tak, jeśli się nie mylę, to
teraz kolej na Emmelinę.
― Moja siostra powiedziała mi, że widziała pana
rozmawiającego z panią Chamberlain, May i Deanem na kotylionie – odezwała się
spokojnie. – Gdyby nie Emmelina i jej wścibstwo, chyba nigdy nie ruszyłabym
dalej w tej sprawie.
Seth pokiwał głową ze zrozumieniem.
― Jak widzisz, Diano, nawet najlepszy kryminolog nie byłby w
stanie całkowicie zatrzeć wszystkie ślady zbrodni. Wyszedłem z siebie, aby
dotrzeć do wszystkich ewentualnych świadków, ale… ale naprawdę zapomniałem o
twojej siostrze. Pamiętałem, że wpadła ona na roztrzęsioną May w łazience, i że
widziała potem naszą czwórkę w tym pokoju, gdzie wcześniej siedziała z Sereną…
ale potem puściłem to w zapomnienie,
mając nadzieję, że ona zrobi to samo.
― Po części tak się stało – zgodziła się Di. – To ja… odkopałam
te wspomnienia. Za pewną opłatą.
Jakże niska opłata wydawała się wtedy, kiedy Diana
rozpaczliwie poszukiwała wszelkich poszlak, a jak wysoka i słona teraz! Kilka
dni temu zwykle osrożna i dalekowzroczna Di pozwoliła sobie na lekkomyślność –
przypuszczała, że przekazanie Emmelinie jakiegoś głupiego artykułu z brukowca
niczego nie zmieni. Gdyby teraz mogła rozegrać całą tę sprawę jeszcze raz, na
pewno opanowałaby się w porę i domyśliła, że Emma może zażądać spotkania z
Michaelem Titanikiem.
Na chwilę myśli Diany zboczyły na zupełnie inny tor, a jej
samej stanęła przed oczami Emmelina, ich ojciec Michael, jego nowa żona Misha i
jej nieszczęsna pasierbica Allison. Diana znała całą tę rodzinkę o wiele lepiej
niż przyznała się przed Emmą. Przede wszystkim, wcale nie musiała ojca szukać,
tropić i odnajdywać, bo przez te wszystkie miesiące doskonale wiedziała, gdzie
się ukrywał.
To ona odkryła romans ojca z panią Carver, kiedy była
jeszcze na szóstym roku w Hogwarcie. Co więcej, chodziła z Allison do klasy, rywalizowała
o stopnie, o uwagę i pozycję, i życzyła wszystkiego najgorszego. Czyn, którego
dopuściła się matka dziewczyny posłużył jako świetny pretekst – Di mogła
okazywać swoją osobistą, nieuzasadnioną antypatię do Allison bardziej otwarcie
i nie czuła przy tym wyrzutów sumienia. Z drugiej strony, Diana nigdy nie
powiedziała o romansie ojca matce, siostrze ani nikomu innemu, z wyjątkiem
swoich najbliższych przyjaciółek. Rok później wybuchnął ogromny skandal, nagłośniony
przez miejscowe brukowce i szkockie plotkary, tak, że cały magiczny świat
wiedział o tym, że emerytowana modelka, że córka Ministry Magii, została
zdradzona przez swojego przystojnego męża od popularnej sieci aptek. Aferka ta
odbiła się przede wszystkim na Emmelinie, wstrząsnęła całym jej życiem i
częściowo przyczyniła się do rozwoju bulimii. Diana bardzo długo miała wyrzuty
sumienia, że nie przygotowała siostry na taką ewentualność, pozwoliła żyć z
przekonaniem o sielance małżeńskiej ich rodziców i nie zrobiła nic, by ułatwić
jej przejście przez to piekło. Z czasem, sumienie nieco się rozszerzyło i
spokorniało, a przykre myśli gnębiły ją coraz bardziej sporadycznie.
Po rozwodzie z Elle, Michaelowi udało skontaktować się z
Dianą i poprosił ją o przekazanie Emmelinie, że jeśli zechce, może zamieszkać w
jego nowym domu razem z Allison i Mishą. Di bała się tak bardzo, że młodsza
siostra skorzysta z tej propozycji, że nie tylko nigdy nie powtórzyła jej tej
wiadomości, ale też skutecznie ukrywała wszelką korespondencję od ojca.
Wiedziała, że pogrąża się we własnych kłamstwach i wykorzystuje naiwne zaufanie
Emmeliny, ale – tak jak Seth – pozwoliła sobie na tę zarozumiałość i nie
sądziła, że Emma kiedykolwiek pozna prawdę.
A teraz wszystko miało w końcu wyjść na jaw. Emmelina spotka
się dzisiaj z ojcem, zapewne dowie się o listach, o propozycji, o konflikcie Di
z całą rodziną Carverów. Zostanie oczarowana wizją zmiany i nowego życia,
zaślepiona przez tanie komplementy Allison i romantyczną wizję jej zbliżającego
się ślubu…
I pewnie postanowi nas
zostawić, pomyślała.
Uświadomiła sobie w tamtej chwili, że tego wieczora nie
tylko tajemnice Setha Pottera wypłyną na wierzch – że dla nie też nadszedł
dzień spowiedzi. Mało tego – podobnie jak najwyraźniej Seth, Diana też czuła
dziwny spokój ducha i ulgę, i zmęczenie, bo uświadomiła sobie, jak wiele
wysiłku kosztowało ją ukrywanie całej tej sprawy tak długo.
Spojrzała na pana Pottera. Czy to możliwe, że on też
zaczynał od ukrywania małych, drobnych kłamstewek, też palił cudze listy i
udawał niewiedzę, aż w końcu, zanim się zorientował, zaczął fingować dowody,
wrabiać niewinnych w morderstwa i tuszować ślady zdrady małżeńskiej? Czy jego
sumienie samoistnie poszerzyło się i przestało go nękać, tak jak Dianę? Czy po
tylu latach obcowania ze zbrodnią nie robiła ona już na nim żadnego wrażenia? I
w końcu – czy wynikało to z podobieństwa charakterów jej i Setha, czy też
najzwyczajniej było chorobą zawodową wszystkich kryminologów?
Diana otrząsnęła się z zadumy i wróciła do słuchania
opowieści Setha. Straciła niewiele szczegółów: Seth opowiedział o tym, jak May
uciekła z pokoju, jak wpadła do łazienki i spotkała Emmelinę, jak on i
Stephanie Chamberlain szukali jej po całej posiadłości, i jak odnaleźli ją
ostatecznie z Deanem, a potem zamknęli się, by porozmawiać spokojnie o
przeszłości.
― Ponieważ ani May, ani Dean zbytnio nie chcieli ze mną
rozmawiać, Stephanie opowiedziała im wszystko, co wiedziała ode mnie i
pamiętała za czasów naszej młodości. Stephie wzięła moją stronę… starała się
przekonać May i Deana o moich dobrych intencjach, o tym, że starałem się zadbać
o Chloe, i że nie zrobiłem krzywdy Ellistar. To jasne, że wszystkie historie,
które budzą w nas uczucia, są trudne. May, tak mi się wydaje, w ogóle z nami w
tamtej chwili nie kontaktowała. Bardziej zainteresowany był sam Dean, ale żadne
argumenty do niego nie docierały. Nosił on w sercu zdecydowanie za wiele urazy
i gniewu, nie tylko do mnie, ale i do Stephanie, o której wkładzie w tej
historii wiedział. Nazwał ją nawet, niezbyt delikatnie, „zdzirą Związkowców”.
Groził, że wyda nas wszystkich ministrze Jenkins, że nie da się przekupić jak
Stephanie i że nie będzie milczał, tak jak ona.
― Ale czy pani Chamberlain faktycznie milczała? – wtrąciła
się Diana. Uwaga o tym, że kilka lat przed nią Dean Walker odkrył aferę
związkowców Qudditcha, niemile uderzyła w jej ego. – Jasne, za czasów, kiedy
moja babcia była ministrą, nikt nie zgłosił pana i pańskich kolegów. Chyba
jednak powinien pan zejść na ziemię i przestać aż tak gloryfikować pana
szwagierkę. Myśli pan, że nie powiedziała o panu swojemu mężowi i swojej
rodziny? Myśli pan, że Dorian Chamberlain nie powiedział o panu Jamesowi…
wtedy, kiedy zdarzył się pożar pani Walker?
Seth uśmiechnął się pobłażliwie, jakby sama myśl, że James
mógł cokolwiek wiedzieć, wydawała mu się zabawna.
― James wie co nieco o tej sprawie, ale zna tylko otoczkę,
bez środka – powiedział pewnie. Jego żona lekko drgnęła, ale ta informacja nie
była na tyle silna, aby wybudzić ją z odrętwienia. – Wie, a przynajmniej się
domyśla, że to ja zabiłem Deana. Ale jest pewien, że w całym tym zamieszaniu
chodziło mi wyłącznie o May, o ochronę May. James… - aż parsknął i pokręcił
głową. – James nie ma pojęcia o tym, że Dean był jego bratem. Nie wiem, czy
Dorian mu o tym powiedział, czy nie. Wątpię, żeby… wątpię, żeby w to wierzył. A
nawet jeśli… no cóż, nigdy nie zebrał w sobie dość odwagi, żeby zadać mi to
pytanie bezpośrednio.
― Miałoby to chyba jednak trochę sensu, nie sądzi pan? – nie
ustępowała. – Cała ta kłótnia państwa z Chamberlainami… cała ta uraza Jamesa do ciotki, i do Doriana.
Czy to nie jest idealne wyjaśnienie?
Seth wzruszył ramionami.
― Jeśli pytasz mnie o opinię zawodowca, to jasne – to by
wyjaśniało wiele dziwactw w tej historii – pożar, kłótnię jego i Doriana, nawet
biwak we Flers… ale w tym przypadku nie jestem tylko zawodowcem, ale także
ojcem. Tak się składam, że wiem, co takiego Dorian zrobił Jamesowi – i Mary McDonald. I ma to niewiele
wspólnego ze mną.
Dean nie
dowiedział się wielu nowych rzeczy z ust Stephanie i Setha. Nie spodziewał się
co prawda, że spotka się ze zrozumieniem, ze skruchą i z przeprosinami, nie
chciał też godzić się z ojcem ani wysłuchiwać rzewnej historyjki, z którą sam
wcześniej już się zapoznał. Irytowały go kłamstwa, niedomówienia i swobodne
zachowanie Setha, który nie dostrzegał najwyraźniej w swoich czynach nic
gorszącego. Dean wcześniej robił rzeczy okrutne, wcześniej poprzysiągł już
zemstę i wcześniej zaplanował, jak wykorzysta noc kotylionu – ale mimo to, nie spodziewał się, że wizje, które
mieszały do tej pory tylko w najciemniejszych zakamarkach umysłu, zaistnieją tu
i teraz, w rzeczywistości. Dopiero spotkanie się z Sethem Potterem sam na sam,
usłyszenie jego głosu, przepełnionego pogardą i szyderstwem, i zasłonięcie się
tą puszczalską położną, przelało przysłowiową szalę goryczy.
Dean pragnął zemsty. Odkąd tylko doszło do tragicznego
zwrotu w jego historii i został zamieszany w dramat z Trevorem Monroe, odkąd
usłyszał przepowiednię o Siedmiorgu i odkąd upadła Jilly, czuł, jak ciemna
strona jego duszy rozrasta się i niczym dym spowija każdy zakamarek jego
umysłu, oślepia go i miesza w głowie. Nic innego się już nie liczyło. Dean
jadł, oddychał, spał i poruszał się tylko dla jednej idei, dla jednej motywacji
– dla odwetu. Chciał dowiedzieć się,
kim był i co przez te wszystkie lata robił jego ojciec, dlaczego porzucił go i
spowodował tak paskudny obrót wydarzeń. Obwinianie ojca o wszystko było proste
i mogło uleczyć jego złamane serce. Latwiej zmagać się z losem w perspektywie
jego możliwej zmiany, niż wiedzieć, że bez względu na jakikolwiek jego uczynek,
będzie tkwił w samym środku piekła, a ból ukróci jedynie samobójstwo.
Chłopak upadł jako drugi. Dołączył do Czarnego Pana i
wykorzystał jego wpływy w ministerstwie, żeby poznać prawdę o swoim
pochodzeniu. Dowiedział się jednak znacznie więcej – odkrył, że jego matka
należała do ofiar molestowania przez Związek Quidditcha, że Seth zdradził swoją
bezpłodną żonę z jej siostrą i zamordował ją, razem ze szwagierką, Stephanie
Chamberlain, że pa Potter po karierze sportowej został grubą rybą w
ministerstwie i że – o, Merlinie! – jest jednym z najbardziej podziwianych
stróżów prawa w kraju. To było dla Deana zbyt wiele. O zemście myślał już
niemal obsesyjnie, traktując ją jako cel swojego życia.
Młody Walker nie słuchał więc Stephanie ani Setha. On po
prostu żądał. Ostrzegł, że jeśli Seth
i Stephanie nie oddadzą się w ręce prawa, i jeśli ich rodziny nie poznają
prawdy, przeleje się dzisiaj krew. Żeby to udowodnić, wykorzystał na May
legilimencję i zademonstrował, że potrafi pokierować ją nawet na śmierć.
― Chodź, Mayie – powiedział cicho, łapiąc swoją „dziewczynę”
za rękę. – Pójdziemy przedstawić się twojej mamie.
Ta spokojnie wygłoszona groźba natychmiast sprowadziła Setha
na ziemię. Przestał on dłużej lawirować po swojej opowieści, przestał pobłażać
swojemu przeciwnikowi. Pojął, że dzisiejszy wieczór wcale nie będzie kolejną z
jego misji, kolejną ze spraw do załatwienia – że tak naprawdę zbliżał się
wieczór prawdy, wieczór, w którym nikt nie może pozwolić sobie o jedno słowo za
dużo, jeśli chce pozostać przy życiu.
Wyścig przeniósł się z powrotem na parter. Seth rozdzielił się ze Stephanie i zaczął
szukać po całej rezydencji swojej córki i Deana, pod postacią Jesse’ego van
Weerta. Już zbierał się do wyjścia na zewnątrz, do ogrodu, kiedy nieoczekiwanie
zderzył się ze swoim synem i jego przyjaciółmi.
— To był jakiś obłęd – powiedział Seth, kręcąc głową. –
James powiedział mi, że przed chwilą rozmawiali z Deanem i May, i zaczął pytać
się, co ona tu robi. Skye z kolei powtarzała cały czas, że obydwoje mieli taki
amok w oczach, że obawia się, iż kupili coś nielegalnego od jej brata Elijahy.
Starałem się jakoś ich uspokoić i wyminąć, ale to nie było takie proste. Dołączyli
do nas Phil i lamentująca Serena, która zaczęła kajać się i przepraszać po
francusku, pojawił się też Dorian, który szukał swojej matki… a na sam koniec
Mary McDonald zemdlała, a całe towarzystwo wpadło w straszliwy popłoch.
Diana zmarszczyła brwi.
— A co jej się stało? Braciszek przypadkiem dosypał jej
jeden ze swoich specjałów do ponczu?
Seth pokręcił głową z rezygnacją.
— Myślałem, że ma atak jakieś choroby. Trzęsła się i
płakała, i gadała straszne bzdury. Serena próbowała ją ocucić i wolała coś do
niej po francusku, a Mary powtarzała, że widzi czarne wilki, że do ogrodu
Meadowesów idą czarne wilki.
Na początku szczerze się zaniepokoiłem i wysłałem Jamesa po
Elizabeth McDonald i – jeśli uda mu się ją znaleźć – także po Belle. Potem, im
bardziej reszta panikowała i przesadzała, i im bardziej ja irytowałem się, że
Dean Walker mi się wymyka, zacząłem podejrzewać, że Mary najzwyczajniej w
świecie się upiła. Niechętnie poczekałem, aż James przyprowadzi Lizzy, chociaż
zanim to nastąpiło, Mary zdążyła już się wybudzić, ciężko powzdychać i
postraszyć Serenę, że przed chwilą zetknęła się ze śmiercią. Na resztę wieczoru
Mary siedziała przy stoliku ze swoją matką i wsłuchiwała się w jej zrzędzenie,
co do szkodliwości picia. Z perspektywy czasu… i po całym zamieszeniu z
„czarnymi wilkami”, nie wiem, czy ona naprawdę była pijana czy też w pokręcony
sposób próbowała coś przekazać. Ja byłem jednak rozdrażniony, a u Elizabeth
doszukiwanie się wszędzie wpływu substancji odurzających było swego rodzaju
chorobą zawodową.
Jeśli jesteśmy w temacie „czarnego wilkołaka” – do dzisiaj
nie wiedziałem, o co do końca chodziło Mary, a potem Kenny’emu i Elijahy. Nie
ukrywam, że byłem zaintrygowany tą zagadką przez długi czas. Myślałem, że to
hasło, pewne słowo klucz, i łączyłem je bardziej z potajemnym handlem
narkotykami niż mną samym… - podrapał się po głowie. – Ale teraz to nadaje
całej sprawie głębszego wymiaru, nieprawdaż?
Zanim Seth uporał
się z Mary, uspokoił swoje dzieciaki i żonę, i zanim udało mu się wydostać z
rezydencji Meadowesów, zdążyło już napadać naprawdę sporo śniegu. Większość
zmarzluchów, którzy zdecydowali się na chłodny spacer po tańcach, wróciło już z
powrotem na salę bankietową. Seth miał więc
do swojej dyspozycji ogrody, staw i skrawek lasku, łącznie z fontanną,
labiryntem i boiskiem do mini-Quidditcha, i mógł przeczesać je jard po jardzie,
bez obawy, że wpadnie na kogoś niewygodnego.
Pan Potter bez pośpiechu ubrał się w płaszcz i zmienił buty,
sprawiając wrażenie osoby, która idzie na przechadzkę, a nie na zaaranżowaną
aurorską misję. Wyszedłszy z domu, przeszedł przez werandę i schodki, i oparł
się o sporą kolumnę podtrzymującą zadaszenie ganku. Kilka chwil później gałka
przy drzwiach wejściowych zachrobotała, rozległ się przeciągły skrzyp, i we
framudze stanął wysoki mężczyzna z cygarem wetkniętym między zęby, partner
Setha Pottera w tym małym patrolu.
— Stephanie
powiedziała mi, że szukasz narkomanów – rzekł Robert Chamberlain, zatrzaskając
za sobą drzwi. – Rozumiem delikatność sytuacji, ale słodki Merlinie, Seth!
Zdajesz sobie sprawę, jakie piekło rozpęta się za kilka minut, kiedy
Meadowesowie zauważą, że nas nie ma?
Atmosfera w rezydencji faktycznie gęstniała coraz bardziej,
a to wszystko z powodu zniknięcia małej Calliope Meadowes. Zabawa i tańce może
i trwały nadal, a alarm nie jeszcze podniesiony, ale gospodarze po cichu
angażowali w poszukiwania coraz większą ilość gości z odpowiednimi
kompetencjami. Austin Meadowes na
przykład, pośredni przełożony Conana McDonwera, porwał go do wspólnego
przeczesywania lochów, z racji tego, że Conan pracował w Brygadzie
Uderzeniowej. Aurorzy pójdą w ruch jako następni, o ile oczywiście dziewczynka
się nie znajdzie. Seth wolał nawet nie wyobrażać sobie, jakiego Meadowesowie
dostaliby szału, gdyby powiedział im o Deanie, o opętanej May, i o dwóch
odurzonych opium kawalerach, którzy krzątali się gdzieś po ich ogrodzie i
częstowali swoim towarem każdego przechodnia.
— Jesteś mi potrzebny, Robert – ściszył głos do szeptu. –
Gdzieś tam z nimi krząta się May, a wolałbym oddać całą trójkę Nickowi, zanim
dopadnie ich Meadowes i najlepiej sama ministra Jenkins.
Seth musiał powiedzieć coś Chamberlainowi, a sprawa
dystrybucji narkotyków wydawała mu się najbardziej przekonywująca i motywująca
do działania. Robert na pewno zaangażuje się w poszukiwania, jeśli będzie
myślał o Deanie jako o niebezpiecznym dealerze, a nie – bękarcie swojego
szwagra.
Robert westchnął i zszedł ze schodków werandy. W swoich
długich, ciemnych włosach i czarnym płaszczu niemal całkowicie znikał w mroku
nocy. Nie zadawał więcej pytań – zapalił jedynie swoją różdżkę i przyjął
polecenie, tak jakby wcale nie znajdował się na świątecznym balu, tylko w
podziemiach podczas jednej z aurorskich misji. Lakoniczność i praktyczność
Roberta były cechami, które czyniły go tak dobrym aurorem – i przyjacielem.
Seth nie działał pod presją czasu, jak uczyniłby nie jeden
na jego miejscu. Wiedział, że gdziekolwiek był teraz Dean – i gdziekolwiek
zaciągnął May i bez wątpienia też małą córkę Austina Meadowesa, dla dramaturgii
– bez widowni nie rozpocząłby nawet prologu swojego przedstawienia. Nie ociągał
się, ale nie pozwolił mu też się zaszachować – spacerował z Robertem z głową na
karku, ale myślami pozwalał sobie na zastanowienie. Gdybał, czy ze swojej
obecnej pozycji, możliwe będzie jeszcze realizowanie planu. Jeśli Robert mu pomoże
i się nie zawaha – raczej uda im się go rozbroić i wydać do aresztu. Jeśli
jednak Dean był gotowy na posiłki i zatrzymał jakiś as w rękawie – Seth będzie
musiał wyznaczyć sobie jakieś priorytety.
Najpierw trzeba
ratować dziewczynkę Meadowesów, pomyślał. May może nie być już do odratowania. Trzeba być na to gotowym.
— Ktoś tam jest, Seth
– powiedział nagle Robert, unosząc różdżkę. Stróżka światła przestała oświetlać
im drogę i zamiast tego rozjaśniła porośniętą bluszczem ścianę labiryntu. –
Słyszałem coś.
Mężczyzna, nie konsultując się z współtowarzyszem, również
podniósł różdżkę i rzekł:
— Confirgo.
Bluszcz trzasnął. Znajdująca się za nim ściana zakołysała
się w miejscu, a następnie pękła w jednej, niemalże prostej linii. Gruz posypał
się na dół, tuż pod stopy Roberta i Setha. Po drugiej stronie labiryntu ktoś
głośno zaklął.
— Kto tam jest? – spytał ostro Robert, podnosząc różdżkę
jeszcze wyżej. Niebieskawa mgiełka światła, wędrując to w jedną, to w drugą
stronę, w końcu ukazała im twarze dwóch młodych chłopców, z rozszerzonymi
źrenicami i nabrzmiałymi żyłami u szyi. Chamberlain opuścił różdżkę. Pod jego
stopami, oprócz gruzu i ułamanych łodyg bluszczu, lśniły drobne, błyszczące
plastikowe torebki z brunatnym proszkiem.
— Opium – stwierdził Seth, schyliwszy się po torebeczkę. – Coś
zgubiliście, chłopcy.
Robert nachylił się w jego stronę, jakby nie wierzył Sethowi
na słowo. Zmarszczył brwi.
— Bezmyślność… - mruknął do siebie. – Co teraz zrobimy?
Potter wzruszył ramionami nonszalancko.
— Zaprowadź ich z powrotem do willi, Robert. Ja pójdę szukać
trzeciego i May.
Naparł na piętę w celu odwrócenia się o sto osiemdziesiąt
stopni, ale Chamberlain zapobiegawczo złapał go za ramię.
— Musimy ich przesłuchać… znasz procedury.
— Przesłuchać? – powtórzył. – W takim stanie?
Ostentacyjnie wyrwał towarzyszowi różdżkę i ponownie
oświetlił błyskiem Lumosa twarze
Kenny’ego i Elijahy. Obydwoje niemalże równocześnie podnieśli dłonie do oczu,
zasłaniając się. Nie trzeba było nawet kontrolnego eliksiru, aby dowieść, że
byli odurzeni – wystarczył chociaż fakt, że nie uciekli, kiedy usłyszeli
eksplozję Confirgo, i że pozwolili,
żeby ich własny towar wyślizgnął im się z rąk. Otępieni chłopcy poruszali się
niezwykle ociężale, mruczeli jak w malignie, i nie reagowali całkowicie na
sygnały wzrokowe i słuchowe. Seth dobrze znał ich dwójkę – wiedział, że są w
istocie niezłymi cwaniakami i gdyby nie demencja po narkotyku, już zdołaliby
poczęstować aurorów kilkoma historyjkami-wymówkami z drzewa sandałowego.
Robert jednak, porządny i oficjalny, nie mógł odpuścić sobie
obowiązkowych procedur, nawet pomimo tego, że faktycznie wcale nie był na
służbie.
— Czy to należy do was, chłopcy? – spytał trochę
retorycznie, wymachując torebką z opium na wysokości ich oczu. Elijah wykonał
bezsilny gest ręką, jakby starał się odebrać torebeczkę, ale nie mógł pokonać
oporu powietrza. Kenny zamachnął się jeszcze niżej, w rezultacie podnosząc
tylko trochę gruzu. Seth parsknął pod nosem.
— Czy był ktoś jeszcze z wami? – zadał kolejne podręcznikowe
pytanie Robert. Elijah wydukał coś w języku jaskiniowców. Kenny wziął głęboki
oddech i zaklął po francusku – a przynajmniej wydawało się, że to słowo było
francuskie.
— Co powiedziałeś?
— Fill… cle.
Seth zmarszczył brwi.
— Filkle?
— Mówisz fille? – naciskał
Robert. – Jak dziewczyna? May, mówisz o May? A może o…
Elijah zawył jak wilk. Uśmiech spełzł z twarzy Setha.
— Czarny… wilk – wymamrotał Kenny. – Widział… ja… widziałem
– wilka.
— Czarnego wilka? Gdzieś na terenie ogrodów są wilki?
Seth wyprostował się gwałtownie. Nie brałby na poważnie
takiego bełkotu w zwykłych okolicznościach – ani niezwykłych, biorąc pod uwagę,
że Kenny upojony był opium – i właściwie teraz też traktował je z przymróżniem
oka, ale… ale dlaczego powtórzył on
słowa swojej siostry, wypowiedziane przez jakiś dziwny sen na jawie? Skąd mógł
zasłyszeć to sformułowanie, skoro w ogóle nie widział mdlejącej Mary?
— Oui… oui.
— Seth…
— Zabierz ich do Elizabeth – przerwał mu krótko. – Nie mamy
czasu do stracenia. Myślę, że z May i Walkerem jest ta mała.
— Calliope?
Westchnął ciężko.
— Zajmę się wszystkim, Robert, przysięgam. Nie ma sensu ich
przesłuchiwać – przecież widzisz. Spotkamy się za parę minut u Meadowesów.
— Ale…
— Musisz mi zaufać – podkreślił,
świadomie uderzając w najbardziej czułą strunę. Wiedział, że Robert w obliczu
zagrożenia nie będzie potrafił komplikować spraw – zda się na swojego szwagra i
dopełni przeznaczone mu zadanie.
Tego wieczora złapano dwóch, z trzech zgłoszonych
narkomanów. Kiedy Conan McDonwer z Brygady Inkwizycjnej, i sam Robert
Chamberlain, ponownie wrócili w teren jako posiłki – nie pomagali już Sethowi
Potterowi w ściganiu przestępców. Pomagali mu wyłowić ciało ośmioletniej dziewczynki.
— Dean zaciągnął
May nad stawek, na skraju ogrodu Meadowesów
- kontynuował Seth, przyśpieszając nieco tempo swojej wypowiedzi. –
Znalazłem ich dość szybko po tym, jak rozstałem się z Robertem. Nie myślcie, że
nie wiedziałem, iż pakuję się w pułapkę – tyle lat zawodowego doświadczenia
wyrobiło we mnie specyficzny, aurorski zmysł. Idąc na spotkanie z nim, udało mi
się nawet rozszyfrować jego plan… który był błyskotliwy i okrutny – słowem taki,
jaka powinna być prawdziwa zemsta – ale zarazem zupełnie spontaniczny i
wariacki… czyli taki, jaka powinna być zemsta Deana Walkera, że tak powiem.
Seth urwał na chwilę. Po raz pierwszy od dłuższego czasu
przyjrzał się swojej żonie – wciąż sparaliżowanej i otępiałej, jakby spała z
otwartymi oczami. Belle uciekła oczami od spojrzenia męża, ale nie zmieniła
swojej pozycji ani o cal. Diana zaczęła wiercić się w miejscu z zaciekawienia.
— Wybacz mi… nieszczegółowość, Diano – zwrócił się do niej,
ponownie wlepiając wzrok w podłogę. – Nie lubię o tym mówić. To… to jeden ze
smutniejszych wieczorów mojego życia, i zdecydowanie jedna z największych
zawodowych porażek, z jakimi przyszło mi się zmierzyć. Nie sądzę, że konieczne
jest opisywanie wszystkiego po kolei, szczególnie, że musisz mieć na uwadze
chaotyczność wszystkich zdarzeń… to, że Dean działał w afekcie, że miał mało
czasu, bo zapowiedziałem odsiecz z rezydencji…
Panna Jenkins skinęła głową, na znak, że akceptuje ten
układ. Widziała, w jakim stanie była pani Annabelle i także wolała, żeby Seth
oszczędził jej zbędnych i w dodatku bolesnych drobnostek. Jeśli chodziło o nią,
Dianę, to posiadała na tyle rozwiniętą kryminalną wyobraźnię, że mogła uzyskać
w głowie całościowy obraz tamtego wieczora jedynie po ogółach i aluzjach.
— Plan Deana był stosunkowo prosty: wykorzystał to, że nie
znałem miejsca jego kryjówki, i kiedy zbliżyłem się do stawiku, rozbroił mnie i
unieruchomił, tak że doskonale widziałem wszystko, co się dzieje, ale nie
mogłem w żadne sposób zareagować. Zawiodła nawet magia niewerbalna, na której
nie mogłem się dostatecznie skupić.
Dean próbował przekonać mnie, żebym poszedł zgłosić się do
dymisji w Biurze Aurorów, a potem zgłosił minister wszystkich związkowców
uwikłanych w aferę, w tym Nicka McDonalda i samego siebie. Chciał też, żebym oddał
wszystkie moje odznaczenia Człowieka Prawa – no i, rzecz jasna, żebym przyznał się
przed Belle do wszystkiego i stanął przed nowym Wizengamotem. Argumentował cały
czas, że działa jedynie w imię prawa i sprawiedliwości, i równości
czarodziejów, i szacunku do nich. Brzmiał bardzo radykalnie, a niekiedy
powtarzał slogany Śmierciożerców, i idee Voldemorta. Poznałem wtedy w nim
prawdziwego sługę ciemności – dostrzegłem, że nie tylko jest on szalony, nie
tylko rozgoryczony, wściekły i zmanipulowany, jak wszyscy ci chłopcom którzy wstępują
do szeregów Voldemorta, ale też że jego światopogląd jest nieodwracalnie
skrzywiony.
Sami-Wiecie-Kto wcale nie ma aż tylu wielbicieli, ile
mogłoby się wydawać. Jasne, są uprzedzeni do mugoli arystokraci, ale we
współczesnym świecie magicznym jest ich niewielki odsetek. Prawdziwą potęgą
Voldemorta są jego mniejsze oddziały zabójców, zwykle genialnych absolwentów
uczelni magicznych na całym świecie. Sami-Wiecie-Kto, jako mistrz legilimencji,
potrafi w mrugnięciu oka przejrzeć na wylot całą ich duszę, ich pragnienia,
osiągnięcia i obawy. Wie, za jaki sznurek wystarczy pociągnąć, aby narodził się
radykał. Zwykle chodzi o jakąkolwiek nierówność społeczną, o ignorancję ze
strony innych czarodziejów, o brak zrozumienia. W przypadku Deana Voldemort nie
mógł nastawić go przeciw wszystkim z nieczystą krwią, bo przecież ten chłopak
sam był mieszańcem. Cały gniew został więc skupiony w innym punkcie – w nas, w
Ministerstwo. Sami-Wiecie-Kto przekonał Deana, że to my, związkowcy, że to my,
arystokraci, jesteśmy odpowiedzialni za jego nieszczęście. Ze jedynie walcząc z
nami, jest w stanie przywrócić pokój w świecie czarodziejów – oczyścić Departamenty
i szpitale, zwalczyć korupcję, nagłośnić ukrywane skandale. Wizja, którą
Voldemort nakarmił Deana dzisiaj wchodzi już w życie – i wystarczy przypomnieć
sobie ostatnie fale zwolnień i degradacji. Ale wtedy, w siedemdziesiątym
czwartym, na horyzoncie nie zanosiło się na takie rewolucje. Dlatego
perspektywa teraźniejszości tak bardzo motywowała Walkera do działania. On sam
czuł się zupełnie usprawiedliwiony. Działał w końcu dla idei – a przynajmniej
tak mu powiedziano.
Najpierw Dean próbował zmusić mnie do poddania się,
zmuszając opętaną May, żeby sama odebrała sobie życie. Pozostałem niewzruszony,
bo przeczuwałem, że to tylko czcze groźby. Zabicie May… to byłoby zbyt proste,
zbyt mnie wybielające, i zdecydowanie za szybko kończącą naszą grę. Dean
cierpiał przez całe życie – i marzył o śmierci. Uważał, że wyświadczyłby May
tylko przysługę, gdyby na samym początku ją zabił. Przygotował coś o wiele
bardziej wyrachowanego, coś, co zmieniłoby ją na zawsze, i złamało psychicznie
do końca.
Upoił ją ogromną dawką narkotyków, tak, że dziewczyna nie
zdawała sobie sprawy z tego, czy działa sama, czy też jest przez kogoś
kierowana. Na moich oczach kazał jej wstrzyknąć sobie do żyły proszek od Kenny’ego
i Elijahy. Obserwowałem, jak jej rysy się zmieniają, jak oczy jej dziczeją, i
jak ruchy stają się mechaniczne, niepewne, ale z dużym potencjałem siły.
Powiedział do May, że ma brać dziewczynkę. Nie wiem, na ile była świadoma tego,
co robi… na ile on ją kierował, a na ile działało opium. Próbowałem ją
powstrzymać – i ją, i Deana – ale moja magia niewerbalna okazała się za słaba.
Byłem zupełnie bezsilny.
Nie wiem, jakie zatargi Dean miał z Meadowesami, ale wydaje
mi się, że żadne. Po prostu… śmieszyło go to, że zniszczy May życie. Oglądanie
tego wszystkiego sekunda po sekundzie… to było piekło także i dla mnie. Ale nie
mogłem się ruszyć. Nie mogłem nawet odwrócić wzroku. To… to była czarna magia.
Z Calliope nie zostało za wiele. Jako kryminolog kazałem im wszystkim się
ulotnić, wyczyściłem May różdżkę… zatuszowałem całą sprawę. Wiedziałem, co
zrobić, żeby nikomu w Biurze nie udało się namierzyć zabójcy.
Kiedy było już za późno, a Dean zorientował się, że w naszą
stronę zbliżają się aurorzy, szybko się ulotnił. Wiedział, że nie dotkną go
żadne konsekwencje, że będę zbyt zajęty ratowaniem córki – i samego siebie.
Rozprawa Elijahy
i Kenny’ego ciągnęła się przez rok. Ostatecznie to młody pan DeVitt został
skazany na odsiadywanie wyroku za siebie, i za Kennetha, który zbiegł do
Meksyku. Sam Seth zasugerował takie rozwiązanie Nicholasowi – w Biurze Aurorów
niejednokrotnie miewał problemy ze ściganiem przestępców brytyjskich w Meksyku.
Ich oddział nie mógł liczyć na wsparcie aurorów z Ameryki Łacińskiej, bowiem
ich ministerstwo nie podpisało umowy o ekstradycji z Wielką Brytanią. Przepisowa
dziesięcioletnia odsiadka została pomnożona na dwa, a Elijah zesłany na dwa
dziesięciolecia do więzienia. Zostało postanowione, że jeśli Elijah zdradzi
swojego wspólnika Wizengamotowi, to odda mu cały swój wyrok. To sprawiedliwe, mówili wszyscy. Nikogo nie zachęci już do handlu
narkotykami. O ile to było sprawiedliwe, nikt już Elijahy nie pytał. Cóż,
sprawiedliwość bywa czasami bardzo dziwna.
Sethowi wydawało się, że po nieszczęsnym wydarzeniu na
kotylionie, jego problemy z Deanem Walkerem się skończą. Zapowiedział on w
końcu zemstę i – w mniemaniu Setha – udało mu się jej dokonać. Ukarał go za
kłamstwa i na nowo obudził dławione wyrzuty sumienia, złamał zupełnie jego
szczęście i rzucił na nie wieczny cień.
Nie mniejsze piekło przeżywała May. Poprosiła ona jednak
ojca, żeby nie modyfikował jej pamięci, żeby nie pozwolił jej zapomnieć o tym,
co sama na siebie sprowadziła. Zgodziła się na leczenie, na odwyk, i na transfer
do Akademii. Przebaczyła też ojcu wszystko i obiecała, że nie piśnie ani słowa
bratu ani matce. Doskonale rozumiała, że tamten wieczór na zawsze połączył ją i
ojca, jej prawdziwego, biologicznego ojca,
że wspólna tajemnica zbliżyła ich do siebie i umożliwiła na nowo zaciśnięcie
rodzinnych więzów. Obawiała się, że Obliviate
sprawi, że nie tylko wspomnienia, ale i pewne doświadczenia i mądrość
życiowa ulecą w zapomnienie. Bała się, że to wszystko zdarzy się ponownie, że
nigdy nie nauczy się na swoich błędach.
May jednak się myliła, uważając, że gwarant bezpieczeństwa i
jej przyszłej moralności stanowiły wspomnienia z kotylionu. Już kilka dni
później, całkowicie świadoma i odpowiedzialna, powtórzyła te same błędy i
pozwoliła, żeby kotylion zdarzył się ponownie – ale tym razem nabrał o wiele
bardziej mroczny charakter.
― Sylwester – wyszeptała Belle, przemawiając głosem, jakby
ze snu.
#19
Ministerstwo
― Nazywam się Jo
Rue Prewett i mieszkam w Leningradzie w Związku Radzieckim – przedstawiła się
spokojnie Jo, stojąc w mównicy.
Piwnicze sale sądowe Ministerstwa spowijałby całkowity,
nieskończony mrok, gdyby nie nieliczne i słabe źródła światła w postaci
zawieszonych w powietrzu kandelabrów. Płomyki ognia kołysały się, jak w
układzie egzotycznego tańca, tuż nad sklepieniem ogromnego pomieszczenia.
Zdawały się podskakiwać i wyglądać zza denek świecznika, chcąc obejrzeć z góry
rzędy długich ław wypełnionych czarodziejami i ustawionymi nad sobą, jak w
amfiteatrze. Cień tych skrzących iskierek odbijał się od ścian i spływał w dół,
wprost na bladą i nieprzeniknioną twarz Jo. Wszystko to razem zebrane symulowało
i nasuwało na myśl o wiele bardziej sielską sytuację, tak jakby Jo siedziała w
tej chwili przy olbrzymim ognisku i wpatrywała w smażące się pianki – a nie w
lekko mętne źrenice Barty’ego Croucha na sali rozpraw.
― Nie jest spokrewniona ani spowinowacona z Isaakiem
–kontynuowała, a jej głos lekko zadrżał. – Ale… ale on jest dla mnie…
Zerknęła niepewnie w stronę ławy oskarżonego – obrońca
Hughes podpierał się ze zmęczeniem, a jego głowa przekrzywiła się komicznie;
Isaac natomiast zdobył się na smutny, chłopięcy uśmiech, który ścisnął Jo za
serce. Lily poczuła, że ona sama też głośniej przełyka ślinę.
…jak brat, pomyślała
melancholijnie. Isaac jest dla Jo jak
brat. Jo zajęła miejsce Jilly. 0
― Skąd zna pani oskarżonego, Isaaka Monroe? – spytał Crouch,
nie czekając aż Jo zdefiniuje swoje uczucia do „oskarżonego”. Jo wzdrygnęła się
lekko.
― Przyjaźniliśmy się w dzieciństwie – wyjaśniła. – To
znaczy… nadal się przyjaźnimy! Ale poznaliśmy… no cóż, zostaliśmy tylko my
dwoje. Znałam Isaaka, i znałam też Deana Walkera, i wszystkie osoby, z którymi
połączono dzisiaj Isaaka, znałam też ja – wzięła głęboki oddech. – Przed tym, jak mój ojciec został wtrącony do
Azkabanu, razem z nim i z matką mieszkałam w Brighton, na Elves Close, a Isaac,
Jilly i Trevor byli moimi sąsiadami.
Crouch potaknął i lekko zmrużył oczy. Po raz pierwszy
dzisiejszego dnia przyszło mu przesłuchać osobę, która mogła namieszać w
sprawie i obrócić kierunek nagonki na kogoś innego.
― Pozwoli panna, że zacznę od sprawy, na której skończyło
się przesłuchanie poprzedniego świadka – Jo zerknęła kątem oka na Mary i May.
Lily zauważyła, że jej oczy błąkają się niepewnie po wszystkich magach
Wizengamotu, ale zataczały młynek w rejonie, gdzie siedział Trevor Monroe. –
Czyli od śmierci panny Meadowes.
Jo przystała na to, chociaż wyglądała na nieco
niezadowoloną. Lily zdziwiło to, że Crouch nie chciał zachować chronologii
wydarzeń i nie zapytał jej w pierwszej kolejności o śmierć Jilly Monroe.
― Nie odniosę się bezpośrednio do sprawy śmierci panny
Calliope Meadowes – dobiegł ją dość szorstki i obojętny głos Jo – ale mogę
zaręczyć, że ani mnie, ani Isaaka nie było na tej imprezie i na pewno nie
jesteśmy w nią uwikłani.
Fałszoskop ani drgnął. Lily uśmiechnęła się pod nosem,
widząc kwaśną minę Austina Meadowesa.
― Nie była więc pani w Cardiff tego dnia?
― Nie.
― Pan Isaac Monroe również nie kręcił się w pobliżu?
― Nie, nie kręcił.
Fałszoskop podskoczył. Isaac zmarszczył brwi i wyglądał,
jakby chciał wstać, podejść do stołka i porządnie grzmotnąć w fałszoskop. Hughes
przytrzymał jego rękaw.
Jo wyglądała, jakby połknęła wielki kamień.
― To znaczy… nie wiem, ja…
― Proszę kontynuować – przerwał jej Crouch. Protokolant
zapisał coś szybko w swoich dokumentach.
Jo spojrzała z rozpaczą w stronę Isaaka. Ich spotkania się
nie skrzyżowały. Lily próbowała wyłapać myśli Jo w swojej świadomości, ale z
przyjęcia nie stać jej było na podobny wysiłek.
― Tego dnia… - kontynuowała Jo, chociaż sprawiała wrażenie
na tyle załamanej, że równie dobrze mogłaby po prostu wyjść z sali obrad. –
Isaac powiedział mi, że on i Tony – Anthony Walker, panie sędzio – spotykają
się z Deanem – przełknęła głośno ślinę. Fałszoskop pozostał spokojny. – Z
Deanem Walkerem, rzecz jasna. No i… była taka sprawa, że byli umówieni w
Cardiff, bo… no... bo tak wyszło.
― Bo pan Dean Walker był tego dnia na kotylionie, tak?
― No… tak.
Julia Meadowes ściągnęła brwi i wygłosiła dość głośno opinię
o tym, że „bynajmniej nie był on zaproszony”. Crouch przeczesał palcami swoją
szarą bródkę.
― I pan Monroe o tym wiedział?
― Wiedzieć, wiedział – jęknęła Jo, przeklinając w myślach fałszoskop. – Ale jego tam nie było.
― Skąd ma pani taką pewność?
Jo parsknęła pod nosem – i w tym samym czasie to samo
uczynił Isaac. Uwaga publiczności zwróciłą się w jego stronę, a Crouch
skinieniem ręki zezwolił mu na udzielenie odpowiedzi. Isaac wyrpostował się na
siedzeniu i odchrząknął, ukrywając uśmiech:
― Ja i Tony nie chodzimy na kotyliony – powiedział
śmiertelnie poważnie, czym wzbudził lekki uśmiech u bardziej liberalnej części
zgromadzonych. Nie u Croucha:
― Dlaczego?
― Ponieważ są to imprezy organizowane po to, żeby swatać. A
ja i Tony radzimy sobie dobrze bez swatania.
Lekki chichot przeszedł przez aulę. Lily zobaczyła, że nawet
James nieznacznie się uśmiechnął.
― W porządku – zrezygnował Crouch. – Rozumiem, że Dean
Walker chciał, żeby go wyswatano?
― Och, nie – ponownie zabrała głos Jo. – Dean był już
wyswatany.
― W takim razie po co przyjeżdżał na kotylion? I po co
widział się potem z panem Monroe? Czy był to spisek na życie Calliope…
― Powiedz im, Isaac – wyrwało się nagle Jo. Crouch urwał i
spojrzał na nią poruszony. Dziewczyna przymknęła swoje wielkie, skośne oczy i
powiedziała sucho: – Isaac, dobrze wiesz, że to i tak nie robi już żadnej
różnicy, a lepiej, żeby usłyszeli to od ciebie…
Co ty wyrabiasz, Jo?, „wysłała”
mentalne pytanie Lily, ale nie otrzymała odpowiedzi. Śladami za resztą świadków
na sali, ona też przeniosła całą swoją uwagę na nieco rozdartego Isaaka.
Oblizywał on swoje sine wargi i wyraźnie bił się z myślami. Siedzący obok niego
Hughes wiercił się na krześle, jak małe dziecko w wysokim foteliku.
Czy musi się przyznać
do jakiegoś kolejnego wykroczenia, żeby zachować twarz?, pomyślała, niemal
śmiejąc się z paradoksalności tego zdania. Crouch przyglądał się Isaakowi
wyczekująco.
― Dean został
zaproszony na kotylion – powiedział cicho, po dłuższej chwili Isaac. – Zeznawałem,
że nic o tym nie wiem… no ale Dean powiedział mi tamtego dnia, że będzie na
kotylionie, bo został wkręcony.
Jeden z magów Wizengamotu zmarszczył grubiańsko nos. Lily
zamarła, czekając na ciąg dalszy.
― Przez pannę Potter? – spytał spokojnie Crouch. Evansówna
nie odważyła się spojrzeć w kierunku Potterów i Mary, ale widziała, że Isaac to
zrobił.
― Nie – powiedział
bezbarwnie. – Nie przez May.
Fałszoskop nie błysnął.
― To przez kogo?
― Przez… przez Mary i Kenny’ego McDonaldów.
― Przez dzieci sir Nicholasa?
― Tak.
Mary oblizała wargi, ale nie wyglądała na zmartwioną. W
końcu sama przyznała się do tego, sprowokowana przez Dorcas. Lily niemalże odetchnęła.
I o to było tyle hałasu?
― Dlaczego? – nie poddawał się Crouch.
Isaac wzruszył ramionami.
― Kenny McDonald handlował narkotykami. Aurorzy złapali go
tej nocy, ale on wiózł prochy dla Deana.
― I dla was?
Isaac uśmiechnął się niewinnie.
― Część… może i tak.
Pośród członków Wizengamu rozległ się pomruk dezaprobaty.
Lily potrzebowała paru chwil, żeby zrozumieć, że Isaac przyznał się przed
chwilą do kolejnego zarzutu – zażywanie i dystrybucja narkotyków była przecież
surowo karana, tak jak użycie Zaklęć Niewybaczalnych, nawet dożywociem. Nie
istniała możliwość opuszczenia Azkabanu za kaucją, dlatego Kenny McDonald od
tak wielu miesięcy krył się w państwach bez ekstradycji.
Niedobrze, pomyślała.
Przyznał się do Zaklęć Niewybaczalnych, a
teraz jeszcze do tego. Dożywocie to już nie zagrożenie, to niemal pewnik. Czy
może spotkać go coś jeszcze gorszego?
― A co miała z tym wspólnego panna Mary? – dobiegł ją głos
Croucha. Lily nadstawiła uszu. Isaac zawahał się o kilka sekund za długo:
― Nie wiem –
powiedział w końcu. – Nie pytałem go o to.
Fałszoskop pozostał niewzruszony.
― W porządku – westchnął Crouch. – Proszę kontynuować, panno
Prewett.
Jo odetchnęła głęboko, czując niemalże ulgę, Wznowiła
opowieść natychmiast:
― No więc… ja, Isaac,
Dean, Tony… i parę innych znajomych, mieliśmy… właściwie to ciągle mamy… taką tradycjęm, jeśli chodzi o Sylwestra –
zaczęła tajemniczo. Isaac uśmiechnął się pod nosem. – Nazywamy to sabatami… wie pan,
porozjeżdżaliśmy się po świecie… każdy z nas chodził do innej szkoły… Tony i
Isaac byli wtedy w Ameryce, ja w Durmstrangu… Dean uczył się w domu… nie
mieszkaliśmy już w Brighton… więc spotykaliśmy się zawsze z okazji Nowego Roku
i się… dobrze bawiliśmy. No i… Z racji tego sabatu… Dlatego, no, po to były nam
narkotyki od Kenny’ego.
Na twarzy Croucha wymalował się kwaśny grymas.
Zamknij się, Jo!, wybuchła
w myślach Lily, modląc się o to, żeby Prewettówna ją usłyszała. Zamknij się, bo oprócz Isaaka, pogrążysz
jeszcze i siebie!
― Co dokładnie oferował wam Kenneth McDonald?
― Opium – wzruszyła ramionami Jo. – Głównie opium.
― Ale do zakupu nie doszło.
Jo się nie odezwała. Lily zauważyła kątem oka, że pewna
kobieta, kilka rzędów pod nią, wierci się na swoim siedzeniu niemalże tak
nerwowo, jak obrońca Isaaka Jazon Hughes.
― Nie doszło do zakupu, bo przebywający na kotylionie Aurorzy
złapali Kennetha oraz Elijahę DeVitta na gorącym uczynku.
Isaac szepnął coś na ucho Hughesowi, a ten odpowiedział mu
burkliwie i krótko. Jo wyglądała w tamtej chwili równie żałośnie, jak Lily w
pierwszych minutach egzaminu z transmutacji z całego zakresu materiału – czyli
tak, jakby nie zrozumiała nawet pytania, na które musiała odpowiedzieć.
― No cóż… - zaczęła niepewnie. Isaac wysłał jej
porozumiewawcze spojrzenie, a niezwykle subtelny Hughes zaczął gwałtownie
kręcić głową. – Wydaje mi się, że to było dopiero później – odparła wreszcie. –
Że najpierw Kenny sprzedał Deanowi opium, a potem doszło do jakiś komplikacji,
i go złapano ostatecznie.
― Czyli na sabacie mieliście opium?
Teraz sam Isaac też zaczął kręcić głową. Fałszoskop pisnął.
― Jo!
Na sali zrobiło się cicho, kiedy ostry, kobiecy głos przebił
się przez hałas i zawisł na kilka sekund w powietrzu. Blondwłosa czarownica,
która kilka rzędów pod Lily wierciła się niepewnie na swoim siedzeniu, zerwała
się z miejsca i stanęła na schodach, tak, żeby Jo widziała ją doskonale w
tłumie ludzi. Lily wciągnęła tyle powietrza, ile tylko pomieściły jej płuca. Po
raz pierwszy zobaczyła na własne oczy dawną kochankę swojego ojca i matkę
Chase’a i Jo, i nie czuła się ani trochę lepiej bogatsza o to doświadczenie.
Lukrecja Prewett była odwrócona do niej tyłem, ale nawet
stąd Lily wyczuwała nakaz, żądanie i chłód w spojrzeniu kobiety, która starała
się zrobić wszystko, byle zamknąć córce usta, nie łamiąc przy tym swoich praw
jako świadek. Jo odwróciła głowę i wybałuszyła oczy na swoją matkę.
― No… tak – powiedziała pewnie, rzucając Lukrecji wyzwanie
wzrokowe. Kobieta zadrżała. – I właśnie dlatego… dlatego Isaac i ja… i Tony… no
nikt z nas nie pamięta śmierci Deana.
― Czy panna May Potter również zażyła z wami opium?
Jo spojrzała w stronę May nieśmiało. Wzruszyła lekko
ramionami.
― Wszyscy braliśmy.
― Wnoszę o zatrzymanie tej panny – zerwał się z miejsca
Austin Meadowes, wtykając swój oskarżycielski palec prosto w Jo – oraz panny
Potter, rzecz jasna – pod zarzutem posiadania i popularyzowania wśród swoich
rówieśników podobnych zakazanych substancji…
― Moja córka ma immunitet - przerwała mu Lukrecja, równie
ostrym i pewnym siebie głosem. Isaac zmarszczył brwi. – Jeśli Trevor nie może
zostać zatrzymany, to ona też nie.
― Co? – wypluła
Jo, a Crouch w bardziej uprzejmy i zaintrygowany sposób poprosił Lukrecję o
wyjaśnienie tej myśli.
― Moja córka ma immunitet od ministra Minchuma – powtórzyła
Lukrecja – za mojego męża, Ignatius a,
który został skazany pięć lat temu bez
procesu na dożywocie. Ignatius odrzucił immunitet, a minister przyznał go
Jo.
Austin Meadowes pokręcił głową, prawie z rozbawieniem.
― Droga pani… immunitety nie są dziedziczne. Pani mąż został
nim obdarzony w ramach rekompensaty za niesprawiedliwy sąd za rządów
poprzedniej minister. Pani córka nigdy nie była w więzieniu.
― Proszę sprawdzić to w aktach.
Lily zadrżała. Coś w głosie Lukrecji jasno sugerowało, że
nie ma ochoty na teoretyczne, prawnicze gierki. Brzmiała jak kobieta pewna
swoich racji, taka, która wiele zrobiła, aby móc tę pewność uzyskać. Lily nie
żyła w magicznym świecie i nie rozumiała czarodziejskiego prawa, w swoim
osądzie kierowała się więc tylko tym, co usłyszała od Jamesa o skorumpowaniu i
dyktaturze ministra Minchuma. Co Lukrecja mogła zrobić, żeby skłonić ministra
do udzielenia immunitetu bezprawnie? Czy upomniała się o ten przywilej dla pana
Prewetta, ale napotkała na sprzeciw, a kompromisem było przepisanie go Jo? Czy też Lukrecja musiała coś od siebie… dać?
Isaac spojrzał z niepokojem na Jo, i chociaż Lily mogła
zauważyć jak na dłoni, że widzi w jego oczach iskry zazdrości, to wiedziała, że
Isaac czuł przede wszystkim ulgę, że idąc na dno, nei pociągnie za siebie już
nikogo innego. Sama Jo wpatrywała się w matkę z tak nieskrywanym obrzydzeniem,
że kilka kobiet z Wizengamotu skrzywiło się na to z niesmakiem. Protokolant
skinął głową na jakiegoś młodego prawnika, który machnął różdżką i
przelewitował gruby segregator z aktami świadka na biurko sędziego Croucha.
Przewrócił on folder na koniec, otworzył obudowę – i od razu zobaczył podpisany
przez ministra akt nadania pięcioletniego immunitetu.
Uśmiechnął się bezbarwnie.
― W porządku – rzekł, kłaniając się w stronę Lukrecji.
Kobieta wykonała rewerans. – Natomiast panna May Potter jako osoba ze
stwierdzoną niepełnosprawnością psychicznaą podlega, podobnie jak pan Anthony
Walker, innemu postepowaniu karnemu – Austin Meadowes zmiażdżył pióro w dłoni.
Siedząca na samym dole Dorcas lekko drgnęła.
― Proszę, niech się panna zatem nie krępuje, panno Prewett –
powiedział po chwili Meadowes ze sztucznym uśmiechem przyklejonym do twarzy. –
Była panna odurzona i dlatego nie udzieli nam panna żadnych konkretnych
informacji, co do śmierci Deana Walkera, mylę się?
― Nic nie pamiętam – wyznała burkliwie, wciąż spoglądając
ukradkiem na matkę. – Opium tak działa… właściwie.
― Nie wiem, panno Prewett. Nigdy nie brałem.
Nerwowy chichot rozniósł się po sali obrad.
― A więc – spróbował tym razem Hughes. – Hipotetycznie każdy
z was mógł targnąć wtedy na życie Deana Walkera?
— Hipotetycznie… nie! –
otrząsnęła się Jo, wlepiając wzrok w fałszkoskop. – Niech mi pan zaufa –
to… to nie tak działa. Wszyscy byliśmy zbyt… nikt z nas nie miał… byliśmy jak
lebiody, w porządku? Dean nie był byle kim – nikt z nas nie mógłby się na niego
targnąć. Nikt nas… nie zachował na tyle siły – umysłu, fizycznej – jakiejkolwiek – powiedziała z mocą, i
zdobyła się na uśmiech w kierunku Isaaka, Hughesa – i May. – Zawsze powtarzam
sobie… zawsze mówię, że to był po prostu nieszczęśliwy wypadek. W środowisku… w
takich warunkach podobne wypadki zdarzają się często. Ale od tej pory nikt z
nas…. To znaczy ani ja, ani Isaac, bo nie wiem jak inni – spojrzała dość
wymownie w stronę May – nigdy nic nie wzięliśmy.
— Sprzeczałbym się w tej kwestii – powstał nagle Austin
Meadowes. — Tak się składa, że mam opinię rzeczoznawcy – uzdrowiciela z odwyku
dla opiumistów. Mówi on o tym, że osoby zażywające regularnie opium odznaczają
się napadami olbrzymiej agresji, takiej agresji, która może odebrać życie.
— Polemizowałabym – powiedziała na to Jo, jakby jej słowo w
zderzeniu z opinią rzeczoznawcy przesądzała
sprawę.
— Oczywiście pani argumentacja też ma źdźbło prawdy – przyznał
Meadowes. Brew Jo powędrowała do góry. – Opium faktycznie otępia umysł i ciało,
więc biorąc pod uwagę przyczynę śmierci Deana… to, że zadano mu rany nożem… no
cóż, nikt nie podejrzewa ani pani, ani pana Tony’ego Walkera… ani – broń Boże!
– panienki Potter. Jednak proszę zauważyć, że pan Monroe jest zbudowany
solidniej o was, że nawet otumaniony przez opium zachowałby dość siły, żeby
zadać ciosy nożem…
— Sprzeciw! – ryknął Hughes. – Proszę nie bawić się w
uzdrowiciela, panie Meadowes. Nie jest pan w stanie stwierdzić na oko, ile kto ma siły po opium.
— Utrzymuje sprzeciw – powiedział Crouch grobowym tonem. –
Czy obrona ma jakieś pytania?
Hughes podniósł otwartą dłoń, jakby chciał na chwilę
zatrzymać czas – lub oddech wszystkich zgromadzonych.
— Panno Prewett, proszę powiedzieć jeszcze, czy zna panna
dobrze May Potter?
— Nie – odpowiedziała Jo automatycznie.
Fałszoskop nie błysnął. Hughes wyglądał na zawiedzonego.
— Nie wie więc pani, czy nie zażywała ona opium wcześniej,
na kotylionie u Meadowesów?
— Nic mi na ten temat nie wiadomo, bo – jak już mówiłam –
mnie, ani Isaaka, tam nie było.
Fałszoskop ponownie nie dał o sobie znać. Crouch westchnął
ciężko i machnął ręką na Jo.
— Proszę zająć miejsce.
Jo nie ruszyła się ani o krok.
— Chciałabym zabrać jeszcze głos w sprawie zarzutu o patro…
— Wrócimy do tego zarzutu później – przerwał jej sędzia
niedbale, po czym ryknął: - Sąd wzywa świadka: Mary McDonald!
Ciężko było stwierdzić, kto bardziej niechętnie wstawał ze
swojego miejsca – czy Jo, wychodząca z mównicy i wracająca na ławę świadków,
czy też Mary – pokonującą tę samą trasę, ale w przeciwnym kierunku. Po kilku
flegmatycznych ruchach obu dziewcząt, Jo opadła na miejsce obok Lily i
rozpoczęła swój łańcuszek przekleństw, Mary z kolei złożyła przysięgę
prawdomówności ławie przysięgłych i zaczęła skrzyć się aurą wili, przyćmiewaną
tylko błyskami fałszoskopu, który słusznie zinterpretował te popisy jako
fałszerstwo.
— Mary McDonald, mieszkam w Paryżu, w domu mojej ciotki,
Florence Rowle – przedstawiła się po raz drugi Wizengamotowi. Crouch przeczesał
palcami swoją bródkę.
— Mary McDonald, siostra notowanego Kennetha, córka notowanego
Nicholasa oraz szefowej Biura Substancji Odurzających, Elizabeth?
— Tak, ta sama.
— Proszę mówić.
Mary wzięła kilka głębokich oddechów, jakby znajdowała się właśnie
na zajęciach zaawansowanej jogi, a nie w sali rozpraw magicznego sądu. Zerknęła
niedbale w stronę Isaaka, który usiłował wymusić u siebie uśmiech. Do tej pory
najlepszy efekt wśród grymasów dawał bezbarwny uśmieszek wściekłego clowna.
— Ja… ja znam Jo i Isaaka….- zaczęła obiecująco – no i
Deana… od dzieciństwa. Wychowywaliśmy się razem, w Brighton.
Jo aż zagwizdała, zszokowana, że Mary przyznała się to tego
haniebnego faktu. Isaac szepnął coś na ucho swojemu obrońcy.
— I? – zachęcił ją Crouch.
— I uważam, że jest niebezpieczny i nie wątpię w żadną z
jego zbrodni.
Brew Croucha powędrowała do góry.
— Doprawdy?
— Tak – powiedziała, wzruszając pretensjonalnie ramionami.
Isaac pokręcił głową ze swojego miejsca i niemalże się
roześmiał.
— Mary…
— Nie odzywaj się do mnie! – syknęła,
podskakując w swojej mównicy. Jo wywróciła oczami. Crouch jeszcze raz ponaglił
świadka, a po kilku wstępnych pytaniach, dziewczyna poczuła się na tyle pewnie,
ażeby zacząć bezkarnie dryfować.
Historia Mary była czystym mistrzostwem w balansowaniu
pomiędzy fałszem a prawdą. Dobierała ona słowa z takim wyczuciem, że chociaż
nie kłamała jawnie, to chowała prawdziwe wydarzenia pod zasłoną niedomówień,
półsłówek i aluzji, przewrotnych i wyrwanych z kontekstu, i to w taki sposób,
że wykreowała idealną historię pogrążającą Isaaka, a fałszoskop nie przerwał
jej ani razu.
Opowiedziała o tym, jak przez niego została wciągnięta do
patronatu, jak na porządku dziennym w jego rodzinnym domu uprawiano czarnomagiczne
praktyki i opętywania, jak zdegenerowana była cała jego banda, z Isaakiem na
czele. Wytknęła stare sprawy, które dawno temu zagrzebało się w piaskownicy,
uczepiła się tego, jak często Isaaka usuwano ze szkoły, jak ciotka Shelbyt naciskała
na jej ojca i matkę, aby wykorzystali wpływy, pociągnęli za sznurki, i pomogli
dostać się Isaakowi gdześ, gdzie mógł jeszcze kontynuować edukację. Nazwała
środowisko Isaaka patologicznym, oskarżyła go o Śmierciożerstwo i zmyśliła
jakąś łzawą opowiastkę o tym, jak została ofiarą przemocy jego przyjaciół
Brighton.
Na koniec wróciła do szokującego wyznania May przed
zeznaniami Jo – o tym, że to właśnie ona, panna Szalona-Potter, zabiła Calliope
Meadowes. Oczywiście nadała tym słowom niewielką wartość i uznała swoją blagierską
wersję wydarzeń za dużo bardziej wiarygodną, dlatego też zdecydowała się
wyrządzić Crouchowi tak wielką przysługę, i wszystko streścić raz jeszcze.
Przedstawiła nietrzymającą się kupy historię o Deanie, który
siłą wyszarpał May spod jej roztoczonego obronnego skrzydła; że zaatakował jej
brata i okradł go z narkotyków, którymi handlował Elijah DeVitt (bo Kenny,
rzecz jasna, nie przyłożył do tego ręki!); że zapewne Isaac i Dean byli
zmówieni, aby zamordować Calliope i uważali to za zabawne; że może kogoś
wykorzystali, stosując opętywanie i legilimencję; że po takich jak oni, słowem można
spodziewać się wszystkiego.
Swój wywód przypieczętowała bajeczką o stałej rywalizacji
Deana i Isaaka, i o tym, że ten drugi szukał okazji, aby zlikwidować tego pierwszego,
z czym się nigdy nie krył.
— Kiedy usłyszałam o zabójstwie Deana od razu wiedziałam, z
czym to się je – wyznała. Jo wzniosła oczy ku niebu. – I szczerze mówiąc,
trochę nie rozumiem, dlaczego do tej pory nikt nie powiedział na głos, co
naprawdę o nim myśli.
Spodziewałam się po
niej czegoś takiego, ale łudziłam się, że włoży mordę w kubeł, po tych
zaczepkach Meadowesów, „przesłała” swoją myśl Jo. Lily pokiwała głową.
Nie rozumiem tylko,
jaki ona ma w tym wszystkim cel. Mary jest okrutna, ale zwykle bez przyczyny
nikogo nie pogrąża – ani nikogo nie ratuje.
Zapewne wydaje jej
się, że zbawia świat, zakpiła Jo. Przysięgam,
Lily, jak długo żyję, wszyscy wielcy bohaterowie, których spotykam, sieją
więcej zniszczenia, niż zdeklarowani złoczyńcy.
— Wzywany na świadka: James Seth Potter!
Obydwie, Lily i Jo, podskoczyły lekko na swoich siedzeniach.
Nadszedł ten moment rozprawy, którego pierwsza z nich najbardziej się obawiała,
a równocześnie – ciągle go wyglądała. Lily nie potrafiła przewidzieć, jak do
całej sprawy ustosunkuje się James. Z jednej strony wątpiła, że jak Mary, Doras
i Colette przyłączy się do nieuzasadnionej nagonki. Z drugiej wiedziała, że
tkwi on w tej samej sytuacji, co tamte osoby, i że trzyma z nimi sztamę. Musiał
chronić swoją siostrę i rodzinę, potępiał on też bezsprzecznie każdego, kto
imał się czarną magią – toteż niepodobna, żeby nagle stawił się za Isaakiem i
oczyścił jego imię. Co on zrobi?
W zasadzie wyjścia były dwa: albo złoży wyznania mętne i
wymijające, co zdecydowanie przeczyło jego naturze, albo też potępi Isaaka i
naciągnie prawdę, śladem Mary, co również niezbyt do niego pasowało. Lily czuła
się wewnętrznie rozdarta, nie wiedząc, czy powinna pokładać w nim nadzieję, czy
też wybaczyć mu ewentualną niesprawiedliwość. Chciała jedynie, żeby stał w
mównicy jak najdłużej, rzucając chociażby strzępami swoich prawdziwych
obserwacji. Uchyliłby on w ten sposób choć skrawek wielkiej, skrywanej
tajemnicy, która ostatecznie przed tygodniem ich rozdzieliła.
James podszedł do ławy przysięgłych, skłonił głowę w
kierunku Meadowesa, Croucha i Hughesa, po czym cofnął się do mównicy i oparł
dłonie o oparcie.
— James Potter – powiedział szorstko. – Zamieszkały w
Dolinie Godryka, w Honey Corner.
Crouch kiwnął głową, starając się zachować powściągliwość –
jednak bił od niego niewerbalny sygnał, że irytuje go obecność syna zbiegłego
szefa Biura Aurorów.
— Nie znam Isaaka Monroe osobiście –powiedział głębokim
głosem, nie czekając na pierwsze pytanie od sędziego lub też Meadowesa. – Mówię
tylko to, co wiem o nim od Mary… i od mojej siostry. Nie jest ona w stanie sama
zeznawać i widzę, że błędem był jej dzisiejszy przyjazd tutaj.
Odwrócił głowę w kierunku siedzeń, które zajmował razem z
May i Mary. Obydwie wpatrywały się na niego intensywnie. May lekko zadrżała.
— Co dolega pańskiej siostrze? – spytał oskarżyciel,
przyglądając się tej wymianie spojrzeń z dezaprobatą.
— Ma stwierdzoną schizofrenię od dzieciństwa. Ona… nie ma
pojęcia, co mówi.
— Zawsze występowała u niej ta choroba?
— Nie – rzekł za pierwszym
razem i natychmiast odwrócił się w kierunku fałszoskopu. Nie błysnął. – To
znaczy… – James zawahał się przez moment. – W dzieciństwie May miewała się
różnie. Zwykle jednak nie odstawała od nas bardzo, bo w domu niezwykle o nią
dbaliśmy. Dopiero potem… przez traumatyczne wydarzenia… no cóż, pogorszyło jej
się. Ale nikt nie powinien się temu dziwić, bo przeszła naprawdę przez piekło.
Austin Meadowes kiwnął głową, wyraźnie zadowolony podobnym
zestawem słów.
— I uważa pan, że do tego piekła przyczynił się pan Monroe?
Albo też – co byłoby tu bardziej trafne – pan Dean Walker?
James wahał się trochę z udzieleniem odpowiedzi.
— Czy uważam… - powtórzył i głośno się zadumał. Fałszoskop
zdawał się zamrzeć w przygotowaniu na gwałtowny pisk. Jo ściągnęła brwi. – Em,
nie, ja nie uważam – powiedział mętnie. -
Ja wiem – ja wiem, panie sędzio, że jeśli ktoś jest odpowiedzialny
za stan May, to tylko ja. Tylko ja i mój ojciec.
Fałszoskop ani drgnął.
Mary schowała twarz w dłoniach. Lily, Jo i reszta sali obrad
się zapowietrzała.
— Co… co ma pan na myśli?
Czy mi się coś
przesłyszało, Lily?, zadała to samo pytanie Jo. Czy on przed chwilą…
Nie wiem, odpowiedziała.
Ale patrz, jak się nadął. Szykuje się tu
jakieś przedstawienie, zobaczysz.
James wzruszył ramionami i machnął ręką, zupełnie jak
niedojrzały, rozpieszczony dzieciak podczas przesłuchania rekrutacyjnego do
ośrodka trudnej młodzieży. Co… co on wyprawiał?!
— Mój ojciec zawsze był dosyć szczery w stosunku do May –
uważał, że osobę jej pokroju, dotkniętą chorobą… umysłu… należy traktować jak charłaka – czyli odesłać do mugoli.
Mój ojciec miał znajomego w szpitalu psychiatrycznym w Londynie i chciał
właśnie tam umieścić May. Zawsze traktował ją gorzej ode mnie – a to dlatego,
że May… została zaadoptowana, a za
życia jej matka nieźle zalazła mu za skórę… jeśli pan sędzia wie, co mam na
myśli.
Jo rozdziawiła usta jak ryba. Isaac i Hughes wymienili
ogłupiałe spojrzenia.
— James! – syknęła Mary, wstając na równe nogi. – Co ty… co
ty?!
— Proszę kontynuować – uciął Crouch, a jego protokolant
zaczął o wiele szybciej wymachiwać swoim piórem.
James ponownie wzruszył lekceważąco ramionami. Wyglądał,
jakby ucieszyła go ta zachęta, bo miał jeszcze całkiem dużo do powiedzenia.
— Zgadzałam się z nim, bo uważałem, że May przynosi mi
wstyd. Kiedy poszliśmy do Hogwartu… no
cóż, starałam się, żeby nikt nigdy nie zauważył tej zbieżności nazwisk – Mary
wybałuszyła oczy i jeszcze raz syknęła jak bazyliszek. James ją zignorował. –
Zresztą, May często wysyłano do szpitala, do mojej matki, która jako jedyna…
no, jak to matka, prawdziwa czy nie, upierałą się, że May jest najcudowniejszą
dziewczyną na świecie. Potem był ten chłopak – James machnął ręką i wywrócił
oczami, na znak, że niezbyt go to obchodzi. – Ale tak szczerze, oskarżanie go o
spowodowanie u May czegokolwiek – to zahacza o lekką paranoję i sztuczność,
wysoki sądzie. Mało tego – to zasłona dymna. Mój ojciec lubił zwalać na Deana
całą winę, tak, żeby nikt nie oskarżył go o oschłość w stosunku do May. Ja potwierdzałem jego wersję, żeby nikt
nie wypominał, jak ją wcześniej traktowałem. Prawda jest taka, że Dean i May do
siebie pasowali. May była z nim szczęśliwa. Pasowali do siebie, bo oboje… - tu
ściszył głos do szeptu i bezczelnie puścił oczko w kierunku Austina Meadowesa –
byli równie trzepnięci. I to nie tak,
że przez Deana May się pogorszyło. Z nią było źle od początku. Przez Deana po
prostu nie dało się już dłużej ukrywać jej nienormalności.
Czy on zwariował?, spytała
Jo. Czy on wie, że sobie zaprzecza?
Lily pokręciła głową z pewnym wahaniem.
Nie, odpowiedziała.
On się po prostu już zdenerwował.
Crouch wydawał się równie zdezorientowany, co dziewczęta,
więc zerknął niepewnie na rozrastający i rozrastający się protokół.
— Ale… ale to przeczy pana poprzednim zeznaniom…
— No przeczy – zgodził się James, tym samym grubiańskim
tonem. – Ale poprzednie zeznania nie były pod fałszoskopem. Wtedy chciałem się
wybielić, no i powtarzałem oficjalną wersję, którą przekazywał mi ojciec. Teraz
już zbytnio nie mogę ściemniać, no nie?
Fałszoskop lekko błysnął, co doprowadziło większą część
zebranych do śmiechu. Rozbawienia nie podzielił naturalnie Meadowes, Crouch – i
Mary, która wciąż syczała, prychała i emanowała urokiem wili, żeby ściągnąć na
siebie uwagę.
—James…!
— Słodki Merlinie! – jęknął, odwracając się ze zmęczeniem w
jej kierunku. – Przestań już świrować, okej, Mary?
Co on powiedział?, spytała
osłupiała Jo. Lily niemalże się na to uśmiechnęła. May pociągnęła swoją
koleżankę za rękaw, tak, że ponownie zajęła swoje miejsca na ławie świadków.
James z kolei wyprostował się w mównicy i kontynuował, nabierając coraz to więcej
nonszalancji:
— To trochę zabawne, Mary, że namawiałaś nas do szczerego
mówienia o Isaaku – zwrócił jej uwagę – a burzysz się na moje słowa prawdy…
szczególnie, że kto jak kto, ale ty wiesz, co myślę o May i całej tej
dzisiejszej nagonce.
Mary spłonęła rumieńcem – po części dlatego, że James
otwarcie z jej zadrwił, ale bardziej chyba dlatego, że wytknął jej kłamstwo i
użył ocenzurowanego dzisiaj słowa: „nagonka”. Twarz Austina Meadowesa
wykrzywiła się w grymasie.
— Potem zdarzył się kotylion – kontynuował James. - Podsunąłem
mojemu ojcu, żeby odesłał May do van Weertów i żeby Jenna Chamberlain miała ją
na głowie, bo chciałem nareszcie odpocząć od bezustannego niańczenia jej. Poza
tym, jak to na kotylionach, liczyłem na to, że będzie dobra zabawa, że poznam
jakąś fajną dziewczynę i że się zabawimy – razem z moimi przyjaciółmi, którzy
też tam byli – machnął niedbale w stronę Mary i Dorcas, ale żadna z nich nie
odpowiedziała na ten gest. – Wiedziałem, że May będzie nam przeszkadzać od
początku. Oczywiście, do niektórych nie dociera, że są niemile widziani – i May
musiała pojawić się tam w towarzystwie chyba jedynej osoby, której oglądać nie
chciało mi się nawet bardziej niż jej – czyli Deana Walkera.
Wiem, że mój ojciec wkurzył się na May, że zignorowała jego
szlaban – dlatego pilnował ją i usadził razem z braćmi-ćpunami przy stoliku z
państwem McDonald… wtedy oczywiście uchodzili za stróżów prawa, panie Crouch –
mrugnął do niego, a sędzia udał, iż tego nie zauważył. James przeciągnął się w
mównicy i dorzucił jeszcze niedbale kilka zdań: — Co do wypadku Calliope –
dowiedziałem się o nim od Elijahy i Kenny’ego – i niech Wizengamot nie pyta
mnie, od kiedy oni przebierają we wszystkich plotkach, bo nie pytałem. Bredzili
coś o szakalołakach i torebkach z cukierkami, zbytnio nie brałem ich na
poważnie… - zatrzymał się w tym momencie i odczekał chwilę, udając, że
intensywnie nad czymś rozmyśla. – Zresztą… może i słowo „wypadek” jest w tym
przypadku trafne? - uśmiechnął się pod
nosem i odwrócił w kierunku oskarżyciela. – Bez obrazy, panie podsekretarzu
Meadowes – ale byłem w pana domu i bynajmniej nie jest to najlepsza miejscówka
dla dzieci. Staw głęboki na jakieś dwadzieścia stóp, dookoła lasy z wilkami i
dzikimi zwierzętami, poza tym wszyscy wiemy, że prześladował pan mieszańców za
czasów represji w latach sześćdziesiątych… nie trzeba być licencjonowanym
zabójcą, żeby wykorzystać taką okazję, wie pan?
O rany, usłyszała
głos Jo w swojej głowie. O rany…
Taa…, dodała Lily.
O rany…
— Poza tym, jak mam być z państwem zupełnie szczery, panie i
pani Meadowes – ciągnął James bezwstydnie, niemal z uciechą przyglądając się,
jak oskarżyciel, jego żona – i Dorcas – zielenieją z wściekłości. - …To kto
normalny zostawia ośmioletnią dziewczynkę na całą noc bez opieki? Jeśli nie wilki,
to chociaż nienormalni starsi panowie mogliby się nią zainteresowania. Był tam
między innymi stary Rowle – jego podejrzewałbym w pierwszej kolejności. Na
ubiegłym kotylionie, właśnie u Rowle’ów, nawet delikatnie mu to zasugerowałem.
Mówię panu, panie sędzio, jego mina była
bezcenna. Przesłuchałbym go na pana miejscu, zamiast szukać winy w jakimś
dzieciaku, który uczy się gdzieś na Syberii i nie wie w ogóle, gdzie leży
Cardiff na mapie.
— S-sprzeciw! – wydukał Austin Meadowes. – To… to
oburzające! To… to grubiańskie, to…!
James zbytnio nie przejął się owym sprzeciwem, bo brnął
dalej i nie dał Meadowesowi dokończyć:
— To tyle, co się tyczy kotylionów. Rozwiązałbym te
przyjęcia i tyle, bo nic dobrego jeszcze nigdy z nich nie wyszło. Dzieci giną,
alkohol i narkotyki szerzą się wśród nieletnich… wszyscy puszczają się po
kątach… serio, gdyby nie ta akcja z wilkami, podejrzewałbym, że Calliope zabił
po prostu jakiś szurnięty przeciwnik kotylionów i chociaż środki miał
makabryczne – to moim zdaniem jego cel niemalże je uświęcał.
— Panie Potter! – Tym razem odezwał się Crouch, nie mniej
już, od Meadowesów, rozdrażniony. James przybrał minę niewiniątka.
— Przepraszam, ale jak pan widzi – fałszoskop milczy.
— Dosyć! – zerwał
się z miejsca oskarżyciel, celując palcem w świadka przy mównicy. Mary schowała
twarz w dłoniach. – Wnoszę o ukaranie tego dzieciaka za słownictwo!
Crouch nawet się nad tym nie zastanawiał. Skinął głową tylko
do protokolanta i zerknął przez ramię w stronę Magów Wizengamotu. Większość
skinęła głową na ten pomysł, aczkolwiek byli i tacy, którzy otwarcie śmieli się
z tego przesłuchania.
— Panie Potter, zostaje pan ukarany grzywną o wysokości
pięciu galeonów.
James nie mógł powstrzymać lekkiego uśmiechu. Dorcas
zarechotała ze swojego miejsca.
— Panie Crouch – tyle mogę panu dać nawet teraz, żeby
postawił pan u Raphaela Bonneta w pokera. W końcu to taki świetny nowy szef
Biura Aurorów.
— A więc o to chodzi? – ponownie fuknął Meadowes, zanim
zirytowany Crouch zdołał podwyższyć swoją karę porządkową. – Przemawia przez
ciebie gorycz, bo pozwalniano gwałcicieli biednych uzdrowi..
— Przecież pan też tam był, panie Meadowes. Dobrze pamiętam,
że razem z moim ojcem i panem McDonaldem kręcił się pan wśród związkowców. Nie
zdziwiłbym się, gdyby pan koordynował całą tą brudną sprawą…
—DOSYC! – Crouch stuknął głośno swoim sędziowskim młotkiem.
Wszystkie szmery na sali momentalnie ucichły. – Jeśli świadek nie ma już nic
znaczącego do powiedzenia…
Hughes powstał, chcąc zaznaczyć swoją obecność i to, że nie
przesłuchał jeszcze świadka, który – jak zorientował się dopiero teraz –
naprawdę działał na korzyść jego klienta. Crouch stuknął jeszcze raz i oddał
głos obronie.
— Panie Potter – rzekł Hughes, wychodząc sprzed swojego
biurka prosto do mównicy. – Proszę opowiedzieć nam, co pan wie jeszcze o
relacjach pańskiej siostry z Deanem Walkerem – i z Isaakiem Monroe.
James ponownie udał, że głęboko się namyśla.
— Emm… racja – odparł z błyskiem w oku. Lily poczuła, że
tętno nieco jej przyśpiesza. – Jeszcze Sylwester. Myślę, że w sprawie śmierci
Calliope nie mam nic do dodania.
— Dzięki Merlinowi –wymknęło się jednym z Magów Wizengamotu.
James zaśmiał się lekko.
— W porządku, więc May i Dean… tak, tak. W Sylwestra ja i
Mary – wskazał głową na czerwoną i załamaną Mary McDonald – no i jeszcze kilku
znajomych, pojechaliśmy do Francji, do Declana i Micka Sterne’ów. Bardzo fajna
impreza, o wiele lepsza niż każdy kotylion, na jakim byłem….
Tym razem, zszokowany Wizengamot, zareagował już tylko
śmiechem. James rozluźnił się jeszcze bardziej.
— No a May została, oczywiście, u nas w domu, żeby nie narobiła
nam wszystkim wstydu. Brzmi jak deja vu, no
nie? W każdym razie… wróciłem z imprezy, żeby powiedzieć May, że czas myć zęby
i spać – ale okazało się, że jej nie ma. Wysłałem więc sowę do ojca, żeby
skończył zabawę u swoich super-eleganckich znajomych, z tych, którzy chodzą na
kotyliony, zamiast zajmować się swoimi dziećmi… pewnie niezbyt mu się to
podobało, ale wrócił. Poszliśmy we dwoje razem szukać May.
— Po…poszliście szukać? – zdziwił się Hughes. Austin
Meadowes głośno westchnął.
— Tak, poszliśmy jej poszukać – wzruszył ramionami James. –
To chyba naturalna reakcja, nieprawdaż? Kiedy szalona siostra, która miała
siedzieć w domu, znika, idzie się jej szukać.
Crouch nie wyraził swojego zdania na ten temat, ale zapewne
nie miał szalonej siostry, która znika w sylwestrową noc z oskarżonym i gangiem
narkotykowym, więc nie mógł wyobrazić sobie, jak by postąpił.
—W końcu jednak mój ojciec znalazł wiadomość od Deana,
wskazówkę, do tej zabawy w chowanego. Nie uciekli daleko, bo w sumie osoby
odurzone opium raczej nie poruszają się szybko, tylko chodzą dookoła jak
lebiody – dziękuję ci, Jo, za świetne określenie!
Jo wymamrotała pod nosem coś w stylu: „proszę, James”, ale
podobnie jak wcześniej inni zaczepieni, nie wchodziła w dalszą dyskusję.
— Okej, no to wtedy mój ojciec po prostu postanowił, że
zabierze May do domu, a resztę towarzystwa odeśle do siebie, zmodyfikuje im
pamięć, żeby więcej po May nie wracali, i cały ten dramat się skończy. No ale życie
nie jest proste, jakieś komplikacje zwykle się jednak pojawią…. W tym wypadku
Dean skończył żałośnie… i w sumie mówi się, że ktoś go zadźgał nożem, ale to
takie trochę przesadne… rozumie pan, panie Crouch, ten kto kierował śledztwem,
naczytał się chyba zbyt wielu kryminałów – a może sfałszował dowody – a może
nie… a może i… - fałszoskop błysnął kilka razy, ale James wypuszczał z siebie
słowa tak szybko, że nie dało się orzec, czy zareagował na „sfałszował” czy
„nie sfałszował”.
Hughes spojrzał na Jamesa z podziwem, jakby nie wierząc, że
sam do tej pory nie wpadł na oszukanie maszyny w ten sposób. Crouch ponownie
użył młotka.
— Panie Hughes, proszę do rzeczy.
Obrońca Isaaka uśmiechnął się słabo i dopytał Jamesa o to,
co kryło się pod słowam „skończył tragicznie”.
— Mamy taki most w okolicach Manchesteru i Doliny Godryka, zawieszony
nad rzeką, taka niby nowoczesna konstrukcja, ale jest to miejsce raczej
niefortunne. Mugole to zbudowali, więc może i wykorzystali do tego noże, ja się
na tym nie znam…
Lily pokręciła głową, bardziej już zdegustowana niż
przerażona. Jo z kolei, zresztą podobnie jak i Isaaka, całe to przesłuchanie
zaczęło prawdopodobnie szalenie bawić, bo oczy iskrzyły jej wesoło, a mina
zastygła w trwałym, szczerym uśmiechu. James błyszczał, i dalej wykorzystywał
swoje pięć minut:
— Wystają takie ostre pale, i jak się na taki pal – ee…. to
znaczy nóż - spadnie, to już
właściwie nie ma ratunku. Mój ojciec zmodyfikował pamięć całemu towarzystwu i poodsyłał
ich do domów, no ale w przypadku Deana doszło do pewnych utrudnień. Wiercił się straszliwie, był agresywny i
nadpobudliwy, prawdopodobnie wziął coś więcej niż opium – a może przesadził na
kotylionie z tortem i utrzymywał mu się szał cukrowy… no i po raz kolejny
kotyliony wyszły wszystkim bokiem, a młody facet zginął. Spadł na te pale… i
się wykrwawił. Paskudny to był widok.
— Dla…dlaczego nie zeznał pan tego wcześniej? – niedowierzał
Hughes. James pokręcił głową przecząco:
— Mój ojciec powiedział, że Dean Walker popełnił samobójstwo
i to nie było zbytnio kłamstwo, nieprawdaż? No… nie wiem na ile on był świadomy
tego, co robi, kiedy się szarpał, a na ile działał pod wpływem narkotyków… no
ale nie powinien ich brać w pierwszej kolejności, racja? Spadł, pokaleczył się…
i umarł.
— Dlaczego pana ojciec nie zeznał, że był na miejscu
zbrodni? – Tym razem wtrącił się oskarżyciel, krzyżując ręce na piersi. Jego
oczy także błyszczały, jednak nie w wyrazie rozbawienia – przypominały raczej
niebezpieczne iskierki wściekłego rottweilera przywiązanego do niezbyt
solidnego pala.
— Zeznał – odpowiedział natychmiast James. – No, z tymi
nożami to już mówiłem, że trochę przesadził, ale on fascynuje się mugolami i
może zna się lepiej ode mnie na ich architekturze. Ale skoro opisał sposób, w
jaki Dean popełnił samobójstwo, to chyba logiczne, że to widział.
Sędzia, obrońca i oskarżyciel wymienili spojrzenia, tak jak
zwykli to robić uczniowie usłyszawszy jakąś ciekawą i przełomową nowinkę.
— Logiczne? –
powtórzył jak papuga Hughes.
— Nie… koniecznie
– uzupełnił go Meadowes.
Jako pierwszy otrząsnął się Crouch i przywołał wszystkich z
powrotem do wymiaru prawdziwej logiki.
— Prowadził tę sprawę jako kryminolog. Mógł to… wywnioskować
ze śledztwa.
James nie upierał się przy swoim, tylko przystał na tenże
alternatywny scenariusz.
— No to wywnioskował to ze śledztwa i ze swoich własnych
obserwacji.
Przez sąd przeszedł kolejny dyplomatyczny śmiech. Nawet
kąciki ust Lily lekko zadarły się ku górze. James wyszczerzył zęby, skłonił się
i zwrócił do obrońcy Isaaka:
— Coś jeszcze?
Crouch machnął ręką. Meadowes zrobił to samo. Hughes z
kolei, od początku zignorowany przez swoich współpracowników, zebrał się na
jeszcze jedno, kluczowe pytanie:
— Czy uważa świadek… - wydukał, głową wskazując na swojego
klienta. James zmarszcyzł brwi. – Czy świadek uważa, że Isaac Monroe mógł… -
odchrząknął. - … maczać palce w którejkolwiek ze znanych świadkowi spraw?
— Uważam, że Isaac to całkiem fajny chłopak – powiedział
James, roztropnie unikając odpowiedzi. – Nie wiem, czy bylibyśmy kumplami, no
ale… mniejsza. Wolałbym też, żeby nie próbował swoich sił u May, bo wtedy
musielibyśmy się pewnie znowu tutaj spotkać…
#20
Dolina Godryka
Seth Potter był
zwolennikiem bezstresowego wychowania – on i Belle strali się nie zepsuć swoich
dzieci i wpoić im odpowiednie przekonania, ale nie było to łatwe, jeśli
równocześnie żadne z nich nie miało serca, aby podnieść głos, a co dopiero
ukarać swoje pociechy. Mimo wszystko, Seth wiedział, że trzeba pamiętać o
pewnych granicach. Nie mogł przecież po prostu machnąć ręką na oburzające
nieposłuszeństwo May i to, co z niego wynikęło, a więc: ucieczkę z domu van
Weertów; przybycie na kotylion razem z chłopakiem, do którego miała się nie
zbliżać; sięgnięcie po opium i w konsekwencji zamordowanie niewinnej, małej dziewczynki.
Zdecydowanie nie mógł tak po prostu zignorować tego wszystkiego, pogłaskać po
głowie i poczęstować ciasteczkami.
Mężczyzna zdecydował się więc na coś, czego do tej pory
jeszcze w domu Potterów nie było – a więc na szlaban. Uziemił May, to po pierwsze,
a po drugie, nakazał Jamesowi pilnować jej i Phoebe Stevenson, koleżanki, którą
zaprosiła do siebie na noc. Stwierdził, że Jamesowi też przyda się kara, po
tym, jak lekceważąco zachowywał się na kotylionie. Oczywiście nie obyło się i
tutaj bez awantury – jakkolwiek May pokornie przyjęła i zaakceptowała swoją
karę, tak James nie mógł się z nią pogodzić.
―To ty powinieneś
jej pilnować! – rzekł do ojca. – Dlaczego ty
i matka idziecie bawić się do Lizzy Nass, a ja muszę tutaj siedzieć… z nią?
Ja też mam plany – ja też mam
zobowiązania towarzyskie!
― Przestań zachowywać się jak gówniarz, James – odparował
wtedy Seth, po raz pierwszy od zawsze tak zirytowany na swojego syna. – Do tej
pory zawsze robiłeś to, co się podobało! Nic się nie stanie, jeśli raz posłuchasz
się ojca.
James nie spierał się dłużej, chociaż spowodował to raczej
szok – ojciec bowiem nigdy nie podnosił na niego głosu – niżeli faktyczne
zaakceptowanie tego polecenia. Co do May, Seth szczerze wątpił, że dziewczyna,
będąca cały czas w stanie głębokiego żalu i wstydu, mogłaby okazać
niesubordynację. Oczywiście, pamiętał o
tym, że nie zachowywała się ona normalnie i typowo dla innych, i że wtedy miała
się szczególnie źle, ale jej pokora i długofalowa grzeczność spokojnie uśpiły
jego podejrzenia.
Syriusz i Mary wiele razy napierali na „wujka Setha”,
wiedząc, w jaki ton uderzyć, aby wzbudzić w nim wyrzuty sumienia. Jeszcze w
Sylwestra korciło Setha, żeby odpuścić synowi nieprzyjemny obowiązek i pozwolić
mu pojechać na imprezę u Sterne’ów. W końcu, jak argumentowali przyjaciele
syna, do May przyjedzie Pheobe, a James jedynie będzie im przeszkadzał; w
Dolinie Godryka i w okolicach nie odbędzie się żadna impreza, na którą May i
Pheobe mogłyby uciec; a poza tym, May ewidentnie nie będzie w zabawowym nastroju.
Ostatecznie jednak, bardziej z uporu i nagłej chęci podkreślenia swojego
autorytetu niż z troski o May, Seth postanowił nie zmieniać swojego planu.
― Drobne poświęcenie na pewno nie wykrzywi Jamesa –
powiedział do siebie. – A może choć trochę nauczy go szacunku.
Wszystko zostało więc tak, jak Seth sobie wymyślił i ani
jego dzieci, ani ich przyjaciele, ani nawet Belle nie mogli wymusić na nim
zmiany zdania. Niestety, jak to często bywa, coś musiało się nie udać – a
ponieważ Seth nie dopuścił ze swojej strony do żadnych zmian, stało cię coś, na
co nie miał wpływu – Pheobe Stevenson nie przyjechała.
― Słuchaj, tato – powiedział James, tuż przed tym, jak
rozdrażniony Seth zbierał się do wyjścia. – Syriusz i Mary przyjadą tutaj, i…
― To świetnie – uciął mu w połowie zdań. Posiedzicie z May w
trójkę.
― Phoebe pojechała do Sterne’ów i odwołała nocowanie.
Syriusz i Mary też nie chcą tutaj siedzieć. Pomyślałem sobie, że… że może po
prostu zabralibyśmy May ze sobą i…
― Przestań –
warknął na syna Seth, a James zmarszczył brwi ze zdziwienia. – Już naprawdę
zaczynasz mnie wkurzać, James. Kombinujesz przez całe Święta, jak wymigać się
od swoich obowiązków – jakby naprawdę spotkało cię coś nie wiadomo jak
strasznego! Naprawdę, nie zdawałem sobie sprawy, że jesteś aż tak rozpieszczony…
― Ale…
― Nie – powtórzył
po raz kolejny. – Co jest takie niezrozumiałe w słowie: szlaban? Ty i May jesteście uziemieni i spędzicie cały wieczór tutaj. Na tym polega wasza kara.
James wywrócił oczami, powiedział pod nosem coś, co jeszcze
bardziej zdenerwowało ojca, i odmaszerował do góry, do swojego pokoju. Seth
wyjeżdżał ze swojego domu lekko podminowany i rozdrażniony, ale mimo wszystko
zadowolony, że postawił na swoim. To prawda, lekkie złe przeczucia towarzyszyły
mu przez cały tamtejszy dzień, jednak nawet w najbardziej złowróżbnych myślach
nie przewidział koszmaru, który rozpętał się zaledwie kilka godzin później.
― James mnie nie
posłuchał - powiedział tajemniczo i na chwilę umilkł, po raz pierwszy od
dłuższego czasu.
Od początku swojej spowiedzi zmienił już sposób mówienia na
bardziej szybki, niedbały i mniej szczegółowy – co świadczyło o tym, że zbliżał
się do kulminacji. Diana siedziała teraz
jak na szpilkach, chociaż wiedziała, jak brzmi zakończenie tej historii.
Słuchanie sprawozdania z ust samego Setha ekscytowało ją jednak, zmieniało w
pewnych momentach spojrzenie na całą sprawę, a także umożliwiało przeżyć całe
dochodzenie na nowo.
To od tego wszystko
się zaczęło, pomyślała. To zagadka
śmierci Deana Walkera motywowała mnie do przebadania tego wszystkiego.
Po drugiej stronie stołu Belle Potter zmagała się z równie
silnymi co Diana emocjami – ale całkowicie innej natury. W historii swojego
męża nie dostrzegała kryminalnego smaczku, ani elementów suspensu. Dla niej
każdy element tej układanki, każdy kolejny epizod historii rozciągniętej w tak
wielkim przedziale lat, był odsłonięciem bolesnego obrazka, dławiącym
ściśnięciem gardła, kolejną częścią wstrząsającego koszmaru na jawie.
Jest taka spokojna, pomyślała
Diana. Jestem ciekawa, czy dociera do
niej to, co Seth mówi, czy jest w zbyt wielkim szoku, żeby zareagować.
― Tak… - pokiwała głową. – Wiem o tym z akt Jamesa –
Sterne’owie pozwali Jamesa za zdemolowanie ich kominka.
Seth wzruszył ramionami.
― Głupio postąpił, ale bardzo przeżył całą tę sprawę. Zawsze
mówiłem mu, że jest za bardzo uczuciowy i że to kiedyś wpędzi go do grobu… -
westchnął ciężko. – Z drugiej strony, on nie pracuje codziennie z zespołem
detektywów, śladami zbrodni i wariatami podczas przesłuchań. On nie ma takiej
znieczulicy jak ja… no i jest młody… był wtedy jeszcze dzieckiem.
― Ale wszystko zobaczył, prawda? Zobaczył pana, kiedy…. –
Diana urwała, kiedy Belle Potter przymknęła oczy i schowała twarz w dłoniach.
Seth pokiwał głową ociężale.
― Tak. Nie wiem, w jaki sposób… może po prostu odezwało się
jego sumienie, a może ktoś go ostrzegł… ale James wrócił do domu w połowie
imprezy i zauważył, że jego siostra zniknęła. Zaalarmował mnie, a kiedy jak1
najszybciej teleportowałem się do domu, uparł się, że idzie szukać May razem ze
mną. Dean zostawił wiadomość… on i jego… przyjaciele
byli na nowym moście, który oddziela Dolinę od Manchesteru. Wiedziałem, że
to niebezpieczne, ale spodziewałem się, że jego banda będzie zbyt… na fazie, żeby robić nam jakieś problemy.
Zmodyfikowałem im wszystkim pamięć, ale Deana zostawiłem sobie na później.
Chciałem zgarnąć go i zaprowadzić prosto do aresztu w Ministerstwie, żeby
następnego dnia deportowano go razem z innymi przestępcami do Azkabanu. No ale…
― Oszołomił pan Jamesa, zabił Deana, zmodyfikował pan pamięć
May – ale tym razem niepoprawnie – a
potem wmówił pan synowi, że Dean popełnił samobójstwo, a jego siostra zwariowała.
Seth roześmiał się bez humoru.
― Uwielbiam was, młodych, za tą waszą absolutność. Jak ty kochasz tą dramaturgię, prawda, Diano? Jak
cieszysz się, że złapałaś złoczyńcę i
nie chcesz przyjąć do wiadomości, że to wcale nie było aż takie niegodziwe? Że wcale nie jestem aż takim łajdakiem?
Diana wywróciła oczami.
― Ja po prostu nie daje sobie wcisnąć takiego kitu. Omamił
pan już tak wiele osób, panie Potter… i nie mogę po prostu pojąć… nie mogę
zrozumieć… - pokręciła głową. – Okazuje pan tak dużo ignorancji i tak mało
współczucia Deanowi, że niemalże rozumiem,
dlaczego zrobił to, co zrobił. Wyrzekł się pan go, nie zaszczycił nawet
jedną rozmową… chciał go pan zamknąć w Azkabanie… a on po prostu chciał
odrobiny sprawiedliwości, wie pan? Żył w takiej nędzy przez całe swoje życie,
podczas gdy dwoje pozostałych pana dzieci pławiło się w luksusach i bawiło bez
konsekwencji…
― Walkerowie to stary ród i wcale nie taki biedny, jak ci
się wydaje, Diano – roześmiał się Seth, zupełnie pomijając sedno sprawy. –
Wiem, bo o mało przez nich nie zbankrutowałem… widziałaś dom Delili – wywrócił
oczami – i zgoda, że teraz nie powala, ale pamiętaj, że to jedynie cień
rezydencji, jaka tam kiedyś była. Przez cały dom przeszedł pożar – zaakcentował to słowo, a Belle jęknęła żałośnie – a ta
kobieta oślepła… i poza tym zawsze była lekko kopnięta. Dean lubił kreować się
na wyklętego dziedzica, na kogoś, komu odebrano bezprawnie wielką fortunę – pokazowo zrobił wielki młynek dłonią, wskazując na
cały swój imponujący salon – zupełnie, jakby nie znajdowali się w wielkiej
rezydencji, tylko stodole. – Prawda była taka, że nieco poprzewracało mu się w
głowie od ciągłego siedzenia w domu. Nie miał pojęcia, w jakiej nędzy niektórzy
żyją, skoro dorastał z rosyjskimi arystokratami i z Nickiem McDonaldem po
drugiej stronie trawnika.
― Dean miał żal do pana o to, że musiał dorastać jako
sierota, zamknięty w domu, z „lekko kopniętą babką”, sadystycznym młodszym
bratem i z brakiem jakiejkolwiek wiedzy o swoim pochodzeniu! – wybuchnęła. –
Miał prawo mieć żal!
― Nie, Diano. Był po prostu całkowicie zdegenerowany – był
psychopatą – i jak to psychopata, starał się zrobić z siebie niewiniątko. Nie
winię cię, że uwierzyłaś w ten przekłamany wizerunek… May też się nabrała, i
zapewne wiele osób przed wami…
― Ale pan go zamordował! To był pana syn…
― To był obłęd – sprostował.
– Nie masz pojęcia, co się tam wyprawiało. Jestem aurorem, na Merlina! Zawsze staram się zgarnąć przestępcę
żywego do aresztu – wolno mi zabijać jedynie w ostateczności! Gdyby to nie było
aż tak niebezpieczne, to nigdy bym
się do tego nie posunął!
James Potter nie
powiedział Wizengamotowi całej prawdy – choć trzeba przyznać, że nie kłamał o
szczegółach, które ujrzał na własne oczy, i pominął elementy usłyszane dopiero
potem, z ust innych.
U Sterne’ów on i Syriusz bawili się na tyle dobrze, że mało
prawdopodobne, by któryś z nich wpadł wówczas na pomysł: „Hej, stary, może
sprawdzimy, jak bawi się pojebana-May?”. Dwa lata przed rozprawą Isaaka i
przyznaniem się do winy, James faktycznie nie okazywał swojej siostrze za wiele
uczucia, a że obracał się w kręgach raczej nie pałających do dziewczyny
sympatią, sam również naśmiewał się z niej przy każdej okazji. Podobny brak
wrażliwości można było po prawdzie usprawiedliwić tym, że James najzwyczajniej
w świcie nie wiedział, przez jakie piekło przechodziła jego siostra. Nie znał
przewinień swojego ojca, nie rozmawiał z May w Hogwarcie i w domu, a jedyne, na
czym się opierał, to plotki powtarzane przez koleżanki Mary z Piękności.
Sylwester był dniem przełomowym, dniem, w którym James przejrzał na oczy i
przestał bagatelizować problemów swojej siostry. Wieczór ten był zarazem
pierwszym etapem resocjalizacji Jamesa, kowalem jego zepsutego charakteru,
katalizatorem i przyczyną dalszych przemian – od dzieciaka z bananowej
młodzieży, po tego Pottera, do którego poczuła słabość Lily Evans.
James i Syriusz wpadli na imprezie na Phoebe Stevenson i
razem z nią naśmiewali się z wystrychniętej na dudka May. Czuwająca przy
Jamesie Skye spytała jedynie, czy jej chłopak pozbył się z domu wszystkich
żyletek, ale na tym żarty się już skończyły. May uleciała w zapomnienie po
kilku kwadransach rozlewanego alkoholu i dudniącej muzyki disco, a moment
przebudzenia, o którym James wspomniał Crouchowi, bynajmniej nie był „chęcią
sprawdzenia, czy jego siostra umyła już zęby”.
― Jamie! – pisnęła
Mary, zarumieniona od rumu i tańca ze swoim partnerem, samym gospodarzem
Declanem Sterne’em. – Jimmy, wysłuchaj mnie!
― Zatańczymy następny kawałek, dobra, Mary? – odkrzyknął, oddalając
się od piętnastoletniej (i zupełnie płaskiej w okolicach klatki piersiowej)
wówczas Summer Blake. – Jestem zajęty!
― Dean Walker jest na Moście Manchesterskim! - wyrzuciła z siebie. Jej rumieniec przestał
wydawać się teraz wypiekiem od dobrej zabawy, a raczej oznaką przerażenia. –
May jest z nim i z jego bandą i oni wszyscy zażyli opium od mojego brata!
Jamesowi wciąż
kręciło się w głowie, kiedy stał w kuchni w swoim domu na Honey Corner. Oparł
się on dłonią o blat stołu, żeby nie stracić równowagi, i przez kilka minut
nawoływał May. Nawet lekko nietrzeźwy łatwo domyślił się, że Mary miała rację i
że May pod jego nieobecność uciekła z domu. Jej pokój był pusty – zniknęły
ubrania, buty, książki i sztalugi, zniknęły farby, i pędzle, i leki. Zwykle
zagracona podłoga świeciła pustkami, wyzbierano z nie wszystkie najmniejsze
bibeloty, bieliznę, listy i znaczki. Pokój wyglądał tak, jakby nie mieszkała w
nim nigdy żadna nastoletnia dziewczyna.
Jedyne, co potwierdzało, że May została odwiedzona przez
swoją dawną trupę spod ciemnej gwiazdy, to ślady rozsypanego jasnego proszku.
Ślady magicznego opium.
James jeszcze nigdy nie męczył się tak bardzo, jak podczas
pisania krótkiej notatki do ojca z prośbą o powrót do domu. Po pierwsze, z
trudem trzymał pióro w dłoni, tak bardzo trzęsły mu się ręce. Po drugie, w
emocjach nie mógł zamknąć jakiejkolwiek myśli w odpowiednich słowach i
zdaniach. Po trzecie – wstyd palił go tak bardzo, że James miał ochotę uciec z
domu w ślady za May niż przyznać przed ojcem, że miał on rację od samego
początku, a za tę tragedię odpowiada on, James, i nikt inny.
Seth Potter otrzymał sowę tuż przed północą i odliczaniem
ostatnich sekund na wielkim balkonie w rezydencji Elizabeth i jej nowego męża.
Poprosił Stephanie Chamberlain, która razem z mężem towarzyszyła szwagrostwu na
imprezie, żeby zajęła czymś Belle aż do jego powrotu. Wypadł on na ulicę Lyonu
i natychmiast teleportował się do domu.
― Po tym, jak
wydarłem się na Jamesa wystarczająco, udało nam się znaleźć liścik od Deana z
wypisanym miejscem tak zwanego „sabatu”. Oczywiście James nie rozumiał wtedy,
dlaczego po ucieczce z May, jej „chłopak” zostawia list, jak jakiś zbrodniarz
czekający na okup. Ale ja wiedziałem, że Dean po prostu przenosi zabawę z
kotylionu na jeszcze bardziej ekstremalne miejsce. Na bankiecie w Cardiff roiło
się od pracowników Ministerstwa, dlatego miał związane ręce. Na moście
wielkiego, mugolskiego miasta, na peryferiach, w dzielnicy przestępczej i w
dodatku w Sylwestra, Dean był całkowicie bezkarny.
James poszedł ze mną, ale w pewnym momencie kazałem mu
zostać i się nie ruszać. On się, rzecz jasna, sprzeciwił. Kłóciliśmy się dość
długo – ja starałem się obudzić w nim sumienia i przypominałem mu, że to jego
brak posłuszeństwa ściągnął na nas całe to nieszczęście. James z kolei upierał
się przy tym, że musi posprzątać swój bałagan, bo sam sobie nawarzył tego piwa.
Naszą sprzeczkę przyjaciele Deana usłyszeli chyba z mostu,
bo zobaczyłem, że zbliżają się do nas powoli z tamtego kierunku. Bez
zastanowienia oszołomiłem Jamesa i wyszedłem im na spotkanie, uzbrojony jak
przed kolejną misją aurorską. Tamtej nocy na sabacie były jakieś dziewczęta, był Anthony i Isaac. Od początku
wiedziałem, że są pod wpływem narkotyków – zachowywali się dziwacznie, nie
widzieli do końca, jak się zbliżam, mieli jakieś omamy i ledwo trzymali się na
nogach. Nie ukrywam, że znacznie ułatwiło mi to sprawę – oszołomiłem ich, jak
Jamesa. Zorientowałem się, że wśród nich nie ma ani May, ani Deana, więc
ruszyłem w kierunku mostu – spodziewałem się wtedy, że czeka na mnie jakaś
zasadzka, i miałem rację.
Nie wiem, czy opowiadanie wam ze szczegółami, co zobaczyłem
tamtej nocy, ma jakikolwiek sens. Zresztą, to była powtórka z kotylionu,
dogrywka i druga runda, którą Dean rozegrał o wiele agresywniej, o wiele
krwawej, i o wiele bardziej nierozumnie. Ponownie zastosował tę samą strategię
– opętał May i kontrolując ją, próbował zmusić mnie do poddania się, do oddania
się w ręce aurorów i zeznania o związkowcach, chciał też oczywiście, żeby o
wszystkim dowiedziała się moja rodzina, żeby moja reputacja została zszargana,
żebym pożałował wszystkiego, co zrobiłem w życiu.
Najpierw, tak zresztą jak i na kotylionie, usiłował zmusić
May do zabicia się. Trzymał w rękach stary nóż i wymachiwał nim przed jej
oczami, i demonstrował, jak powinna podciąć sobie nim żyły. Potem kazał jej
stanąć na poręczy mostu, wymachiwać palcami stóp w powietrzu, tak jakby chciała
z niego skoczyć. Wykorzystywał ją, żeby na mnie napadała, żeby atakowała przechodniów-mugoli.
Nie wiem, czy Dean coś brał, ale był zbyt pobudzony jak na opium, i nie miał
halucynacji. Podejrzewałem akonit, ale skoro tojad go nie zabił, musiał być
likantropem albo innym mieszańcem. To mogło też częściowo wyjaśniać jego
agresję… o ile oczywiście odrzucimy dość oczywisty wniosek o jego chorobie
psychicznej.
Dean zapomniał chyba, że ma do czynienia z aurorem. Przeszkolono
mnie niejednokrotnie, jak radzić sobie z takimi szaleńcami, jak wybudzić
opętanych z transu i zapobiec masowej rzezi niewinnych. Pozwoliłem Deanowi się
wygadać i pozwoliłem na cały ten emocjonalny teatrzyk z prowadzeniem May po
balustradzie mostu. W odpowiednim momencie rzuciłem kilka uroków otępiających,
które osłabiły zdolność Deana do legilimencji. Oszołomiłem May, która uderzyła
się w głowę i usnęła – czyli całkowicie opuściła tę szaloną grę. Zostałem więc
na scenie sam na sam z Deanem Walkerem.
Myślałem, że po zaklęciach uspakajających łatwo uda mi się
złapać Deana i zawlec go do aresztu w Ministerstwie. Przeliczyłem się jednak
znacząco. Zaklęcie oszałamiające w tamtym czasie przestało działać i na most
wróciło towarzystwo Deana z sabatu. Dalej nie za bardzo kontaktowali ze
światem, ale widziałem po ich oczach, że opium nie działa z taką siłą, jak przy
naszym pierwszym spotkaniu. Oznaczało to, że do przyjaciół Deana nie wrócił
jeszcze zdrowy rozsądek, ale posiadali oni już wystarczającą koordynację
ruchową, żeby na coś się mu przysłużyć. Chłopak zdał sobie sprawę, że nie wygra
ze mną po tym, jak wykluczyłem z tych rozgrywek May. Ale wiedział też, że nie
będę w stanie sam powstrzymać ich wszystkich.
Wykorzystywał legilimencję na każdym kolejno, jego
przyjaciele napierali na mnie, rzucali w siebie urokami, i przede wszystkim –
zaatakowali grupę mugoli wracających z Sylwestra w Manchesterze do siebie, na
peryferia. Minister wydał rozporządzenie wieki temu, ograniczające kompetencje
aurorów podczas misji – nie wolno nam zabijać, jedynie brać żywcem
czarnoksiężników do aresztu i na przesłuchanie. Przyzwyczaiłem się do tych
procedur i tak też chciałem potraktować Deana. Prawo jednak nie było aż tak
sztywne i dopuszczało kilka przypadków, w którym auror mógł użyć Avady Kedavry. Historia z Deanem była
niemalże podręcznikowa – on panował nad tuzinem osób, mieszał im w głowach, a
ja byłem sam przeciw nim wszystkim, i musiałem chronić niewinnych. Zrobiłem
więc to, co musiałem.
Diana myślała nad
słowami Setha, nie do końca przekonana, jak powinna je odebrać. Z jednej strony
jak nikt rozumiała pozycję aurora, zakres ich kompetencji i obowiązków, i
wiedziała też, kiedy Seth mógłby podnieść rękę na życie jakiegoś młodocianego
recydywisty. Zgadzała się z tym, że przypadek Deana (przynajmniej opowiadany
przez Setha) był niemalże modelowy, mogący posłużyć za przykład w obrazowaniu
praw aurorów. Zbyt modelowy, jak na
gust Diany.
Skoro Dean tak bardzo w uzasadniony sposób zasłużył na śmierć, to dlaczego Seth
postanowił całą sprawę zatuszować i zaaranżować samobójstwo? Jeśli działał w
obronie niewinnych i nie dostrzegał innego wyjścia, to czyn Pottera, jako
aurora i obrońcy ludzi, znajdował całkowite uzasadnienie. Mimo to, i w tę
sprawę Seth wplątał sporo swoich kłamstw i oszustw.
Po drugie, czy to możliwe, że pan Potter tamtego wieczora
był na tyle racjonalny, trzeźwo myślący i praworządny? Auror czy nie auror,
rozwiązywał przecież sprawę czysto osobistą, a nie służbową. Dianie niezbyt
chciało się wierzyć, że ten sam człowiek, który w ciągu kilku ostatnich
kwadransów osobiście przyznał się do wielu głupstw i przestępstw popełnionych w
silnych emocjach, nieoczekiwanie, podczas tamtych najbardziej stresujących
wydarzeń, odzyskał zimną krew.
— Rozumiem, że tę samą wersję przekazał pan synowi i
Departamentowi?
Seth parsknął.
— Dobrze wiesz, że nie. Kiedy James nareszcie się ocknął i
przeszedł do mnie z pretensjami, nieco stracił rezon na widok krwi i trupów
tych mugoli na moście. Oboje zabraliśmy
May do domu, a ja powiedziałem, że Dean w amoku narkotycznym spadł z mostu i
poraniły go ostre pale. Nie chciałem opowiadać mu wszystkiego ze szczegółami,
bo wiedziałem, że sam widok… wystarczająco go dobił.
Di wydusiła z siebie tylko krótkie: „aha”. Ponowiła pytanie
o zeznanie przez Wizengamotem.
— Kilka dni później, kiedy wróciłem na to miejsce z
kryminologami, znaleźliśmy nóż, ten sam, na którym Dean demonstrował podcinanie
żył. Moja teoria o samobójstwie szaleńca, który sam zadał sobie rany i skoczył
z mostu, została podzielona przez współpracowników. Potem potwierdziła ją także
autopsja, bo Dean faktycznie był cały poraniony, i stwierdzono w jego krwi obecność
opium.
— To takie wygodne – roześmiała się. – Reszcie zmodyfikował
pan pamięć, więc ich zeznania nie trzymały się kupy i nikt ich nie rozpatrzał.
A May… gdyby tylko nie May, to wszystko udałoby się świetnie, no nie?
Seth spojrzał na nią z udawanym oburzeniem.
— To nie moja wina. May jest
chora. Ma schizofrenię.
— Mówi pan o jej chorobie z niesamowitym przekonaniem –
wzniosła oczy ku niebu Di. – Do tej pory jednak nie odniosłam wrażenia, że doskwierało
jej cokolwiek oprócz strachu i zdezorientowania. Pan i Dean mieszkaliście jej w
głowie…
— Gdybyś wychowywała ją przez tyle lat, Diano, sama
upewniłabyś się, ze była chora – upierał się przy swoim Potter. – Że podtrucie Chloe się na niej odbiło. Że być
może odziedziczyła chorobę psychiczną…
— Panie Potter, z całym szacunkiem, ale schizofrenia nie
jest rozpowszechniona wśród czarodziejów, a tym bardziej czystej krwi. Nie
wiem, co pan próbuje osiągnąć, wciskając nam ten kit, ale gwarantuję panu, że
bajeczka o chorobie psychicznej ani trochę pana tutaj nie wybiela.
Seth uśmiechnął się znowu, tym razem jednak wyraźnie
bardziej sztucznie.
— Zawsze znajdą się osoby, które wątpią w to, że naprawdę
można mieć problemy innego rodzaju – powiedział. – W Biurze Aurów mnóstwo mam
antypsychiatrów, którzy uważają, że wszyscy przybywający na Oddziale Zamkniętym
są tak naprawdę po prostu spryciarzami migającymi się od kary. W porządku –
jako kryminolog zostałaś zaprogramowana na podejrzliwość, jednak nigdy nie
osiągniesz sukcesu w tym zawodzie, jeśli dalej będziesz tak zobojętniała na
problemy ludzkie.
— Oddział Zamknięty nie jest przeznaczony dla umysłowo
chorych, tylko na osoby dotknięte długotrwałym porażeniem pozakulisowym – takim
jak błąd przy modyfikacji pamięci . Myślę, że w tym przypadku diagnoza przypadkowo
trafiła w sedno…
Seth rozsiadł się na swoim fotelu jeszcze bardziej. Przez
ułamek sekundy Dianie zdawało się, że jego ręka niepostrzeżenie zanurkowała pod
szatę w poszukiwaniach różdżki, ale kiedy zamrugała, z powrotem znajdowała się
na dawnym miejscu, na oparciu fotela.
— On kłamie – powiedziała nagle, zwracając się do pani
Potter – Pani Belle, on ciągle kłamie…
Belle nawet nie drgnęła, tylko zdobyła się na obojętne
wzruszenie ramionami. Seth roześmiał się bez humoru.
— Pytaj o co chcesz, Diano. Gwarantuję, że nie mam już nic
do ukrycia.
— Dlaczego Octavian Travers kazał mi pana śledzić? –
wyrzuciła z siebie. – Czy wynajął mnie do sprawy Calliope Meadowes, żebym
zdobyła dowody przeciw panu?
— Traversowie noszą w sercu osobistą urazę – odparł
wymijająco i nieco pogardliwie. – To zwolennicy Voldemorta, na brodę Merlina, u
takich nigdy nie wiadomo…
— W całej tej historii, odkąd tylko zrozumiałam, że pan stoi
za zbrodniami, brakuje kilku elementów – wyciągnęła przed siebie dłoń z
wyprostowanymi palcami i zaczęła na nich wyliczać kolejne niespójności. – Skąd
pan wiedział, że grupa dzieciaków z Brighton, w tym Dean, Isaac Monroe, Tony
Walker, no i plus May, szaleli w Sylwestra po Manchestrzerze? I dlaczego ci
wszyscy mugole ponieśli śmierć? Czy naprawdę nie ma pan innego wyjaśnienia,
prócz szaleństwa wszystkich pańskich dzieci?
— Trafiłem do Manchesteru, bo dostałem sowę od Jamesa.
Przecież już o tym wspominałem.
— No dobrze –
przystała na to. – Ale skąd James wiedział, ze May opuściła dom, skoro był w
tym czasie na imprezie w Paryżu?
— Nie wiem.
— Nie zapytał się go pan?
Seth westchnął ciężko, niczym nauczyciel na lekcji z
młodzieżą specjalnej troski.
— Są sprawy ważne i ważniejsze. Nigdy nie wciągam dzieci w
moje kryminalne badania, i nigdy nie traktuję ich jak świadków.
— No cóż, to chyba nie za dobra postawa, skoro dzisiaj będą
musieli odpowiadać przed całym Wizengamotem? – spytała zaczepnie. – Nie chce mi
się wierzyć, że nie napisał pan im na karteczkach w punktach, co mają
powiedzieć i kogo pogrążyć.
— Nie bądź śmieszna – prychnął. – Nie mogą kłamać, bo
dzisiejsza rozprawa jest pod fałszoskopem.
— Każdy fałszoskop można skonfudować!
Di kątem oka tylko widziała minę Setha po tym oskarżeniu. Jej
plan nie polegał na prowokacji – wiedziała dobrze, na co pan Potter się
przygotowywał i jedynie kupowała sobie czas. Teraz jednak, kiedy bomba została
zdetonowana, zależało jej tylko na jednym – na tym, żeby pani Annabelle
obudziła się ze swojego obronnego paraliżu, żeby wstała na równe nogi i zaczęła
się ratować.
Seth wstał, czerwony ze złości. Jego ręce drżały, jakby
chciał nimi udusić pierwszą osobę, która tylko w nie wpadnie. Ramiona Belle
przestały się trząść. Kobieta uniosła nieznacznie głowę. Jej oczy pozostawały
puste i zaspane.
— Diano, uważaj na słowa – wysyczał. – Zdrada małżeńska to
moje największe przewinienie, a wszystko, co zrobiłem, było umotywowane obroną
dzieci. Nie jestem kryminalistą, nie jestem Śmierciożercą, a już na pewno nie
próbuje dokonać zamachu stanu! Straciliby
mnie, gdybym ośmielił się skonfudować fałszoskop…
— To dlaczego pan ucieka? – spytała bezczelnie, również
wstając z sofy salonowej.
— Wyrzucili mnie z Biura Aurorów!
— Albo dalej pan coś ukrywa! Lepiej niech przyzna się pan
teraz - zanim zabiorę pana prosto na rozprawę Isaaka Monroe’a! – zagroziła chłodno.
Seth zacisnął dłonie w pięści. – Tam będzie się pan tłumaczył nie mnie, tylko i
Crouchowi, Meadowesowi, pańskim dzieciom – i ewentualnie katu!
— Jak ś…
— Seth – odezwał się nagle Annabelle ochrypłym, od dłuższego
milczenia, głosem. Diana odetchnęła z ulgą i przełożyła różdżkę z wewnętrznej
kieszeni w rękawie, pomiędzy palce. – Dlaczego chowasz za plecami różdżkę?
Zimny dreszcz przeszedł Dianę od stóp do głów. Zanim zdołała
zgiąć rękę w nadgarstku i przygotować różdżkę na atak, już poczuła, jak
niewidzialna siła zaklęcia Expelliarmus wyrywa
ją z jej dłoni – i ciska prosto o ścianę na korytarzu domu Potterów. Di przełknęła
głośno ślinę, ale wymusiła w sobie trochę animuszu:
— Chce pan zmodyfikować mi pamięć.
Seth roześmiał się bezbarwnie.
— Nie chcę tego, Diano… po prostu… w obecnych
okolicznościach myślę, że to jest dla nas wszystkich najbezpieczniejsza opcja – zerknął za ramię, aby upewnić się, czy miał
czyste plecy. Pani Belle co prawda obserwowała wszystko swoimi bystrymi, orzechowymi
oczami, ale w dalszym ciągu była zbyt otępiała, aby zareagować.
Zbliżył się do bezbronnej Diany i przyłożył jej różdżkę do
skroni. Oczy miał puste, tak puste i ciemne, jakie wszystkie pamiętali u Deana
Walkera.
— To nie zaboli – powiedział łagodnie. – Zrobię to dobrze.
Nie martw się – Di mimowolnie przymknęła oczy. Ona i Seth wzięli głęboki wdech
niemalże synchronicznie. – Ob…
— Drętwota! –
krzyknęły równocześnie dwa głosy, jeden wysoki i śpiewny, a drugi niski i
bardzo męski. Czerwone światło rozbłysło w salonie Potterów, a sam gospodarz
potoczył się na ziemię, przeturłał przez pół długości podłogi, i zatrzymał tuż
przy nodze fotela, zupełnie odrętwiały.
Diana otworzyła oczy i z podniosła głowę, wzdłuż nogi
fotelu, aż do stojącej na nim kobiety z wyciągniętą różdżką. Belle Potter
oddychała ciężko, ale zachowała dość siły, żeby zeskoczyć z mebla, podejść do
męża, i wyrwać mu bezceremonialnie różdżkę. Di odwróciła się na pięcie.
- Dzięki, Alec – powiedziała z uśmiechem do wysokiego,
przystojnego blondyna podpierającego się o framugę drzwi na korytarz Potterów. Alexander
Mason, nowy pracownik korporacji kryminologicznej, ukończył właśnie swoją
pierwszą misję i uzyskał pełną aprobatę Di, swojej nowej przełożonej. Chłopak
opuścił nonszalncko różdżkę, przemierzył pół salonu i uścisnął mocno swoją
partnerkę w misji. Di chwilowo zapomniała o swoich uprzedzeniach.
— Jak długo on stał za moimi drzwiami? – wydukała Belle. Jej
głos znowu zrobił się słaby, zupełnie przeciwny do silnego i zdecydowanego
tonu, w którym przeklinała zaklęciem swojego męża. Diana roześmiała się lekko.
— Praktycznie od samego początku – przyznała.
— Diana przeczuwała, że może dojść do komplikacji – dopowiedział
Alec, głosem zaskakująco łagodnym.
Belle wzniosła oczy ku niebu.
- Myślicie, że jesteście tacy sprytni… wy, kryminolodzy.
Di i Alec rozejrzali się po sobie. Może i potrafili poradzić
sobie z wieloletnim auurem i odkryć jego brudną skrywaną przeszłość – ale rozmowy
z żonami kryminalistów nie wchodziły w zakres ich kompetencji. To zagadnienie nie
było poruszane też na ani jednym z licnzych kursów szkoleniowych.
— Pani Potter… - zaczęła bezradnie Di, wzrokiem szukając
pomocy u Aleka. Chłopak pokręcił głową. Zbliżył się do Belle i powiedział
bardzo rzeczowo, nie bawiąc się w psychoanalityka:
— Musi pani ulokować się gdzieś bezpiecznie, zanim to wszystko
nie zostanie wyjaśnione.
— Pani mąż i tak jest ścigany w związku z aferą związkowców
Quidditcha – dodała Diana. – Musimy go zabrać.
Belle pokręciła głową na znak niezgody.
— Seth powiedział, że nie ma z tym nic wspólnego.
— Wierzy mu pani?
Kobieta nie odpowiedziała.
— Zamierzacie wydać go dzisiaj przed Crouchem? – spytała cicho.
Di i Alec wymienili kolejne zakłopotane spojrzenie. – Ale… ale on może…skaże go
za zdradę… za zdradę ministerstwa… za nadużywanie funkcji… on… zamkną go. Albo
gorzej.
Alec spojrzał na Dianę niepewnie. Dziewczyna pokręciła
głową. Nie zgadzała się na łamanie procedur. Po złapaniu przestępcy powinni
bezzwłocznie oddać go sparaliżowanego żywcem do kryminologów w Biurze Aurorów.
Do…
Do Bonneta, pomyślała
melancholijnie. Do kolejnego starego
kumpla ze Związku…
Zmarszczyła brwi. Na czole pojawiła jej się jedna, pozioma
kreska, jak zawsze, kiedy myślała bardzo intensywnie.
— Diana…
— Zatrzymamy go – powiedziała nagle.- Ja go przesłucham
jeszcze raz, i dokończę tę sprawę. A potem, jeśli to wszystko się sprawdzi,
pójdziemy do aurorów.
Belle spojrzała na Dianę z nieukrywaną wdzięcznością.
— Tak – potaknął Alec, choć nie brzmiał entuzjastycznie. –
To najrozsądniejsze wyjście z całej tej sytuacji.
— Ale co z Isaakiem Monroe? – spytała nagle Belle. – Ten chłopiec
ma dzisiaj rozprawę. Co jeśli…
— Jestem pewien, że prezes Crouch uchyli wyrok, jeśli coś
udowodnimy. A jeśli nie… to wniesiemy do Minchuma o amestię i immunitet.
Belle pokiwała głową, ale tak nisko, że ani Diana, ani Alec
nie mogli dojrzeć jej wyrazu twarzy.
Ona na pewno to wie, pomyślała
niemrawo. Że to nigdy, przenigdy się nie
zdarzy.
— Powinna się pani gdzieś przenieść – zmienił temat Alec. –
W tym domu jest mnóstwo poszlak po pani mężu. Myślę, że właśnie tu razem z
Dianą przeniesiemy śledztwo.
Di kiwnęła głową.
— Potrzebujemy też pani zgody – dodała. – Musimy przesłuchać
pani syna, a on jest wciąż jeszcze nieletni. Czy to…
— Zgadzam się – powiedziała cicho. – Ale obiecaj mi, że
przekażesz mu wiadomość… musze się z nim zobaczyć, i musze z nim porozmawiać,
ale teraz… - wskazała ręką na pokój, swojego sparaliżowanego męża i ogromny
bałagan, który spowodować. – On…powiedz Jamesowi, że porozmawiamy, kiedy tylko
nadarzy się ku temu okazja, w porządku? Powiedz, że… że nic się nie stało. On…
on nie może myśleć teraz, że utracił rodzinę. Tak naprawdę ta rodzina dopiero
dzisiaj została odbudowana.
#21
Hogsmede
Każdy, kto nie
znałby natury Emmeliny, ale miał okazję przyglądać się jej przez cały
dzisiejszy wieczór, rzekłby, że bardzo zależy jej na odnowieniu kontaktu z ojcem
i jak najlepszej prezentacji przez macochą i adopcyjną siostrą. Jej
zaangażowanie przejawiało się we wszystkim – w tym, z jaką pasją podchodzi do
doboru sukienki i makijażu; jak powtarza trudne słówka i trenuje prowadzenie
konwersacji; w końcu w tym, jak usilnie uczy się podstawowych informacji o
Mishy i Allison Carver.
Tak naprawdę jednak Emmie daleko było do niecierpliwego
wyczekiwania na wieczór, a już na pewno nie pragnęła zaprzyjaźnić się z ani
jedną, ani drugą z wymienionych pań. Jej uczucia balansowały na granicy
głębokiej urazy i przekornej determinacji, aby ukazać swoją wyższość. Misha
Carver musiała znacząco przewyższać matkę w sferze intelektualnej (nic
trudnego) oraz fizycznej (już ciężej), a Allison, jako jej córka, na pewno była
o wiele lepsza od Emmy i od Di – inaczej przecież Michael Titanic wcale by do
nich nie odszedł. Myśl ta była zarazem oczywista i bolesna, ale nie tylko
raniła, ale też motywowała Emmę do zaprezentowania się w jak najbardziej
idealnym świetle.
W praktyce oznaczało to błyszczenie humorem i rozumem,
wstrzymywanie się od dygresji na temat chłopaków, ubrań, życia gwiazd i
bohaterek romansów, a przede wszystkim – ukrywanie bulimii tak głęboko, jak
tylko się dało.
Allison na pewno nigdy
nie była na diecie i nosi rozmiar sukienki dwa, pomyślała pesymistycznie,
bliska rozerwania swojej najciaśniejszej sukienki z numerem cztery na strzępy. Na pewno pije jedynie wodę z cytryną i je
kanapki z kawiorem, dopowiedziała, wpychając do ust rządek białej czekolady
z rodzynkami. I na pewno ma rzesze
wielbicieli, jest wyzwoloną, niezależną czarownicą i śmieje się z takich
problemów, jak te moje i Chase’a. I nie była nigdy zawieszona w prawach ucznia.
Co się tyczy spraw sercowych Allison, to wieczorem wykroczą
one poza sferę gdybań i wyobrażeń Emmy, bowiem ojcu, macosze i samej
zainteresowanej, towarzyszyć będzie jej narzeczony, rzecz jasna młody bogacz z
niezwykle gęstymi, ciemnymi włosami, bo Allison na pewno nie oddałaby swojej
ręki nikomu innemu.
Emma żałowała, że nie może w ramach rewanżu przyjść z jakimś
równie eleganckim kawalerem, ale nikt z osób, które znała, zupełnie się nie
nadawał. Chase ma za mało klasy, Phil
Estradoth jest wulgarny, a Syriuszowi brak dobrych manier. Zmierzyć się z
narzeczonym Ally mógł by chyba tylko książę Monako.
— To beznadziejne – powiedziała do siebie o godzinie siódmej
trzy, kiedy zaczęła się zbierać. – Kompletnie się skompromituję. Ośmieszę
siebie, matkę i Di.
Że też ojciec musiał chcieć się spotkać w tak niefortunny
dzień jak data rozprawy Isaaka Monroe. Di na pewno będzie siedziała do późna w
Ministerstwie, szukając w fusach od herbaty każdego z członków Wizengamotu
mililitra Eliksiru Powodującego Zamęt w Głowie – szkoda, bo z nią przy boku,
spotkanie z ojcem nie byłoby takie przerażające.
Mimo świetnego przygotowania i gotowości na każdą
ewentualność, Emmelina nie panowała nad sytuacją na tyle, aby opuścić swoje
dormitorium na czas. Żeby przez tajne przejście, którym tydzień temu cała ich
banda dostała się na wagary do wesołego miasteczka, dostać się do centrum
Hogsmeade, potrzebowała w zapasie przynajmniej pół godziny. Kolejne dziesięć
minut powinna zarezerwować na znalezienie restauracji oraz, na wcześniejszym
etapie, na ewentualnych oiach wokół zamku, żeby zgubić panią Norris i nie wpaść
przypadkiem na kogoś dyżurującego (jedyne, co mogło bardziej upokorzyć ją
dzisiejszego wieczora oprócz nagannej prezentacji, to wypłynięcie na wierzch
wstydliwego sekretu o odebraniu praw ucznia). Na to wszystko powinna
przeznaczyć więc przynajmniej czterdzieści minut i chociaż Emma była tego
świadoma, ostatecznie i tak opuściła swoje dormitorium na kwadrans przed
umówioną kolacją.
Tylko dzięki odrobinie szczęścia udało jej się dotrzeć do
Hogsmaede bez żadnych przygód na drodze i z włosami dalej w swojej pozycji.
Spóźniała się dopiero pięć minut.
Powiem, że czekałam na
Dianę, postanowiła, stając na wprost przed drzwiami bistra Elizjum należącego do Alicji Rowle i
Apolla Digorry’ego. Zerknęła niepewnie za ramię, jakby łudziła się, że zobaczy
za plecami swojego Anioła Stróża, który podniesie zaciśnięte kciuki do góry i
powie, że wszystko się jakoś ułoży.
Chyba nawet ten widok
nie podniósłby Emmy na duchu, jakby się nad tym dłużej zastanowiła.
― W porządku –
powiedziała do siebie, prostując się i wygładzając swoją sukienkę. – Czas na
jatkę, Emmie.
W przypływie pewności siebie pchnęła drzwi do jaskini – i
wpadła prosto na samego lwa.
― Allison, jak
długo można szukać cholernej solniczki? –
dobiegł ją pretensjonalny głos, do złudzenia przypominający zrzędzenie jej
matki, Elle.
Ojciec, Misha – i kręcąca się tuż przy wejściu Allison –
zajęli stolik najbliżej okna, tak, że mogli obserwować co dzieje się na
zewnątrz. Kelnerka zdążyła przynieść im już dzban herbaty i jakieś ciepłe
przystawki, co znaczyło chyba, że Emma spóźniła się bardziej, niż jej się
wydawało.
Wchodząc do bistra, dziewczyna niemalże staranowała
pasierbicę swojego ojca – Ally bowiem stała na krańcu rozciągającego się przez
całe pomieszczenie baru. Zamrugała kilka razy, pewna, że albo ma halucynacje,
albo ktoś robi sobie z niej żarty. Allison
nie była piękna, a raczej, w porównaniu do tego, co Emma sobie wyobrażała,
całkowicie przeciętna. Miała ściągniętą, chudą twarz z wąskimi szparkami na
miejscu oczu i bladymi, nieumalowanymi ustami. Jej proste, lekko przesuszone
włosy w odcieniu mysiego blondu zostały niedbale upięte w koka w stylu profesor
McGonagall.
Przekrzywiła głowę na bok. Misha, nowa żona Michaela,
wyglądała dość dobrze, ale nie spektakularnie. Natapirowała swoje tlenione
włosy na Brigitte Bardot, całą twarz przykryła białym pudrem, i otuliła ją
przewiązywaną bandaną z kokardą na czubku głowy. Co zaś tyczyło się ojca, w
zasadzie nie zmienił się on znacząco odkąd Emma ostatnio go widziała – może
tylko nieco bardziej wyłysiał.
— Emmelina? – spytała Ally, jako pierwsza orientując się, z
kim ma do czynienia. Błysnęłą szerokim i sympatycznym uśmiechem, ale jednak
odrobinę protekcjonalnym. Postawą i tonem głosu przywodziła na myśl Dianę,
chociaż zdecydowanie mniej seksowną i zadbaną. – Wyglądasz prześlicznie. Chodź, wszyscy już na ciebie czekamy.
Uśmiechnęła się ponownie i bez ostrzeżenia chwyciła Emmę za
rękę. Jej skóra była chropowata i sucha jak łuski młodego smoka.
— Emm… ty jesteś….? – wydukała inteligentnie, wciąż nie
mogąc uwierzyć w to, co widziały jej oczy. – Ty jesteś Allison Carver…?
― Mów mi Ally, jak wszyscy – zaproponowała miło. – A do
nazwiska też się nie przyzwyczajaj. Mike, Misha! Patrzcie kogo przyprowadziłam!
Emmelina zaczerwieniła się jak piwonia, kiedy pół
restauracji – w tym ojciec i Misha – zlustrowali
od stóp do głów jej niezgrabne kształty w puchowej kurtce, sine od zimna
policzki i rozczochrane włosy. Oboje, ojciec i jego nowa żona, poderwali się z
miejsc i przywdziali w sztuczne uśmiechy. Emmelina przysięgała, że przy
mocniejszym wdechu nosem policzki Mishy eksplodują.
— Emmeline – rzekła,
otwierając szeroko ramiona. – Niech cię uściskam, słońce.
Emmelina pozwoliła się uścisnąć, czując, jak sukienka Mishy
wchłania całą wilgoć roztopionego śniegu z jej kurtki. Może popadała już w
paranoję, ale mogła postawić zakład, że jej macocha używała tych samych perfum,
co matka.
Misha oderwała się od niej równie gwałtownie, jak wcześniej
powstała i ją uściskała. Cofnęła się o krok, by zrobić miejsce Michaelowi. Emma
poczuła, że czerwieni się jeszcze bardziej, ale tym razem z zupełnie innych
powodów niż zmiana temperatury.
Ostatni raz, kiedy widziała się z Michaelem, on wynosił
kufer ze swoimi ubraniami z domu Titaników w Glasgow. Pamiętała wszystko bardzo
dokładnie, jakby oglądała czarno-biały film, wzruszający i patetyczny jak Casablanca. Lał deszcz, trawa mieniła
się od rosy, a rzeka przecinająca ich aleję lekko wylewała na wydeptaną
ścieżkę. Dość otyła jeszcze wówcza Emmelima wybiegła za ojcem w białej sukience
i baletkach Di, dysząc ciężko, jak po maratonowym biegu, i pochlipując. Zanim
Michael zdołał dotrzeć na zginłożółty pagórek, z którego spływała rzeczka, czyli na jedyne miejsce w ich wiosce, gdzie
możliwa była teleportacja, Emma zdążyła przeciąć mu drogę i zwrócić na siebie
uwagę.
— Nie dam rady bez ciebie – powiedziała lakonicznie, po
trosze dlatego, że dostała zadyszki, a po trosze dlatego, że nigdy nie była
mówczynią na miarę dialogów z Casablanki.
Emmelina potrafiła jedynie docenić romantyzm sytuacji, i podkreślić go
głośnym pociągnięciem nosem.
Michael nie potrzebował jednak rozbudowanego na pół aktu
monologu, żeby zrozmieć intenscję jej wypowiedzi. Przytulił zapłakaną, ukochaną
młodszą córkę, zrozuiał, jak bardzo bała się zostać sama z idealną-wścibską
siostrzyczką i anorektyczną matką, i obiecał , że i że zabierze ją do siebie,
do swojego nowego domu na Wyspie Man, kiedy tylko się tam wygodnie ulokuje.
Od tej sytuacji minął już prawie rok – a Emma alej tkwiła w
Glagow.
— Cześć, tatusiu – powiedziała, bo pomimo złości na ojca nie
potrafiła odzwyczaić się od nazywania go „tatusiem”. Michael uśmiechnął się do
niej i uścisnął tak naprędce, jak wcześniej jego nowa żona. On jednak nie
śmierdział perfumami Elle Jenkins, tylko jakąś modną wodą toaletową, którą
spryskiwał się zapewne gitarzysta Fatalnych Jędz.
Emma wydostała się z ucisku i z radością nareszcie pozbyła
się przemoczonej kurtki, umieszczając ją na oparciu kanapy.
Dobrze, że nie
przebija – jak wtedy tamta sukienka, pomyślała i usiadła przy stoliku, na
miejscu obok Mishy. Naprzeciwko żony usadowił się sam Michael, a miejsce
naprzeciw Emmeliny przypadło wciąż nieobecnej przy stoliku panny Allison.
— Przepraszam za to zamieszanie, ale postaram się zaraz do
was dołączyć – powiedziała energicznie sama zainteresowana. Gestem ręki wskazała
na dębowe drzwi za ladą, prowadzące bodajże do zaplecza.
— Jesteś niepoważna, Allison – odparła za nią Misha i
wysłała sztuczną minę w kierunku Emmy. – Nie wypada pracować w taki wieczór.
Emmelina zmrużyła oczy. Zabawne, ale dopiero teraz
zauważyła, że Ally ma na sobie kelnerówkę i czapeczkę, które nosili wszyscy pracownicy
Elizjum. Kilkoro gości zerkało, a
nawet pstrykało w jej kierunku – wyglądało więc na to, że nikt nie stroił sobie
żartów, a panna Carver, do tej pory stawiana przez Emmelinę na piedestale,
naprawdę trudniła się tak pospolitym zajęciem jak praca w restauracji.
Ally odwróciła się na pięcie, stanęła w pozycji „spocznij” i,
nieco zawstydzona, zaczęła się usprawiedliwiać:
— Załatwiłam sobie już zastępstwo, Misho… chodzi tylko o
wiadomość z Ministerwa. Przepraszam, Emmelino – puściła do niej oczko i uniosła
dłonie na wysokość piersi – wrócę dosłownie za sekundę.
Misho? Dlaczego nie –
mamo?, przebiegło jej przez myśl, ale nie odważyła się zadać tego pytania.
Ally tymczasem podbiegła do starszej czarownicy i na życzenie dolała jej trochę
piwa do brudnej szklanki. Potężny kufel z jasnym trunkiem podfrunął do stolika
po pstryknięciu palcem. Emma miała ochotę wydłubać sobie oczy łyżeczką do
cukierniczki.
— Allison pracuje… w tej gospodzie? – wydusiła z wysiłkiem,
po tym, jak Ally zniknęła za zakrętem, a ani Misha, ani Michael nie kłopotali
się z zainicjowaniem rozmowy. Misha drgnęła, jakby porażona prądem pod wysokim
napięciem.
— Dorabia sobie wieczorami, żeby zarobić na koszt wynajmu
mieszkania na drugim piętrze – wyjaśniła flegmatycznie i wskazała palcem na
sufit. – Jej kariera w ministerstwie dopiero kiełkuje, a ja nie zamierzam wspomagać
jej finansowo.
Mieszkanie na drugim
piętrze… Czy ona miała na myśli jedną z tych klitek dla gości w bistro, w
której czasami spali najbardziej zdesperowani podróżni – z dziurawymi
podłogami, brudnymi szufladami i pryczą zamiast łóżka?
Misha zmieszała się, widząc zaskoczoną minę Emmeliny, i
kontynuowała wyjaśnienia:
— Uważam, że powinna sama o siebie zadbać. Jest już dorosła,
i nie wypada jej żyć na garnuszku rodziców – ani z piersi państwa. Może
nareszcie obudzi się w niej trochę zdrowego rozsądku i przemyśli jeszcze raz
zaręczyny z kompletnym bankrutem.
Michael roześmiał się bezbarwnie, a potem zapanowała cisza.
Nieznośnie rozrastała się ona w powietrzu i zagęszczała atmosferę, tak, że
Emmelinie zaczęły pocić się dłonie. Perfumy Mishy przyprawiały ją o mdłości, a
podobnych odczuć dostarczyły wrażenia wzrokowe – ojciec bowiem co chwila
lustrował ją przenikliwym spojrzeniem. Ciekawe, czy myślał o swojej obietnicy
danej w Glasgow w środku ulewy, o tym, jak bardzo jego córka zmieniła się od
ich ostatniego widzenia, czy też może o czymś tak prozaicznym jak to, jaką zupę
zamówić jako przystawkę.
Emma pamiętała Michaela jako bardzo troskliwego rodzica.
Jasne, Allison była tylko jego pasierbicą i nie mógł on ingerować w metody wychowawcze swojej nowej żony. Mimo
wszystko, skazywanie przyszłego młodego małżeństwa – jeśli liczyć też
wspomnianego narzeczonego-bankruta – na
życie w małej, zabrudzonej izdebce na drugim piętrze hogsmeadzkiego bistra,
zupełnie stało w sprzeczności z jego charakterem. Tym bardziej, że jako
właściciel popularnej sieci aptek z pewnością posiadał kilka przyzwoitych,
skromnych mieszkanek dla farmaceutów w kilku czarodziejskim wioskach.
I jakże rzadki we
współczesnych czasach jest podobny mezalians, pomyślała w bardziej
romantycznym tonie. Umieram, żeby poznać
tego biedaka, który zawładnął sercem Allison.
– Dostałam właśnie sowę z ministerstwa – powiedziała
dziewczyna, pojawiając się nagle za głową Emmy. Blondynka lekko podskoczyła na
swoim siedzeniu. – To jakaś parada wściekłych psów, przysięgam.
Pokręciła głową i padła na siedzenie obok Michaela. Jednym
ruchem ręki ściągnęła z głowy czapeczkę z napisem Elizjum, i rozwiązała kelnerówkę. Pod nią Allison ukrywała całkiem
ładne, choć stare i znoszone, dżinsowe dzwony w kolorze wyblakłego grafitu i
całkiem elegancki, choć tak samo nienowy, oliwkowy golf.
– Uwierzycie, że oni jeszcze tam siedzą? – kontynuowała
swobodnie, zwijając poplamioną od sosu liberię w rulon. – Crouch nie zdecyduje
się na odroczenie tej sprawy, chociażby wtargnęły tam zdziczałe nundu.
Emmelina zmarszczyła brwi. Kogo dzisiaj przesłuchiwał sam Crouch?
— Dostałaś sowę z rozprawy Isaaka Monroe?
Ally potaknęła. Misha drgnęła, obudziwszy się ze swojej
hibernacji i rzuciła wyniosłym głosem:
— Allison była jego obrończynią.
Obrończynią, powtórzyła
w myślach Emma. Obrończynią w liberii z
Elizjum…
— Jesteś prawniczką? – zdziwiła się.
— Obrończynią w Wizengamocie…
— Najmłodszą obrończynią
w Wizengamocie – uzupełniła słusznie Misha. – Crouch jej za to nienawidzi.
Ally roześmiała się nerwowo i puściła oczko w kierunku Emmy:
— Najmłodszą i dlatego najtańszą. Broniłam Isaaka, kiedy
jeszcze sędzią był stary dobry wujek Nick. Ale po aferze ze związkowcami, no i
po tym jak Nick zbiegł, a Crouch przejął tę sprawę, Isaac zrozumiał chyba
powagę sytuacji i zamiast mnie, wynajął Hughesa – pokręciła głową, jakby
wracała z latających samochodzików w hogsmeadzkim wesołym miasteczku, a nie z
zaplecza dla obsługi bistra. – Nie wiem, czy Jazon się tam nada. Nie jest
zbytnio zainspirowany tą sprawą.
Misha wydała z siebie okrzyk zgody
— Oczywiście, że się nie nada! W ten sposób Monroe strzelił
sobie w stopę. Na pewno go dzisiaj tam ukrzyżują.
Ally wzniosła oczy ku niebu.
—Jazon to dobry obrońca – powiedziała z pewną irytacją. –
Wie, co robi, i pracował długo dla Croucha. A ja mimo wszystko życzę Isaakowi
bardzo dobrze, bo wywarł na mnie raczej pozytywne wrażenie – wzruszyła
ramionami. – Prokurator Meadowes nieźle zaszalał z listą zarzutów. Słyszałeś
chociażby o tym, że…
Nachyliła się do Michaela i zaczęła bardzo energicznie
tłumaczyć mu jeden z zarzutów. Ojciec Emmeliny uśmiechał się lekko i kręcił
głową, by na koniec ryknąć perlistym śmiechem.
— Dlatego właśnie nasza droga Ally nie nadaje się do prawa –
nie widzi w kryminalistach pierwiastka zła, a tylko dobre rzeczy.
— To akurat pozytywna cecha u obrońców, Mike – odpowiedziała
zaczepnie. – Nie musze borykać się ze świadomością, że bronię łajdaków.
Emma uśmiechnęła się lekko. Wyobraziła sobie Allison w
ciemnej todze i z szarą, sędziowską peruką na głowie. Choć wizja ta była mało
kusząca, to w pewien zwariowany sposób pasowała do tej młodej dziewczny
bardziej niż liberia kelnerki.
— Myślę, że to do ciebie pasuje, Ally – powiedziała na
przełamanie lodów, czym wyraźnie zaplusowała ojcu i Mishy. Ally odpowiedziała
jej uśmiechem równie szerokim i nieumalowanym paznokciem postukała po
skórzanych oprawkach menu.
- Zamawiamy?
Odpowiedź na to pytanie co prawda nie padła, ale pomruki
zadowolenia i potakiwania raczej rozwiały ewentualne wątpliwości. Ally i
Michael już po przeczytaniu lektury pierwszej strony z listą przystawek zaczęli
się cicho przekomarzać (chorizo ich
zdaniem mogło być albo kiełbasą, albo sosem). Emma z kolei pośpiesznie
przekartkowała pół jadłospisu, bardziej z przyzwyczajenia niż świadomie wertując
listę dań dietetycznych.
— A ty, co chciałabyś robić po Hogwarcie, Emmelino? –
powiedziała głośno Misha, w tym akurat momencie, kiedy Emma czytała o sałatce z
karczochami. Aż podskoczyła na swoim krześle. Mike i Ally przestali kłócić się
o chorizo.
— Emmelina będzie zapewne magofarmaceutką, tak jak całą
rodzina Titaników – powiedział nieco despotycznie. Ally parsknęła.
— Diana nie poszła w te ślady – zauważyła zaczepnie. Emma
przysięgała, że zauważyła jak ojciec lekko przewraca oczami.
— Diana to indywiduum.
— Myślałam o szkole baletowej – powiedziała z lekką paniką,
kiedy zauważyła, że Ally otwiera usta, by rzucić jakąś ripostę godną mecenaski.
Cała trójka spojrzała w jej stronę, z nagłym ożywieniem. – O aktorstwie.
— Nie wygłupiaj się, Emmie – powiedziała, co dziwne, Misha. –
Czarodzieje już nie uprawiają aktorstwa. To zajęcie mugoli.
Emma uśmiechnęła się lekko, ale zabrakło jej pewności siebie,
aby sprzeczać się w tej materii z Mishą. Pomimo całkiem niezłych rezultatów w nauce
i dość dobrych ocen z eliksirów i zaklęć, przedmiotów koniecznych na
magofarmację, Emma nigdy nie widziała się w tym zawodzie, tak samo jak nie
wyobrażała sobie robić coś szarego i przeciętnego. Nużyły ją szpitale i
Ministerswo, i sklepy, i restauracje, i sądy. Wszystko to, co dławiło w niej
indywidualność, zabijało pasję i nie potrzebowało inspiracji, uważała za prostą
drogę do zmarnowania życia.
Diana zerwała z pewnym wzorem, zostając detektyw. Praca ta inspirowała
Emmelinę i oddziaływała na jej wyobraźnię, jednak nie posiadła ona nigdy
zdolności dedukcyjnego myślenia, więc wątpiła w swój sukces w tym zawodzie.
Odkąd jednak starsza siostra zerwała z rodzinną tradycją i nie rozpoczęła prac
ani w aptece, ani na wybiegu, Emma czuła, że sama musi zebrać w sobie dość siły
i odważyć na podobny bunt.
Wiedziała, na czym jej najbardziej zależy. Przez całe swoje
życie – najpierw jako ucząca się baletu mała dziewczynka, potem jako molik książkowy,
pochłaniający Austen i Hardy’ego, a potem jako staroświecka romantyczka
oglądająca chyba wszystkie czarno-białe filmy, jakie kiedykolwiek wyprodukowano
– wiedziała, że chce stać się częścią tej wymierającej, ekstremalnie
dziewczęcej i pełnej klasy kultury. I wcale nie musiało paść na aktorstwo –
Emma po prostu pragnęła inspirować inne, podobne do niej, dziewczyny, w taki
czy inny sposób. Kiedyś myślała o pisaniu romansów, potem o projektowaniu, za
przykładem Dorcas, zwiewnych i zmysłowych ubrań. Teraz jednak przyszedł czas
fascynacji dramatem i filmem, a machina zatrzymała się zupełnie z zębatką muskającą
aktorstwo. Za kilka miesięcy może odkryje nową gałąź kultury, która pochłonie
ją bez reszty. Emma wiedziała jednak, że taka czy inna forma działalności musi współgrać
z jej staromodną duszą i charakterem.
- Myślałam, że będziesz modelką, tak jak twoja mama – powiedziała
sympatycznie Allison, ignorując słowa Michaela. – Widziałam cię już w Czarownicy. Jestem pewna, że zrobiłabyś
dużą karierę.
— Nie wiem – rzekła Emmelina, wciąż zbyt zawstydzona, żeby
podzielić się swoimi planami – czy… nie wiem, czy wytrzymałabym presję.
Ally, Misha i Michael wymienili porozumiewacze spojrzenia, w
których można było znaleźć odrobinę zaniepokojenia. Zanim jednak najbardziej
śmiałe z nich (pewnie Misha) ponownie zabrało głos, podeszła do nich inna
wysoka kelnerka w czerwonej liberii Elizjum.
— Raz suflet serowy, raz ośmiorniczki i raz… Misha?
— Dla mnie łosoś ze szpinakiem.
— Emmelina?
Dziewczyna wybałuszyła oczy, zupełnie nieprzygotowana na to
pytanie.
— Emm… ja poproszę sałatkę z kaparami – powiedziała,
przypominając sobie ostatnią rozważaną pozycję.
Allison, Misha i Michael jeszcze raz wymienili te same
spojrzenia. Nowa żona ojca odchrząknęła i dość brutalnie poklepała ją po
plecach.
— Zjedz coś porządnego, dziewczyno. Jesteś wychudzona.
Emma poczuła nagle, że robi jej się bardzo gorąco. Michael
zbladł. Ally jęknęła z zażenowaniem.
— Misha….
— Nic się nie
stało – uśmiechnęła się sztucznie, poprawiając włosy. – To…
— Misha zapomniała, kochanie – powiedział ojciec łagodnym
tonem. – Wiesz, że…
— Poproszę zupę cebulową, zapiekankę makaronową i podwójny
pucharek czekoladowych lodów – odparła lodowym tonem Emmelina do kelnerki. – A.
I kawałek tiramisu. Albo dwa.
Zdezorientowana kelnerka gestem dłoni kazała samopiszącemu
piórowi zapisać zamówienie. Karteczka z notesika oderwała się i podleciała
przez okienko do kuchni. Kelnerka odwróciła się i ruszyła do kolejnych
klientów. Michael wciąż wyglądał na nieco rozdartego, z kolei Ally skrzyżowała
ręce na piersi i jawnie spoglądała na matkę z zarzutem. Jedynie Misha wzruszała
ramionami, jakby na znak niewinności. Emma odetchnęła głęboko.
- Bulimia to nie mój problem – powiedziała do ojca chłodno.
Michael otworzył usta, ale Emma nie dała mu dojść do głosu. Nagle poczuła w
sobie bardzo dużo animuszu: - Już… nie.
I nie o to mi chodziło, kiedy mówiłam o modelingu. Po prostu… nie chce takiego
lodu dla siebie – wzruszyła ramionami. – Zresztą, magofarmacja brzmi fajnie.
Mam jeszcze rok, żeby to wszystko dokładnie… przemyśleć.
Misha już otwierała usta, żeby powiedzieć coś w stylu: „tik,
tok, tik, tok”, kiedy Ally weszła jej w słowo i zapobiegła kolejnej
katastrofie:
— Mój narzeczony, Emmelino, też nie miał pojęcia, co ze sobą
zrobić – zaczęła. Emma poczuła jak uciekają z niej powoli siły witalne. Tylko
nie narzeczony… to był najgorszy
możliwy moment na romantyczność! - Przez
jakiś czas prowadził kasyno w Calais, ale na szczęście zrezygnował już z tego i
udało mu się dostać z drugiego naboru na kurs aurorski. Chce pomagać jak może. Oboje
bardzo angażujemy się w ostatnie wydarzenia polityczne.
— Nie widzę przyszłości dla niego – odezwała się ponownie
Misha, a Ally wywinęła oczami młynek jeszcze bardziej wymownie. Kąciki ust Emmy
lekko ją łaskotały, ale udało jej się zachować powagę. – Zawsze ci mówiłam, że
powinnaś zakręcić się wokół Liama.
Kąciki nie wytrzymały, ale zamiast wygiąć się w kształt
uśmiechniętej litery U, otwarły na kształt O.
— Liam ma żonę -
prychnęła Ally. Litera O zaczęła przypominać bardziej złoty znicz.
— Liam się rozwiódł.
Kafel.
— Liam lubi Di.
Tłuczek.
No nie…
— Liam Argent to mój nauczyciel – powiedziała. Kształt ust
pana Titanika zaczął przechodzić podobną mikroewolucję, co wcześniej jego
córki, ale Ally i Misha zbytnio nie zaskoczyła ta wiadomość.
— Od czego? – wydukał Michael. Emma wlepiła wzrok w blat
stołu.
— Od Obrony…
I od zajęć dla osób z
problemami osobistymi, na które trafiłam, bo zawieszono mnie w prawach ucznia, pomyślała,
ale nie wypowiedziała tych słów na głos.
— Liam Argent to ten, który poślubił starszą córkę sir
Richardsona?
Emma i Misha niemalże synchronicznie odróciły głowy w
kierunku Allison, chcąc poznać prawdę z jej ust. Dziewczyna kiwnęła głową, sama
też wyraźnie zadowolona, że rozowa o dietach i planach na przyszłość nareszcie
wkroczyła na grunt bezpieczniejszy – czyli na plotki.
— O tak, Kendall Richardson. Tak w ogóle, to Kendall i
Larissa są kuzynkami Paula – czyli mojego narzeczonego – wyjaśniła Emmelinie
Ally – i to one załatwiły Paulowi ten staż u Moody’ego, dzięki którym dostał
się z drugiej rekrutacji.
Auror, niegrzeczny chłopiec, i to jeszcze kuzyn Larissy
Richardson – jak ten facet mógł się prezentować? Emmelina poczuła nagłe
zaciekawienie, które pozwoliło jej odrobinę się rozluźnić i zapomnieć o
sytuacji z sałatką i o niegrzecznych komentarz Mishy. Jej romantyczna dusza
płonęła.
Jakiś biedak, który popadł w długi hazardowe, zakochał się
do szaleństwa w dziewczynie z wyższych sfer, w strażniczce prawa magicznego, i
żeby udowodnić jej, że na nią zasługuje, pracował w pocie czoła u Szalonookiego
Moody’ego i udało mu się dostać na kurs aurorski, ten sam, który skończył faworyt
matki dziewczyny.
I mąż jego kuzynki, dodała
w myślach. To nie tylko romans. To wręcz wenezuelska
telenowela.
— Bardzo chciałabym poznać twojego narzeczonego –
powiedziała zmienionym tonem do Allison. Momentalnie przypomniała sobie, że ojciec
zapowiadał wcześniej jego obecność. Bosko!
– Mam nadzieję, że nic mu nie wypadło i wpadnie do nas dzisiaj?
Ally błysnęła szczerym uśmiechem. Najwyraźniej rzadko kiedy
słyszała, żeby ktoś mówił o jej narzeczonym miłe rzeczy.
— To właśnie od niego dostałam sowę z Ministerstwa – wyjaśniła.
– Z rozprawy Isaaka. Paul wraca z przesłuchania i będzie lada moment.
Paul, powtórzyła w
myślach Emma. Dlaczego to imię jest takie
znajome? Czy w jakimś romansie Marqueza występował jakiś Pablo?
—A ty, Emmie – włączył się nagle do rozmowy pan Titanic,
chyba mylnie interpetując jej rozmarzoną minę. – Masz jakiegoś chłopaka?
Czar prysł. Emma zamrugała gwałtownie. Ku jej niezadowoleniu,
wodę z ust wypluła Misha:
— Słyszałam ostatnio od koleżanki twojej matki, że w wakacje
odwiedził cię ten syn producenta maści na czyraki goblinowe… - Emma wybałuszyła
oczy. Misha dotknęła dłonią czoła, usiłując sobie przypomnieć nazwisko. Ally i
Michael wymienili niepewne spojrzenia. – Estradoth! – wypaliła nagle. Emmelina
poczuła, że zapada się pod ziemię.
– Tak! Estradoth!
O nie, o nie, o nie, o
nie…, pomyślała. Tylko nie Phil,
tylko nie zeszły semestr!
— Od dawna nie rozmawiam z Philem – powiedziała, przymykając
oczy. – To.. to nie do końca tak było. Ostatnio… spotykałam się z Syriuszem
Blackiem – wypaliła, czując, że nazwisko „Black” wytrąci Mishy wszelkie
argumenty. Ku jej zdziwieniu, najbardziej zapowietrzyła się Allison.
— Doprawdy? – spytała. Zabrzmiała niemalże jak podczas
przesłuchania niewygodnego dla jej klienta świadka w sądzie. – Interesujące.
— Czy to syn Walburgi? – powiedziała potem Misha, nachylając
się do swojego męża. – Nie wiem czy słyszałeś, Mike, ale mąż Walburgi zostawił
ją dla młodej panny Rowle, Georginy… to wielki skandal, a z Rosji przyjechała
jego siostra jako mediatorka, aby jakoś uspokoić tę sytuację… słyszałam, że
zwolniła pięt…
— Dlaczego interesujące?
– zainteresowała się Emmelina, w podobny sposób nachylając się w kierunku Ally.
– Znasz go?
Panna Carver zrobiła enigmatyczną minę.
— Nie –
powiedziała z uśmiechem. – Oj, nie, nie. Znam go… tak po prostu. To… po prostu
dosyć zabawne.
Emmelina zamrugała, nie rozumiejąc, jak spotykanie się z
Syriuszem mogło być zabawne (po terrorze, jaki przeżyła, wątpiła w jakikolwiek
rodzaj przyjemnej rozrywki z jego strony i postrzegała jako podłego bydlaka).
Zanim jednak zdołała przyszpilić Ally do ściany i zmusić do uchylenia rąbka
tajemnicy, usłyszała obok siebie skrzeczący głos Mishy.
— Och, Ally, czy to nie pan Vance? – pisnęła, odwracając się
w kierunku drzwi, w których stanął wysoki chłopak w wełnianym anoraku. – Chłopcze!
Tutaj siedzimy!
Paul Vance, powtórzyła w głowie Emma. Paul… Paul Vance.
Nagle krótkie obrazki, jak klatki filmowe, zaczęły jawić się
przed jej oczami.
Chase. Syriusz i Dorcas. Karuzela. Wagary. Drinki. Alkohol.
Barman. Pocałunek. Omdlenie.
Paul Vance.
Emma głośno przełknęła ślinę. Zobaczyła, że Paul zrobił to
samo. Ally zerwała się z miejsca i podbiegła do swojego narzeczonego, istnego
Heathcliffa, jak wcześniej myślała Emmelina, i rzuciła mu się na szyję. Paul
ścisnął ją niepewnie, nie odrywając wzroku od Emmy. Dziewczyna przymknęła
powieki.
Poczuła nagle przeszywający ból głowy i zdała sobie sprawę,
że wkroczyła właśnie na kolejny etap pokręcenia w swoim życiu, po raz pierwszy
nie mający wiele wspólnego ze strzałami złośliwego Kupidyna.
Ministerstwo
James po
swoim kontrowersyjnym wystąpieniu opuścił salę obrad, a zrobił to na tyle
sprytnie, że nie zdążyła zaczepić go ani wściekła Mary, ani zdezorientowana
May, ani nawet poruszona i zainspirowana Dorcas. Udało się to tylko i wyłącznie
osobie, która w stosunku do niego nie odczuwała niczego innego prócz czystej
troski i zmartwienia – Lily.
Przypomniała sobie
właśnie wtedy, wymykając się niepostrzeżenie kilka chwil po Jamesie z Sali
obrad, kilka chwil. Dzień Hogsmeade na początku września, świeciło słońce, a
oni stali na dachu jednego z budynków i zdawało się, że są u szczytu całego
świata. Wieczór na Wieży Astronomicznej, po tym, jak Lily zaatakowała Mary na
zajęciach transmutacji, a James przyszedł przekonać ją, że wcale się tak bardzo
nie zbłaźniła. Noc w jego dormitorium na siódmym piętrze, kiedy zza okna
rozpościerał się widok na wielki księżyc w pełni, a ona zasypiała, wtulona w
niego. I te parę godzin spędzonych czterdzieści stóp nad ziemią, w wagoniku
diabelskiego młyna.
Wszystkie te chwile
łączyło coś magicznego. Po pierwsze, wtedy, jak wielki fajwerek, w głowie Lily
eksplodowała mieszanka uczuć niezwykle osobistych, intymnych i tak ciepłych, że
przerażały ją i onieśmielały nawet z perspektywy tak długiego czasu. Po drugie,
tak jak powiedział kiedyś James, duże
wysokości były ich rzeczą. Obydwoje, będąc ze sobą, duchowo unosili się do
samego nieba, a ich ciała urzeczywistniały te uczucia. Lily przyłapywała się na
tym, że kiedy robiło jej się smutno, często szła na najwyższe piętro albo na
najwyższy stopień schodów – tak jakby chciała oszukać swój umysł i poczuć się
paradokslanie tak bezpiecznie i spokojnie, jak wtedy na dachu, na karuzeli, czy
przy oknie wieży. I była pewna, że James robi dokładnie to samo.
Wbiegła więc do
windy i wcisnęła ostatni guzik. Szarpnęło ją jakoś w okolicy pępka, pusta
klatka uniosła się na samą górę, i uwolniła Lily na korytarz dziesiątego
piętra. Wysoki głos damski dochodzący w windy powiedział spokojnie: Wizengamot.
Lily zgłupiała.
Dlaczego Isaac nie ma rozprawy tutaj, tylko
na dole?
Przeszła raptem
kilka kroków i już odpowiedziała sama sobie: na najwyższym piętrze panował
remont – a raczej: czyszczenie archiwów. Pracownicy ministerstwa zajmowali
kolejne sale i przeglądali stare akta, za czasów Nicka McDonalda – wszystkie
drzwi były pootwierane na oścież, jakby na znak nowej „praworządności” i tego,
że sąd nie ma już „nic do ukrycia”.
To znacznie ułatwi sprawę.
Lily przemierzała
całą długość korytarza, kręcąc głową to na prawo, to na lewo, w poszukiwaniu
pustej sali, gdzie mógłby schować się James. Udało jej się ją znaleźć na samym
końcu, za załamaniem korytarza – Sala Rozpraw nr. 27, a raczej: jedyna sala
zamknięta na Colloportusa. Lily
uśmiechnęła się pod nosem. Bezwstydnie włożyła rękę pod bluzkę, znalazła w
biustonoszu dziurkę, którą, notabene, zrobił tam kiedyś sam James, i
przeciągnęła przez nią fiszbinę. Będzie trochę niewygodnie, ale w ten sposób
Petunia zawsze otwierała drzwi od łazienki…
Lily aż podskoczyła,
kiedy szczęknął zamek i drzwi sali obrad cofnęły się do tyłu zapraszająco.
Upewniła się jeszcze, czy nikt jej nie podgląda, po czym zniknęła za drzwiami i
zamknęła je, jak poprzednio, Colloportusem.
― To dlatego
podpaliliście z Dorianem ten dom, prawda? – powiedziała, patrząc w stronę
drzwi. Zaczęła stopniowo odwracać się na pięcie, trochę przerażona, jak James
zareaguje na jej przybycie. Przełknęła głośno ślinę. – Dorian powiedział ci, że
Dean jest… że… jest twoim… Chase’em – wydukała, niezbyt inteligentnie. – Powiedział
ci…
- …że mój ojciec
zdradził moją matkę – dokończył James, głosem mniej nonszalanckim niż na sali
rozpraw, ale wciąż zaskakująco swobodnym. – Taak… coś mu się wymsknęło.
James siedział na
miejscu oskarżonego, dokładnie na tym samym krześle co Isaac, kilka pięter
niżej. Ręce złożył na coś przypominającego podparcie, i położył na nich swoją
brodę. Z lekko ściągniętymi brwiami przyjrzał się Lily stojącej przy wyważonych
drzwiach z fiszbiną od stanika, ale nic nie powiedział. Dziewczyna przełknęła głośno
ślinę.
― James…
― To tutaj, wiesz? –
zaśmiał się pod nosem. – Dokładnie w tej sali miałem rozprawę rok temu… akta
tutaj pewnie dalej leżą, jeśli chcesz w nich pogrzebać. Oczyścili mnie z
zarzutu o zabicie Phila, bo Finn się za mną stawił, a ojciec kazał zamknąć
brata Deana. Ostatnią osobę, która coś wiedziała…
Lily oblizała wargi.
Czy Jo mogła usłyszeć jej myśli na tak dużą odległość? Jak ćma do zapalonej
lampy, na wpół świadomie, pognała do ławy oskarżonego i usiadła na miejscu
obrońcy. Położyła dłonie na kolana Jamesa, czoło oparła o jego skronie, tuż nad
zausznikiem okularów. Bardziej z przyzwyczajenia niż świadomie dotknęła ustami
jego policzka. Nie odważyła się go pocałować.
― Jimmy…
― To moja wina –
powiedział tylko, nie odsuwając się od niej. – Dorian na pewno ci tak
powiedział. Wiesz… - zawahał się przez moment. – Byłem wtedy zły… i rozmawiałem
o tym z Syriuszem… on… on złościł się głównie o to, że… w sumie to przeze mnie,
no i przez Mary… będziesz znała teraz tylko wersję wydarzeń Doriana… i będziesz
źle o mnie myślała, ale… - Niemal się
zaśmiał. – Ja w ogóle o tym nie myślałem. Dorian nie skłamał, nieważne, jak
bardzo był ostry. To wszystko moja wina.
Lily odetchnęła
gośno, wypuszczając powietrze do ucha Jamesa. Poczuła, jak chłopak zadrżał.
― Dorian kłamał i
wiedziałam o tym od początku. Nie możesz być dla siebie taki surowy, James… nie
mogłeś nic zrobić.
― Gdybym
przypilnował wtedy May, mój ojciec załatwiłby Deana i wsadził go do więzienia –
powiedział cicho. – Nigdy by go nie zabił, May nigdy nie postradałaby zmysłów i
cała ta seria nieszczęść by się zakończyła. Gdyby ojciec nie zabił Deana i nie
załatwił kumpli Jo, Tony nigdy nie
wpadłby na jego trop. Nigdy nie wtargnąłby na biwak we Flers i nie namieszałby
May w głowie – i Phil nigdy by nie zginął. Na brodę Merlina, Tony nie wysyłałby
do nas tych pogróżek, a Dorian nigdy nie powiedziałby mi, że..
― Prawda i tak
wyszłaby na jaw, James.
Chłopak dopiero
teraz, jakby zbudzony z hibernacji, odskoczył od niej i odwrócił głowę w jej
kierunku. Lily o mało nie zemdlała, widząc znajome, głębokie oczy, w których
tonęły w tej chwili żałosne i gniewne iskierki.
― Nie mogłem mu tego
wybaczyć… - powiedział ostro. – Byłem tak zaślepiony, i taki wściekły… nie
mogłem znieść tego, że powiedział mi o tym Dorian. Musiałem się rozładować i..
i to było chyba trochę głupie, co?
Lily przymknęła
oczy. Jak na tak bystrego faceta James faktycznie nie popisał się podpalaniem
domu, ale w tamtej sytuacji lepiej było tego nie oceniać.
― Wypadek pani
Chamberlain… mojej ciotki… to wszystko była moja wina – ciągnął. – Dorian ma
prawo mnie nie znosić. To ja wszystko
rozpocząłem… to ja rzuciłem tymi.. mugolskimi rzeczmai, które modyfikował mój
ojciec. To ja namówiłem Doriana, żeby wzmógł ten zapłon… to wszystko było moim pomysłem.
Zamknęła oczy
jeszcze mocniej. Nie wiedziała, co powiedzieć, dlatego jedynie pogładziła go
otwartą dłonią po plecach. Poczuła, jak mięśnie Jamesa stopniowo się
rozluźniają.
― Wiesz… -
powiedziała powoli, warząc każde słowo. – Moja ulubiona macocha, Caroline… nie
mogła mieć dzieci. Oczywiście… no, bardzo dbała o mnie i o Tunię… no, ale
wiadomo, że to nie było dla niej to samo. Obwiniała trochę mojego ojca o to… i
w pewnym momencie wyprowadziła się na West End do Londynu. Kiedy wróciłam na
przerwę świąteczną w piątej klasie, prosto z King’s Cross poszłam do jej
mieszkania, i… i widziałam ją tam z jakimś obcym facetem.
James teraz też
przymknął oczy. Lily ponownie oparła o niego czoło, ale tym razem niżej – o
ramię.
― Wkurzyłam się na
nią, wbiegłam do metra i pojechałam prosto na przystanek, gdzie czekał na mnie
tata. Powiedziałam mu o tym, co widziałam, jeszcze w gniewie, ale on… -
westchnęła ciężko. – On w ogóle się nie przejął, i wtedy powiedział mi o Rachel
– swojej nowej dziewczynie. Przez całą przerwę świąteczną przeklinałam się, że
byłam na tyle naiwna, i miałam tak długi język… ale ja w ogóle ci nie pomagam,
co?
James pokręcił
głową, ale lekko się uśmiechnął. Lily parsknęła.
― No tak… faktycznie, mogłam lekko
zmodyfikować tę historię, ale…
― Jak to zrobiłaś? –
przerwał jej nagle i otworzył oczy. Dziewczyna zmarszczyła brwi. – Przez rok
próbowałem powiedzieć matce o tym, kim naprawdę był Dean… ale nigdy się na to
nie zebrałem. Nie potrafiłem spojrzeć jej w oczy… i nie potrafiłem zadać jej swoimi
słowami tyle bólu. Ale z drugiej strony wiedziałem, że ona powinna wiedzieć. Po prostu… nigdy nie starczyło mi odwagi.
Lily wzruszyła
ramionami. Odpowiedź brzmiała prosto: Lily była po prostu większą suką niż
James. Ale przecież nie mogła powiedzieć tego
taki sposób…
― Ja nie
wychowywałam się w zdrowej rodzinie. I zawsze brzydziłam się zdradą –
powiedziała. – Chociaż… co ja tam wiem…
Spłonęła rumieńcem.
James i Dorian, Lily, powiedział cichy głosik w jej głowie. Popyt i podaż…
― Ja też nigdy tego
nie rozumiałem – potaknął. – Wydawało mi się, że jeśli się… już nic do kogoś
nie czuje, to lepiej po prostu zakończyć z nim sprawy, a nie go zdradzać.
Chociaż… - podrapał się po głowie. – No… ja też nie zawsze byłem święty.
Lily westchnęła.
Dlaczego ta rozmowa robiła się taka nieprzyjemna...?
Konkrety, Lily, pomyślała. Musisz wrócić do meritum.
― To, co zorbiłeś…
tam, na sali rozpraw…. to było tak niesamowicie nieodpowiedzialne i ryzykowne…
- roześmiała się. – Ale… dlaczego?
James wzruszył
ramionami, jakby to nie miało znaczenia i w sumie go nie obchodziło. Lily
odważyła się pocałować go delikatnie w ramię. Niemal od razu zrozumiała, że
posunęła się za daleko i odsunęła się na odległość jarda. Rogacz wyglądał,
jakby w jego głowie rozgrywała się właśnie krwawa bitwa – ale brak jej
bliskości przyniósł mu minimalną ulgę w bojach.
Cudownie.
― Wiem, że nie masz
o mnie najlepszego zdania – zaczął ostro, a Lily aż się wzdygnęła. Otworzyła
usta, żeby zaprzeczyć, ale James jej na to nie pozwolił: - Wiem, że wątpisz w to,
że posiadam jakiekolwiek uczucia i traktujesz mnie jako towar do licytacji… no,
ale mylisz się – podsumował i odwrócił głowę w kierunku dziewczyny. Dlaczego
jego wzrok palił tak mocno?
― Nie jestem taki
jak Mary i całe to towarzystwo, w porządku? Wiedziałem, że zeznania pod
fałszoskopem są szansą, żebym mógł powiedzieć to, co naprawdę myślę – i żeby do
wszystkich wreszcie dotarło. Więc byłem szczery… Powiedziałem dokładnie to, co
myślałem o wszystkich tych sytuacjach – i nic nie ukryłem. Masz pojęcie,jakie
to było piękne uczucie?
Lily pokręciła
głową, nie dlatego, że nie miała pojęcia,
ale bardziej po to, aby James kontynuował i nie zwracał na nią uwagi.
― Nie jestem taki jak czystokrwiste
towarzystwo, któremu wydaje się, że odrobina przekrętu, że drobna łapówka –
zawsze załatwią sprawę… Nie popieram skazywania niewinnych ludzi, Lily –
zaakcentował to. Lily aż zadrżała. – Mój ojciec mówił mi to, co powinienem
powiedzieć, żeby cała sprawa poszła w zapomnienie – ale gdybym posłuchał go po
raz kolejny, to tak jak cały ten tłum, organizujący dzisiaj nagonkę,
przyczyniłbym się do skazania tego chłopaka… który, jak przypuszczam, jest
twoim kolegą… - Lily zadrżała jeszcze bardziej. James pokręcił głową. – Nie
wiem skąd go znasz, ale to nie jest odpowiednie towarzystwo dla ciebie.
― Często tak mówisz
– zauważyła niemalże bojowniczym tonem. – Dla ciebie chyba żaden chłopak nie
jest dla mnie odpowiednim towarzystwem.
James zdobył się na
drobny uśmiech, ale postanowił tego nie komentować. Lily zdobyła się na
chichot. Zdążyła już zatęsknić za tymi filuternymi sprzeczkami…
― Chciałeś
powiedzieć całą prawdę? – szepnęła łagodnie. – O tym, że twój ojciec to…
― Na początku tak –
przyznał. – Zirytowały mnie zeznania Mary i chciałem powiedzieć chociaż słowo
prawdy, które chyba nie padło jeszcze przez cały ten pieprzony proces pod fałszoskopem. Ale… - westchnął
ciężko. – Wydaje mi się, że jestem dokładnie taki, jaki mój ojciec myśli, że
jestem – słaby. Że jestem za słaby,
żeby mu się przeciwstawić… żeby ośmieszyć naszą rodzinę… żeby komuś pomóc…
Lily zamyśliła się
na krótko. W tamtej chwili do głowy przychodziły jej różne myśli, ale żadna z
nich nie negowała Jamesa. Dostrzegała teraz, jak przebiegłym i niebezpiecznym
manipulantem okazał się pan Potter, jak bardzo nasiąknął on obłudą
kryminalistów, których ścigał przez połowę swojego życia. Idealnie odegrał
swoją rolę troskliwego ojca, który makabrycznymi środkami stara się utrzymać
rodzinę razem. Posuwał się do oszustw, modyfikowania pamięci, chronicznego
kłamania, a nawet – zabójstwa, ale wszystkie te zbrodni potrafił upakować w
piękne obramowanie i przyozdobić je rzekomo wspaniałomyślnymi intencjami.
Naprawdę jednak on sam okazał się słaby i strachliwy, a przy tym zupełnie
pozbawiony honoru. Z pewnością wiedział o tym i cierpiał, żyjąc w ciągłym
kłamstwie – dlatego wszystkie wyrzuty i oskarżenia, którymi powinien zasypać
sam siebie, przelał na syna.
Może i nie jestem obiektywna, pomyślała. Ale zarzucając Jamesowi słabość charakteru i strach, pan Potter
naprawdę rozliczał sam siebie. Szkoda jednak, że ta hipokryzja uszła mu na
sucho i naprawdę zmanipulował on Jamesa.
― To co zrobiłeś,
James… - powiedziała po chwili z wolna. W jej głowie panowała taka gonitwa
myśli, że z trudem otwierała usta. – To co zrobiłeś na sali rozpraw… to było naprawdę odważne. Ja… -
uśmiechnęła się lekko. – No cóż, byłam z ciebie dumna – Jeszcze raz pogładziła
jego plecy, ale tym razem nie poczuła, jak pod jej palcami mięśnie Jamesa się
rozluźniają. – Twój ojciec… miał poczucie winy i rozładowywał się na tobie.
Jestem pewna, że nie miał tego na myśli…
Urwała. Bronienie
Setha Pottera było w tamtym momencie równie błyskotliwe i bezpieczne, co
rzucenie się na jego syna i obcałowanie go na śmierć, tak jakby incydent z
transakcjami, umowami i wielkim pchlim targiem z Pięknościami się nie zdarzył.
Aczkolwiek ten drugi
ryzykowny czyn przynajmniej przynosił minimum rozrywki.
Fuj, pomyślała. Jestem obrzydliwa.
― No dobrze, bez wciskania kitu – westchnęła, a
James niemalże się na to zaśmiał. – Osobiście uważam, że to twój to niezły dupek, i z całej waszej
rodziny to on jest największym, pieprzonym tchórzem. Przepraszam za dosadność…
no ale u mnie to stały punkt w repertuarze – zdobyła się na żart. Kąciki ust chłopaka
zadarły się nieznacznie ku górze. – Nigdy nie zrobiłeś nic złego, James… Twój
ojciec manipulował tobą i wykorzystywał to, czego najwyraźniej sam nie
posiadał: czyli ludzkie sumienie. To…
― Chcesz go
pogrążyć, Lily? – spytał niespodziewanie, skutecznie zamykając Lily usta.
Wzruszył ramionami, niemalże zaskoczony reakcją Lily. – Ja sam chciałem, ale
nie starczyło mi siły. Nie myśl, że będę chciał cię zatrzymać.
Teraz tak mówisz, James, pomyślała. Ale potem nigdy mi tego nie wybaczysz.
― Nie! – zaprzeczyła
gwałtownie. – To znaczy… wiem, że to, co teraz mówię, brzmi jak oskarżenia, ale
ja… ja nie zamierzam…
― A czemu nie? –
prowokował ją dalej. – Popatrz tylko, Lily, ile ludzi już ucierpiało przez jego
kłamstwa… ile ludzi cierpiałoby dalej, gdybym te kłamstwa powtarzał – pani
Chamberlain… cio..ciocia Stephie… May… Anthony… Isaac… - wetchnął ciężko: -
Dorian…
― Ty – dodała z mocą.
Czy o to nie chodziło w tym wszystkim?, pomyślała. Oczywiście, nie mogę go usprawiedliwiać, ale co, jeśli nie kryzys
tożsamościowy, wykrzywiły Jamesa do tego stopnia rok temu? Założę się, że gdyby
nie cały ten dramat – i gdyby Dorian był bardziej dyskretny – nie byłoby
żadnego pożaru, żadnego molestowania z Mary, żadnego procesu i żadnych wyrzutów
sumienia. Ale z drugiej strony… James
może nigdy by nie dojrzał i nie brał odrobiny odpowiedzialności.
Seth Potter był dla
Jamesa niewątpliwie tym, czym nigdy żaden rodzic nie był dla Lily – autorytetem. James nie tyle co kochał,
ale podziwiał swojego ojca – za karierę sportową, za osobowość i tolerancję do
mugoli, za to, że dzielnie walczył w obronie prawa i sprawiedliwości. James
postrzegał go za wzór ojca, wzór męża, wzór mężczyzny i dążył do tego, pewnie
nawet nieświadomie, żeby mu dorównać. I co się stało, kiedy to Dorian
powiedział Jamesowi prawdę – o tym, że jego ojciec to zdrajca, krętacz i
morderca, który nadużywa władzy na swojej pozycji w ministerstwie, tak jak w
przesłości wykorzystywał swoją pozycję w Zwiazku Quidditcha? Na kim Rogacz mógł
się teraz wzorować? A może powinien zmodyfikować lekko swój wzorzec idealności?
To trwało trochę,
zanim James zrozumiał i zaakceptował nową rzeczywistość. Wyszedł na prostą i
postanowił zerwać kontakty z przeszłością – ze Skye, z Dorianem, z Mary… po
części oddalił się też od Syriusza… no i nawet od niej, Lily. Przełknęła głośno
ślinę.
Jeszcze raz
przypomniała sobie widok ojca z Rachel, i Caroline z Jaradem. I jeszcze raz
przypomniała sobie państwo Potter w Szpitalu św. Munga.
– Podziwiam cię, że
znosiłeś to każdego dnia – powiedziała łagodnie. – I rozumiem…że nie chciałeś o
tym rozmawiać. Że tylko Mary o tym wiedziała, i…
― Nigdy nie
rozmawiałem o tym z Mary, Lily.
Dziewczyna poczuła,
jak po plecach przechodzi jej zimny dreszcz. James otworzył usta. A potem je
zamknął. Minęły wieki, zanim pierwsze
słowa zawisły w powietrzu, ale kiedy już to nastąpiło, Lily czuła, że będą one
mętne, ale bardzo, bardzo ważne i trudne do wypowiedzenia dla Jamesa:
— Ona mnie… ona mnie
nigdy nie szantażowała – Tak zaczął. – Nie w tym rzecz. Dorian… Dorian jest
taki melodramatyczny. Mary od
początku do końca… chciała dobrze, naprawdę – westchnął. – Ale ona po prostu sama wiedziała wiele rzeczy, wiesz?
Zawsze łatwo się z nią rozmawiało, bo… bo nie musiałem nic mówić, a ona zawsze
wiedziała, o co chodzi. Rozumiesz?
Lily potaknęła, ale
średnio to rozumiała. Czuła, że to nie moment na marudzenie i zadawanie pytań.
— I wcale nie ma w
tym nic do… podziwiania – wypluł to
słowo z trudem. – To było… to nie było cierpienie, a nawet jeśli, to z wyboru i
z głupoty, i ze strachu. Nie ma w nim nic chwalebnego. Wkurzałem się na cały świat
i obrażałem bez powodu… i naprawdę trochę mi zajęło zrozumienie, że nie
wszystko kręci się wokół mojej głowy. Mary wszystko wiedziała i nie musiałem
się… wysilać, żeby tłumaczyć jej
czegoś, czego sam nie do końca rozumiałem. A irytowały mnie wszelkie pytania,
dlatego… dlatego nigdy nikomu nic nie powiedziałem. Mojej mamie… May… nawet
chłopakom… każdego, poszczególnego dnia zmagałem się z tym w pojedynkę i po
prostu… zawsze brakowało mi odwagi. Jedynymi osobami, które znały jeszcze
prawdę, był mój ojciec i Dorian. Ale nie mogłem znieść ich widoku.
— Chciałeś
oszczędzić im bólu. To nie jest nic złego, James – sprzeciwiła się. – Twoja
siostra miała się wystarczająco źle – nie musiałeś jej dokładać jeszcze tego. No i twoja matka… to normalne, że
nie chciałeś psuć małżeństwa twoich rodziców. Nie chciałeś… jej zranić.
— Oszczędzić bólu? –
powtórzył z takim samym niesmakiem. – W
ogóle nie chciałem z nią rozmawiać. Pragnąłem, żeby sama domyśliła się prawdy i irytowało mnie, że tak ślepo ufa mojemu
ojcu. Kilka razy nawet jej to wytknąłem… że jest całkowicie oderwana od
rzeczywistości.
— Nie mów tak –
sprzeciwiła się. – Skye mówiła, że to ze względu na twoją mamę wszystko się
zmieniło. Że chciałeś jej wynagrodzić krzywdy… chociaż właściwie nie wiedziała,
jakie – i ja też, do dzisiaj. Chciałeś ułatwić jej sprawy i ewentualnie
umniejszyć zmartwienia… obiecałeś, że…
— Co za różnica –
prychnął. – Przecież ostatecznie zawsze będę taki sam, co nie?
Lily nie
odpowiedziała. Rozumiała, że James – pomimo tej chwili zwierzeń – cały czas
nieźle się na nią gniewał. Nie złościła się więc o te przytyki, chociaż w miarę
ich ciągłego powtarzania coraz bardziej ją irytowały. James może i myślał o
niej jak o nadąsanej, przemądrzałej pani prefekt i może i sądził, że ocenia go
ona tak niesprawiedliwie, jak jeszcze pewien czas temu. Sęk w tym, że Lily –
chociaż niejednokrotnie sama temu zaprzeczała – naprawdę zmieniła o nim swoje
zdanie.
Może mało to romantyczne, pomyślała, i może nie całkiem mu odpowiada, ale zauważyłam, że jest inny. Mam
teraz do niego szacunek… jako do człowieka. I myślę, że pomimo swoich wad, w
gruncie rzeczy jest bardzo porządny.
— James, spójrz na
mnie – powiedziała powoli. Odważyła się opuszkiem palców lekko skierować jego
brodę w odpowiednim kierunku. – Wiesz, że tak nie myślę.
— Wcale nie musisz
tak myśleć.
Lily westchnęła.
— Wiesz, że tak nie
jest. Na przykład – kiedy na przesłuchaniu mówiłeś o swoim nastawieniu do May,
to…
— …fałszoskop ani
drgnął… - dokończył posępnie. – I o czym my jeszcze rozmawiamy, Lily? Nie
zadrżał ani na moment, kiedy mówiłem te wszystkie rzeczy przeciw niej, i kiedy
mówiłem w imieniu swoim, i ojca. A przez
moment miałem nawet nadzieję, że to się stanie…
— Ale właśnie w tym
sęk! – zaprotestowała. - Jeszcze tego nie rozumiesz? Mówiłeś w czasie
przeszłym! I dawniej faktycznie tak było – dawniej naprawdę tak myślałeś o May.
Ale wszystkie te wydarzenia cię zmieniły. Jesteś teraz… - wzięła głęboki oddech
- takim dobrym bratem dla niej.
Jesteś teraz… zupełnie kimś innym, James. Jesteś zupełnie kimś innym. Nie
jesteś już… słodki Merlinie, nie jesteś już tym chłopakiem, który podpalił
swoją ciotkę, albo miał rozprawę na tej sali obrad. Dlaczego wmawiasz sobie, że
jest inaczej?
Lily opuściła palce,
których opuszki wciąż przytrzymywały brodę Jamesa i ułożyła je na jego
kolanach. Starała się wysłać spojrzenie, w którym zawarłaby wszystkie swoje
uczucia, przemyślenia i refleksje, które nijak udawało jej się zamknąć w
słowach.
James nie
odpowiadał. Wyraz jego twarzy na nowo stał się pusty, szary, bezbarwny, tak jak
zawsze, kiedy starał się ukryć smutek albo zranienie. Mimo to nie przerywał
kontaktu wzrokowego, jak w głębokiej hipnozie przyjmował przesyłane przez Lily
wzrokowe sygnały, i chłonął je całkowicie, choć nie odpowiadał na nie w żaden
sposób. Ośmielona dziewczyna, lekko sztywnymi ruchami zrobiła to, co zdawało jej
się najodpowiedniejsze – bez zbędnych słów zarzuciła mu ręce na szyję, a dłonie
usadowiła wygodnie na górnej części pleców, a potem zbliżyła się, i przytuliła
go najszczerzej, jak tylko pozwalały jej własne wyrzuty sumienia i niepewność.
Chłopak pozostawał
odrętwiały, ale Lily zdawało się, że wyczuła, jak jego ramiona lekko zadrżały,
a palce musnęły jej plecy. Przez moment prawa czasu przestały obowiązywać –
Lily i James zapomnieli o wszystkim, co zdarzyło się ledwie tydzień temu, i o
wszystkim wcześniejszym w tym roku, i jeszcze wcześniejszym. Przestało liczyć
się to, że obydwoje znajdowali się w Ministerswie Magii w czyszczonej sali rozpraw,
że przestali rozmawiać ze sobą tydzień temu, i że pokłócili się o May, i o Mary
i o Doriana. Lily poczuła dziwną moc i przekonanie, że nadszedł idealny czas na
zgodę – że właśnie tu i teraz powinna przełknąć dumę i postarać się naprawić
swoje błędy, tu i teraz, gdzie nie było sekretów, intryg i cyrografów, i gdzie
nie było żadnej przeszłości.
― James… - szepnęła
cicho. Chłopak potaknął. – Ja…
Urwała, kiedy do jej
uszu doleciał dziwny szczęk zamka, skrzypnięcie drzwi i tupot zimowych butów,
odgłosy podobne do tych, które sama spowodowała kilka minut temu, znalazłszy
Jamesa w tym miejscu.
― Em… przepraszam?
James wyrwał się z
uścisku. Lily zdobyła się tylko na odwrócenie głowy.
We framudze stała
wysoka blondynka, z detektywistycznym trenczem na sobie i z perfekcyjnie
wytapirowanymi włosami. Dziewczyna z pewną zwłoką podniosła rękę i ściągnęła
założone za uszy ciemne okulary. Lily uderzył lazurowy, znajomy kolor jej tęczówek.
Wyprostowała się jak struna.
— Diana? – wydukał
James.
— James – skinęła głową. – Lily. – Evansówna nieśmiało
podniosła otwartą dłoń. – Wracam właśnie od ciebie – zwróciła się do Jamesa. – Musimy
porozmawiać.
James zbladł. Lily oblizała wargi. Wiedziała, że siostra
Emmeliny pracowała dla pana Pottera – zanim, rzecz jasna, ten został
zdegradowany – w aurorskiej korporacji kryminologów. Jej wizyta u byłego szefa,
i to jeszcze w dzień rozprawy Isaaka, zdecydowanie nie zwiastowała niczego
dobrego. Dziewczyna niedbale przeczesała włosy i rozprostowała nogi, gotowa do
powstania z pozycji klęczącej, kiedy nieoczekiwanie dłoń Jamesa spoczęła na jej
kolanie, by ją zatrzymać.
— Ona tu zostaje – powiedział do Di. Serce Lily wywinęło
mały młynek. Siostra Emmeliny zacisnęła swoje usta w cienką linię, wyraźnie niezadowolona.
— W takim razie musi obiecać, że nie wróci przed Wizengamot.
Taka była wola twojej matki, James.
James spojrzał na nią niepewnie.
Jeśli nie wróci przed
Wizengamot… Jeśli nie zezna w swojej kolejce jako świadek! Czyli, innymi
słowy jeśli… jeśli zostawi Isaaka samego.
Spojrzała kątem oka na Pottera. Przypomniała sobie ich
rozmowę. Jej zeznania mogłyby okazać się przełomowe i znacznie odciążające dla
Isaaka. Gdyby opowiadając historię Potterów, oczyściła go z zarzutów o spowodowanie
śmierci Calliope i Deana, Isaac sądzony byłby tylko za używanie czarnej magii i
posiadanie narkotyków.
To i tak dożywocie, pomyślała
obiektywnie. Czy to cokolwiek zmieni? James
mnie potrzebuje…
Odetchnęła głęboko.
— Ja… ja oczywiście uszanuję wolę pani Belle – oświadczyła,
czując się jak najbardziej okrutna osoba na całym świecie. Nawet uścisk dłoni
Jamesa nie zdławił tych wyrzutów sumienia.
#23
Ministerstwo
Lily wróciła na
salę rozpraw tuż przed końcem przerwy poprzedzającej ogłoszenie wyroku.
Niepewnie stanęła obok podpierającej się o ścianę Jo, nie wiedząc zupełnie, czy
przeprosić za ucieczkę przed zeznaniami, czy też lepiej udać, że nic się nie
stało. Panna Prewett bynajmniej nie zamierzała jej tego ułatwić – aż do powrotu
Croucha, Hughesa, ławy przysięgłych i kilku wyższych Magów Wizengamotu, nie
obdarzyła Lily ani jednym spojrzeniem, nie rzuciła w jej kierunku ani jednego
półsłówka, milczała też w myślach, nie wysyłając żadnych uwag ani wyrzutów. Jo
wydawała jej się nagle bardzo umęczona, jakby rozciągnięta i rozdarta, a przede
wszystkim – zupełnie pokonana. Ta mieszanina rozczarowania, rozpaczy i żalu wymalowana
na jej twarzy naprawdę łapała za serce, może dlatego, że zaprzeczała niemalże
wszystkim cechom dziewczyny. Jo nigdy nie przegrywała z kretesem, nigdy nie
dawała za wygraną, nigdy nie traciła zapału – ani wiary.
Wygląda tak jak Isaac,
pomyślała melancholijnie Lily. Jakby
nosiła na plecach ciężar całego świata i pogodziła się już ze swoim losem.
Jak teraz sobie poradzą, jeśli Jo nie podniesie się po
dzisiejszym ciosie? Było w końcu jeszcze tyle do zrobienia, tyle do
naprawienia… Kto poprowadzi ich dalej, jeśli nie Jo i nie Isaac, kto będzie
nieznośny, ale zdecydowany, kto będzie nieugięty i gotowy doprowadzić ich do
celu po trupach? Czy rozpoczęła się nowa epoka, w której to Lily będzie musiała
nabyć nowe umiejętności przywódcze i związać z powrotem grupę rozpadłą przed
wieloma miesiącami?
Na sali nie pozostała już chyba ani jedna osoba, która
łudziła się, że Isaac wyjdzie cało z opałów. Niektórzy świadkowie nie ukrywali
satysfakcji z tego powodu, jednak większość zmagała się z mieszanymi uczuciami.
Rozprawę można było określić w dwóch słowach: absolutna porażka. Nie była to jednak ani porażka Isaaka, ani też Croucha
czy Wizengamotu. Porażkę poniósł tego dnia cały wymiar prawa, cała
sprawiedliwość i cała niezawisłość czarodziejskiego sądu. Zgodnie z
przepowiedniami, rozprawa Isaaka naprawdę posłużyła jako symbol nowego porządku
– jednak coś się zmieniło w zapowiedziach i wróżbach, coś się w nich nie
zgadzało. Tego dnia, dokładnie w dwudzieste urodziny oskarżonego, rozpoczął się
pewien nowy etap dla Ministerstwa – sęk w tym, że nie wyglądało na to, że
zaszła zmiana pozytywna.
Przez całą rozprawę Isaaka pierwsze skrzypce grała
zachłanność, złość, bezpodstawna nagonka i świadomość, że ktoś musi zostać
kozłem ofiarnym dla zasady. Każdy z
odczytanych zarzutów został w pewien sposób podważony, ale zaraz potem nieco na
siłę ponownie poparty i udowodniony, przez co w ogólnym rozrachunku nie dało
się określić, czy winny wybronił się na jakiejkolwiek płaszczyźnie, czy też
poniósł sromotną klęskę.
Kiedy przyszło do głosowania, co innego orzekła ława, co
innego Wizengamot, a co innego sam Crouch i oskarżyciele. Powtórzono zbieranie
głosów, ale tym razem po raz kolejny napotkano na blokadę przez ławę
przysięgłych i przez co najmniej jedną trzecią członków sądu. Zarządzono krótką
przerwę na ponowne przeanalizowanie dowodów (i tajne głosowanie), a trwała ona
już kolejny kwadrans.
Jo i Lily nie odzywały się do siebie przez wiele minut, aż
do powrotu Croucha i jego podwładnych. Evansówna wiedziała, że zawiodła swoją
koleżankę. Merlinie drogi, co zmieniłoby jej pokrętne wystąpienie i neutralne,
mdłe zdania, nawet jeśli broniły Isaaka? Wyrok zapadł długo przed rozpoczęciem
procesu. Poza tym, wiązała ją obietnica
dana Dianie – a Lily czuła, że jeśli ma lawirować przed fałszkoskopem, to woli
siedzieć cicho jak mysz pod miotłą.
Zresztą, co mogły zdziałać słowa Lily, nawet gdyby
przedstawiła całą, autentyczną historię, skrywaną przez Potterów? Czy pomogłoby
to Isaakowi? Wielce wątpliwe. Czy pomogłoby to Jamesowi, May albo komukolwiek,
kto dźwigał ciężar tego sekretu przez tak długi czas? Również mało
prawdopodobne. Isaac sam przyznał się do używania czarnej magii, w tym Zaklęć
Niewybaczalnych – Azkaban więc miał murowany. W grę wchodził wyższy wymiar kary
– czyli prawdopodobnie stracenie. Mogłoby to go dotknąć, gdyby Wizengamot uznał
go winnym za tworzenie patronatów i przynajmniej jedno z zarzucanych mu
zabójstw – a na to zabrakło rzetelnych dowodów. Choć brzmiało to paradoksalnie,
więzienie okazałoby się w tej sytuacji absolutnie najlepszym wyjściem dla
każdego – satysfakcjonującym prasę i czarodziejów, którzy oczekiwali na jakieś
zmiany w systemie sądownictwa; bezpiecznym dla Isaaka, dla Jo i dla nich
wszystkich; mało kontrowersyjnym dla świata magicznego. Problem w tym, że w tej
sprawie nie wolno było polegać jedynie na Crouchu i jego zdroworozsądkowości.
Chodziło tu również o Ministra Magii, o zew Śmierciożerców, o to, że zażądano
igrzysk, których Isaac miał stać się pierwszą ofiarą.
― Pozwolono ci zeznawać w sprawie patronatów? – spytała
cicho, chcąc przerwać krępujące milczenie.
Jo westchnęła głośno.
― Tak, ale nie sądzę, żeby to dało cokolwiek. Znowu
przegadał mnie Trevor, a Austin Meadowes powtarzał, że Trevor jest nietykalny,
bo Minchum udzielił mu prawa łaski.
Lily pokręciła głową. Nie miała pojęcia, jak pocieszyć Jo w
sytuacji tak beznadziejnej.
― Nie jest tak źle, Jo – wydukała. Zaraz kiedy usłyszała te
słowa zrozumiała, jak bardzo źle to
naprawdę brzmiało. - Właściwie… - próbowała wymyślić jakiś sensowny argument –
właściwie to nie mają bezpośredniego dowodu na żadną z jego przewinień…
― Mają tylko słowa całego świata – parsknęła Jo. – Wszyscy…
przecież byłaś tu i słyszałaś – praktycznie wszyscy świadkowie zeznawali
przeciwko niemu. Fałszoskop na nic się tutaj nie zdał… Nie wiem, co teraz
będzie, Lily. Kiedy sobie poszłaś… było coraz gorzej – przeciągnęła otartą
dłonią po twarzy. – Ja po prostu… po prostu mam nadzieję, że nie dotknie go nic
bardzo strasznego.
Dziewczyny zamknęły tę rozmowę, bo członkowie Wizengamotu i
ławy przysięgłych zdążyli już zająć z powrotem swoje miejsca. Na sali obrad
zrobiło się cicho – wszyscy czekali na wyrok.
Crouch wstał. Stalowy błysk w jego oczach raził fałszem
nawet bardziej niż piski wydawane przez fałszoskop. Razem z nim z miejsc
podnieśli się wszyscy sędziowie i przysięgli, oskarżyciele, Isaac i Hughes,
oraz wszyscy świadkowie. Głowa Wizengamotu milczała przez jakiś czas, zanim
pierwsze, ostre słowa wyrwały się z jego gardła:
― Po naradzie i głosowaniu członków Wizengamotów, prezes
Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów oraz ława przysięgłych uznali
pana Isaaka Monroe’a winnym zamordowania
swojej siostry Gillian Monroe, uniewinniając tym samym pana Trevora Monroe…. Winnym zabójstwa Deana Walkera oraz winnym masowego zabójstwa mugoli w nocy
z trzydziestego pierwszego grudnia na pierwszego stycznia tysiąc dziewięćset
siedemdziesiątego piątego… Uznano go również za poplecznika szeregach Tego,
Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać, dopuszczającego się licznych zbrodni oraz
pałającego czarną magią, w tym praktykującego Zaklęcia Niewybaczalne oraz
tworzącego patronaty mieszańców. Uznaje go również winnym za współudział w nękaniu psychiczny Colette Brianny McDonald
Angelo oraz May Chloe Potter, razem ze świętej pamięci Deanem Walkerem oraz
jego skazanym wcześniej bratem, Tonym. Sąd nie mógł orzec w sprawie zabójstwa
panny Calliope Julli Meadowes oraz grabieży na Departament Tajemnic z powodu
niedostatecznego materiału dowodowego. Tym samym, skazuje się go na pocałunek dementora oraz egzekucję czternaście
miesięcy po odbyciu kary.
Fałszoskop zapiszczał przeraźliwie, zamykając tę tragedię
niczym ciężka kurtyna po ostatnim akcie w teatrze.
_______________________
To były wieki, co?
Zawsze, kiedy mam aż tak dłuuugą przerwę w pisaniu, zupełnie wypadam z formy - i to chyba czuć po moim rozdziale. Ciężko mi było cokolwiek zamknąć w zdaniu, ciężko było cokolwiek opisać i w miarę naturalnie wyrazić. Myślałam, że przez to już nie przebrnę - no ale dałam radę, i teraz już tylko z górki!
Początkowo chciałam zamieścić 29.3 razem w 29.4 (czy ten rozdział kiedys się skończy? Chyba nie), ale potem stwierdziłam, że trzeba dawkować słowa, stronice i Wasz czas, bo to byłoby już niekulturalne.
Pogoda nie sprzyja pisaniu i pocieszam się tylko tym, że u Huncwotów jest luty. Przynajmniej majówkę mam długą, bo aż do 26 mamy pseudo-lekcje-bo-matury-itepe.
Pewnie nikt z Was i tak i już nie wierzy (ja sama wątpię w swoje słowa), ale 29.4 chce dodać niedługo, bo mam serdecznie dosyć ciągłego poprawiania tego rozdziału i chce nareszcie przejść do trzeciej części. Swoją drogą, te nowe rozdziały też pewnie będą miały swoje tempo, bo chociaż wszystko już skończone i zaplanowane, ostatnio załamałam ręce nad poziomem pierwszych rozdziałów i stwierdziłam, że to wszystko musi iść pod korektę.
W 29.4 zostanie nam 9 fragmentów, z czego kilka oczywiście będzie przegadanych, ale kilka z nich zamknie te ostatnie sporne sprawy. Po pierwsze, wyjaśni się ezoteryczna tajemnica, a więc to, o co MAry i James zawiązali wieczystą przysięgę, o co był zakład, o czym mówił Dorian w 27.2. i czego nikt do końca - prócz Doriana - nie ogarnia. Ten fragment będzie taką autostradą od rozdziału 17 i wielkiego powrotu Mary, bo splagiatowałam od samej siebie fragmenty ze starych rozdziałów, które są po prostu omówione od podszewki i wywrócone do góry nogami przez ezoteryczną tajemnicę. Będzie więc wiadomo, co powiedziała Mary Jamesowi na kotylionie w 17 rozdziale, że znowu zaczął z nią rozmawiać, o co się pokłócili w rodziale 19, i 26, i o co chodziło Mary w rozdziale 23, i 28, i 27, i w sumie w każdym z tych rozdizałów było coś chorego, co zostanie teraz wyjaśnione i - mam nadzieję - nabierze sensu. Nawet tutaj są wskazówki, więc czekam na wasze teorie <3.
Poza tym taka autostrada, ale tym razem po całym opie, będzie przy okazji wyjaśniania od poszewki bałaganu z patronatami - od pierwszego rozdizału i dolegliwości Marley, i potem, od zniknięcia Isaaka i przemienienia Lily, i przez śmierć matki Lily i romans jej ojca z Lukrecją... no, wszystko jeszcze raz zostanie zebrane do kupy, poznamy też osobę, która "chodziła Jo i Isaakowi" po piętach, dowiemy się, o co jej chodzi, jaki ma złowieszczy plan... i to w sumie też wywróci wszystko do góry nogami, co więcej w pewien szalony sposób powiąże się z ezoteryczną tajemnicą. Taa, wiem, szaleństwo.
Istnieje też kwestia sporu James-Dorian, która w sumie zawiera się w ezoterycznej tajemnicy, no i aferze o pożar domu i spalenie ciotki, no ale nie do końca. Okaże się, że James miał naprawdę DOBRY powód, żeby wkurzać się na Lily za trzymanie z Dorianem, ale z drugiej strony MARY miała też dobry powód, żeby Doriana do Lily pchać. I wychodiz na to, że tylko Lily nie miała dobrego powodu na swoje mącenie. Przykre to trochę.
Poza tym kilka osób zostanie zdemaskowanych jako złoczyńcy. Chociaż w sumie to chyba 2, góra 3 osoby, ja już się gubię trochę w swoich rachubach, bo kilka osób już teraz, i w 1, i 2, i 28 zostało zdemaskowanych, a ja mam wypisane na karteczce tylko nazwiska. Profesjonalne, że hej, wiem.
Aha, no i otwieramy medalion, i ktoś ma jeszcze umrzeć, chociaż ja bym nie szalała, bo w sumie nie sądzę, że chusteczki będą potrzebne. Poza tym zobacyzmy trochę, co wyrabiała banda w Hogwarcie, kiedy reszta ganiała po Ministerstwie i skarżyła na Isaaka - czyli będzie trochę Emmie, i Chase'a, i Syriusza, i Marleny, i Remusa, i Petera. Oczywiście trochę, bo chce skończyć ten rozdział przed przyszłym Bożym Narodzeniem.
To w sumie wszystko, co moja spoilerująca gęba chciała powiedzieć. Zmienię teraz kanał na tradycyjne podziękowania, bo przez cały ten okres wielkiej smuty tak wiele z was zaglądało tu i motywowało mnie do boju <3. Jesteście niesamowici.
BTW - moje życie prawdziwego no-life'a przestało mieć swój cel, kiedy teraz kasują PLL, i Teen Wolfa, i VD już skasowali, i w ogóle wszystko. Co wy teraz oglądacie? Jestem jakieś sto lat do tyłu, bo nie miałam czasu na ogarnięcie nowości. Jestem też sto lat do tyłu w waszych opach (to jest aż taki wstyd, że zawsze z teog względu mam opory przed publikacją nn), więc jeśli ktoś z was ma coś nowego, pisze coś na Wattpadzie/starym bloggerku, i jeśli prawdopodobnie ja o tym cały czas nie wiem... to niech się reklamuje :D. Muszę przebudować moje Miodowe Królestwo, a że mam teraz za dużo wolnego czasu, to bardzo chętnie zacznę jakieś tasiemce od zera.
3majcie się!!!
~Abby
Nie wierzę w to co widzę aaaaaaa <3
OdpowiedzUsuńNie pouczę się już chyba dzisiaj...
Lecę czytać, do przeczytania jak ochłonę :*
Nelcia
Okej, na komentarz nie mam już dzisiaj czasu, może jednak pójdę się czegoś pouczyć... Ale przeczytałam notkę na końcu rozdziału i przyszłam się pogawędzić o serialach.
UsuńPLL mnie denerwuje już mocno w tej drugiej połowie siódmego sezonu. Jedyne, co jakoś mnie rajcuje to kochany Haleb <3 chociaż zamieszania ze Spalebem nie jestem w stanie Marlene wybaczyć. Ever. Więc z jednej strony chodzę i wszystkim mówię jak bardzo chcę żeby to się już skończyło, bo ogląda mi się to z coraz większym trudem... ale z drugiej przykro mi na myśl, że to koniec, bo spędziłam z tym serialem takie super chwile... Ech.
Jeśli chodzi o nowe seriale, to całkiem mocno wciągnęłam się w Riverdale, ale to nie wiem czy Ci się spodoba; są mieszane opinie w internecie i wśród moich znajomych. Ale warto spróbować, o ile nie masz dość teen drama :') Ja czekam na sezon drugi ze zniecierpliwieniem, bo uważam, że mają potencjał i zastanawiam się, co zrobią z historią dalej.
Drugi serial, jaki zaczęłam ostatnio, to Chicago PD. Przyznaję się bez bicia - zaczęłam tylko i wyłącznie dlatego, że słyszałam na tumblrze i twitterze o fajnym shipie (Linstead życiem) i właściwie byli moim otp zanim zabrałam się za oglądanie. Co do typu serialu - jest zupełnie nietypowy w stosunku do tych które zwykle oglądam, bo to serial o policji XD Ale miałam stresujący miesiąc i mieszanka dobrego shipa oraz łupanki i strzelania na ekranie jakoś mnie relaksowała (nie wiem czy to normalne), a oprócz tego to taki typ serialu, który możesz oglądać robiąc jednocześnie coś innego; w moim przypadku prasować, gotować lub liczyć matmę.
Cieszę się bardzo, że żyjesz, napisałaś rozdział, że jest taki super, że scena Jily była przepiękna, że Lily wybrała Jamesa zamiast Isaaca (CHOCIAŻ KOCHAM ISAACA I MAM NADZIEJĘ ŻE COFNIESZ TEN POCAŁUNEK PROOOOOSZE), że tajemnice się wyjaśniają i że wątek kryminalny w Twoim opowiadaniu jest na taaaak wysokim poziomie :O Szacunek, idzie Ci o wiele lepiej niż Marlene od czasów durnego 'A reveal' w 6A.
Kocham mocno! <3 Trzymaj się i czekaj cierpliwie na ładny komentarz do treści, a nie do serialów :*
N.
Tak, PLL ostatnio nadało absurdowi i szaleństwu nowego wymiaru. Zaczynam zauważać, że od tego serialu coś niedobrego dzieje się z moim mózgiem, chociażby nikt nie jest w stanie już mnie zaskoczyć. SPOILERY "Um, osoba X się powiesiła? OK. Dobrze, że nie okazała się szalonym bratem-kuzynem-siostrą-kuzynką, synem-córką pastora, która/y przeszła operację płci, a do powikłań pooperacyjnych należał zupełny fuck mózgu, który nakazał jej/mu prześladować nieznane sobie dziewczyny". "O, osoba B jest w ciąży? Spoko, przynajmniej jest matką/ojcem, a nie nosi w sobie wykradizone jajeczka + sperma kogoś tam, być moze psychola A." "O, osoba C i D wrócili do siebie, a suka E się mści? Przynajmniej osoba C nie zaginęła w dżungli, osoba D nie zdążyła zaręczyć się w tym czasie z osobą E, która była jej uczennica kiedyś tam i z którą pisała książkę o osobie C, a potem ta osoba C wróciłą z dżungli i się wkuriwła".
UsuńAkurat Riverdale już obejrzałam do końca, ale tylko dlatego, że mój Netflix nie dawał mi z nim spokoju. No i jest tam Cole/Cody z Nie ma to jak..., więc to taki powiew dziecińśtwa ^^.
Co do Chicago PD, to faktycznie brzmi ciekawie ;>. Od dłuższego czasu męczę się z serialami-mindfuckami, jak PLL, VD, Riverdale, TW, JTV gdzie jeśli mrugniesz, to potem już nic nie ogarniesz, i tęsknie za typową strzelaninką, która leciałaby w tle, kiedy ja po prostu szamotałabym się po pokoju bez większego celu.
Co do A, to wydaje mi się, że ostatecznie ja nim jestem i że wkrótce dostanę zaproszenie od twórców PLL żebym przyjehała na Reveal. Miałam Red Coat zanim miała go Ali, lubię grać w takie planszówki, nic mnie już nie szokuje, plany A wręcz bawią, a poza tym mam trzy literki "A" w imieniu. Myślę, że to najlepsza teoria, jaka się do tej pory pojawiła w mojej głowie. No ale to zaproszenie jakos nei idzie, więc pewnie to nie ja, tylko Wren, który naprawdę jest babcią Allison po operacji plastyzne albo pies Ezry, którego ukrywa w tajnym pokoju.
Ooooch <3. *rumienisięnieprzyzwoicie*. Z tą Marlene to nie musiałaś! ♥ Przebić taki kryminalny geniusz, takie błyskotliwe i logiczne plottwisty... to znaznie ponad moje możliwości ;>. A tak poważnie, to serio dzięęęękuję ci bardzo, bo mi osobiście wydaje się, że jestem A i że PLL ugotowało mój móżg na twardo, więc wszystko co piszę, jest równie szalone.
Kc kc <3.
3maj się i powodzenia z nauką ;> :*.
~Abby
OMG, tyle czekania, tyle domysłów, ale warto było <33
OdpowiedzUsuńKurczę kocham tego fanfica, naczytałam się już naprawdę pełno angielskich i za każdym razem jak tylko czytałam świetnego to porównywałam do twojego. Świetna fabuła, świetny pomysł, nie wiem skąd to bierzesz, ale rób to dalej. Twoje pomysły są zaskakujące, nie sposób się domyślić co będzie się działo w następnym rozdziale i to jest najbardziej ekscytujące. Napisałabym naprawdę długie komentarz, ale fizyka czeka :/ Życzę weny i pozdrawiam serdecznie ;*
<3 <3 <3
UsuńPrzepraszam za to, że tyle to trwało, ale ten rozdział bawił się z emną w ganianego przez 4 miesiące. Już go skończyłam, a tu nagle coś zauwązyłam, że się nie zgadza, to dopisuje, to potem coś trzeba poprawić, to przeczytać od nowa, to upewnić się w poprzednich rozdziałach, to znowu poprawić, to dopsiać... aż w końcu się wkurzyłam, kiedy z 30 nagle 50 stron się zrobiło i stwierdziłam, że zamieszczam, nie kombinuje, i daje sobie/wam/Wordowi żyć.
Och <3. Kochana, uwierz, że nie ma dla mnie milszego komplementu niż napisanie, że jestem nieprzewidywalnym autorem. Jak dla mnie, to wszytskie moje plany są trochę naciągane i mało zaskakujące, ale bardzo ciężko jest ocenić osobie, która tu wsyztsko wie (;>), czy to zaskakujące, czy nie, dlatego wszystkei takie komentarze cieszą moje serducho <3.
Dziękuję za miłe słowa i idź ujarzmiać fizykę, bo to przedmiot jak dziki byk!
3maj się i powodzenia!
~Abby
Ostatnio miałam taką blogową depresje, bo na żadnym z blogów które czytam nie pojawiały się żadne wpisy. Wczoraj wieczorem (bardzooo późnym wieczorem) z niedowierzaniem odkryłam, że właśnie przybyła potężna dawka antydepresantów. Ale byłam szczęśliwa, kiedy ogarnęłam że mam przed sobą rozdział!!! :)
OdpowiedzUsuńMusiałam się nieźle skupić, aby przypomnieć sobie co działo się wcześniej, ale ostatecznie w mojej głowie wszystko poukładało się jak należy. Seth zabił Deana, May Caliope itd.
Ogólnie to wiele spraw teraz się rozwiązuje i mam nadzieję, że znajdę chwilkę, żeby przejść do wcześniejszych rozdziałów i wczuć się odpowiednio w to wszystko.
Ciary mnie przeszły, kiedy Belle Potter napomknęła o trzymanej przez Setha różdżce.
Nie mogłam przestać się uśmiechać w momencie kiedy James Potter rozwalił system. Zachował się bardzo dobrze i mam wrażenie że jeśli stałoby się inaczej nie odczulabym odpowiedniej satysfakcji.
Czekałam i czekałam na scenę Jily...no i się doczekałam. <3
Ogólnie wierzę, że (a nadzieja umiera ostatnia) Isaak jakoś się wywinie i uniknie spotkania z dementorem, bo w sumie polubiłam go. Naprawdę.
Nie pozostaje nic więcej jak tylko czekać na dalszy ciąg. Mam nadzieję że rozdział pojawi się ździebko szybciej, ale nie naciskam. U mnie samej ostatnio pojawiła się ostra blokada i póki co tępo wpatruje sie w komputer nie mogąc ogarnąć co takiego chcę napisać.
A.
Wyobrażam sobie, jak teraz to wszystko może przyprawiać o ból głowy... nagle prujemy całe to opo i zszywamy na nowo, jakby nie było. Miałam nadzieę, że ten rozdział i trochę - jak na mój gust - zbyt długie rozwlekanie tych spraw przez retrospekcje, zeznania, opowieść itd. pomoże to wszystko poskładać i jeśli mniej więcej się udało, to bardzo się cieszę i podziwiam Cię za niezły łeb, żeby to ogarnąć :*.
UsuńCo do starych rozdziałów, to niedługo pojawi się tutaj cały wieli 800stronicowy plik HzTL2 do pobrania, gdzie, jak w książce, wszystko będzie sprawdzone, dopieszczone, poddane surowej korekcie itp.
Hahha, podoba mi się określenie "rozwalił system" ^^. Szukałam tak trafnego podsumowania, ale nigdy nie umiem zmieścić czegoś w dwóch słowach :D.
Yey, cieszę się, że ci się podobała scena Jily <3.
Rozdział myślę, że pojawi się szybciej (4 miesiące to grua przesada, wstyd mi tu w ogóle się pokazywać ugh), i to porządnie szybciej. Nie będe obiecywać, że w ten weekend/przyszły weekend czy coś tam, bo u mnie deadliny się źle kończą, ale byłaby zła, gdybyśmy w czerwcu nie ruszyli z 3 cześcią. No, w sumie to oficjalnie chciałam zacząć 3 część w Walentynki, no ale nie wszytsko się udaje, prawda? XD.
Dziękuję baaardzo za komentarz i za to, że czekałaś tak długo, i że jesteś <3.
~Abby
Dlugi i ciekawy. Teraz tylko czekać na 29.4 :D
OdpowiedzUsuńChcę już wiedzieć o co cho z tą tajemnicą Mary i Jamesa - to mnie najbardziej ciekawi xD
Dziękuję bardzo ^^. Mam nadzieję, że się nie zawiedziesz ;> :*.
UsuńO Booooożeeeee!!!!!! Jak Ja Cię kocham!!!!! Co by to było gdyby Cię nie było, co by to było!!!!!
OdpowiedzUsuńPierwsze co to cieszę się, że mimo tej całej akcji z przesłuchaniami i w ogóle, to zmieścił się wątek Jamesa i Lily sam na sam, chociaż mam smaczka na znacznie więcej :D Seth to dopiero niezły ancymon :D Nic tylko się uczyć od takiego tatusia co rozrzuca swym nasieniem gdzie zawieje wiatr xD Aż mam ciary jak se pomyślę ile jeszcze przed nami w kolejnej części... Będę czekała ile każesz! Choćby to miało być pół roku, rok, nie wiem, ale muszę się dowiedzieć co dalej!!! Aaaaaa! Jak możesz tak dobrze pisać?! Ja na maturze ledwo charakterystykę napisałam xD
A dzisiaj premiera finału PLL :D Nie mogę się doczekać! Wreszcie, mam nadzieję, poznamy wszystkie odpowiedzi na pytania i nieścisłości... chociaż boję się, że oni tak się już pogubili w swym scenariuszu, że g***wno z tego wyjdzie ;/ Zobaczymy...
pozdrawiam z ukłonami po same paluszki u stóp xD
AAAALICE! Nie, nie, nie, jesteś za miła, jesteś za miła!!! ♥
UsuńMeeega cieszę się, że czekałaś, i że skomentowałaś, i że przecyztałąś, i że jesteś, i za wszystko dziękuję i się cieszę, ale za twój komentarz szczególnie! Jestem obecnie w naprawdę niefajnej sytuacji na koniec roku z moją klasą, wątpię mocno w swoją misję na tym świecie, a ty przywracasz mi chęci i wiarę w siebie, przysięgam :*.
Powiem szczerze, że z całej tej dramy, scenę Jily napisałam jako pierwszą, wię potem zbytnio nie było jak jej wywalić siłą rzeczy ;>. Na nich zawsze mam wenę, ahah ^^. Powiem neiskromnie, że jestem zadowolona z dotychzasowej pracy nad 4, więc naprawde postaram się spiać i dodać to w miarę w miarę szybko, bo ostatnio to już przeginam naprawdę. Merlinie, przecież Furia we wrześniu miałą być już dodana...
Finał PLL? :O. Cooo? TO JUŻ? Byłam pewna, że jeszcze kilka odcinków, oł szit. Może na streamie obejrzę dizsiaj, skoro taka okazja? *)*
Szczerze mówiąc już dawo - gdzieś tak po 3 sezonie - przestalam wierzyć w sensownie zakończenie tego wszystkiego, no ale PLL rządzi sie swoimi prawami, akcja dzieje się jakby w innym wymiarze i to trzeba po prostu zaakceptować i się nie zastnawiać, bo to grozi śmiercią i porażeniem, itp.
Jak maturki poszły? Jesteś juz po wszystkim, czy do piątku coś jeszcze zsotało? ;>. Trzymam kciuki, żeby było przynajmniej te 3 setki, plus rozszerzenia na 99, żeby nie było, że jesteś robotem ;> hahha :*.
3maj się!
~Abby
Przepraszam, to ja się pogubiłam w tych PPL xD xD xD Jeszcze trochę zostało do finału! Zmyliło mnie to, że w zeszłym tygodniu nie było odcinka. Jeszcze trochę... Ta, chciałoby się już poznać tożsamość A.D. ale to już dla świętego spokoju żeby zamknąć ten rozdział serialowy ;)
UsuńByłam i czekam.
OdpowiedzUsuńTakiego rozwinięcia akcji sie nie spodziewałam. Kłaniam się z uznaniem dla geniusza :D
OdpowiedzUsuńNie mogłam się doczekać, ale cierpliwość się płaciła. Teraz tylko mam większy apetyt na dalszy ciąg :P Nie powinnam być taka zachlanna, ale no nie oszukujmy się. Świetnie piszesz!
No naaaaaareszcie! :P Muszę Ci przyznać, że jak dodajesz notki, to nie czytam ich w całości, tylko sobie dozuję, bo raz: są długie (na plus) a dwa: taką przyjemność mi sprawia czytanie tego opowiadania (oczywiście na plus), że nie chcę później kilka miesięcy czekać na kolejny rozdział (tutaj już minus haha).
OdpowiedzUsuńOgólnie to podziwiam, jak to sobie wszystko wykombinowałaś, serio. Ja to bym raczej nie wpadła na coś tak zagmatwanego (Dean, Izaak, May, pan Potter itd.). Szacun!
Przesłuchanie Jamesa mistrzostwo! :D Serce i tak mi skradła scena z Lilly i Jamesem. Jestem niepoprawną romantyczką i ich shipperką, wiem. Może coś się między nimi naprawi po tym spotkaniu na górze. xD
Całusy! I nie każ nam czekać tak długo :P
Ojej *__* Aż wstyd się przyznać, ale dopiero teraz zobaczyłam, że jest rozdział ;> Że tak powiem zaje ku*wabiście nie wierze że można być takim geniuszem <33
OdpowiedzUsuńMożna skontaktować się z autorką drogą mailową?
OdpowiedzUsuńMożna c:
Usuńleszynska@yahoo.com
Witam,
OdpowiedzUsuńKiedy można spodziewać się rozdziału? :)
Niebawem ;>. To juz tylko wykonczeniowka, przysięgam :D
UsuńTak, tak... wiemy :p
Usuń;/ Przepraszam, że to tak długo trwa, ale ten rozdział naprawdę nie jest prosty do napisania (dużo wyjaśnień, trudne opisy emocjonalne itp) i muszę mieć trochę tych dni na jego dopracowanie, bo inaczej byłby on po prostu niezrozumiały. Uwierz mi, byłabyś zła, gdybym opublikowała go w takim stanie, w jakim jest teraz ;D.
UsuńKurczę, nie byłabym sobą gdybym nie skomentowała. I gdybym skomentowała nieco wcześniej (na przykład w południe) też zresztą nie byłabym sobą. Nie pytam, kiedy rozdział bo sama napisałaś całkiem niedawno, że niebawem. Więc po prostu daję znać o swojej obecności, daje znać, że codziennie czekam i wyparuje na nowy rozdział.
OdpowiedzUsuńA. (Zbyt krótki podpis jak na mój gust. Chyba wymyśle coś kreatywniejszego)
Cholera! Bardziej kreatywnego *
UsuńA.
Nawet nie wiesz, A, jak bardzo kilka takich słów daje mi kopa do pracy. Dziękuję <3.
UsuńWitaj! Na Twojego bloga trafiłam już dawno, dawno temu, ale postanowiłam sobie, że komentować będę, jak doczytam do końca i oto jestem.
OdpowiedzUsuńPo pierwsze i najważniejsze - bardzo lubię Twoją historię. Najbardziej podoba mi się to, że wprowadzałaś niemal od samego początku bardzo wiele postaci. Opis ich charakterów i wydarzeń z nimi związanych jest tak rozbudowany, że w pewnym momencie traci się poczucie, która z nich jest główna, a która drugoplanowa. Moim zdaniem to naprawdę niesamowite osiągnięcie, wymyślić tyle wątków równoległych, każdemu poświęcić odpowiednią ilość czasu antenowego i stron oraz nie zgubić się w zawiłościach przeszłości bohaterów.
Po drugie - Twoje opowiadanie przepełnione jest łamaniem prawa od samego początku. I to nie szkolnego regulaminu, jak w większości opowiadań o Lily i Huncwotach. Gratuluję świetnego skonstruowania wątku kryminalnego. Musiałaś mieć naprawdę wszystko dobrze obmyślone już wcześniej, bo dawkowanie emocji i informacji na temat Isaaka, Jo, patronatów, kotyliona u Meadowesów i nieszczęsnego Sylwestra oraz udziału Mary i Jamesa w sprawie było idealnie wprowadzane. Za to piątka z plusem - rzadko można spotkać opowiadanie, w którym związki przyczynowo-skutkowe odpowiednich rozciągnięte są na tak długi czas i umiejętnie wprowadzane tak, by za każdym razem uchylać tylko rąbka tajemnicy.
Podoba mi się również Twój styl pisania. Bogate słownictwo, pomysłowość i pasja to trzy rzeczy, które sprawiają, że do opowiadania się wraca za każdym razem, żeby sprawdzić, czy nowa notka już na stronie. Tobie tego nie brakuje, więc myślę, że będę tu zaglądać, dopóki będziesz publikować.
Jedyne, do czego mogłabym się przyczepić, to długość rozdziałów. Oczywiście wiem, że to osobiste preferencje autora i czytelnicy nie mają na nie wpływu... ale mimo wszystko powiem, że mi lepiej czytałoby się krótsze notki. Do tych dłuższych niestety muszę siadać po kilka razy, by doczytać do końca. No, ale to nie jest aż tak ważna kwestia ;)
Życzę bardzo dużo weny i jeszcze więcej świetnych pomysłów. Czekam na kolejny wpis i serdecznie pozdrawiam <3
Drama
ps. W wolnej chwili serdecznie zapraszam na mojego bloga. W sumie nie tylko mojego, bo prowadzę go z siostrą. Jest to historia Zakonu Feniksa w czterech wersjach (Lily, Dorcas, James i Syriusz). To dopiero początek naszej przygody z pisaniem i blogowaniem, więc każda szczera opinia na pewno bardzo by nam pomogła :)
Zapomniałam wrzucić adres XD
Usuńhttp://qwertzxcvb.blog.pl/
Jeszcze raz pozdrawiam
Drama
Hej Abi, jak ci idzie z pisaniem kolejnego rozdziału? ;*
OdpowiedzUsuńTen rozdział to dzieło życia normalnie xD. W głowie mi się kręci już od pisania. Zastanawiam się, czy na pewno wyjawiac w nim aż tyle rzeczy, bo jak ja głupieje, to co dopiero wy! (I bohaterowie, który powinni już dawno wszyscy zejść na zawał)
UsuńOjejku, jak mnie tu dawno nie było, shame on me!
OdpowiedzUsuńWpadłam poinformować, że nie zapomniałam i skomciam rozdział, jednak przez długotrwałą nieobecność mało pamiętam, więc lecę czytać od 16 rozdziału. Sijalejter!
~ Ar, która ma nadzieje na przymus komentowania jeszcze kolejnego rozdziału jak już nadrobi :3
Nie trudź się, Ar, seeerio. Na dniach pojawi się 29.4 i cała część II w pdfie, jak ci ochota nie przejdziesz to sobie tam wszystko raz dwa wyszukasz, dozytasz i tyle :D. Ale kocham cię za te maratony z tym opem po prostu <3.
Usuń♥
A mogłabyś dać znać/wysłać plik jak pdf się pojawi? :D Za dwa tygodnie czeka mnie 8 godzin podróży, a na czytniku będzie mi wygodniej. Z góry dzięki ❤
UsuńA ja kocham to opo i ciebie, Abi :3
~Ar
Ps. Jak coś to w sprawie pdfu pisz (o ile to nie będzie problem ofc) na maila nataliarodak23@gmail.com. kocham <3
Jaaasne, jasne ^^. 8 godzin? Uhu, to niezły urlop się szykuje :D. Życzę ci dobrej zabawy c:
UsuńHejka :) Wakacje trwają w najlepsze, chociaż brak urlopu w pracy doskwiera :( Ale w tym zawieruchu nie tracę motywacji by nie odpalać co jakiś czas bloga w nadziei, że może to ten dzień... No nic, czekam dalej, bo po prostu ogromnie warto czekać nie wiadomo ile czasu :D Co ma być to będzie, ja tu będę czekać xD pozdrowiam
OdpowiedzUsuńDziękuję ci, że jesteś tu cały czas i masz dla mnie jeszcze trochę cierpliwości <3. Jesteś kochana i nie masz pojęcia, jak bardzo zmotywował mnie do działania twój komentarz :D. Rozdział bawi się ze mną w berka już od kilku... miesięcy CHYBA, ale już prawie, zziajana, spocona i wkurzona, go dopadłam. Rozdział NA PEWNO W CIĄGU NAJBLIŻSZYCH KIKU DNI. Nie będę wachlować tutaj terminami, bo zauważyłam, że ne działają na mnie deprymująco, ale jestem już tak na ten rozdział wkurzona, że go zabiję wkrótce i podam na tacy, obiecuję :*
UsuńCześć! Lubisz Harry'ego Pottera? Zapraszam do wirtualnej Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Winsford www.winsford.pl
OdpowiedzUsuńAle ekstra �� �� ��. Naprawdę czytam tą książkę po raz chyba 5 i za każdym razem podoba mi się tak samo. Nie mogę się doczekać już na 2 rozdział hztl 3 Kocham tą książkę ❤️
OdpowiedzUsuńTwój blog przypomniał mi atmosferę czytania Harry'ego...
OdpowiedzUsuń